Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złe decyzje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Złe decyzje - ebook

Miłość, namiętność, tajemnica i pożądanie! Poznajcie Violet!
Violet Nicholls nie jest szczęśliwa w małżeństwie. I nie chodzi już tylko o bycie ignorowaną. Jej mąż, Logan, wzięty prawnik, w domu pokazuje bardzo mroczne oblicze.
Kiedy pewnego dnia na progu pojawia się tajemniczy John, Violet nie kryje swojej fascynacji. A potem decyduje się na najgorszy możliwy krok... Umawia się z klientem męża.
John jednak nie jest tym, za kogo kobieta go bierze. Skrywa więcej niż jeden sekret. I zawsze dostaje to, czego chce. Teraz zaś zapragnął mieć Violet. Nawet jeśli w tym celu będzie musiał złamać wszystkie zasady.
Bezpieczeństwo w małżeństwie czy gorąca namiętność z nieznajomym. Czy Violet wybierze to, czego pragnie?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-974-1
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Nie­wąt­pli­wą za­le­tą pra­co­wa­nia u wła­sne­go męża jest to, że proś­ba o wcze­śniej­sze wyj­ście z biu­ra tyl­ko w eks­tre­mal­nych przy­pad­kach zo­sta­je od­rzu­co­na. Ten aku­rat taki nie był, dla­te­go już za kwa­drans dru­ga wy­szłam z kan­ce­la­rii. Oczy­wi­ście, że tro­chę na­gię­łam praw­dę do wła­snych po­trzeb. Ostat­nio zda­rza­ło mi się to co­raz czę­ściej, jed­nak nie chcia­łam się nad tym spe­cjal­nie za­sta­na­wiać. Od­rzu­ca­łam praw­dę tak dłu­go, jak się tyl­ko dało. Na­zwij­my to jed­ną z mo­ich cech roz­po­znaw­czych.

Ofi­cjal­na wer­sja brzmia­ła: „mu­szę pil­nie ode­brać re­cep­tę”, tym, cze­go nie do­da­łam, był fakt, że po dro­dze za­mie­rzam od­wie­dzić przy­ja­ciół­kę i wy­pić z nią kawę. Lo­gan nie prze­pa­dał za Ali­son, zresz­tą z wza­jem­no­ścią. Co­urt­ney, moja dru­ga przy­ja­ciół­ka, ży­wi­ła wo­bec nie­go po­dob­ne uczu­cia. Chy­ba już wte­dy po­win­no mi to dać do my­śle­nia. Cóż, po­wiedz­my, że ru­ty­na temu nie sprzy­ja­ła.

Na­krę­co­na ko­fe­iną i re­we­la­cja­mi Ali­son we­szłam do domu, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi kop­nię­ciem. Dość brzyd­ki zwy­czaj, ale da­wał mi pew­ną sa­tys­fak­cję. Wciąż było wcze­śnie, a ja zdą­ży­łam na­wet zro­bić za­ku­py, za­tem by­łam z sie­bie za­do­wo­lo­na. Pa­pie­ro­we tor­by po­sta­wi­łam na pod­ło­dze, klu­cze i to­reb­kę rzu­ci­łam na szaf­kę. To była jed­na z tych rzad­kich chwil, kie­dy w ogó­le mia­łam ze sobą ja­ką­kol­wiek to­reb­kę, nor­mal­nie upy­cha­łam wszyst­ko po kie­sze­niach, jak fa­cet.

Zer­k­nę­łam na buty Lo­ga­na i zło­śli­wy uśmiech po­ja­wił się na mo­jej twa­rzy. Sta­ły tak rów­no, że przy ich po­mo­cy moż­na by na­ry­so­wać pla­ny tego po­miesz­cze­nia. A więc mój cza­ru­ją­cy mąż już tu był.

– Cześć, skar­bie! – za­wo­ła­łam.

Od­po­wie­dzia­ła mi ci­sza.

– Lo­gan? Je­steś może? – spró­bo­wa­łam po­now­nie, gło­śniej, z więk­szym prze­ko­na­niem.

I zno­wu nic. Wzię­łam tor­by z za­ku­pa­mi i marsz­cząc brwi, po­ma­sze­ro­wa­łam do kuch­ni. Gdzie wła­ści­wie był mój mąż, je­śli nie na par­te­rze? Wąt­pi­łam, by się po­ło­żył, na ze­wnątrz na­dal było ja­sno, a on nie lu­bił spać w cią­gu dnia. Mó­wił, że boli go od tego gło­wa.

– No tak – sap­nę­łam, od­sta­wia­jąc tor­by na stół.

W zle­wie pię­trzył się stos brud­nych na­czyń, któ­rych Lo­gan nie ra­czył wsta­wić do zmy­war­ki, nie mó­wiąc już o jej włą­cze­niu.

Po­cią­gnę­łam no­sem i za­raz się skrzy­wi­łam. Co­kol­wiek przy­go­to­wał mój mąż, a na cze­go reszt­ki te­raz pa­trzy­łam, pach­nia­ło mało za­chę­ca­ją­co. Tro­chę przy­po­mi­na­ło też rzy­gi, ale to już swo­ją dro­gą. Wrzu­ci­łam wszyst­kie mi­ski, ta­le­rzy­ki, pa­tel­nię i kub­ki do zmy­war­ki, na­stęp­nie roz­pa­ko­wa­łam za­ku­py, a po­tem wy­ru­szy­łam na dal­sze po­szu­ki­wa­nia męża. Bo to, że był w domu, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści.

– Lo­gan?! – wy­dar­łam się u pod­nó­ża scho­dów.

Pu­dło po raz trze­ci. Wdra­pa­łam się na pię­tro i zaj­rza­łam do ga­bi­ne­tu męża. Pu­sto. Sy­pial­nia dla go­ści – też pu­sto. Prze­ko­na­na, że może jed­nak się po­my­li­łam, a Lo­gan z ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych wzglę­dów wpadł do domu tyl­ko na swo­ją śmier­dzą­cą prze­ką­skę, we­szłam do na­szej sy­pial­ni. I wła­śnie tam go zna­la­złam.

Stał przed lu­strza­ny­mi drzwia­mi sza­fy, ze wście­kło­ścią za­wią­zu­jąc kra­wat. Po­staw­ny blon­dyn o sze­ro­kich ra­mio­nach i or­lim no­sie, gość, w któ­rym się za­ko­cha­łam jako gów­nia­ra. Star­szy ode mnie o sześć lat, co wte­dy do­dat­ko­wo mnie krę­ci­ło.

