Złap zająca - ebook
Złap zająca - ebook
Powojenna Bośnia. Dwie młode kobiety wpadają w króliczą norę ich wspólnej przeszłości.
Europejska Nagroda Literacka 2020.
Sara i Lejla, nierozłączne przyjaciółki z dzieciństwa, od lat nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Kilka słów rzuconych mimochodem podczas studenckich wakacji sprawiło, że ich drogi się rozeszły. Jednak teraz, pod wpływem niespodziewanej rozmowy telefonicznej, Sara podejmuje decyzję. Ciekawość przeplatająca się z poczuciem winy każe jej wrócić do kraju, który dawno zostawiła za sobą. Bośnia. Chciała od niej uciec, od tamtych wspomnień, miejsc, ludzi, nawet języka, ale Lejla przyciąga ją jak magnes.
Spotykają się w Mostarze i wyruszają do Wiednia w poszukiwaniu brata Lejli, który zaginął w czasie wojny domowej w Jugosławii. Im bliżej celu, tym głębiej zanurzają się w trudną historię własnej skomplikowanej relacji i tym wyraźniej Sara uświadamia sobie, że nigdy nie uwolni się od przeszłości i na zawsze będzie związana z Lejlą, choć znajdują się po przeciwnych stronach lustra. Lana Bastašić obnaża zawiłości przyjaźni dwóch kobiet, które kochają się, ranią, zawodzą i ostatecznie nie potrafią się zrozumieć.
„Głos narratorki powieści Lany Bastašić brzmi szczerze i autentycznie. Jej zdolność do snucia opowieści ma w sobie dojrzałość i energię. Swoim debiutem wyznaczyła bardzo wysoki standard literacki”.
Dubravka Ugrešić
„Powieść Lany Bastašić o dwóch młodych kobietach, które pogrążyły się w powojennej Bośni jak dwie Alicje w Krainie Czarów, jest błyskotliwa, dynamiczna, pełna pasji i ujawnia wielki talent”.
Aleksandar Hemon
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07856-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Weszłam do mieszkania z pustymi rękami. Miałam kupić nową zasłonę. I jeszcze coś, o czym zapomniałam. W drzwiach przywitały mnie jego szare kapcie. Jeden miał oderwaną podeszwę. Otwierała się i zamykała przy każdym kroku, jakby miała coś na końcu języka, ale nie mogła sobie przypomnieć co. To były trzydzieste piąte urodziny Michaela, te kapcie. Podarowałam mu też wtedy płytę, nie pamiętam już jaką. Kupiliśmy tort Red Velvet i żartowaliśmy, że na pewno wypadnie nam z rąk w drodze do mieszkania. Zatrzymaliśmy się przed apteką, która była znana tylko z tego, że jakaś postać literacka przed ponad stu laty kupiła tam mydło.
– A może się pobierzemy? – spytał Michael.
– Nie bądź śmieszny – odparłam.
Otworzyłam pudełko i wbiłam palce w zimne, gąbczaste ciało czerwonego tortu. Był smaczny.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziałam do Michaela.
I na tym stanęło, idea małżeństwa została odrzucona pod tą apteką jak nieskuteczna pigułka. Mama po kilku latach przestała się dopytywać. Odwiedziła nas tylko raz. Spała ze mną w wielkim łóżku, podczas gdy Michael wiercił się na kanapie. Wstała o siódmej i zaczęła walić garnkami w kuchni. Wiedziałam, co myśli: że przynoszę jej wstyd na cały świat. Cała Irlandia będzie wiedzieć, że matka nie nauczyła mnie sprzątać. Wiedziałam też, co myśli Michael: wpatrywał się w jej wielkie ciało i zastanawiał się, czy to jest zapisane w genach. Zawsze była pulchna, ale po śmierci taty udało jej się całkowicie przepoczwarzyć. Myślałam o jej jasnych włosach spadających na moją twarz, kiedy usypiała mnie wieczorem. Teraz zostało kilka cienkich kosmyków wokół tłustej twarzy, która zlała się z szyją. Pamiętam, co powiedział Michael: „Twoja mama ma naprawdę ładne oczy”. Tylko tyle zostało mu do pochwalenia. A ja go za to nienawidziłam. Chciałam przytulić moją wielką mamę i osłonić przed jego spojrzeniem.
