- W empik go
zŁap szczęście - ebook
zŁap szczęście - ebook
Przygarnij radość pod swój dach!
Konstanty Tarczewski, weterynarz pracujący w niewielkiej lecznicy, staje przed poważnym wyzwaniem – musi uprzątnąć mieszkanie po zmarłym wuju Alojzym. Podczas przeglądania rzeczy krewnego, trafia na stos zeszytów, w których samotny, znudzony życiem staruszek przez lata opisywał swoich sąsiadów. Konstanty chce pozbyć się notesów, jednak w ostatniej chwili jeden z zapisków przykuwa jego wzrok. Mimo woli zagłębia się w lekturę.
Co się wydarzy, gdy bohaterka owego wpisu zjawi się pewnego dnia w gabinecie weterynaryjnym z zabiedzonym psem pod pachą?
zŁAP szczęście to zabawna, a zarazem wzruszająca opowieść o szukaniu swojej drogi i kolejnych szansach. Historia, która stanowi dowód na to, że decyzja o przygarnięciu czworonoga niesie ze sobą konsekwencje!
Większość papierów trafiła do wielkiego kartonu. Kostek zamierzał wywieźć to wszystko do skupu. Znalazł kilka starych książek, które – z miłości do literatury – włożył do innego pudła. Sięgnął po leżący najbliżej zeszyt i zaczął go przeglądać, zatrzymując się na przypadkowych stronach. „Latawica znowu przyprowadziła gacha. To już trzeci w tym miesiącu” – czytał. Zaśmiał się i już miał wrzucić zeszyt do kartonu, gdy coś przykuło jego uwagę. „Znowu płacze. Nie wygląda na szczęśliwą”.
Magdalena Załęcka
Miłośniczka książek, herbaty i stylu vintage. Romantyczka z poczuciem humoru i uzależnieniem od czekolady. Kocha zwierzęta (nie tylko swoje) i ich historie umieszcza w swoich tekstach. Mieszka w Irlandii Północnej, gdzie pracuje w bibliotece i pisze powieści o kobietach i dla kobiet (oraz narzeka na deszczową pogodę).
instagram.com/magdalenazalecka.autorka/
facebook.com/MagdalenaZaleckaAutorka/
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-245-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alojzy Bauman był społeczną mendą. Zdawać by się mogło, że za cel życia obrał sobie uprzykrzanie życia innym. To jego skargi – mniej lub bardziej absurdalne – wpływały do spółdzielni najczęściej. Mężczyźnie przeszkadzało wszystko: hałasujące dzieciaki, szczekające psy, młode pary uprawiające seks, stare pary kłócące się o drobiazgi, winda zatrzymująca się na kolejnych piętrach. Swoje obserwacje spisywał w zeszytach. Uzbierało się ich kilkadziesiąt, a ich treść była nader skrupulatna. Każdego ranka Alojzy zaparzał słabą herbatę w szklance z koszyczkiem. Torebkę wyjmował niemal natychmiast, wychodząc z założenia, że spokojnie może ją wykorzystać jeszcze dwa razy. Chwilę później zasiadał przy oknie swojego niewielkiego mieszkania, uzbrojony w zeszyt, długopis marki BIC i lornetkę.
– Czwartek, czternasta czterdzieści trzy – mamrotał pod nosem. – Szatynka z dwunastki podaje obiad swoim bachorom.
W ciągu ostatnich lat wzrok mu się pogorszył, dlatego teraz siedział pochylony nad zeszytem, niemal dotykając kartek nosem. Pismo miał ścisłe, drobne. Wersy zapisywał jeden przy drugim, by notatnik zmieścił jak najwięcej wypocin. Nie lubił wydawać pieniędzy niepotrzebnie. Uważał, że ludzie szastają majątkiem w sposób całkowicie bezsensowny. On sam kupował rzeczy wyłącznie niezbędne. Nie rozumiał potrzeby posiadania czegoś droższego, jeśli mógł mieć to samo za mniej. Był bardzo dumny ze swojej postawy… i z rosnącej liczby rulonów banknotów w szufladzie ze skarpetkami – nie ufał bankom, jego emeryturę przynosił listonosz. Czasem zastanawiał się, po co to wszystko trzyma, skoro nie doczekał się dzieci. Uważał jednak, że nie ma potrzeby martwić się na zapas, na tamten świat się nie wybierał. Zresztą jest przecież syn siostrzenicy…
Zerknął na zegarek. O tej porze mało kto siedział w domu. Mógł liczyć głównie na niepracujące matki oraz kobiety – jego zdaniem – lekkich obyczajów. Obydwoma typami gardził, co nie przeszkadzało mu marnotrawić czasu na ich podglądanie. Mógłby ewentualnie sprawdzić, co robi małżeństwo z kilkudziesięcioletnim stażem, ale takie obiekty obchodziły go najmniej. Nie interesowała go również zmieniająca się za oknem aura czy choćby malowniczo kwitnące drzewa rosnące wzdłuż wąwozu. Lublin o tej porze roku był piękny – skąpany w bieli i różu dzikich wiśni i jabłonek. Alojzy jednak nie doceniał uroku natury – ani poza domem, gdyż prawie nigdy z niego nie wychodził, ani z domowego okna. Zdecydowanie wolał obserwować ludzi. Upewniwszy się, że w innych mieszkaniach nic ciekawego się nie dzieje, wrócił do podglądania matki i dwóch chłopców. Aktualnie robili katapulty z misek i łyżek.
– Gdyby to były moje dzieci, zlałbym je pasem tak, że na dupie by nie siadły – perorował.