– Cześć, skar­bie. – Opar­łam dłoń o fra­mu­gę, przy­wo­łu­jąc na twarz je­den z mo­ich po­pi­so­wych uśmie­chów.

Lo­gan go nie od­wza­jem­nił.

– Nie wiesz, gdzie jest moja ko­szu­la? – Żad­nych wstę­pów, prze­szedł do sed­na, jak zwy­kle.

– O ta? – Wska­za­łam pal­cem na jego pierś. To miał być żart, lecz, jak wi­dać, nie wy­szedł.

Twarz mo­je­go męża stę­ża­ła.

– Nie, V, nie ta. Mam na my­śli ko­szu­lę, któ­rą wkła­dam na waż­ne spo­tka­nia. Moją Szczę­śli­wą Ko­szu­lę. – Wy­ma­wiał te sło­wa wła­śnie tak, jak gdy­by na­le­ża­ło je za­pi­sy­wać wiel­ki­mi li­te­ra­mi. Z ko­lei moje imię... Cóż. Naj­czę­ściej ogra­ni­czał się do pierw­szej li­te­ry. Vio­let by­łam tyl­ko w szcze­gól­nych sy­tu­acjach, naj­czę­ściej jed­nak po­zo­sta­wa­łam V.

– Ko­szu­la – po­wtó­rzy­łam bez­myśl­nie. – Są­dzę, że... kosz z brud­ną bie­li­zną. Tak, tam jest.

Piw­ne oczy Lo­ga­na za­pło­nę­ły.

– Kur­wa mać! Czy na­praw­dę tak cięż­ko jest ci zro­bić coś, o co pro­szę?! – wy­krzy­czał.

Cof­nę­łam się o krok i spoj­rza­łam na nie­go tak, jak pa­trzy się na kom­plet­nie nie­zna­ną oso­bę. Praw­dę mó­wiąc, tak wła­śnie się czu­łam – jak­by stał przede mną obcy męż­czy­zna, któ­ry z nie­wia­do­mych po­wo­dów zna­lazł się w moim domu i uznał, że ma pra­wo się na mnie wy­dzie­rać.

– Za­raz na­sta­wię pra­nie – bąk­nę­łam, sta­ra­jąc się nie tra­cić nad sobą pa­no­wa­nia. Na agre­sję ra­czej nie ma sen­su od­po­wia­dać agre­sją, to jak do­le­wa­nie oli­wy do ognia. – Ża­den pro­blem.

– Za­raz to ja, kur­wa, wy­cho­dzę – fuk­nął. – Wczo­raj mia­łaś na­sta­wić to je­ba­ne pra­nie. Ro­zu­miesz już, co po­szło nie tak?

Zro­bi­łam ko­lej­ny krok w tył. Ten ja­do­wi­ty ton prze­ra­żał mnie jesz­cze bar­dziej niż po­żar w jego oczach. Nie­jed­no­krot­nie wi­dy­wa­łam Lo­ga­na wście­kłe­go, jed­nak ude­rzy­ła mnie myśl, że co­raz czę­ściej tra­cił nad sobą pa­no­wa­nie. Byle bła­host­ka w jed­nej se­kun­dzie po­wo­do­wa­ła, że wpa­dał w szał.

– Prze­pra­szam. – spu­ści­łam gło­wę, cho­ciaż nie było mi szcze­gól­nie przy­kro. Sam mógł zro­bić pra­nie, sko­ro to było dla nie­go tak sza­le­nie waż­ne. W kan­ce­la­rii by­łam jego se­kre­tar­ką, a w domu ro­bi­łam za go­spo­się. Cza­sem zda­rza­ło mi się o czymś za­po­mnieć. Tak po pro­stu. – Kom­plet­nie mi to umknę­ło – do­da­łam po chwi­li.

– Two­je prze­pra­szam nie upie­rze mi ko­szu­li. – Szar­pał kra­wat co­raz bar­dziej za­pal­czy­wie, spo­dzie­wa­łam się wręcz, że za­miast go za­wią­zać, za­raz się nim za­du­si. – Może trze­ba było to so­bie za­pi­sać na jed­nej z tych żół­tych kar­te­czek, sko­ro masz taki pro­blem z za­pa­mię­ty­wa­niem naj­prost­szych rze­czy.

– O prze­ło­że­niu spo­tka­nia z An­der­so­nem pa­mię­ta­łam. – Nie lu­bi­łam prze­no­sić spraw z kan­ce­la­rii Lo­ga­na do domu, ale on pierw­szy wy­to­czył te gów­nia­ne dzia­ła, ja tyl­ko od­pie­ra­łam atak. – O wy­sła­niu pre­zen­tu two­jej sio­strze rów­nież. I przede wszyst­kim... – dra­ma­tycz­nie za­wie­si­łam głos – ...pa­mię­tam o na­szej rocz­ni­co­wej ko­la­cji. Wy­pa­da ide­al­nie w so­bo­tę. Wiesz, jak cięż­ko było do­stać sto­lik w The To­wer?

Lo­gan skwa­śniał.

– Nie bę­dzie żad­nej ko­la­cji. W każ­dym ra­zie nie w ten week­end. Wy­jeż­dżam do Bo­sto­nu, o czym zresz­tą też ci wspo­mi­na­łem. – Chcia­łam mu prze­rwać, ale uniósł dłoń w ge­ście, ja­kim czę­sto uci­szał swo­je­go klien­ta na sali są­do­wej. – Wnio­sek jest pro­sty, V: albo nie słu­chasz, co się do cie­bie mówi, albo na­praw­dę masz ja­kiś pro­blem z gło­wą. A je­śli tak, to może po­win­naś ją so­bie prze­ba­dać?

Po­czu­łam, jak go­rą­co do­cie­ra do mo­ich po­licz­ków, jak za­czy­na mi pło­nąć cała twarz. Otwo­rzy­łam sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia. By­łam w szo­ku, nie mo­głam uwie­rzyć w to, co wła­śnie usły­sza­łam. Zdo­ła­łam się jed­nak ro­ze­śmiać, cho­ciaż wca­le nie było mi do śmie­chu.

– Chciał­byś, nie? Wy­ka­zać przed są­dem, że je­stem wa­riat­ką i za­mknąć mnie na resz­tę ży­cia w ja­kimś po­god­nym ośrod­ku, gdzie do każ­de­go po­sił­ku do­da­ją ha­lo­pe­ri­dol.

Po­słał mi gniew­ne spoj­rze­nie.