Ulżyło mi, kiedy wróciła do domu. Kupiła sobie ogromny kufel, na którym była namalowana koniczyna, choć nigdy nie piła piwa, i papierośnicę z irlandzką flagą, choć nigdy nie paliła. Wsiadła do samolotu i wróciła do Bośni. Po jakimś czasie przestała się odzywać. Michael i ja wróciliśmy do normalnego życia. On do pisania swoich kodów, ja do tłumaczenia. Nikt już nie wspominał ani o ślubie, ani o mojej mamie.
Nasz pierwszy seks trwał pięć minut. On był pijany, ja padałam ze zmęczenia, a jego pies skamlał w przedpokoju. Na dworze darli się rozwydrzeni dublińczycy. Michael zasnął w tej samej chwili, w której cisnął w kąt prezerwatywę. Ja poszłam się umyć do łazienki. Pierwszy raz byłam w jego mieszkaniu. Potem stanie się ono naszym mieszkaniem, a więc i moim, choć tak naprawdę nigdy nie było ani jednym, ani drugim – należało do przysadzistej, mającej już sześćdziesiąt lat Irlandki, która flirtowała z Michaelem, a mnie ignorowała. Ale tej nocy, po pięciu minutach seksu, to nadal było tylko mieszkanie Michaela. Nie znałam jego zakątków, uderzyłam się w palec u nogi. W łazience otworzyłam szafkę nad lustrem i znalazłam wystarczająco dużo analgetyków, żeby uśpić konia. Te migreny Michaela. Później zapoznam się z nimi. Lekarz mu powie, żeby mniej wpatrywał się w komputer. Wybuchniemy śmiechem. Ale tamtej nocy to była tylko sterta nieznanych mi pigułek w łazience jakiegoś faceta, którego poznałam noc wcześniej. Przespałam się z narkomanem, pomyślałam. Wyznam mu to potem, przy czwartym albo piątym wspólnym wyjściu. To będzie dla niego najzabawniejsza rzecz na świecie.
Jak długo siedziałam w tej łazience? Na jednym z kafelków przyklejona była silikonowa kaczuszka. W umywalce zalegały rude włosy. Czułam ból między udami. Wzięłam dwie pigułki Michaela i pożyczyłam sobie ręcznik. Myślałam, że ta noc będzie lepsza, wszystko na to wskazywało. Mądry facet. Oczytany. Dowcipny. Trochę zwariowany. Lubi Cohena. A później wszystko trwało pięć minut, po czym mądry facet zasnął. Siedziałam w obcej łazience, nie wiedząc, że pewnego dnia będzie moja, i myślałam o wszystkich dublińczykach, z którymi spałam, od kiedy sprowadziłam się do tego miasta. Przez głowę przeleciały mi wszystkie zużyte prezerwatywy. Niezbyt duży basen zmarnowanej irlandzkiej genetyki. Jak z nimi kończyłam? Teraz też tak będzie, pomyślałam. Wyjdę z łazienki i zamówię taksówkę. Nie dałam mu numeru telefonu, nie będzie mnie nagabywał.
Na pralce sterta jego brudnych ubrań. Wyciągnęłam ze stosu koszulkę z podobizną Dartha Vadera i przyłożyłam do siebie. Była wielka i śmierdziała haszyszem. Odłożyłam ją i wyszłam z łazienki, zdecydowana ubrać się i wezwać taksówkę. Znalazłam dżinsy i tylko jedną skarpetkę. Jego pies pilnie mi towarzyszył, jakbym nie była pierwszą, która kręci się po tym mieszkaniu w poszukiwaniu wyjścia. Chciałam znaleźć bluzkę w jadalni, w której wtedy był jakiś inny stół, nie ten, który złożymy razem kilka lat później. W tym momencie chciałam tylko odszukać swoją bluzkę, wyjść i udawać, że nic się nie stało. On chrapie w drugim pokoju, nawet nie zauważy, że wyszłam. Drugą skarpetkę może sobie zachować na pamiątkę.