Wyczyny bliźniaków wywoływały w nim na przemian oburzenie oraz rozbawienie. Kiedyś widział, jak zaczaili się na matkę na balkonie – w rękach trzymali plastikowe pistolety na wodę. Gdy pojawiła się w zasięgu wzroku, oblali ją od stóp do głów. Alojzy wyobraził sobie, że jeden z nich krzyczy: „Ognia!”. Rechotał później przez cały dzień. Nigdy by się nie przyznał, że w tej właśnie chwili żal mu się zrobiło, że nie ma własnych wnuków – ba! – że nigdy nie miał dzieci, z którymi mógłby się bawić. No i od czasu do czasu przylać pasem, bo w końcu dyscyplina musi być!
Dzień minął mu na obserwacji i czekaniu. Gdy wybiła siedemnasta, mężczyzna skierował lornetkę w okna mieszkania numer siedemnaście. Raz po raz zerkał na zegarek i wiercił się na krześle. W końcu w pokoju rozbłysło światło lampy. Kobieta, która tam mieszkała, zdawała się nie mieć żadnych ubrań poza służbową garsonką i strojem do fitnessu. Po przyjściu do domu natychmiast zrzucała krępujące ją ubrania, po czym zajmowała się swoimi zwykłymi zajęciami. Przebierała się zawsze przy oknie. Alojzy czekał na ten moment każdego dnia. Nieznajoma rozbierała się powoli, odwieszając starannie służbowy mundurek. Stała tyłem do okna, a on mógł podziwiać jej krągłe pośladki. Widać było, że dziewczyna ćwiczy. Stary mężczyzna czekał na moment, gdy kobieta się odwróci – tak naprawdę zawsze wolał piersi. Najlepiej nieduże i sterczące. Dokładnie takie, jakie miała amatorka fitnessu. W końcu garsonka została odwieszona, a Alojzy mógł podziwiać biust w całej okazałości. Nagle poczuł dziwny ból w okolicy mostka, a przed oczami zrobiło mu się ciemno. Ostatnią rzeczą, o której pomyślał, były jędrne i wolne piersi sąsiadki.
***
Mieszkanie numer dwanaście wyglądało, jakby przeszło przez nie tornado. Marianna Wilczak starała się, jak mogła, by w domu panował porządek, jednak jej synowie skutecznie to utrudniali.
– Czy moglibyście z łaski swojej zebrać to cholerne lego z podłogi? – wycedziła, gdy po raz kolejny nadepnęła na klocek. – Mam wrażenie, że nic nie robię, tylko w kółko sprzątam!
– No widzisz, jakie wspaniałe życie wiedziesz – tylko sprzątasz! Ja mam dziś całą masę zadań do odhaczenia – zażartował mąż Marianny, całując ją w czubek głowy na pożegnanie.
Kobieta obrzuciła go morderczym spojrzeniem, ale on zdawał się tego nie dostrzegać, zbyt zajęty oglądaniem swojej doskonałej sylwetki w lustrze. Miał na sobie idealnie skrojony garnitur, pachniał drogimi perfumami, a cena jego butów przekraczała miesięczną pensję przeciętnego Polaka. Marianna również miała ekskluzywne ubrania. W szafie. Bliźniacy zabili jej zamiłowanie do jedwabnych bluzek i kaszmirowych kardiganów. Należy również wspomnieć, że teraz ubrania pewnie nie leżałyby na niej tak dobrze. Nie dlatego, że po ciąży nie wróciła do dawnej wagi. Wręcz przeciwnie – kobieta chudła i chudła, trenując biegi za kilkulatkami i żywiąc się głównie resztkami ich jedzenia oraz stresem. Czasem myślała, że spakuje wszystkie swoje markowe ciuchy i wrzuci do kontenera PCK albo lepiej – odda jakiemuś bezdomnemu człowiekowi. Na myśl o potencjalnej reakcji męża na taką wiadomość uśmiechała się szeroko. Marianna kochała Leona, nawet bardzo. Czasem jednak czuła, że mężczyzna zupełnie jej nie rozumie. Nie widzi, ile pracy wkłada w wychowanie dzieci, w zarządzanie domem i bycie menadżerką rodziny. Ze złością myślała o tym, że mąż zamykając drzwi od zewnątrz, odcina się od całego bajzlu – tego dosłownego i tego w przenośni – i nie interesuje go już nic poza pracą.
– Poszedł sobie odpocząć, książę jeden – mruczała pod nosem. – A mnie zostawia jak tego Kopciuszka, służącą jakąś – rozkręcała się.
– Co mówiłaś, mamo? – zainteresował się jeden z bliźniaków, słysząc tytuł disnejowskiej bajki.
– Nic, nic, jedz, synku – odpowiedziała Marianna i przestała złorzeczyć. Zrobiło jej się głupio. Trochę. W końcu jej mąż nie wychodził na spotkanie z kumplami, tylko do pracy. Pewnie też ma tam młyn. Zaraz potem pomyślała, że chętnie by się z nim zamieniła. Chociaż na jeden dzień. Jeden cyrk na inny. Żeby przerwać ciąg nadchodzących dni świstaka… Zerknęła na synów, odnotowując, że obrzucają się płatkami śniadaniowymi – ekologicznymi, bez cukru. Westchnęła i ruszyła po zmiotkę.
***
W czwartki Alena sprzątała klatki schodowe w blokach na osiedlu Wrzosowo. Kiedyś chciała być nauczycielką, pracować z dziećmi w przedszkolu, może w szkole. Zaczęła nawet studia, ale potem jej życie wywróciło się do góry nogami. Musiała uciekać. Zrządzenie losu sprawiło, że trafiła do Polski. Była tutaj już kilka lat i czuła się całkiem zaaklimatyzowana. Czasem tylko zrywała się w środku nocy zlana potem… Tłumaczyła sobie, że tu nic jej nie grozi, że teraz koszmary tylko śni, a nie przeżywa na jawie. Jednak prawdziwie uspokajała ją myśl, że pod łóżkiem trzyma nóż. Poręczny trzon i krótkie ostrze. Kupiła go dawno temu, mając w pamięci inne podobne narzędzie, które kiedyś ją uratowało. Swoją pracę – każdą, której się podjęła – szanowała i wykonywała z zaangażowaniem. Dziś oznaczało to metodyczne mycie korytarzowych podłóg, poręczy i okien. Zazwyczaj pracowały we dwie: ona i starsza Polka, tym razem jednak Grażyna zachorowała i Alena musiała posprzątać wszystko sama. To nie była praca dla jednej osoby – ba, to nie była nawet praca dla dwóch osób, ale jej szefa mało to obchodziło. Wprawdzie mógłby załatwić zastępstwo za Grażynę i nawet planował to zrobić, jednak widok młodziutkiej stażystki w obcisłej ołówkowej spódnicy rozproszył go i pomysł uleciał mu z głowy.
Około południa Alena pomyślała, że nie da już rady. Zwykle o tej porze zbliżały się do końca pracy, a dziś została jej jeszcze połowa. Była tak zmęczona, że najchętniej zostawiłaby wiadro z mopem na środku korytarza, a w drodze do domu wysłała SMS-a szefowi, że pierdoli, nie robi i więcej nie przyjdzie. Jednak dobrze wiedziała, że się na to nie odważy. Już raz usłyszała, że na jej miejsce czeka piętnaście takich Alen i ze trzy Grażyny. To była prawda. Westchnęła i wróciła do znienawidzonej pracy.
***
Kiedy Marianna uporała się z uprzątnięciem po śniadaniu, zerknęła na listę rzeczy do odhaczenia. Lubiła listy, pomagały jej się zorganizować. Kiedyś używała modnych notatników – zapisywała w nich głównie rzeczy związane z pracą: mityngi, eventy i deadline’y. W kalendarzu pojawiały się również rzeczy bardziej ekscytujące, jak wyjście do kina, na kolację czy imprezę z przyjaciółkami. Teraz wystarczył jej telefon. W kalendarzu i aplikacji dominowały rzeczy związane z prowadzeniem domu i zajmowaniem się rodziną: zakupy, pranie, szczepienia chłopców oraz kota, zamawianie serwisanta do pralki i tym podobne. Spotkania z koleżankami niemal odeszły do lamusa. Na szczęście została jej Klara – przyjaciółka ze studiów, z którą widywały się od czasu do czasu, głównie na spacerach z dziećmi.
Kontakt z Klarą był jej odskocznią od obowiązków domowych. A tych miała naprawdę dużo i gdyby nie listy, już dawno by przepadła. Niedawno przeczytała o obciążeniu mentalnym i niewidzialnej pracy kobiet. Szybko zorientowała się, że jest tego idealnym przykładem. Wtedy po raz kolejny poczuła, że nikt nie docenia jej wysiłku, a efekty jej pracy znikają bardzo szybko, zawalane stertami brudnych naczyń i nigdy niekończącego się prania.
Dzisiejszego ranka postanowiła zacząć właśnie od tych dwóch rzeczy. Wstawiła naczynia do zmywarki i ruszyła w stronę łazienki. Po drodze zobaczyła, że chłopcy próbują założyć kotu skarpetki. Niemowlęce. Nie miała pojęcia, skąd je wytrzasnęli. W duchu modliła się, żeby nie oznaczało to otwarcia schowka, w którym trzymali wszystkie rzeczy z serii „może kiedyś się przyda”. Kot próbował się wyrwać, miaucząc rozpaczliwie. Marianna resztką sił powstrzymała się przed krzyknięciem na synów. Czytała modne poradniki o wychowywaniu, wysłuchała wiele mądrych podcastów. Niestety, gdy nerwy miała napięte jak postronki, żadne wskazówki się nie sprawdzały. Nie działały przecież niczym czarodziejska różdżka. Bycie matką wymagało nieustannej pracy nad sobą. Wzięła trzy głębokie wdechy i postanowiła odwrócić uwagę dzieci.
– Chłopaki, chcecie mi pomóc? – zapytała. – Potrzebuję kogoś, kto zna się na kolorach!
– Ja się znam na kolorach! – oznajmił Staś.
– Ja też, ja też! Też chcę pomagać! – przyłączył się Tadek.
– Świetnie. Chodźcie do łazienki, będziemy sortować pranie.
Chłopcy wyminęli ją i pobiegli przodem. Chwilę później podskakiwali niecierpliwie pod drzwiami.
– Dobrze. Dziś zrobimy… – Marianna zajrzała do kosza – jasne pranie. Do miski będziemy wrzucać wszystko, co jest białe, beżowe, jasnoszare… i tak dalej. A tu, na kupkę… – przerwała, słysząc śmiech chłopców.
– Kupkę! Mama powiedziała: „kupkę”!
Marianna westchnęła. Zachwyt tematami kloacznymi nie mijał, odkąd chłopcy skończyli cztery lata. Naprawdę miała nadzieję, że w końcu im przejdzie.
– Na STERTĘ rzucamy resztę: ciemne i kolorowe – dokończyła. – To co, zaczynamy?
Chłopcy przez kilka chwil sortowali pranie wraz z matką. Co jakiś czas pytali, czy ubranie wrzucić do miski, czy może na kupkę, chichocząc i szturchając się łokciami. Kiedy Marianna zobaczyła dno, zarządziła wrzucanie ubrań ze sterty z powrotem do kosza. Niestety, jej synowie mieli inne plany.
– Jestem praniem – krzyknął Staś, wskakując do pojemnika.
– Jesteś brudnymi majtami! – śmiał się Tadek, próbując zamknąć klapę.
– Uważaj, przytniesz mu palce!!! – krzyczała Marianna.
– Teraz ja, teraz moja kolej!
– Nieprawda, mamo, powiedz mu!
– Prawda!
Marianna przewróciła oczami i wyszła. Żeby wstawić pranie, musiała przejść do „pokoju gospodarczego”, jak nazywał go Leon. Wrzuciła brudne rzeczy do pralki, dodała proszek i nastawiła odpowiedni program. Chwilę później wróciła do łazienki. Chłopcy już się nie kłócili. Zamienili się i teraz to Tadek był w koszu – głową w dół.
– Jezus Maria, zwariować można! Chłopaki, sio! Do swojego pokoju. Proszę sobie wybrać czyste ubranie i je założyć. – Wyciągnęła syna z kosza. – A! Najpierw zęby! – Podała dzieciom szczoteczki i pastę, ignorując pomruki niezadowolenia.
Zaczęła wrzucać kolorowe i ciemne rzeczy z powrotem do pojemnika. Kiedy się obejrzała, chłopców już nie było. Zostawili ślady z pasty na lustrze i umywalce, odkręconą wodę i nieopłukane szczoteczki. Miała nadzieję, że chociaż zęby mieli porządnie wyczyszczone.
– Tadzik, gdzie jest twój drugi but? – zapytała Marianna, kiedy szykowali się do wyjścia.
– W dupie.
W pierwszym momencie kobietę zamurowało. Po chwili jednak uznała, że nie ma się co dziwić, sama w nerwach klęła jak szewc. Winy nie mogła też zrzucić na przedszkole. Leon – wespół ze swoją matką – uznał, że jego dzieci nie będą uczęszczały do żadnej placówki, póki nie skończą sześciu lat. Lepiej będzie im z matką. Może gdyby usłyszeli, czego ich owa matka uczy, zmieniliby zdanie. Marianna zajrzała pod kanapę, gdzie znalazła but Tadka. Leżał razem ze skórką od banana, stadem skarpetek nie do pary i kilkoma innymi przedmiotami, które trudno było zidentyfikować.
– Stanowczo trzeba tu posprzątać – mruknęła kobieta, zapinając suwaki dziecięcych kurtek i sprawdzając, czy wszystkie cztery buty są na nogach. To, czy na dobrych, nie było tak istotne.
– Idziemy! – zarządziła wreszcie, wygrzebując z torebki klucze.
– Siku! – wykrzyknęli chłopcy, niemal jednocześnie.
Kilkanaście minut później bliźniacy wystrzelili z klatki schodowej, oczywiście każdy w innym kierunku.
– Staś! Tadek! Natychmiast wracajcie! – próbowała ich przywołać Marianna. Bezskutecznie. Poddała się i ruszyła przed siebie. Wiedziała, że do niej wrócą. Zawsze wracali.
Osiedle Wrzosowo leżało blisko wąwozu stanowiącego idealną trasę spacerową. Była to jedna z wielu zalet, które opisywał deweloper. Spokój, miejsce przyjazne dzieciom, całodobowy monitoring, blisko przedszkole, szkoła i basen. Czyniło to Wrzosy – jak zwykli skrótowo nazywać osiedle mieszkańcy – miejscem idealnym dla rodzin. Mieszkało ich tu całkiem sporo. Wilczakowa spacerowała wąską alejką i obserwowała synów biegnących przed nią. Minęli właśnie jakąś młodą kobietę, o mało jej nie przewracając.
– Skaranie boskie z tymi dziećmi – westchnęła Marianna, po czym rzuciła przeprosiny w kierunku nieznajomej.
Kobieta szła powoli, była nienaturalnie blada, co w kontraście do jej czarnego stroju i włosów w hebanowym odcieniu tworzyło wampirzy look. Zachwiała się.
– Przepraszam, czy dobrze się pani czuje? – spytała Marianna.
– Tak, ja… – szepnęła nieznajoma, po czym osunęła się na ziemię.
– O Boże! Halo! Proszę się obudzić! – Wilczakowa próbowała ocucić dziewczynę.
Kiedy ta w końcu otworzyła oczy, Tadek zmaterializował się przy matce, pytając:
– Mamo, dlaczego ta pani leży na ziemi?
– Nawaliła się? – zawtórował mu Staś.
– Chyba zemdlałam. – Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
– Proszę się nie ruszać, wezwę karetkę.
– Nie ma takiej potrzeby, czuję się już lepiej.
– Ludzie nie mdleją ot tak. Trzeba to sprawdzić, już dzwonię po lekarza. – Kobieta sięgnęła do torby po telefon.
– Nie mam ubezpieczenia – powiedziała tamta.
Marianna, nie komentując wyznania dziewczyny, pomogła jej wstać i zaprowadziła ją do pobliskiej ławki. Czuła, jak serce łomocze jej w piersi. Ostatnio ciśnienie podniosło jej się tak mocno, kiedy synowie znaleźli na spacerze zdechłą ryjówkę i postanowili przynieść ją matce.
– Marianna jestem – przedstawiła się, podając butelkę wody znalezioną w torebce.
– Alena.
– Jesteś chora? Albo w ciąży? Może nic dziś nie jadłaś?
– Po prostu jestem bardzo zmęczona.
Chłopcy znudzili się obserwowaniem matki i obcej kobiety i odbiegli.
– Fajne masz te dzieci – powiedziała Alena, a Marianna tym razem usłyszała w jej głosie lekki wschodni akcent.
– Jesteś z Ukrainy?
– Z Białorusi. Pracuję na tym osiedlu, sprzątam. Dziś nie było mojej koleżanki, więc wszystko musiałam zrobić sama. Pewnie stąd to omdlenie.
– To od której jesteś w pracy?
– Od piątej.
– Przecież to… – Mariannie zabrakło słów. – Dlaczego nikt ci nie pomógł? Nikt nie mógł zastąpić twojej koleżanki?
– Zapytaj mojego szefa.
– I jeszcze to ubezpieczenie, a raczej jego brak… Powinnaś rzucić tę pracę.
– Tak? I gdzie pójdę?
– Masz rację, przepraszam. Nie powinnam się wtrącać. Czasem tak wystrzelę, zanim pomyślę – tłumaczyła się Marianna.
– Nic się nie stało.
– Mam nadzieję, że znajdziesz coś innego, a twojemu szefowi dobiorą się do dupy.
– Czasem też mam taką nadzieję – przyznała Alena.
– Chyba już pójdę, zanim chłopcy rozwalą huśtawkę. – Marianna wskazała głową w stronę rozbrykanych bliźniąt. – Powodzenia! I dbaj o siebie!
– Dziękuję!
Marianna poszła w stronę placu zabaw. Kilka razy zatrzymywała się i znowu ruszała. W końcu odwróciła się i szybkim krokiem podeszła do wciąż siedzącej na ławce Aleny.
– Możesz pracować u nas – powiedziała. – Mamy taki burdel, że robotę będziesz miała zapewnioną przez długi czas.
***
Jagna Starzewska gnała do przedszkola. Samochód zostawiła pod blokiem, dzięki temu nie musiała stać w korkach dłużej niż potrzeba. Po raz kolejny żałowała, że nie pracuje w innych godzinach. Dochodziła siedemnasta, placówka zaraz będzie zamknięta, a nauczycielka raczej nie pochwali jej za spóźnienie. Gdy któregoś z pierwszych dni wpadła zdyszana minutę przed zamknięciem, wychowawczyni Hani zapytała, czy dziewczynki nie mógłby czasem odbierać tata. Jagna już miała opowiedzieć jej o swojej zawiłej sytuacji, jednak córka ubiegła ją. „Tata z nami nie mieszka” – powiedziała po prostu.
Od tego czasu Starzewska czuła, że ma taryfę ulgową. Nie zmieniało to jednak faktu, że zarówno Hania, jak i przedszkolanki na pewno chciały znaleźć się w domach. Dziewczynka siedziała w sali, rysowała. Była ostatnim dzieckiem odbieranym z przedszkola. Jagnie pękało serce, jednak nie widziała żadnego rozwiązania tej sytuacji. Mogłaby poprosić o pomoc matkę, jednak ta mieszkała poza miastem i Jagna nie chciała jej fatygować. Zresztą czuła, że musi poradzić sobie sama.
– Jak było w przedszkolu? – spytała, gdy córka zakładała buty w szatni.
– W porządku. Nudziłam się, ale to dopiero pod koniec. Na obiad była zupa pomidorowa.
– Brzmi całkiem nieźle.
– Byłoby nieźle, gdyby była z ryżem, a nie z makaronem!
– Dobrze wiesz, że w tej kwestii się z tobą nie zgadzam! – Kobieta puściła oko do dziewczynki.
– Wiem, wiem. Ty wolisz makaron. Ale tata ryż!
– Tak, tata woli ryż. – Jagna mimowolnie się napięła. Nie lubiła rozmawiać z Hanią o ojcu, często prowadziło to do niewygodnych pytań. Tak było i tym razem.
– Mamo? Czy tata przyjedzie na występy w przedszkolu?
– Nie wiem, kochanie – powiedziała Jagna i poczuła się bardzo zmęczona.
– Pojedziemy na wakacje w tym roku? Wszyscy gdzieś jadą! Ola mówiła, że jedzie z rodzicami nad morze! – Dziewczynka zmieniła temat.
– A ty gdzie chciałabyś pojechać?
– Najbardziej to nad morze, jak Ola.
– Kiedyś pojedziemy na pewno. A może na razie wybierzemy się gdzieś na przedłużony weekend?
Po powrocie z przedszkola zwykle jadły kolację, Hania kąpała się, a potem czytały książki dotąd, aż dziewczynka w końcu padła. Jagna łapała każdą chwilę z córką, męczona wyrzutami sumienia, że jest ich tak mało.
Mieszkały w pięknym trzypokojowym mieszkaniu, które ojciec Hani zostawił im, zanim się zmył. Po jego odejściu kobieta całkowicie przearanżowała wystrój wnętrza. Zupełnie jakby chciała pozbyć się każdego śladu po byłym mężu. Była zadowolona z efektu końcowego. Zamiast nieskazitelnej bieli i przygnębiającej czerni w domu dominowały przyjemne odcienie niebieskiego i zieleni. Turkusowa kanapa z mnóstwem poduszek była ulubionym miejscem mamy i córki na wspólne seanse filmowe. Jednak Jagna najbardziej kochała starą, mahoniową toaletkę, którą odziedziczyła po babci. Gdy kupili mieszkanie, Marek nie zgodził się na wstawienie jej do wspólnej sypialni. „Zrozum, pasuje tu jak pięść do nosa” – mówił, a ona potulnie przyznawała mu rację. Gdy odszedł, poprosiła brata o przywiezienie mebla z garażu rodziców. Teraz toaletka zajmowała honorowe miejsce w sypialni Jagny.
Już leżąc w łóżku, kobieta zajęła się poszukiwaniem miejsca, w którym mogłyby z córką spędzić weekend. Nie było to łatwe zadanie, jako że coraz więcej miejsc chełpiło się szyldem „Child free zone”_._ W końcu jednak znalazła coś odpowiedniego. Zasnęła z poczuciem dobrze wykonanego zadania.
***
Alenę zaskoczyła propozycja nieznajomej kobiety. Nie wiedziała, czy to przez skołowanie po omdleniu, czy przez to, że poczuła natychmiastową sympatię do Marianny, zgodziła się przyjść do niej następnego dnia. Gdy wróciła do domu, długo myślała, czy to dobry pomysł. Planowała nawet zadzwonić i odwołać spotkanie. W końcu jednak uznała, że nic się nie stanie, jeśli spróbuje. Tego dnia miała wolne od sprzątania klatek schodowych, mogła więc wykorzystać okazję. A dodatkowe pieniądze zawsze się przydadzą. Około godziny dziesiątej rano zapukała do drzwi. Otworzyła jej Marianna. Ubrana była w poplamione spodnie od dresu i porozciąganą koszulkę.
– Właśnie wychodzimy, tylko…
– Łaaa! – Do przedpokoju wparował chłopiec. W ręku trzymał łuk. – Bawimy się w Indian, ciocia.
– Możemy na ciebie mówić „ciocia”? – zapytał drugi z chłopców, zatrzymując się przy bracie.
– Możecie. – Alena uśmiechnęła się. – Jak pokażecie mi swój pokój, to pomogę wam przygotować się do wyjścia.
Nie minęło piętnaście minut i chłopcy stanęli przy drzwiach – czyści i ubrani.
– Jak ty to zrobiłaś? – dziwiła się Marianna. – Przecież ja muszę toczyć boje o wszystko!
– Zawsze to jakaś odmiana, kiedy zajmuje się tobą ktoś inny. Kiedyś chciałam pracować w przedszkolu. No i mam młodszą siostrę. Teraz nie muszę jej już pomagać, jest nastolatką, ale doświadczenie mam.
– Twoja siostra jest w Polsce?
– Tak, mieszkamy razem. Nasi rodzice nie żyją od jakiegoś czasu. Oksana była mała, kiedy ich zabrakło. Słabo ich pamięta… – Kobieta posmutniała.
Marianna wyszła, zabierając chłopców, a Alena wzięła się do roboty. Nowa pracodawczyni nie przesadzała. O ile łazienka i kuchnia nie wyglądały najgorzej, o tyle reszta domu wymagała natychmiastowej interwencji. Alena sprzątała pokój po pokoju, dwa razy wynosiła śmieci. Składała ubrania, układała książki i bibeloty. Myła okna, podłogi, drzwi. Minęło pięć godzin i mieszkanie lśniło. Alena właśnie zmieniała pościel w pokoju bliźniaków, gdy usłyszała szczęk zamka.
– O Boże! – powiedziała Marianna i usiadła w przedpokoju na niezawalonym niczym stołku. – Jesteś niesamowita!
– Nie przesadzajmy, to nic takiego. Mam nadzieję, że będziesz się już pilnować – zażartowała Alena.
– Dla mnie to naprawdę dużo. Kiedy jestem sama z chłopcami, nie daję rady sprzątać. Próbuję, oczywiście. Problem w tym, że kiedy ogarniam jedno pomieszczenie, oni zamieniają inne w pobojowisko. Dlatego pomyślałam, że przydałby się ktoś, kto będzie to robił regularnie, kiedy wyjdziemy z domu. Może raz w tygodniu by wystarczyło? Myślisz, że mogłabyś spróbować?
– Nie wiem, czy dam radę, w tamtej pracy jestem pięć razy w tygodniu, w różne dni, zależy od grafiku. No i chcę też spędzić czas z siostrą.
– A gdybyś tak zajęła się chłopcami? – zapytała nagle Marianna. – Kilka godzin dziennie. Ja mogłabym wrócić do swojej pracy, ty mogłabyś zrezygnować z tamtej. Wymyśliłam to w tej chwili, ale uważam, że to doskonały pomysł! – Marianna klasnęła w dłonie. – Twoja siostra też może przychodzić tutaj po szkole, nie mam nic przeciwko!
– Muszę to przemyśleć – powiedziała Alena.
– Oczywiście, po prostu daj mi znać. A teraz napijmy się herbaty!
– Mamo, kupiłaś nam nowe klocki?! – Staś wybiegł z pokoju z poskładanym samolotem.
– Nie, kochanie. Dostaliście ten zestaw na gwiazdkę. Widać tak głęboko zakopaliście go w bałaganie, że zupełnie o nim zapomnieliście – powiedziała Marianna do syna. – No proszę, kolejny plus porządku! – Uśmiechnęła się do Aleny. – Dziś był wspaniały dzień. Byliśmy w Bajce na seansie dla dzieci, w parku i na pizzy. Wróciłam do wysprzątanego domu i jeszcze mogę porozmawiać z kimś, kto ma więcej niż pięć lat i stałe zęby. Wiesz, czasami mam wrażenie, że zwariuję. Każdy dzień jest walką o przetrwanie. Wszystkie są takie same, tylko tematy awantur się zmieniają. Ciągle hałas, wrzaski i dom zarastający brudem. Do tego ten mój mąż, któremu wydaje się, że urlop wychowawczy to naprawdę urlop. Są momenty, kiedy mam ochotę wyjść i nie wrócić. – Marianna nagle się rozpłakała. – Przepraszam, nie powinnam tak mówić. Ani obciążać cię problemami, tym bardziej że pewnie przy twoich to pestka. Powinnam być wdzięczna za to, co mam.
– Nie trzeba licytować problemów. Masz prawo tak się czuć. Sama wiedza, że ktoś ma gorzej, nie sprawi, że staniesz się szczęśliwsza.
– Takie działanie ma godzina samotności. No, może jeszcze butelka wina. – Marianna wydmuchała nos, o płaczu świadczyły już tylko lekko zaczerwienione oczy.
– No dobra, to opowiedz, jak miałaby wyglądać praca u was.
– Mogłabyś przychodzić do chłopców cztery razy w tygodniu na parę godzin, a piątego sprzątać. Kiedy ty byś się nimi zajmowała, ja mogłabym pracować. Wystarczy mi laptop i mogę to robić wszędzie – tłumaczyła Marianna. – Oczywiście tam, gdzie panuje względna cisza – dodała, kiedy z pokoju bliźniaków zaczęły dochodzić wrzaski.
– Od kiedy miałabym zacząć?
– Od jutra?
***
W lecznicy panował istny armagedon. Konstanty sam nie wiedział, ile łap prześwietlił, przemył, zszył lub opatrzył. Wszyscy uwijali się jak w ukropie, a i tak poczekalnia pełna była pacjentów i ich właścicieli. Ludzie czekali cierpliwie, zwierzęta też były dość spokojne. Weterynarz przyzwyczaił się, że tutaj ludzie rozmawiają ze sobą i obdarzają się natychmiastową sympatią, gdy odkryją, że coś ich łączy.
– Nasza jest ze schroniska – mówiła właśnie kobieta, trzymająca na kolanach suczkę.
– Bazyl też – odparł młodzieniec, właściciel kota. – Wie pani, ja nigdy wcześniej nie miałem zwierząt. Nie interesowały mnie. W ogóle mało co mnie interesowało. Tak się zdarzyło, że w ramach kary dostałem roboty społeczne. No i tego, do schronu mnie wysłali. Sprzątałem psie gów… przepraszam, odchody. Strasznie się o to wściekałem. Potem zacząłem przyglądać się zwierzętom, które tam były. Za kratami. Wyprowadzałem niektóre na spacer. A później przenieśli mnie do kociarni. Pewnego dnia przywieźli pokiereszowanego kocura. Powiedzieli mi, że to ludzie go tak urządzili. Tego skurwiela, co go tak skrzywdził, tobym zaje… przepraszam. No, urządziłbym go tak samo. Kot był po operacji, oni mieli tam swój gabinet weterynaryjny. Mówili, że nie dożyje do rana. Siedziałem przy jego klatce i bardzo chciałem, żeby przeżył. Nie wiem czemu, przecież niespecjalnie lubiłem koty. Założyłem się z Bogiem, że jak przeżyje noc, to nigdy więcej niczego nie ukradnę. Rano obudził mnie jakiś dźwięk. Kot doczołgał się do kratki i wystawił łapę, a ja jej dotknąłem. Codziennie siedziałem przy boksie, czekając, czy mu się poprawi. W końcu wyzdrowiał. A ja go wziąłem, bo jak mogłem nie wziąć.
Poza Bazylem i suczką Konstanty przyjął jeszcze kilka innych psów i kotów. Trafił się też królik, który zranił się sianem w oko. Rana ropiała i za nic nie chciała się goić.
– Trzeba będzie usunąć gałkę oczną – powiedział Konstanty.
Właścicielka królika zrobiła się blada i oparła się o parapet. Konstanty pamiętał, jakie wrażenie robiły na nim rany i złamania na samym początku. Teraz już przywykł. Krew, ropa i ekskrementy nie były niczym nadzwyczajnym. Na śmierć jednak nadal nie był obojętny. Postanowił, że jeśli kiedyś umieranie zwierząt i rozpacz właścicieli przestaną go ruszać, zmieni zawód. Zdjął fartuch, wrzucił go do pralki i w końcu wyszedł. Był zmęczony, jednak obiecał matce, że wstąpi do niej zaraz po pracy.
– Taka tragedia! – usłyszał, gdy wszedł do mieszkania. – I pomyśleć, że gdyby nie nasz Kostek, wuj leżałby tam nie wiadomo jak długo.
Kobieta rozmawiała ze swoją przyjaciółką. Oczywiście przez telefon stacjonarny. Na ten numer nie dzwonił nikt poza Dosią i – od czasu do czasu – młodym człowiekiem z call center, próbującym wcisnąć Małgorzacie oryginalny perski dywan lub zestaw naczyń z chińskiej porcelany. Po jednym z takich telefonów kobieta z wielką chęcią kupiła lampę pomagającą na reumatyzm. Na raty, ma się rozumieć. Kostek wściekł się i oznajmił, że jeśli jeszcze raz coś kupi, odłączy jej telefon. Brak codziennego kontaktu z przyjaciółką byłby dla niej nie do zniesienia. Dosia nie korzystała z komórki, twierdząc, że rząd używa ich do podsłuchiwania obywateli. Co prawda obywateli Stanów Zjednoczonych, ale to przecież wszystko jedno. Dlatego też Małgorzata karnie poddała się żądaniom syna. Gdy tylko dzwonił jakiś człowiek z call center – miała wrażenie, że to zawsze ten sam, wszyscy mówili tak podobnie! – krzyczała: „Nie, nie, nie jestem zainteresowana!”, po czym rzucała słuchawką, zanim coś ją podkusi, by poznać ofertę.
– Oczywiście, że Kostek tego dopilnuje! Był jedyną osobą, która odwiedzała Alojzego – powiedziała do słuchawki.
Konstanty westchnął. Faktycznie tak było. Od kilku lat przychodził do młodszego brata nieżyjącej już babci kilka razy w tygodniu, by posprzątać, ugotować obiad, potowarzyszyć mu. Miał wrażenie, że stary traktuje te spotkania jako okazję do wyżywania się na kimś. Kostek cierpliwie znosił krytyczne uwagi krewnego na temat wykonywanego zawodu, ubierania się, a także niezawoalowane sugestie, że musi być z nim coś nie tak, skoro nadal nie ma żony. Tego, że sam był nieżonatym mężczyzną, wuj zdawał się nie dostrzegać. Ze strzępków rozmowy matki zorientował się, że to jemu przypadnie obowiązek opróżnienia mieszkania Alojzego. Spodziewał się tego, w końcu kto inny miałby to zrobić? Przecież nie jego sześćdziesięcioletnia matka. Może zleci to jakiejś ekipie? Chyba są firmy zajmujące się sprzątaniem mieszkań w takich sytuacjach. Postanowił zająć się tym jutro. Po powrocie do domu zamierzał odpalić coś na Netfliksie, jednak był tak zmęczony, że zasnął na kanapie, zanim zdążył wybrać serial.
Następnego dnia nie potrafił się na niczym skupić, wciąż myśląc o czekającej go żmudnej robocie. Dzwonił do kilku firm, ale większość miała odległe terminy. Umówił się na przyszły miesiąc i pomyślał, że równie dobrze może zacząć sam, przecież na pewno są jakieś ważne dokumenty i inne rzeczy, które należałoby przejrzeć, zanim wkroczy ekipa sprzątająca. Po pracy podjechał pod stary, brzydki blok i wszedł na czwarte piętro. Gdy otworzył drzwi, uderzyła go nienaturalna cisza. Po raz pierwszy, odkąd znalazł ciało Alojzego, poczuł smutek.
– No dobra, zaczynamy – mruknął do siebie.
Mieszkanie było niemożliwie zagracone. Wszędzie walały się stosy starych gazet, zapisane gęsto zeszyty, puste kartonowe pudełka, popsute okulary i wypisane długopisy. Meble pokrywał lepki kurz, a ściany żółty osad z papierosów. Konstanty starał się sprzątać regularnie, jednak wuj nigdy nie pozwolił mu na wyrzucenie owych śmieci, które traktował jak najcenniejsze skarby.
Mężczyzna zaczął od przeglądania szafy z ubraniami. Nie było tego dużo. Wuj hołdował zasadzie „im mniej, tym lepiej” – przynajmniej w kwestii odzieży. Dwie pary spodni, kilka podkoszulków i garnitur, pamiętający pewnie jeszcze czasy słusznie minione, trafiły do worka. Konstanty otworzył szufladę i skrzywił się nieznacznie. Wyblakłe skarpety i poprzecierana bielizna krewnego nie były czymś, co miał ochotę oglądać. Żywił tylko nadzieję, że są czyste. Przesypał zawartość pierwszej szuflady do worka i już miał to samo zrobić z drugą, kiedy coś przykuło jego uwagę. Między złożonymi w kulki skarpetkami leżały zwitki banknotów. Nie miał pojęcia, jaka kwota ukryta jest w tym miejscu, jednak gdyby miał zgadywać, obstawiłby kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy. Zawahał się przez chwilę, po czym przełożył pieniądze do swojego plecaka. Czuł krople potu spływające mu po skroniach. „Przecież nie robię nic złego” – tłumaczył sobie. Wuj nie żyje i na pewno nie chciałby, by jego majątek przeszedł w niepowołane ręce. Co jak co, ale w końcu byli rodziną. I nie kto inny, ale Kostek właśnie pomagał mu regularnie. Ta myśl uspokoiła go nieco. W duchu pogratulował sobie również decyzji o rozpoczęciu porządków, zanim trafi tu firma. Będzie musiał sprawdzić inne zakamarki. Kto wie, co jeszcze kryje się w tym mieszkaniu…
Na razie zajął się przeglądaniem makulatury. Większość papierów trafiła do wielkiego kartonu. Kostek zamierzał wywieźć to wszystko do skupu. Znalazł kilka starych książek, które – z miłości do literatury – włożył do innego pudła. Sięgnął po leżący najbliżej zeszyt i zaczął go przeglądać, zatrzymując się na przypadkowych stronach. „Latawica znowu przyprowadziła gacha. To już trzeci w tym miesiącu” – czytał. Zaśmiał się i już miał wrzucić zeszyt do kartonu, gdy coś zwróciło jego uwagę. „Znowu płacze. Nie wygląda na szczęśliwą”. Spojrzał na zapisany u góry numer mieszkania, a potem wrócił do czytania. Zaczął kartkować notatnik, żeby znaleźć kolejne wpisy, a gdy przeczytał wszystkie, podszedł do okna. Nie był pewny, które okna należą do smutnej kobiety. Po panującej na zewnątrz ciemności zorientował się za to, że jest już późno. Spojrzał na zeszyty, wahając się przez chwilę, a potem zgarnął część z nich do kartonu i wyszedł z mieszkania. Plecak i pudełko zabrał ze sobą.
W domu zaparzył herbatę i znalazł notatnik z najstarszą datą. Przejrzał go pobieżnie, ale okazało się, że nie ma w nim wzmianki o kobiecie. Widocznie nie mieszkała jeszcze na osiedlu Wrzosowym. Spędził dużo czasu na poszukiwaniach odpowiedniego zeszytu, a kiedy wreszcie go znalazł, poczuł podekscytowanie. Sam nie wiedział, dlaczego tak mu zależy na poznaniu zwyczajów obcej osoby, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Zaczął czytać.
„Do mieszkania po rodzinie z czwórką dzieci wprowadzili się nowi lokatorzy. Para. On wysoki, przystojny, ona – też. Zajmują się remontem, prawie wszystko robią sami, głównie ona. Jeszcze nie widziałem, żeby baba ściany malowała i skuwała tynk. Wieczorami siedzą przytuleni, oglądają telewizję”.
Konstanty czytał i czytał, a relacja Alojzego wciągnęła go nie mniej niż drugi sezon _Stranger Things_. Gdy dotarł do końca zeszytu, ze zdumieniem odkrył, że jest środek nocy.