– Nie za­czy­naj tych bred­ni.

– Ja? – wska­za­łam na sie­bie pal­cem. – Ja za­czy­nam?

– Masz ten­den­cję do...

Ude­rzy­łam otwar­tą dło­nią w ścia­nę. Te­raz to ja nie da­łam mu dojść do gło­su.

– Sama so­bie su­ge­ru­ję, że mam nie po ko­lei w gło­wie i ro­bię pro­blem o pier­do­lo­ne pra­nie? Tak, skar­bie? Sama to wszyst­ko so­bie wy­my­śli­łam?!

Lo­gan prze­stał się wresz­cie wy­ży­wać na kra­wa­cie. Wy­gła­dził go i opu­ścił ręce. Wpa­try­wał się we mnie nie­ru­cho­my­mi ocza­mi, a ja ob­ser­wo­wa­łam, jak za­cho­dzi w nich po­wol­na zmia­na. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by do­pie­ro te­raz w peł­ni zdał so­bie spra­wę, że we­szłam do sy­pial­ni.

– Chy­ba tro­chę się za­pę­dzi­łem. Prze­pra­szam. – Zbli­żył się do mnie ostroż­nie, ni­czym dra­pież­nik pod­cho­dzą­cy swą ofia­rę. – Ner­wy mi ostat­nio pusz­cza­ją. Thomp­son to waż­ny klient, od tej spra­wy za­le­ży za­je­bi­ście dużo. Tak, wiem, to kiep­skie wy­tłu­ma­cze­nie, ale in­ne­go nie mam. Wy­ła­do­wa­łem się na to­bie... i... za to cię prze­pra­szam.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach, moja po­sta­wa ko­mu­ni­ko­wa­ła: „po­ca­łuj mnie w dupę, Lo­gan”.

– Przy­kro mi i mó­wię naj­zu­peł­niej szcze­rze. – Po­kor­nie opu­ścił wzrok. To też wi­dy­wa­łam na sali są­do­wej. – Prze­pra­szam, ko­cha­nie.

– Ja­sne – wy­mam­ro­ta­łam.

Coś mię­dzy nami pę­kło już daw­no temu, a z dnia na dzień jesz­cze bar­dziej od­da­la­li­śmy się od sie­bie. Lo­gan do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, ja rów­nież. Tyle że żad­ne z nas nie chcia­ło tego przy­znać. Ja mia­łam ma­ki­jaż, któ­ry wszyst­ko ukry­je, on sta­ran­nie do­bra­ne, wy­szu­ka­ne sło­wa. Ka­mu­flo­wa­li­śmy pro­blem, sta­ra­li­śmy się prze­ko­nać sa­mych sie­bie, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, że to nas nie do­ty­czy.

– Da się zmie­nić re­zer­wa­cję w The To­wer na przy­szły ty­dzień? – Lo­gan uśmiech­nął się de­li­kat­nie, tro­chę na pró­bę. – Zresz­tą mniej­sza z tym, sam się tym zaj­mę.

– Po­wo­dze­nia. – Moja mina sku­tecz­nie zma­za­ła uśmiech z jego twa­rzy.

– My­ślisz, że mi się nie uda? Chy­ba mnie nie do­ce­niasz.

– Rocz­ni­ca jest w tę so­bo­tę, nie za ty­dzień. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Ale te­raz to już bez zna­cze­nia.

Jego ręce po­wę­dro­wa­ły do kra­wa­ta, ale w porę się opa­no­wał.

– Nie mogę od­wo­łać wy­jaz­du, zro­zum.

– Ależ ro­zu­miem.

Pod­szedł do mnie, a ja po­skro­mi­łam ocho­tę, by się cof­nąć.

– Ko­cha­nie, wiesz, że nie chcia­łem...

Za­ci­snę­łam usta, wpro­wa­dza­jąc jed­no­cze­śnie zmyśl­ną tak­ty­kę ćwi­cze­nia od­de­chów. Gów­no po­mo­gło, cho­ciaż... Przy­naj­mniej nie na­zwa­łam męża bu­cem. A szcze­rze mó­wiąc za­słu­żył na to.

– W po­rząd­ku – wy­ce­dzi­łam. – Prze­cież po­wie­dzia­łam, że wszyst­ko ro­zu­miem.

– Na­dal się zło­ścisz? – Wziął mnie wspa­nia­ło­myśl­nie w ra­mio­na, nie za­uwa­ża­jąc, że je­stem sztyw­na jak po­grze­bacz. – No już – do­dał, cmo­ka­jąc mnie w czo­ło. – Już, już.

Mia­łam nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że jego do­tyk pa­rzy. Ob­da­rzy­łam Lo­ga­na gry­ma­sem, ma­ją­cym być czymś w ro­dza­ju prze­pra­sza­ją­ce­go uśmie­chu i wy­su­nę­łam się z jego rąk. Ja­kaś część mnie chcia­ła na­dep­nąć mu na sto­pę. Cał­kiem spo­ra część.

– Nie złosz­czę się – po­wie­dzia­łam to­nem, któ­ry świad­czył o czymś wprost prze­ciw­nym. – Wy­jeż­dżasz w służ­bo­wej spra­wie, okay. W ta­kim ra­zie ja wyj­dę z dziew­czy­na­mi tro­chę się ro­ze­rwać. – Od­rzu­ci­łam wło­sy z ra­mie­nia te­atral­nym ge­stem. – Nic nie stra­cisz. I tak ich nie lu­bisz.

Może i Lo­gan chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale nie da­łam mu szan­sy. We­szłam do ła­zien­ki i za­trza­snę­łam za sobą drzwi. Wie­dzia­łam, że za mną nie pój­dzie, ale dla pew­no­ści prze­krę­ci­łam za­mek. Przyj­rza­łam się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze nad umy­wal­ką. Zo­ba­czy­łam ład­ną bru­net­kę o dziew­czę­cej twa­rzy, zie­lo­nych oczach i się­ga­ją­cych za ra­mio­na pro­stych wło­sach. Mod­na po­pie­la­ta su­kien­ka, któ­rą na so­bie mia­łam, rano wy­da­wa­ła mi się taka ślicz­na, te­raz zaś była nie­kom­for­to­wa, na rów­ni z nie­daw­nym do­ty­kiem męża.

– Kim je­steś? – szep­nę­łam do ko­bie­ty z lu­stra.