Znalazłam bluzkę koło telewizora i włożyłam ją przez głowę, zastanawiając się, jaką taksówkę wezwać, wściekła, że znowu będę musiała wydać ekstra pieniądze. Potem spojrzałam w górę, w stronę półek na ścianie, i nagle się zatrzymałam. Ze sterty podręczników komputerowych wystawała czarna książeczka. Grzbiet zdobiły srebrne litery. Przeczytałam: „Wyspa skarbów, R.L. Stevenson”. Stałam i patrzyłam, jak słowa rozbłyskują w ulicznym świetle, które wpadało przez balkon do salonu. Przesunęłam palcami po literach, były wybrzuszone jak zarośnięta rana. Nic mnie już nie bolało – analgetyk zrobił swoje. Pies lizał moją bosą stopę. Patrzyłam na książkę i myślałam o Jimie Hawkinsie, któremu powiedziano, że musi wszystko zapisać, jak było, niczego nie może pominąć. Po jakimś czasie rozebrałam się i wróciłam do łóżka Michaela.
Ile lat minęło od tamtej pory? Od naszego pierwszego seksu do telefonu Lejli? Ludzie umierali każdego dnia. Ilu ich przestało istnieć, odkąd pochowałyśmy Zająca? Życie wielu się zatrzymało, podczas gdy my dwie nawet się nie słyszałyśmy. Kiedy ja poznawałam Michaela, spałam z Michaelem, jadłam torty z Michaelem, kłóciłam się z Michaelem – gdzie ona była? Dlaczego nie zadzwoniła do mnie tamtego dnia albo następnego, albo wtedy przed apteką, albo jakiegokolwiek innego dnia, poza tym jednym? Dlaczego nie zadzwoniła przed tamtą chwilą, w której zobaczyłam tę właśnie książkę na półce Michaela? Jakby wiedziała wszystko o moim życiu, o tym, co mi się przydarzy, wcześniej, niż ja się dowiem.
W uszach wciąż wibrował mi jej ochrypły głos. Była starsza, pewnie grubsza, ale wciąż miała ten rozedrgany, chropawy głos. Odetchnęłam głęboko i powoli otworzyłam drzwi, jakbym się spodziewała, że zastanę Michaela przy jakimś niewybaczalnym zajęciu. Wtedy byłoby łatwiej.
Nie zdjęłam butów. Siedział w salonie i wymyślał jakieś kody, których nigdy nie rozumiałam. Stałam w drzwiach za jego plecami i widziałam porządne zdania, utkane z cyfr, liter i znaków, jak układają się jedne za drugimi, białe na ciemnym monitorze. Michael zawsze mówił, że cały świat jest zakodowany, a ja nie jestem świadoma, że za programem, którego używam w tłumaczeniu, za moimi ulubionymi czasopismami i playlistami, już w czasach, kiedy jego profesja jeszcze nie istniała, krył się język, który jest dla mnie nieuchwytny. Stałam i wpatrywałam się w ten natłok symboli, myśląc, komu tego dnia stworzą świat. Czy nieświadomie pomogą komuś skończyć doktorat albo zabić jakiegoś potwora w grze wideo, albo – kto wie? – zostawić list samobójcy w nowym programie? Ten przygarbiony człowiek w za dużym nieforemnym swetrze – czyim on jest bogiem?
Rękę wciąż trzymałam w kieszeni płaszcza; ściskałam telefon, z którego pół godziny wcześniej wypłynęło to zdanie: „Armin jest w Wiedniu”. Myślałam, że nie będę się mogła spakować i pojechać na lotnisko, jeśli moje palce wypuszczą komórkę. Wraz z nią zgubię i Lejlę, i Armina, i Wiedeń. A co będzie z przygarbionym bogiem w za dużym nieforemnym swetrze? Nic strasznego: Zagrzeb, Mostar, Wiedeń. Parę tygodni, może miesiąc, jeśli postanowię zostać dłużej. Telefon coraz bardziej parzył mnie w zaciśniętej ręce. Bośnia, Lejla. To nie są dwutygodniowe wakacje, po których wracam do domu i kładę się do łóżka z Michaelem. To jakbym wcześniej wróciła do heroiny. Zdążyłam się już skalać ojczystym językiem.
Podeszłam do niego od tyłu i zdjęłam mu słuchawki z uszu. Przestraszył się. Położyłam mu dłonie na ramionach. Czułam jednocześnie i naturalność tego dobrze znanego gestu, i przekonanie, że tym razem będzie inaczej.
– To tylko ja – powiedziałam.
– Znalazłaś zasłonę? – spytał, wciąż patrząc w ekran.
– Nie – odparłam. Angielski zalegał we mnie, cegła za cegłą.