Opar­łam ręce o kra­wędź umy­wal­ki. Im dłu­żej się so­bie przy­glą­da­łam, tym bar­dziej wzra­sta­ło we mnie prze­ko­na­nie, że pa­trzę na ko­goś, kim nie je­stem. Na­stą­pił ja­kiś tra­gicz­ny w skut­kach dy­so­nans, w kon­se­kwen­cji któ­re­go sta­łam się obca dla sa­mej sie­bie.

Chwy­ci­łam chu­s­tecz­kę, zwil­ży­łam ją wodą i za­czę­łam ście­rać z ust po­mad­kę. Była nowa, po­dob­nie jak su­kien­ka, ale Lo­gan i tak ni­cze­go nie za­uwa­żył. Ani w pra­cy, ani tu. Nie zwró­cił też uwa­gi na wło­sy, któ­re dzię­ki drob­nym re­flek­som zda­wa­ły się ża­rzyć w świe­tle. Li­czy­ła się tyl­ko ta cho­ler­na ko­szu­la. Szczę­śli­wa Ko­szu­la.

Opu­ści­łam wzrok na ob­rącz­kę, któ­ra tkwi­ła na moim ser­decz­nym pal­cu. Na myśl przy­szło mi py­ta­nie: „Czy je­stem szczę­śli­wa?”. Nie. Już nie.

Od­wró­ci­łam się ple­ca­mi do lu­stra, a po­tem, kie­ro­wa­na ja­kimś nie­ja­snym im­pul­sem, we­szłam pod prysz­nic. W ubra­niu i bu­tach, cze­mu nie? Nie od­krę­ci­łam jed­nak wody. Osu­nę­łam się po chłod­nej ścia­nie i ja­kiś czas tak sie­dzia­łam, z pod­cią­gnię­ty­mi pod bro­dę ko­la­na­mi i pie­ką­cy­mi ocza­mi.

Wresz­cie łzy zna­la­zły uj­ście i po­to­czy­ły się po mo­ich po­licz­kach. Przy­się­gam, gdy­by kie­dy­kol­wiek wcze­śniej ktoś po­wie­dział mi, że we­zmę ślub z męż­czy­zną, przy któ­rym osiem lat póź­niej będę się czu­ła tak roz­pacz­li­wie sa­mot­na, nie uwie­rzy­ła­bym. A jed­nak tak wła­śnie wy­glą­da­ła rze­czy­wi­stość.

Przy­tknę­łam pięść do ust, żeby stłu­mić szloch. Łzy żło­bi­ły li­nie w sta­ran­nie wy­ko­na­nym ma­ki­ja­żu, roz­ma­zy­wa­ły tusz i ey­eli­ner. Były sło­ne, pie­ką­ce.

Nie wiem, ile do­kład­nie sie­dzia­łam pod prysz­ni­cem. Po­dej­rze­wam, że dość dłu­go. A może to tyl­ko czas za­krzy­wił się w ja­kiś oso­bli­wy spo­sób, za­my­ka­jąc mnie w pę­tli wła­snej nie­do­li? Na­to­miast wiem na pew­no, że w któ­rymś mo­men­cie za­czę­łam gryźć so­bie rękę, bo­jąc się, że w prze­ciw­nym ra­zie z mo­jej pier­si wy­rwie się prze­raź­li­wy sko­wyt. A je­śli tak się sta­nie, nie zdo­łam go opa­no­wać.

Nie by­łam hi­ste­rycz­ką, to nie tak. Po pro­stu sy­tu­acje z ga­tun­ku Szczę­śli­wej Ko­szu­li zda­rza­ły się zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. W pe­wien spo­sób mnie od­czło­wie­cza­ły, a już na pew­no po­wo­li uśmier­ca­ły na­szą mi­łość. Za­kła­da­jąc, że w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła.

To strasz­ne tak się ku­lić i snuć po­dob­ne roz­wa­ża­nia. A jesz­cze gor­sze bać się, że na­dej­dzie mo­ment, w któ­rym ko­lej­na sprzecz­ka prze­ro­dzi się w dzi­ką awan­tu­rę, a ta... Za­koń­czy się czymś nie­wy­ba­czal­nym.

Każ­da lina pęka, je­śli na­prę­ży się ją wy­star­cza­ją­co moc­no. Wy­trzy­ma­łość każ­de­go ma­te­ria­łu ma swo­je gra­ni­ce, choć­by te­sto­wa­ło się stal.Roz­dział 2

Za­nim wy­szłam z ła­zien­ki, wzię­łam prysz­nic, zmy­wa­jąc z sie­bie łzy, ma­ki­jaż i woń fru­stra­cji. Wró­ci­łam do sy­pial­ni otu­lo­na pu­szy­stym, nie­bie­skim szla­fro­kiem. Lo­ga­na jed­nak już nie było. Uzna­łam, że po­je­chał za­ła­twiać swo­je ul­tra­waż­ne spra­wy, ogra­bio­ny ze Szczę­śli­wej Ko­szu­li, ale nie, nie po­je­chał. Do­le­cia­ło mnie sub­tel­ne stuk, stuk, stuk, stuk oraz na­sta­wio­na ci­cho mu­zy­ka – Lo­sing My Re­li­gion R.E.M, je­że­li cho­dzi o ści­słość. Wy­glą­da­ło na to, że mój mąż był w swo­im ga­bi­ne­cie.

Wy­szłam na ko­ry­tarz i wła­śnie wte­dy roz­brzmiał ostry dźwięk dzwon­ka. To idio­tycz­ne, ale w pierw­szym od­ru­chu chcia­łam za­wró­cić i scho­wać się w sy­pial­ni. Chy­ba cho­dzi­ło o póź­ną porę, sama nie wiem.

– Mo­żesz otwo­rzyć? – za­wo­łał Lo­gan.

– Idę! – od­krzyk­nę­łam.

Zbie­głam po scho­dach, cia­śniej otu­li­łam się szla­fro­kiem i zer­k­nę­łam na wi­de­ofon. Gość usta­wił się tak, że nie mo­głam mu się zbyt do­brze przyj­rzeć. Nie roz­po­zna­łam w nim jed­nak ni­ko­go zna­jo­me­go. Wci­snę­łam przy­cisk i rzu­ci­łam:

– Tak?

– Przy­sze­dłem do Lo­ga­na.

No tak, bo do kogo in­ne­go.

– Za­pra­szam – mruk­nę­łam i wci­snę­łam ko­lej­ny przy­cisk, zwal­nia­jąc za­mek w bra­mie.

Chwi­lę póź­niej spa­li­no­wy sil­nik gło­śno za­ry­czał na pod­jeź­dzie. Za gło­śno. Zer­k­nę­łam przez wi­tra­żo­we okno i zo­ba­czy­łam mo­to­cykl oraz zsia­da­ją­ce­go z nie­go wiel­kie­go fa­ce­ta w skó­rza­nej kurt­ce i dżin­sach.

– Lo­gan, ja­kiś gość do cie­bie! – wy­dar­łam się.

– Chwi­la!

Prze­wró­ci­łam ocza­mi. Chwi­la, ja­sne.

Mo­to­cy­kli­sta miał na no­gach cięż­kie bu­cio­ry, pod­ku­te me­ta­lem, wnio­sku­jąc po od­gło­sie jego kro­ków. Za­trzy­mał się na pro­gu, ale nie za­pu­kał, po pro­stu cze­kał. Otwo­rzy­łam mu więc i... po­wiedz­my, że by­łam za­sko­czo­na.

Spo­dzie­wa­łam się ko­le­sia w ty­pie Hells An­gels, po­zba­wio­ne­go wie­ku przez dłu­gą bro­dę skry­wa­ją­cą twarz. Ale nie, męż­czy­zna, któ­ry stał przede mną, wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej: wy­so­ki i smu­kły, z gę­sty­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi nie­dba­le za­cze­sa­ny­mi do tyłu, kil­ku­dnio­wym za­ro­stem na po­licz­kach oraz prze­szy­wa­ją­co nie­bie­ski­mi ocza­mi. Pre­zen­to­wał się... znie­wa­la­ją­co.

– Ty nie je­steś Lo­ga­nem – za­uwa­żył, a ja uśmiech­nę­łam się mi­mo­wol­nie.

– Za­raz przyj­dzie. – Mach­nę­łam ręką w kie­run­ku holu, da­jąc męż­czyź­nie znak, by wszedł do środ­ka.

Ski­nął gło­wą, po czym mi­nął mnie i po­wę­dro­wał pro­sto do sa­lo­nu. Znał dro­gę, a więc mu­siał tu już być wcze­śniej. Słod­ko. Lo­gan miał biu­ro, ale z ja­kichś nie­ja­snych wzglę­dów wie­lu jego „szcze­gól­nych” klien­tów od­wie­dza­ło go w domu. Przez „szcze­gól­nych” klien­tów ro­zu­miem kry­mi­na­li­stów, z któ­ry­mi mój mąż lu­bił się spo­ufa­lać, chy­ba tyl­ko po to, żeby po­pie­ścić wła­sne ego. A może cho­dzi­ło o ja­kąś mło­dzień­czą fan­ta­zję, mniej­sza z tym.

– Po­dać panu coś do pi­cia? – za­py­ta­łam.

Mo­to­cy­kli­sta prze­rwał lu­stro­wa­nie fo­to­gra­fii sto­ją­cych na ko­min­ku i prze­niósł wzrok na mnie. Ga­pił się to mało po­wie­dzia­ne. Nie od­ry­wał ode mnie tych swo­ich po­ra­ża­ją­co nie­bie­skich oczu. Były lek­ko sko­śne, co nada­wa­ło jego twa­rzy nie­co eg­zo­tycz­ne­go wy­ra­zu. Kła­ma­ła­bym, mó­wiąc, że nie był przy­stoj­ny. Jed­nak­że miał w so­bie też coś nie­po­ko­ją­ce­go, zło­wro­gie­go.

– Nie – po­wie­dział w koń­cu ni­skim, przy­jem­nym gło­sem, ta­kim, na dźwięk któ­re­go coś wi­bro­wa­ło w moim wnę­trzu.

– W ta­kim ra­zie...

– Je­stem – ob­wie­ścił Lo­gan grom­ko, pę­dząc po scho­dach.

Nie po­wiem, ulży­ło mi, że wresz­cie się zja­wił. Bąk­nę­łam coś nie­zro­zu­mia­łe­go i ru­szy­łam w stro­nę holu. Jed­nak cały czas czu­łam na so­bie wzrok mo­to­cy­kli­sty, a kie­dy spoj­rza­łam za sie­bie, prze­ko­na­łam się, że fak­tycz­nie na mnie pa­trzy. Nie­by­wa­łe, ale po­słał mi na­wet uśmiech.

Ze­szłam do pral­ni i na­sta­wi­łam to cho­ler­ne pra­nie. Nie, żeby Szczę­śli­wa Ko­szu­la mo­je­go męża zdą­ży­ła wy­schnąć, sko­ro miał nie­ba­wem wy­je­chać, ale... dzia­ła­nia za­pro­gra­mo­wa­ne i ta­kie tam.

Po­krę­ci­łam się bez celu na dol­nym po­zio­mie, nie chcąc po­now­nie na­tknąć się na oso­bli­we­go go­ścia Lo­ga­na. Do­pie­ro kie­dy usły­sza­łam cha­rak­te­ry­stycz­ny war­kot od­pa­la­ne­go sil­ni­ka, po­sta­no­wi­łam wró­cić na górę. Co dziw­ne, mój mąż w dal­szym cią­gu był w domu.

– Są­dzi­łam, że się śpie­szysz – po­wie­dzia­łam.

Uśmiech­nął się, ale dość szyb­ko na jego twa­rzy zno­wu po­ja­wi­ła się wro­gość.

– Zmo­dy­fi­ko­wa­łem pla­ny. Wy­la­tu­ję ju­tro rano. Bo­ston może chwi­lę za­cze­kać.

– Och, na­praw­dę?

– Je­stem ci to wi­nien, ko­cha­nie. – Pod­szedł i cmok­nął mnie w czu­bek gło­wy.

Po­dej­rze­wa­łam, że cho­dzi­ło o tę de­bil­ną ko­szu­lę, ale za­cho­wa­łam tę uwa­gę dla sie­bie.

– To... miłe.

– By­wam mi­łym go­ściem. Pa­mię­tasz jesz­cze?

Pa­mię­ta­łam, oczy­wi­ście. Wła­śnie to było źró­dłem nie­któ­rych na­szych pro­ble­mów.

– Za­dzwo­nię w parę miejsc, we­zmę prysz­nic i za­raz do cie­bie przyj­dę – pod­jął Lo­gan. – Może tak być?

Po­ki­wa­łam gło­wą, ra­cząc go la­pi­dar­nym:

– Mhm.