– To ja pójdę jutro – powiedział – jeśli ci nie przeszkadza oglądanie naszego gołego sąsiada jeszcze przez jeden dzień.
Usiadłam na kanapie przy biurku i omiotłam spojrzeniem nasz salon. Nagle zrobił się nowy, widziałam go jej oczami. Zaproszenie od Lejli zmieniło moje życie w muzeum. Patrzyłam na ścianę za komputerem Michaela, na półki z ludzikami Lego, małymi kaktusami i książkami o językach programowania. Po przeciwnej stronie ciągnęła się inna ściana, pełna moich słowników i encyklopedii, z czarno-białą fotografią zaskoczonego siwego Salingera i jego zaciśniętej pięści, która szykuje się do rozbicia prymitywnego obiektywu. Między naszymi nieprzetłumaczalnymi światami stoi okrągły stół, który razem złożyliśmy któregoś wieczoru, kłócąc się o instrukcję. Obok wielkiego telewizora – zdjęcie jego psa. Cukrzyca, musieliśmy go uśpić. Michael trzymał dużą czarną łapę Newtona, ja trzymałam rękę Michaela, podczas gdy pies zapadał w sen. Michael płakał, wycierał nos w ramię, bo nie chciał nas wypuścić – Newtona i mnie, łapy i ręki. A dalej jeszcze to przeklęte drzewko awokado między telewizorem a biurkiem, uparta roślina, która przeżyła wbrew wszelkim prognozom, malutka i nierozwinięta, bez żadnego owocu na horyzoncie, a jednak wciąż żywa, sezon po sezonie. Rozpaczliwe wątłe drzewko. Ja, właściwie dla żartu, posadziłam je zupełnie nie tak, jak należało. Michael znalazł później informację na Facebooku, że trzeba było pestkę poprzebijać wykałaczkami i włożyć do szklanki z wodą. A ja wyjęłam ją z owocu, oczyściłam skorupkę i wsadziłam głęboko do ziemi niczym magiczne ziarnko grochu. Przypominało mi to pogrzeb – gładkie, grube nasienie głęboko w doniczce. Jednak wkrótce się okazało, że ten grób w istocie stał się sprytnie zmajstrowaną kołyską. Michael podlewał roślinkę, odwracał ku słońcu, usuwał pasożyty z liści. Zombi awokado. Siedziałam na kanapie i patrzyłam na nie, jakbym je widziała po raz pierwszy. Lejla wybuchłaby podłym śmiechem, gdyby zobaczyła to moje drzewko, przypomniałaby, że należę do osób, których rośliny zmierzają ku śmierci, nie ku życiu.
Mogłam ją zobaczyć tam, na podłodze u Michaela, jak rzuca bezwstydne spojrzenie na mój d u b l i ń s k i e p i z o d. Nawet nie musiałaby nic mówić, oczami zdarłaby ze mnie Europę niczym futro ze zubożałej snobki i obnażyła moje bałkańskie blizny bez cienia wstydu.
Kiedy już przestał stukać w klawisze, Michael odwrócił się i spojrzał przez okno za moimi plecami. Dwa tygodnie wcześniej do budynku obok wprowadził się nudysta. Widzieliśmy jego jadalnię z naszego salonu. Był to człowiek w średnim wieku, niczym się nie wyróżniał, miał czerwone garnki w kropki i czarną aktówkę na krześle. Należał do mężczyzn, którzy przerośniętą brodą strzegą swojego dostojeństwa po utracie włosów. Na ścianie w jego jadalni wisiał kalendarz z dziewięćdziesiątego któregoś roku. Jadł raz dziennie, prosto z garnka. Słuchał Szostakowicza. Michael się denerwował – a to z powodu muzyki, a to z powodu rozbuchanego krocza faceta, które witało go każdego ranka.
– Jest w domu? – spytałam.
– Nie. Chwała Bogu.
Nadal patrzył w okno. Okruszki chipsów zalegały w jego brodzie. Gdyby to był inny Michael, ten, który istniał przed telefonem Lejli, Michael, który płacze, kiedy jakiś obcy człowiek zabija mu psa, Michael, który je tort Red Velvet palcami, Michael, który w panice szuka większych śrub do nogi od stołu... Może bym mu usunęła chipsa z brody w tak naturalny sposób, że nawet by tego nie zauważył. Ale teraz to nie miało sensu. To by było tak, jakbym dotknęła posągu w muzeum. Dlatego siedziałam na kanapie, na n a s z e j kanapie, która raptem znowu stała się j e g o kanapą, a wkrótce potem j a k ą ś kanapą, i wpatrywałam się w tego wielkiego rudowłosego boga i w ślad po kawie na jego dżinsach. Czy będzie umiał znaleźć środek na ciężko usuwalne plamy? Jego stopy, skądinąd ogromne, wydały mi się malutkie w porównaniu z przestrzenią zniszczonej podłogi, która je otaczała. Kto mu kupi nowe kapcie? On nigdy o tym nie pomyśli. Będzie chodził boso po tym kiepskim parkiecie. Patrzyłam na jego stopy, jakby to były dzieci, które porzucam.
– Muszę jechać do domu – powiedziałam wreszcie.
Home. Byliśmy razem już sześć lat, nie powinnam była tego mówić. Home to było nasze mieszkanie, nasze książki, nasze łóżko z wyprofilowanymi poduszkami, nasz zepsuty prysznic, kaczuszka na kafelku w łazience, rysy na parkiecie. Nawet ten goły facet za naszym oknem. Home to nie Bośnia. Bośnia to co innego. Zardzewiała kotwica w jakimś zapaskudzonym morzu. Aplikujesz sobie solidną dawkę tężca, chociaż minęło już tyle lat.
– Dlaczego musisz jechać do domu?
Home.
Miałam gotowe odpowiedzi. Zaserwowałam mu przekonującą historię, że to ś w i e t n a o k a z j a, by odwiedzić mamę, uporządkować papiery, zabrać resztę płyt; do tego jeszcze coś o przyjaciółce ze szkoły i jej bracie, który podobno akurat znajduje się w Wiedniu, opowieść o Wiedniu – jest w s p a n i a ł y, n a p r a w d ę w s p a n i a ł y, bo właśnie w tym czasie odbywa się tam konferencja o dyskursie i przemocy, na którą w przeciwnym razie nie mogłabym się udać – opowieść o tanich biletach i o tym, że zawsze chciałam zobaczyć Mostar, że to naprawdę świetny moment; opowieść o wszystkim i o niczym. Przez chwilę myślałam, że zrozumie, o co chodzi, że zobaczy puste miejsca w moim niezbornym kodzie, powie mi, że to nie wchodzi w rachubę. Jakbym chciała, żeby to się stało. Zadzwoniłabym wtedy do Lejli i powiedziała, że po prostu nie mogę przyjechać. Michael ma rację. Tak jak wtedy, gdy wcześniej wracam z pracy i powoli otwieram drzwi, świadoma, że Michael może być na naszej kanapie z inną kobietą. Może nawet nie z kobietą, myślę sobie, cicho puszczając klamkę, może po prostu ogląda jakiś film porno z super fetyszem w roli głównej – jakaś przysadzista niewiasta wyżywa się na skrępowanym mężczyźnie, coś w tym rodzaju – a ja go na tym przyłapię. Zawsze istnieje taka szansa, że jednak uda mu się mnie zranić, a ja będę miała rację, i to będzie dla mnie pocieszenie. Potem wchodzę do domu, rok za rokiem, i zastaję go, jak wklepuje te swoje kody w klawiaturę komputera zasypaną okruszkami. Możliwości obumierają. Co teraz? Pewnie coś powie. Patrzył przez okno, tam gdzie mieszka goły mężczyzna. Zmarszczył czoło. Długo będę pamiętać tę chwilę, pomyślałam. A później któregoś dnia po prostu ją zapomnę. Chwilę, w której nadal była taka szansa, jakkolwiek minimalna, że Michael jednak czegoś mi zabroni. Tymczasem on tylko kiwnął głową, wciąż patrząc przez okno, i powiedział: „Oczywiście, jeśli właśnie tego potrzebujesz”.
Ja nie potrzebuję Lejli, to ona potrzebuje mnie. Zawsze tak było. Chciałam mu to powiedzieć. I o Armirze. I o tamtych psach. Zamiast tego oznajmiłam: „Trzeba ci kupić nowe kapcie”, a on się roześmiał: „Najpierw zasłony”, i wrócił do programowania. Awokado dalej rosło, cicho, niewzruszenie. Jego pełne uporu życie zawstydzało mnie.
.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------