Ja­koś nie­spe­cjal­nie mia­łam ocho­tę na to „za­raz przyj­dę”, ale to rów­nież za­cho­wa­łam dla sie­bie. To nie­zdro­wo zbyt dłu­go trzy­mać ura­zę, ja jed­nak wciąż by­łam roz­draż­nio­na po tej ak­cji z ko­szu­lą. Cho­ciaż nie, nie cho­dzi­ło o samą ko­szu­lę, a o fakt, w jaki spo­sób i co mó­wił do mnie Lo­gan. Jed­nak może rze­czy­wi­ście było mu przy­kro? Nie, wy­kreśl­my „może”. Prze­su­nął wy­jazd, po­nie­waż gry­zło go su­mie­nie. Chciał spę­dzić ze mną tro­chę cza­su i mia­łam za­miar to do­ce­nić. Na­praw­dę.

Za­czy­ty­wa­łam się w Ro­gach Joe Hil­la, kie­dy Lo­gan wszedł do sy­pial­ni. Odło­ży­łam książ­kę na noc­ną szaf­kę, ką­tem oka spo­glą­da­jąc na cy­fro­wy bu­dzik. Do­cho­dzi­ło wpół do je­de­na­stej.

– Tę­sk­ni­łaś? – za­gad­nął, su­ge­styw­nie po­ru­sza­jąc brwia­mi.

– Chodź i sam sprawdź.

Opadł na wol­ną po­ło­wę łóż­ka, a mnie na­gle zro­bi­ło się mdło. Po­czu­łam jego za­pach – wodę po go­le­niu zmie­sza­ną z że­lem pod prysz­nic – i ja­kaś część mnie się zbun­to­wa­ła. Chcia­łam się ze­rwać i wyjść. Te­raz, z per­spek­ty­wy cza­su, uwa­żam, że po­win­nam była to zro­bić.

Lo­gan chwy­cił mnie za rękę i po­cią­gnął w swo­im kie­run­ku. To nie był bru­tal­ny gest, ale spra­wił mi ból. Znów mia­łam to upior­ne wra­że­nie, że do­tyk męża mnie pa­rzy.

– Cie­szę się, że zo­sta­łem.

– Tak, ja też.

Po­tarł no­sem mój nos. Za­wsze uwiel­bia­łam ten gest i te­raz też po­ru­szył we mnie czu­łą stru­nę. Nie zni­we­lo­wał jed­nak pro­ble­mu.

– Je­steś taka pięk­na. – Cie­pły od­dech Lo­ga­na po­ła­sko­tał mi twarz.

Po­gła­dzi­łam go po po­licz­ku, od­gar­nę­łam ko­smyk wło­sów opa­da­ją­cy mu na skroń i... zno­wu za­pra­gnę­łam uciec. Byle da­lej od jego do­ty­ku, byle da­lej od tego po­ko­ju.

– Coś nie tak? – Mu­siał wy­czy­tać coś z mo­ich oczu.

– Nie, w po­rząd­ku. Po pro­stu za­chcia­ło mi się pić.

– Ja­sne, za­raz ci...

– Nie. – Chwy­ci­łam go za nad­gar­stek. – Ja pój­dę. To­bie też przy­nieść?

– Wła­ści­wie, cze­mu nie.

Nie kie­ro­wa­ło mną pra­gnie­nie, chcia­łam zy­skać na cza­sie i za­sta­no­wić się, o co mi, do kur­wy nę­dzy, cho­dzi. Uspo­kój się, na­ka­za­łam so­bie, idąc do ła­zien­ki. Weź się w garść. To twój mąż, ten sam, przy któ­rym bu­dzisz się od kil­ku lat. Po­sprze­cza­li­ście się, a te­raz się go­dzi­cie, tak ro­bią do­ro­śli.

Wró­ci­łam z dwie­ma wy­so­ki­mi szklan­ka­mi, od­sta­wi­łam je na noc­ną szaf­kę, za­raz obok książ­ki i... wła­ści­wie tyle zdą­ży­łam zro­bić. Lo­gan zła­pał mnie za ra­mio­na i pchnął na ścia­nę. W jego oczach pło­nę­ła dzi­ka żą­dza.

– Dłu­go nie wra­ca­łaś – wark­nął, prze­su­wa­jąc usta­mi po mo­jej szyi. Jego cia­ło na­pie­ra­ło na mnie, przez co wy­raź­nie wy­czu­wa­łam sztyw­ne­go człon­ka. – Za dłu­go.

Pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści zdą­żył po­zbyć się ko­szul­ki, stał przede mną tyl­ko w spoden­kach. Po­gła­dzi­łam jego nagi tors, a za­chę­co­ny piesz­czo­tą Lo­gan wpił się w moje usta. Ca­ło­wał mnie za­chłan­nie, nie­cier­pli­wie, ja jed­nak nie od­po­wia­da­łam tym sa­mym. Nie by­łam w sta­nie, coś mi na to nie po­zwa­la­ło.

– Lo­gan... – za­czę­łam i za­raz moje sło­wa prze­szły w jęk. Pal­ce męża wśli­zgnę­ły się pod szla­frok i za­czę­ły pie­ścić moje cia­ło. Chcia­łam tego i za­ra­zem nie, zu­peł­nie jak­by znaj­do­wa­ły się we mnie dwie ko­bie­ty i wła­śnie to­czy­ły ze sobą wal­kę. Nie było to przy­jem­ne do­zna­nie, za bar­dzo przy­po­mi­na­ło... roz­pa­da­nie się.

Mąż ujął moją dłoń i na­kie­ro­wał na swo­je­go człon­ka, da­jąc do zro­zu­mie­nia, co po­win­nam zro­bić. Pro­blem w tym, że nie mia­łam na to ocho­ty. Cof­nę­łam rękę, a on chy­ba uznał, że się z nim dro­czę. Ści­snął moją pierś wy­jąt­ko­wo moc­no, a po­tem chwy­cił rękę i po­now­nie po­ło­żył ją na swo­im ku­ta­sie. Nie za­sta­na­wia­łam się, co wła­ści­wie ro­bię, to był od­ruch. Wy­mie­rzy­łam Lo­ga­no­wi siar­czy­sty po­li­czek. Po­trzą­snął gło­wą ni­czym otrze­pu­ją­cy się z wody pies, a kie­dy pod­niósł wzrok... Jego oczy wciąż pło­nę­ły, tyle że te­raz nie była to żą­dza, tyl­ko wście­kłość.

Zro­bi­łam krok w bok, po­tem ko­lej­ny, chcąc zna­leźć się jak naj­da­lej od nie­go. Prze­stra­szy­łam się tego, co zro­bi­łam, i naj­wy­raź­niej za­czy­na­łam się bać wła­sne­go męża. Po­nie­waż pod tym ogniem, gdzieś głę­bo­ko tli­ło się...

– Ty suko! – wark­nął i pchnął mnie z im­pe­tem.

Po­le­cia­łam na ścia­nę, sil­nie ude­rza­jąc w nią po­ty­li­cą. Z po­cząt­ku nie czu­łam bólu, ogar­nął mnie do­pie­ro po kil­ku se­kun­dach, po­zba­wia­jąc świat ko­lo­rów.

– Jak śmiesz! – krzyk­nę­łam.

Za­śmiał się sztucz­nie.

– Ja śmiem? To ty mnie, kur­wa, zdzie­li­łaś po mor­dzie!

– A ty pra­wie roz­bi­łeś mi gło­wę o ścia­nę! – wy­dar­łam się. Czu­łam, że po po­licz­kach pły­ną mi łzy, nie wie­dzia­łam tyl­ko czy z bólu, czy ze zło­ści. Pa­trzy­łam na Lo­ga­na i wi­dzia­łam go po­trój­nie.

– Pier­do­lo­na hi­ste­rycz­ka! – Zro­bił taki ruch, jak­by chciał się rzu­cić na mnie jesz­cze raz, ale w porę się opa­no­wał.

Nie, nie w porę. Pora mi­nę­ła. Ru­nął ostat­ni ba­stion tego mał­żeń­stwa, i to ru­nął z wiel­kim hu­kiem. Ja pod­pa­li­łam lont.

– Wyjdź stąd – wy­ce­dzi­łam przez zęby. – Wy­noś się!

Zmniej­szył dzie­lą­cy nas dy­stans. Z jego gar­dła znów wy­do­był się ten dziw­ny śmiech.

– Nie mów mi, co mam ro­bić. To mój dom, V. Za­po­mnia­łaś?

Po­czer­wie­nia­łam ze zło­ści, nie mu­sia­łam pa­trzeć w lu­stro, żeby wie­dzieć, że tak jest. Po­licz­ki pa­li­ły mnie tak, jak­by ktoś ob­lał je ben­zy­ną i pod­pa­lił.

– Jest nasz.

Ob­na­żył zęby.

– Na pa­pie­rze, ow­szem. Ale to ja za nie­go za­pła­ci­łem. O tym też za­po­mnia­łaś? Może ta kon­sul­ta­cja w spra­wie gło­wy to jed­nak nie jest taki głu­pi po­mysł?

Otwo­rzy­łam usta, za­mknę­łam, po­now­nie otwo­rzy­łam.

– Nie... nie po­wie­dzia­łeś tego.

– Tym ra­zem cię nie prze­pro­szę. – Do­tknął po­licz­ka i z na­my­słem spoj­rzał na swo­ją rękę. – Ty mała...

Wie­dzia­łam, co za­raz doda, dla­te­go nie da­łam mu szan­sy. Wy­szłam z sy­pial­ni, trza­ska­jąc drzwia­mi. Ina­czej pew­nie by mnie z niej wy­go­nił. W naj­lep­szym ra­zie.

Mój czu­ły, ko­cha­ją­cy mąż.Roz­dział 3

Gdy­by ktoś mnie za­py­tał, po­wie­dzia­ła­bym, że spa­łam w sy­pial­ni dla go­ści, ale tak na­praw­dę le­d­wie zmru­ży­łam oczy. Bu­dzi­łam się co chwi­lę, wstrzą­sa­na kosz­ma­ra­mi albo tępo ga­pi­łam się w su­fit. Do­pie­ro nad ra­nem za­pa­dłam w płyt­ki sen. Cóż, może nie taki płyt­ki, sko­ro obu­dzi­łam się gru­bo po dzie­wią­tej. Jak na mnie to jed­nak dość póź­no.

Wy­szłam na ko­ry­tarz i ro­zej­rza­łam się z miną prze­stęp­cy. Na­słu­chi­wa­łam naj­mniej­sze­go śla­du obec­no­ści Lo­ga­na, ale ni­cze­go nie usły­sza­łam. Nie było go, wresz­cie po­je­chał do Bo­sto­nu. Przy­ję­łam to z ulgą, nie będę kła­mać.

Za­wró­ci­łam do po­ko­ju. Nie­ko­niecz­nie wie­dzia­łam, co ze sobą zro­bić i... To zna­czy ina­czej: chcia­łam wszyst­ko na spo­koj­nie so­bie po­ukła­dać. W re­zul­ta­cie jesz­cze chwi­lę po­le­ża­łam w łóż­ku i do­pie­ro po­tem ze­szłam do kuch­ni. Cze­ka­ła tam na mnie nie­spo­dzian­ka w po­sta­ci bu­kie­tu kwia­tów. Pięk­nych, pach­ną­cych róż, czer­wo­nych zu­peł­nie jak... Krew.

Wzdry­gnę­łam się na samą myśl. Dla­cze­go w mo­jej gło­wie po­ja­wi­ło się wła­śnie ta­kie sko­ja­rze­nie? Ner­wy, oczy­wi­ście. Ale to kiep­ska, na­praw­dę kiep­ska tak­ty­ka. Za­miast ruj­no­wać so­bie hu­mor, roz­pa­mię­tu­jąc coś, co już się sta­ło, a na co nie mia­łam wpły­wu, po­win­nam ra­czej za­dbać o to, żeby resz­ta week­en­du upły­nę­ła mi moż­li­wie jak naj­przy­jem­niej. Zro­bić coś dla sie­bie. Tyl­ko dla sie­bie.

Mój wzrok raz po raz wra­cał do bu­kie­tu róż. Po krót­kim wa­ha­niu się­gnę­łam po do­łą­czo­ny do nich bi­le­cik i prze­czy­ta­łam:

Sta­ra­łem się wy­brać naj­ład­niej­sze, ale wiem, że to za mało.

Prze­pra­szam. Wiesz, za co. Nie po­wi­nie­nem był.

L.

To „L” mnie szcze­gól­nie roz­czu­li­ło. Co Lo­gan miał z tym skra­ca­niem imion do pierw­szej li­te­ry? Ja­kaś fik­sa­cja z dzie­ciń­stwa czy, no nie wiem, pod­świa­do­ma chęć spro­wa­dze­nia lu­dzi do sym­bo­li?

Prze­bie­głam wzro­kiem jesz­cze raz treść bi­le­ci­ku, a po­tem zmię­łam kar­to­nik w dło­ni i wrzu­ci­łam do zle­wu. Wo­la­ła­bym nie do­sta­wać kwia­tów, tyl­ko żeby mój mąż po pro­stu na mnie nie wrzesz­czał. Ale po­dob­no trze­ba się za­do­wa­lać tym, co się ma.

Na­sta­wi­łam eks­pres, a po­tem, kie­dy kawa była go­to­wa, wmu­si­łam w sie­bie to­sta, na któ­re­go w za­sa­dzie nie mia­łam ocho­ty. Da­lej po­le­cia­łam ru­ty­no­wo: gim­na­sty­ka, prysz­nic, do­mo­we obo­wiąz­ki. Nie to, że by­łam roz­trzę­sio­na, roz­ko­ja­rzo­na... jed­nak by­łam z pew­no­ścią.

Do­pie­ro po­twor­ny ból wy­rwał mnie z ot­chła­ni roz­my­ślań. Krzyk­nę­łam, pra­wie że strą­ca­jąc że­laz­ko na pod­ło­gę. Mia­łam wra­że­nie, że pło­nie mi we­wnętrz­na stro­na pra­we­go nad­garst­ka. Nie po­mo­gła lo­do­wa­ta woda, pian­ka na opa­rze­nia też nie za bar­dzo. Wie­dzia­łam, że zo­sta­nie mi bli­zna, przy­naj­mniej na pe­wien czas. Pięk­nie. Cu­dow­nie.

Nie zo­rien­to­wa­łam się na­wet, kie­dy ra­nek zmie­nił się w po­po­łu­dnie. Znów sie­dzia­łam w kuch­ni, w pla­mie wpa­da­ją­ce­go przez okno słoń­ca, ga­piąc się na swo­ją rękę i my­śląc, że nie tyl­ko by­łam strau­ma­ty­zo­wa­na wczo­raj­szym dniem, ale jesz­cze się po­pa­rzy­łam. Pra­su­jąc, o iro­nio, ko­szu­lę męża. Nie, nie tę Szczę­śli­wą. Gdy­by tak było, chy­ba bym ją spa­li­ła.

Te­le­fon za­dzwo­nił, gdy wle­wa­łam w sie­bie trze­cią fi­li­żan­kę kawy; nie­zbyt roz­sąd­ny po­mysł dla ko­goś tak na­krę­co­ne­go jak ja wte­dy. Prze­szedł mnie dreszcz na myśl, że to Lo­gan, ale nie. Mój mąż był zbyt za­ję­ty, żeby uci­nać so­bie ze mną po­ga­węd­kę. To była Ali­son.

– Mil­czysz – po­wi­ta­ła mnie. – Dla­cze­go?

– Aku­rat mia­łam do cie­bie dzwo­nić – skła­ma­łam.

– Wiem z pew­ne­go źró­dła, że nie masz pla­nów na dzi­siej­szy wie­czór, bo mąż cię wy­sta­wił.

Tym pew­nym źró­dłem był ese­mes ode mnie.

– To zna­czy: nie mia­łaś pla­nów. Już je masz. O dzie­wią­tej idzie­my na drin­ka.

Uśmiech­nę­łam się pod no­sem.

– Do­wiem się do­kąd? Czy to ta­jem­ni­ca?

– Do Czar­nej Dziu­ry. By­ły­śmy tam kie­dyś, pa­mię­tasz?

– Wła­ści­wie...

– A nie, to Co­urt­ney tam ze mną była. – W gło­sie Ali­son wy­czu­łam lek­ki wy­rzut. – Ty ba­wi­łaś się w przy­kład­ną żonę.

Prze­je­cha­łam po wło­sach wol­ną ręką. No tak, mia­łam ten brzyd­ki zwy­czaj, że lu­bi­łam hob­by­stycz­nie za­jąć się pra­cą w domu, kie­dy już skoń­czy­łam tę po­le­ga­ją­cą na zaj­mo­wa­niu się se­kre­ta­ria­tem Lo­ga­na Ni­chol­l­sa – boga pa­le­stry. I, kur­czę, na­praw­dę nie by­ło­by pro­ble­mu, gdy­by mój mąż, za­miast wy­ty­kać mi błę­dy, po pro­stu mnie do­ce­nił. A może to ja na dzień do­bry po­peł­ni­łam kar­dy­nal­ny błąd, mó­wiąc, że nie po­trze­bu­je­my go­spo­si, bo ze wszyst­kim do­sko­na­le dam so­bie radę?

To chy­ba mat­ka wsz­cze­pi­ła we mnie tę nad­gor­li­wość, wy­tre­so­wa­ła le­piej niż my­śliw­skie­go psa. A po­tem po­ja­wił się Lo­gan, któ­ry prze­ja­wiał pew­ne ce­chy wspól­ne z nią i pro­szę – z miej­sca się za­ko­cha­łam. To strasz­ne, gdy­by się nad tym dłu­żej za­sta­no­wić... Psy­cho­log miał­by pew­nie na ten te­mat cie­ka­wą teo­rię. Tyle że nie mia­łam za­mia­ru sko­rzy­stać z jego usług. Wy­star­czy­ło, że...

– Hej, Vio­let? Je­steś tam?

– Je­stem, je­stem. Za­my­śli­łam się.

Ali­son chy­ba wy­czu­ła, że coś nie gra, bo za­py­ta­ła:

– Chcesz po­ga­dać?

– Po­ga­da­my wie­czo­rem. Przy drin­ku, do­brze?

– No ja­sne.

– Co­urt­ney też bę­dzie?

– Nie, zja­dła coś nie­świe­że­go i rzy­ga – wy­ja­śni­ła Ali­son z wro­dzo­ną sub­tel­no­ścią.

Skrzy­wi­łam się na samą myśl.

– To przy­kre.

Ali­son za­chi­cho­ta­ła.

– Tak, ale wiesz... Może jej nowy fa­cet ją ule­czy. Po­dob­no mi­łość to naj­lep­sze le­kar­stwo. A jak nie, to go naj­wy­żej obrzy­ga.

Wy­buch­nę­łam śmie­chem.

– Je­steś okrop­na.

– I wła­śnie za to mnie ubó­stwiasz.

Nie mo­głam się z tym nie zgo­dzić.

– Dzie­wią­ta, tak?

– Tak... tyl­ko, Vio­let! Czar­na dziu­ra to ta­kie miej­sce, gdzie moż­na rów­nież po­tań­czyć. Pa­mię­taj o tym.

– Przy­ję­łam – po­wie­dzia­łam i prze­rwa­łam po­łą­cze­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: