- W empik go
Złe - ebook
Złe - ebook
Wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje – Edmund Burke
Baskin Zachodnie, miasteczko na polskim wybrzeżu, wydaje się zbyt małe, aby pomieści całe zło, jakie się w nim dzieje. Zło czynione przez człowieka człowiekowi, gdyż w tym akurat przypadku niepotrzebna jest pomoc diabłów, demonów czy jakichkolwiek innych istot.
Jeden dzień z życia rodziny Jasińskich. Dwadzieścia cztery godziny koszmaru, jaki rozgrywa się w setkach miast, miasteczek i wsi. Andrzej – ojciec, alkoholik i oprawca swojej rodziny. Iwona – matka, ofiara przemocy domowej. Justyna, Kryspin i Michał – maltretowane i okaleczone psychicznie dzieci, dla których normalność to marzenie. Tomasz, Marcin i Krzysztof – mimowolni uczestnicy dramatu.
Polskie Fargo, bracia Coenowie nie powstydziliby się tej opowieści.
---------
Michał Chmielewski pisze mocno i ciekawie, ma surowy styl i nie bawi się w niepotrzebny manieryzm. Jego historia jest brutalna, tak jak brutalna może być małomiasteczkowa rzeczywistość, pod płaszczykiem prowincjonalnej nudy skrywająca historię śmierdzącej alkoholem przemocy domowej, rodzicielskiego okrucieństwa i złamanego dzieciństwa. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu dwudziestu czterech godzin, znacznie mniej czasu potrzeba, żeby książkę przeczytać. Jednak to, co po niej zostaje, pamięta się długo.
Jan Krasnowolski, autor Klatki
Naturalistycznie odmalowana groza małomiasteczkowego życia. „Złe” momentami kojarzy się z książkami Jacka Ketchuma, a to znaczy, że po lekturze czytelnik będzie się czuł tak sponiewierany, jakby wypadł z roller coastera.
Dawid Kain, autor Fobii i Kotku, jestem w ogniu
Historia o niekochaniu. O złych wyborach i ich konsekwencjach. O ludziach wciąż poszukujących odrobiny ciepła, mimo że już dawno zapomnieli czym jest miłość. Chmielewski, opisując poplątane losy bohaterów i odsłaniając ich kolejne tajemnice, umiejętnie dawkuje napięcie. „Złe” czyta się nadzwyczaj dobrze.
Marcin Jamiołkowski, autor serii o Herbercie Kruku
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-405-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kryspin Jasiński
Październik 2013, Baskin Zachodnie
Pierwsze uderzenie zawsze brzmiało najgorzej. Nie było w nim nic z amerykańskich filmów, żadnego efektownego dźwięku, tylko głuche łupnięcie pięści w twarz i następujący po tym krzyk matki.
Potem padały kolejne ciosy. Słyszał je wszystkie. Potem matka groziła i prosiła, by ojciec przestał ją bić. Odgłosy szarpaniny, zbity talerz, upadające na podłogę w kuchni sztućce. W tle tego wszystkiego płacz młodszego brata. Chciał zbiec na dół, zeskoczyć ze schodów, na których siedział, dopaść ojca, sprowadzić go do parteru i poniżyć, pogrozić, że następnym razem, jeżeli jeszcze raz tknie w ten sposób mamę, połamie mu ręce.
Kryspin Jasiński wiedział, że nigdy do tego nie dojdzie. Miał dwanaście lat, siedział na szczycie schodów obejmując kolana, bał się i prosił w duchu, żeby to się skończyło. Niech ojciec się zmęczy, znudzi, cokolwiek, niech pójdzie do salonu, by tam usnąć przed telewizorem jak zazwyczaj, albo do piwnicy, gdzie śmierdziało tym świństwem, które robił z wujkiem.
– Zostaw! Zostaw! – słyszał głos matki. Następnie bach, ponowne uderzenie.
Młodszy brat płakał coraz głośniej. Kryspin zastanawiał się, jakim cudem jego gardło nie jest jeszcze zupełnie zdarte. Bo Michał zawsze płakał, gdy ojciec używał rąk.
– Nie bij go... tylko nie jego... – powiedział cicho, z nadzieją, zaciskając kolana.
– A ty, kurwa, się zamknij! – wrzasnął ojciec. Chwilę potem płacz zgasł.
Pomimo nieśmiałej myśli, podpowiadającej, by zejść na dół, wciąż siedział nieruchomo.
Szarpanina trwała dalej i choć Kryspin zdążył przywyknąć, za każdym razem bał się o to samo – o mamę i brata Michała, zwłaszcza o niego, bo miał przecież tylko trzy lata. Wcześniej bał się też o siostrę, ale ona nauczyła się unikać tych sytuacji. Potrafiła znikać na cały dzień. Na samym końcu bał się o siebie.
Powinien już być w drodze do szkoły, jednak postanowił trwać na schodach do czasu, aż pijacki sztorm ojca minie. Zachowywał w ten sposób pozory trzymania ręki na pulsie. Gdyby ojciec rzucił się na Michała, miałby przynajmniej szansę jakoś zareagować. Nie zdziałałby wiele, jasne, ale nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby pod jego nieobecność bratu stało się coś złego.
Odgłosy szarpania trwały. Matka krzyczała.
– Zostaw! Andrzej, zos...
Kolejny cios, tym razem uciszający matkę na dobre. Pewnie dostała prosto w zęby.
– Żebym we własnym domu musiał się prosić o pieniądze, kurwa twoja mać!
Odgłos ciężkich stóp przesuwał się tuż pod Kryspinem. Szelest ubrań, wsuwanie roboczych butów na nogi i trzaśnięcie drzwiami w chwilę potem. Ojciec wyszedł.
Mięśnie Kryspina, napięte jak cumy, rozluźniały się. Wziął głęboki oddech i zszedł na dół, zastając dokładnie to, czego się spodziewał. W kuchni na podłodze leżały resztki rozbitego talerza, na kuchence przewrócony garnek, kilka sztućców na podłodze. Szafka z przyprawami otwarta była na oścież – pewnie właśnie tam mama trzymała pieniądze. Ona sama siedziała teraz przy stole, do policzka przykładała nóż, starając się w ten sposób zapobiec spuchnięciu. Michał kucał na podłodze, wtulając się w jej nogę. Pochlipywał.
– Idź do szkoły – powiedziała do Kryspina. Zaskoczył ją jego widok. – Myślałam, że już poszedłeś.
Nie – pomyślał. – To poszła Justyna. Ja zostałem.
Michaś trzymał łydkę mamy, jakby od tego zależało jego życie, zasmarkany, nie rozumiejąc, dlaczego tata ją bije. Przecież nie zrobiła nic złego.
Kryspin z trudem oderwał wzrok od brata. Wrażenie, że coś rozrywa mu serce, nie opuszczało go przez całą drogę do szkoły.2
Justyna Jasińska
Justyna Jasińska wiedziała, że nie powinna tego robić. Przemawiał za tym jeden niepodważalny argument, ale teraz, gdy rzuciła się na plecy Rafała Tomaszewskiego, jednocześnie starając się wydrapać mu oczy, było już za późno.
Zaczęło się na szkolnym korytarzu. Rozmawiała z koleżankami z klasy, kiedy dostała w ramię papierową kulką.
– Wal się, rudzielcu! – krzyknęła dostatecznie głośno, by zwrócić na siebie uwagę innych uczniów.
Tomaszewski, stojąc w asyście swoich kumpli, nazwał ją puszczalską ścierą, również dbając o to, by usłyszało to przynajmniej ze dwadzieścia osób. Podeszła do niego.
– Masz jakiś problem? – spytała pewnym siebie, kozackim tonem, tak po dresiarsku.
Odpowiedział jej szerokim uśmiechem, spoglądając wymownie na kumpli. Powtórzyła pytanie, celowo podchodząc jeszcze bliżej, co najwyraźniej naruszyło jego poczucie wolnej przestrzeni. Odepchnął ją.
– Jak jesteś taki cwany, chodź do parku, co? – zaproponowała. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Tym razem to ona go pchnęła. Poleciał na wciąż chichoczących kumpli. Gdyby nie oni, wprasowałby się w ścianę.
– Chodź – powiedziała.
Wyszła pierwsza, kierując się do parku miejskiego, który sąsiadował z Gimnazjum Gminnym w Baskin Zachodnim. Wraz z nią szły trzy koleżanki.
– Daj spokój, Justa – mówiły.
– Ale że co, naprawdę będziesz się z nim bić?
– Potrzymajcie – odburknęła, podając im plecak.
Stanęła na trawie i czekała. Do parku wyszedł trzydziestoosobowy tłum spragniony rozrywki. Przewodził mu Tomaszewski. Wciąż się uśmiechał. Inni też się śmiali; część z autentycznym zafascynowaniem spoglądała na Justynę, która wiązała właśnie włosy w koński ogon.
Tłum ustawił się w krąg. Za chwilę wszyscy mieli być świadkami bójki chłopak − dziewczyna, a takiego cyrku nie można przecież za nic przegapić.
Wyszła na środek pierwsza. Tomaszewski zdjął niepewnie plecak, patrząc to na nią, to na kolegów. Wiedział, że połowa z nich chce, by to ona skopała mu tyłek, a druga chce się przekonać, czy jest frajerem bijącym dziewczyny.
– No chodź – powiedziała zachęcająco. Dostrzegła błysk niepewności w jego spojrzeniu. Próbował to zatuszować nonszalanckim uśmiechem. Pokręcił pogardliwie głową i zrobił krok do przodu. W tłumie zapadła cisza.
– I co? – spytał.
– Gówno. No dawaj, uderz.
– Weź przestań.
– No, uderz, cwaniaku. Daję ci fory.
Stanęła w pozycji bojowej, gotowa na atak, choć wiedziała, że go nie sprowokuje. Nie jest aż tak głupi, by uderzyć pierwszy. Patrzy zbyt wiele osób.
– Dawaj, dawaj – zachęcała.
Tomaszewski zacisnął pięść, wziął zamach, celowo unikając jej twarzy. Zrobiła spóźniony unik, a on, ku uciesze innych, zaczął się z niej śmiać. Słyszała odgłosy zachęt, rad, gdzie najpierw uderzyć. Jasińska, w jaja, w jaja go!
Przestał się śmiać, wciąż nie spuszczając z niej pełnego pogardy wzroku.
– Idź znowu dać komuś dupy, może wtedy ochłoniesz – rzekł, splunął jej pod nogi i odwrócił się, kierując w stronę plecaka. – Szmato.
Nie powinna tego robić, wiedziała o tym dobrze, ale po prostu nie wytrzymała. Mogła znieść wiele, o wiele więcej niż ją podejrzewano, ale tego nie dała rady przetrawić. Żaden szesnastoletni rudy koniobijca nie będzie mówił o niej i do niej w taki sposób. Rzuciła mu się na plecy.
Krzyki eksplodowały, były dla niej tłem, dopingującą muzyką. Zawiesiła się na nim, drapiąc twarz i bijąc pięścią w tył głowy. Zaskoczony Tomaszewski zrzucił ją z siebie, natychmiast otrzymując dwa ciosy – w nos i w przednie zęby. Złapała go za krótkie, rude włosy, próbując ściągnąć do parteru, by kopnąć kolanem w twarz. Prawie jej się udało, ale uwolnił się jednym, szybkim szarpnięciem. Ponownie ruszyła do ataku. Tłum skandował. Tomaszewski chwycił ją za ręce, wykręcił do tyłu, szybko złapał jej głowę pod pachę jak zawodowy zapaśnik, po czym drugą, wolną ręką zaczął uderzać jej twarz hakiem.
Ciosy były ślamazarne, bolało ją, ale nie tak, jak się spodziewała. Przeżywała gorsze bóle. Wyrwała się, tracąc równowagę. Poleciałaby do tyłu, gdyby nie wpadła na tłum, który zaraz wypchnął ją w stronę Tomaszewskiego. Zaskoczona, nie zdołała uniknąć zdecydowanego, mocnego uderzenia w brzuch.
Wszyscy, którzy to widzieli, wiedzieli, że to koniec.
Justyna padła na kolana, kuląc się z bólu. Czuła przewracające się bebechy. Żołądek kurczył się i rozszerzał. Uderzenie odebrało jej oddech, o który walczyła teraz wszystkimi siłami.
– Ja pierdolę, co to? – usłyszała Marcina Witczaka. Ujrzała przed sobą jego zdziwioną twarz. Kucał przy niej, obejmując ramieniem. Tłum zamilkł. – Justa, co jest, kurwa?
– Ej, kolego, sama zaczęła – powiedział Tomaszewski.
Zobaczyła jeszcze, jak Marcin, jej chłopak, podchodzi do niego i kilkoma szybkimi uderzeniami powala go na łopatki, jednocześnie myśląc, że nie powinna wdawać się w tę bójkę.
Nie powinna, ponieważ była w ciąży.3
Andrzej Jasiński
Ciężkie to czasy dla prawdziwych mężczyzn. W tej cudownej krainie wyidealizowanych wspomnień, którą wszyscy nazywają Kiedyś, prawdziwi mężczyźni nie mieli tylu problemów. Zwłaszcza w domu.
Andrzej Jasiński obudził się dzisiaj na potwornym kacu. Wczorajsze popołudnie spędził pod sklepem, gdzie wypił kilka piw. W domu był po dziewiątej – za późno, by wracać do sklepu, zbyt wcześnie, by się położyć. Obiecał sobie więcej nie próbować tego pędzonego w piwnicy gówna, które zmajstrował z bratem kilka miesięcy temu, ale cóż poradzić, gdy przyjemny szmer pod czachą to za mało. Zwłaszcza jeżeli mowa tu o prawdziwych mężczyznach. Wypił trzy szklanki w niecałą minutę. Po kwadransie wyrzygał wszystko, a po trzydziestu minutach walki z efektem helikoptera w łóżku spał twardo jak granit. Nad ranem, jak to zwykle bywa z takim snem, budziło go byle co. Ćwierkanie ptaków, łażenie dzieciaków po domu, telewizor z salonu. Wszystko potęgowało i tak już monstrualny ból głowy. Zawsze się tak czuł po tym bimbrze. Jakby wsadził łeb w imadło.
Wygramolił się spod kołdry w objęcia chłodu. Już to go wkurwiło. Nie wiedział, w jakim królestwie jego żona się wychowywała i gówno go to obchodziło, ale choć ten jeden raz mogłaby ruszyć swoją bladą dupę i napalić w piecu.
Zszedł do kuchni w podkoszulku, majtkach i skarpetkach. Po otworzeniu lodówki stwierdził, że jej zawartość kończy się na maśle, wypitym do połowy mleku, resztkach wczorajszego obiadu i ketchupu. Nic do jedzenia dla prawdziwego mężczyzny. Z pokoju dobiegał irytujący dźwięk jakiejś kreskówki. Chciał coś zjeść, a nie było co. Napiłby się, ale nie było czego – chyba że miałby smaka na kranówę naszpikowaną kamieniem. Ubrałby się w coś, co nie śmierdziało, ale ta niechlujna dziwka nie pofatygowała się nawet z praniem. Położyłby się, by w ciszy i spokoju przespać kaca, ale nie miał gdzie, bo telewizor huczał na cały dom.
– Ściszcie to gówno! – krzyknął. Po chwili dźwięk ucichł całkowicie. Alleluja.
Wreszcie do kuchni weszła ona. Jego kochana żona. Miała minę jak kot srający na pustyni, nie wiedziała, jak się zachować. Za nią podążał Michał, tuptając gołymi stópkami o podłogę i to także go denerwowało.
Denerwowało go wszystko, jeśli chodzi o ścisłość.
– Zamiast tak stać, wasza wysokość, może zrobiłabyś coś, kurwa, do jedzenia – zasugerował.
I wtedy się zaczęło.
Nie dość, że odmówiła wykonania tej prostej czynności, to jeszcze zaczęła się stawiać. Że nie ma z czego zrobić śniadania dla Kryspina, że Justyna już wyszła bez niczego, że Michał zaraz będzie jęczał. To mu się nie spodobało. Nie po to tyra na budowie u tego pieprzonego terrorysty, który od pół roku nie chce mu podnieść stawki za godzinę, żeby teraz dowiadywać się, że nie ma dla niego kromki chleba. W jego własnym domu. No, dla mnie i dla dzieciaków – dodał wspaniałomyślnie.
Co było bardziej wkurwiające, ta pipa zaczęła mówić podniesionym głosem. Zadawała niedorzeczne pytania. Gdzie się wczoraj szlajał, dlaczego znowu przepił zaliczkę i w związku z tym, jak sądzi, z czego ona ma przygotować cokolwiek do jedzenia. Wystrzeliła tym w niego o kilka decybeli za głośno, a wystarczyło, żeby choć raz, ten jeden, jedyny pieprzony raz dała mu spokój. To jasne jak słońce, że mogło mu się to nie spodobać. I nie spodobało. W ten sposób w niecałe dwie minuty od ich spotkania wywiązała się szarpanina.
Nie chciał jej bić.
No dobra, chciał, ale nie tak mocno, żeby poleciała na kuchenkę. Ale co innego mógł zrobić? Pizda się stawiała, histeryzowała i okładała poczuciem winy jak maczugą. Przypomniał sobie, że w szafce z przyprawami zwykła trzymać kilka zaskórniaków. Wtedy znowu zaczęła się drzeć. Stało się jednak coś gorszego. Choćby żył i tysiąc lat, nigdy by nie uwierzył, że jego żona kiedykolwiek będzie wyrywać mu z ręki jego ciężko utyrane pieniądze. To w połączeniu z poprzednimi przykrościami przesądziło o wszystkim. Uderzył ją, tym razem porządnie, tak po męsku, aż odbiła się od ściany. Ostygła dopiero wtedy, chociaż w tej chwili nie miałby nic przeciwko temu, by się podniosła i stawiała nadal – miałby wtedy pretekst, by połamać jej nos. Jednak jak na złość siedziała już cicho pod ścianą.
Pomyślał o Kryspinie. Gówniarz z pewnością przeskrobał coś, za co należała mu się lekcja od prawdziwego mężczyzny. Szybko przetasował pamięć, nie znajdując jednak niczego konkretnego. Nie to, żeby ostatecznie była to jakaś przeszkoda, mógł wbić mu pięściami trochę rozumu bez konkretnego powodu, ale dał sobie spokój.
Zlokalizował w miarę czyste spodnie, buty i kurtkę, która także leżała na podłodze. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien wrócić do kuchni i dać swojej żonie przyspieszony kurs sprzątania.
Jeszcze będzie okazja.
Do Baskin miał kawałek drogi. W Baskin jest sklep, dużo sklepów z piwem. Zje coś szybkiego na śniadanie i pozbawi się kaca kilkoma szybkimi puszkami. Potem wróci do żony.
Kiedy Kryspin wychodził do szkoły, a Justyna w tym samym czasie dostawała łomot w parku, on właśnie schodził ze wzgórza.
Nie ma co, jego piętrowy dom, którego lata świetności przypadały gdzieś w okolicach obalenia III Rzeszy, był położony w pięknym miejscu. Stojąc przed gankiem, miało się widok na całe Baskin. Wzgórze opadało łagodnie, a u jego stóp, jakiś kilometr od domu Jasińskich, znajdowały się działki, na których Andrzej niejednokrotnie obalał ze znajomymi wina. Tuż obok nich było małe bajorko ze starym, spróchniałym pomostem. Dalej zaczynały się już domki jednorodzinne.
Za domem ciągnęły się kolejne wzgórza, mniejsze i większe. Dalej był już tylko las.
Październik rozciągnął nad niebem chmury, które od kilku dni nie odsłaniały słońca. Zamiast tego od czasu do czasu siąpiły delikatnym, zimnym deszczem. Idealna pogoda na samobójstwo.
Trzydziestosześcioletni Andrzej Jasiński schodził wzgórzem w kierunku miasta. Mógłby iść polną dróżką, która wychodziła na drogę wjazdową do Baskin, ale musiałby nadłożyć co najmniej dwa kilometry. Na to zaś nie mógł sobie pozwolić – prawdziwi mężczyźni nie lubią marnować czasu.
– Tak jest – pomyślał – ciężkie to czasy. Dzieciaki chodzą do szkoły głodne, zasiłek przychodzi raz na miesiąc i to w takiej kwocie, że śmiech na sali, brak dobrej, odpowiedniej dla prawdziwego mężczyzny pracy, dziurawe buty, mokre nogi. Chujowo. No i oczywiście kobiety, którym trzeba przypominać, gdzie jest ich miejsce.
Panie Boże, który gładzisz grzechy świata, to naprawdę ciężkie czasy.4
Marcin Witczak
Czekał na tyłach gimnazjum, rozmasowując obolałą dłoń. Ja jebię, ale boli. Przypuszczał, że uszkodził sobie knykcie, ale skoro mógł ruszać palcami, nie było chyba tak źle.
Zaraz po tym, jak Marcin Witczak znokautował Rafała Tomaszewskiego, przybiegła nauczycielka. Rychło w czas. Pojawiła się znikąd, jak to nauczyciele mają w zwyczaju, kończąc całe widowisko. Podbiegła do mamroczącego Tomaszewskiego, upewniła się, że żyje, po czym skierowała swój gniew na Witczaka. Chciała być groźna. Witczak przypuszczał, że uruchomiła najgroźniejszą wersję samej siebie, Panią Złą Nauczycielkę. Zdawała się kompletnie nie przejmować faktem, że Witczak miał dziewiętnaście lat, epizod gimnazjum dawno za sobą i w związku z tym mogła mu naskoczyć z obunóż i potrójnym piruetem. Tłum zdążył się rozproszyć, Justyna zaczęła krzyczeć, że to nią belferka powinna się zainteresować.
– A ty marsz do gabinetu, natychmiast – warknęła do dziewczyny. Jej złość nie działała na Witczaka, ale na Justynę owszem. Wciąż trzymając się za brzuch, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę szkoły.
– Bądź na tyłach za pół godziny – zdążyła szepnąć do chłopaka.
– Ale już! – rzuciła nauczycielka. Zwróciła się raz jeszcze do Witczaka, grożąc mu więzieniem, policją i sądem, dokładnie w tej nielogicznej kolejności.
Uśmiechnął się lekceważąco, rzucił na do widzenia, że ten oto pajac sam na to zasłużył.
– Nie pokazuj się tu więcej – warknęła w jego stronę przedstawicielka ciała pedagogicznego.
Witczak wzruszył ramionami, prychnął ostentacyjnie. Gdy nauczycielka wróciła do szkoły z wciąż lekko zamroczonym Tomaszewskim, poszedł na tylny dziedziniec budynku gimnazjum.
Czuł każdy knykieć przy zaciśnięciu pięści, ale to nic. Powtarzał sobie, że warto było wpieprzyć temu typkowi, nawet jeżeli ma mieć przez to jakieś nieprzyjemności. Byłyby nie pierwsze i pewnie nie ostatnie, trudno, takie rzeczy się zdarzają. Poza tym była ona. Justyna Jasińska.
Nie miał wątpliwości, że nie warto wiązać z nią nadziei na coś dłuższego, poważniejszego, na tak zwany związek, ale jeżeli chodziło o geometrię jej ciała, była dla niego ideałem. Okrągły, trochę przyduży, ale jędrny tyłek. Wiedział, bo kilkakrotnie miał okazję go głaskać. Biodra jak po porodzie, talia nie za szczupła, ale nieocierająca się o określenie „gruba”. No i te cycki – też nie rekordowych rozmiarów, ale z tego, co zdołał zapamiętać, miękkość i smak ich wentylków usztywniały jego fiuta tak szybko, że mógłby nim wybić sobie zęby.
Marcin Witczak był na nią napalony, pragnął jej jak buhaj. Już raz ją miał, ale to się nie liczyło.
Wyprostował pięść i znów zacisnął kilka razy. Bolało, ale złamania z pewnością nie było. Zapalił papierosa.
Domówka, na której się poznali, odbyła się jakieś trzy miesiące temu. Nie pamiętał, kiedy dokładnie. Właściwie to nie pamiętał prawie niczego. Zjawiło się kilkadziesiąt osób, z czego połowę widział pierwszy raz na oczy. Muzyka napierdalała na maksa, jointy wędrowały z rąk do rąk, piwo lało się jak woda z kranu i kiedy był jeszcze na tyle trzeźwy, by zdać sobie z tego sprawę, ucieszył się, że impreza nie jest u niego na chacie.
Justyna przyszła ze swoimi kumpelami, jakimiś trzema wypucowanymi lafiryndami w typie, którego nienawidził. Wiecznie żujące gumę krowy, ubrane w karykaturalne, absolutnie nieseksowne ciuszki. Udające boginie seksu grzeczne dziewczynki po utracie rodzicielskiego dozoru, niepotrafiące nawet porządnie zrobić laski.
Już na wejściu zderzyły się ich spojrzenia. Ten typ spojrzenia, co siedzi w głowie i sprawia, że wraz ze wzrostem promili szuka się go coraz częściej. Podszedł do niej po kilku piwach i kolejkach rozlewanej w kuchni whisky. Ona również była już trzepnięta, co znacznie ułatwiło kontakt. Coś z tego będzie, myślał wtedy, dziękując opatrzności, że wziął ze sobą gumy. Niedługo po północy, gdy impreza znajdowała się już poza fazą kontroli, lizał się z nią na schodach do piwnicy. Przycisnął ją do ściany, miętosząc na przemian cycki i tyłek. Chciał włożyć rękę w krocze, ale spodnie były zbyt ciasne.
– Co robisz? – spytała. Jej oddech śmierdział wódą.
– Myślałem, że... że no wiesz.
– Muszę się przewietrzyć.
Zostawiła go z tymi słowami i gorzkim rozczarowaniem.
Wrócił do kumpli, którym jeszcze nie zdążył się pochwalić, że ma okazję na bzykanie. I bardzo dobrze, bo teraz, gdy został z parą obolałych jaj, darliby z niego łacha.
Wypił jeszcze dwa piwa, czując jak przekracza próg, za którym zaczynało się robić bardziej niedobrze niż dobrze. Organizm już protestował, wywołując w głowie kołowrotek zapowiadający poranne twarzą w twarz z kiblem. Wyszedł na balkon zapalić. Nikogo nie było i alleluja, bo już po drugim machu rzygnął za balustradę całą zawartością żołądka.
Impreza zaczęła przypominać rykowisko. Wszędzie leżeli nachlani, nieprzytomni ludzie: na sofach, fotelach, dywanie, na schodach, w łazience dwie dziewczyny spały w wannie, tuż obok jakiś chłopak, którego Witczak kojarzył z widzenia, tulił się z kiblem. Ci, którzy jeszcze nie lewitowali w oparach upicia, powoli zbierali się do domów, on natomiast wszedł do małego pokoju z łóżkiem i meblościanką.
Nie waliło rzygami, uznał zatem, że można tu bezpiecznie usnąć. Jak tylko się położył, w głowie włączyło się wirowanie. Ja jebię, zaraz się zacznie. Znowu haft. Wtedy poczuł, że obok niego ktoś się rusza. Zmrużył oczy, starając się utrzymać obraz w jednej pozycji; dostrzegł budzącą się Justynę.
– O, cześć – wybełkotał.
Justyna bez słowa wpiła się w jego usta. Poczuł, jakby tak właśnie miało być. Wsunął rękę pod jej bluzkę, drugą w spodnie, czując tę gładkość pośladków, ten miękki pobudzacz krocza. Tym razem nie musiał próbować tego, co na schodach. Sama rozpięła spodnie jednym szybkim ruchem, zsunęła je: widział kontury jej łydek, ud i bioder, jej ciemnoczerwone majtki, które zdjął już bez problemu. Jego ruchy były gwałtowne, nerwowe, obudzone nadchodzącym seksem emocje rozpuściły nieco stan nawalenia. To się naprawdę stanie, o matko, ja jebię, zaraz będę uprawiał seks! Sam ledwo zdążył rozpiąć rozporek, kiedy chwyciła go swoją delikatną, miękką dłonią i przysunęła do siebie.
Po sześciu minutach sapania, skrzypienia łóżka i spazmatycznych podrygiwań kołdry było już po wszystkim.
Nad ranem z tych kilku minut pamiętał co najwyżej jedną; pamiętał też kształt jej bioder, miękkość pośladków, które ściskał mocniej i mocniej, zanim skończył w środku i przegramolił się na drugą stronę łóżka. Pamiętał jej rozpalony oddech, jej paznokcie na swoich plecach, gdy dochodziła. Tylko tyle i aż tyle.
Spotkali się kilka dni później i tak już zostało – przynajmniej na jakiś czas. Z każdym spotkaniem rosło w nim uczucie niedosytu, kiedy znowu będzie mógł ją zaliczyć, tym razem na trzeźwo, tak na sto procent, bo tamto z każdym kolejnym dniem liczyło się coraz mniej.
Dopalił papierosa do filtra, zdeptał go adidasem. Zza budynku szkoły wyszła grupa gówniarzy, ale widząc Witczaka, cofnęli się.
– Nie ma palenia, leszcze.
Pamiętał też dobrze, że nad ranem stan prezerwatyw w jego portfelu nie uległ zmianie. A to znaczyło, że dymał ją bez gumy. Niby nie czuł strachu, nie wierzył, że mógłby być takim pechowcem, co wtapia za pierwszym razem, to nie w jego stylu, mimo to czasami odzywała się w nim mała nerwówka.
Minęło parę tygodni, Justyna nie przyszła do niego z dobrą nowiną, uznał zatem, że szczęście ciągle mu sprzyja.
Często odtwarzał w pamięci to, co zaszło wtedy między nimi. Przywoływał w myślach jej jęk, jej gorące krocze, żałując, och, tak bardzo żałując, że był wtedy tak nawalony. Im częściej o tym myślał, tym bardziej był na nią napalony; chciał jeszcze raz, pragnął mieć ją na sobie, pod sobą, z boku, z jednej, z drugiej strony, od przodu, od tyłu i odwrotnie. Podczas tych spotkań dawała mu się dotykać, gdy miała lepszy humor, czasami też dotykała jego, zwodząc go obietnicami, że niedługo, bo jeszcze nie jest gotowa. Osobiście nie miał wątpliwości, że do tego dojdzie, prędzej czy później całe to spotykanie się, odwożenie ją pod dom, wypady do kina i na kebaby, całe to budowanie makiety związku się opłaci. Dojdzie do tego, o tak, na pewno.
Tylko ile, kurwa, można czekać?
Justyna wyszła zza budynku szkoły. Nawet z tej odległości mógł dostrzec niezadowolenie na jej twarzy. Coś było nie tak i raczej nie chodziło o kilka bomb, które przyjęła od Tomaszewskiego. Nie było nawet śladów. Poza tym z tego, co Witczak słyszał, wynikało, że szanowny pan Jasiński wielokrotnie używał swoich pięści wobec całej rodziny; pewnie do tego przywykła. Laski, które co najwyżej dostały liścia od matki za alkoholowy wyziew, nie idą na pięści z chłopakiem.
– Wszystko gra? – spytał.
– Nie, kurwa – warknęła. – Nic nie gra.
Jęknął w duchu. Chciał ją przelecieć, jego mokre sny mu świadkiem, ale nie znosił, gdy mówiono do niego takim tonem.
Podał jej papierosa. Zapaliła, opierając się o mur.
– Komu powiedziałeś, że spaliśmy ze sobą?
Ups. Tego się nie spodziewał.
– Nikomu – skłamał. Wiedziało o tym kilku jego ziomków, ale nie sądził, by mogli podać tę informację dalej.
– Komu?
– Justyna, naprawdę, nikomu nic nie mówiłem. Po co miałbym komukolwiek o tym mówić?
Nawet w jego uszach zabrzmiało to śmiesznie, ale nie potrafił na szybko wymyślić lepszego sposobu na wyjście z sytuacji.
Justyna paliła w milczeniu. To dobrze, bo mógł grać na zwłokę, wymyślić kolejne teksty, które ją ugłaszczą.
– Jak się czujesz, Justa? Co się tam stało w parku?
– Tomaszewski. Wiesz, dlaczego się z nim pobiłam? Bo powiedział, żebym znowu poszła dać komuś dupy.
– Rety, to tylko takie gadanie, przecież wiesz.
– Tak?
– No tak.
Co miał jej powiedzieć? Że faceci zawsze używają takich tekstów, jeżeli chcą dokopać dziewczynie i akurat nie mają nic lepszego na podorędziu? A już zwłaszcza gdy mają do czynienia z dziewczyną, której reputacja raczej nie jest, mówiąc dyplomatycznie, olśniewająco biała? Jezu Chryste, wyzywanie od szmat, puszczalskich i kurew to pierwsze, po co sięgasz, jeżeli chcesz dosrać lasce.
– Justa, każdy mógłby tak powiedzieć.
– Każdy?
– No tak.
– Dlaczego?
Zastanowił się, czy naprawdę nie zdawała sobie z tego sprawy.
Mieszka przecież w Baskin, w dodatku na jego obrzeżach, czyli praktycznie na końcówce końca świata. Jej ojciec doi tanie winiacze pod każdym sklepem, gdzie dostanie je na krechę. Ona sama zadawała się z różnymi typami. Jej młodszy brat, Krystian, Karol czy jakoś tak, chodzi ubrany jak w worek po ziemniakach. To jasne, że się puszcza; każda biedna dziewczyna się puszcza. Tak się mówi.
Otworzył usta, by to powiedzieć, ale odpowiednio szybko ugryzł się w język.
– No? – naciskała. – Wytłumacz mi.
– Ja jebię, Justa, chłopaki tak mówią do dziewczyn. I tyle.
Patrzyła na niego. Wiedział, a przynajmniej tak mu się wydawało, że ona się domyśliła, co on miał na myśli.
Podszedł, obejmując ja w talii.
– Skarbie, nie powiedziałem o nas, o tej imprezie, nikomu. Przysięgam. Ten gówniarz powiedział to, bo tak najłatwiej. – Sam dziwił się, jak dobrze idzie mu udawanie przekonującego tonu. Tak udawać potrafi tylko napalony nastolatek, skuszony perspektywą seksu. – Poza tym naprawdę chciałbym wiedzieć, czy ten chuj nie zrobił ci krzywdy – dodał.
Tak jest! – gratulował sobie w duchu, widząc, jak jej zadziorna mina łagodnieje. Bądź czarujący, obiecuj, bądź jej ostoją, przymilaj się. Mów wszystko, co chce usłyszeć i staraj się, by w to uwierzyła.
Obejmował ją, uciszając wewnętrzny instynkt. Chciał ją przelecieć. Tu i teraz, w swoim samochodzie, obojętnie gdzie. Pragnął jej piersi, miętoliłby je i ssał przez pół godziny. Justyna została upokorzona przez jakiegoś gówniarza na oczach ludzi, niebo zakrywały ponure, szare chmury, było wilgotno i chłodnawo, tu gdzie stali, śmierdziało szczynami, a on i tak myślał tylko o tym, by ją przelecieć.5
Tomasz Lange
Tomasz Lange, do niedawna jeszcze etatowy dziennikarz „Gazety Codziennej”, siedział na trybunach przy stadionie miejskim w Baskin; prócz niego na drugim końcu siedziała jeszcze jedna osoba – wystarczająco daleko, by nie zawracać sobie głowy jej obecnością. Boisko było puste.
Myślał.
Podrapał się po krótko ostrzyżonej głowie, poprawił okulary, aż w końcu podjął ważną decyzję. Czas się najebać. Pomiędzy jego nogami stał sześciopak piwa. Otworzył jedno, powąchał zawartość.
– Zdrowie – powiedział i upił łyk.
Mimo chłodu nie chciał wracać do domu. Do domu rodziców, uściślając. Miał trzydzieści dwa lata, jedenaście tysięcy oszczędności, wynajmowane przez studentów UW mieszkanie w Warszawie, opla corsę i dzisiejsze wydanie gazety – tej samej gazety, którą tworzył od podstaw, spędzał całe dnie w redakcji, zarywał dwie noce z rzędu i potem jeszcze cały dzień. Tworzył dla niej pierwsze artykuły, które wywoływały burze w Internecie. Trzy lata pracy, zero urlopów, zero dni wolnych bez przynajmniej jednego służbowego telefonu.
Uważał się za jednego z niewielu pozostałych przy życiu prawdziwych dziennikarzy, wychowanych na Hebanie Kapuścińskiego i reportażach Jagielskiego, a nie podręcznikach do podstaw public relations. Początki jego „przygody z dziennikarstwem” opierały się na bieganiu po ulicach z ankietą, której wyniki i tak musiał preparować, bo nikt nie chciał brać udziału w badaniu przeprowadzanym przez nieznaną z telewizji twarz; spisał setki historii o mieszkańcach blokowisk, których nieokiełznane psy srały tuż pod tabliczkami z zakazem ich wyprowadzania, wykonał mnóstwo nieśmiałych telefonów do ważnych ludzi, przebrnął przez stresującą, dziewiczą rozmowę z prezydentem Warszawy. Zaparzył setki filiżanek kawy, całe hektolitry. Po dziś dzień pamiętał dumę, z jaką odbierał pierwszą akredytację na Orange Warsaw Festival.
Dzisiejsze wydanie „Codziennej” leżało na siedzeniu obok. PREZES POLSKIEGO RADIA MOLESTUJE I BEZPODSTAWNIE ZWALNIA PRACOWNICE – krzyczał tytuł na pierwszej stronie.
Prezes Polskiego Radia Stolica musi przeprosić swoją podwładną. Mówił o niej „ta dupa”. Wojciech Z. przegrał przed sądem okręgowym w Warszawie proces ze swoją byłą pracownicą, a to dopiero początek kłopotów zarządu Polskiego Radia Stolica. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, w czwartek załoga radia ma zażądać od Rady Nadzorczej odwołania prezesa...
Tomasz Lange znał resztę artykułu na pamięć. Przeczytał go jedenaście i pół raza.
O waśniach pomiędzy prezesem a pracownikami Radia Stolica po raz pierwszy usłyszał półtora roku temu. Temat zlecił mu sam naczelny, z którym znał się pięć lat, parę razy pili razem wódkę i byli na ty. Nie czuł się na siłach, by próbować grzebania w tym. W dalszym ciągu, mimo zdobytego już doświadczenia, czuł, że poci się pod pachami za każdym razem, gdy miał stanąć twarzą w twarz z Ważnym Facetem W Garniturze i zadawać niewygodne pytania. Kładł to na krab niezahartowanej jeszcze psychiki i obcykania w tego typu sprawach. Czyli, powiedział Naczelnemu, po prostu braku doświadczenia. Albo, jak do dziś twierdziła jego matka, był zbyt dobrym człowiekiem do tej pracy. Temat jednak dostał. Twardy cycek, cóż zrobić. Wwiercał się w niego niechętnie, każdego dnia czując ciążącą na wątrobie tremę. Po trzech dniach nieformalnych rozmów z pracownikami mógł zmniejszyć liczbę tabletek na uspokojenie z trzech do dwóch, a na dobranoc wystarczała tylko jedna melisa. Tydzień później, napędzany adrenaliną, już bez herbatki i otępiaczy, był w pełni świadom, że sprawa, nad jaką pracuje, wywinduje go na wyższy poziom.
Przede wszystkim była Agnieszka G., specjalistka do spraw marketingu w dziale promocji Radia Stolica. Lange pofatygował się do jej mieszkania na Pradze, by potwierdzić informacje, jakich dokopał się podczas rekonesansu.
Zaczęło się od rzucanych przez prezesa komentarzy „nie bujaj tak tą przyczepą”, „ma na czym siadać” i „założę się, że wessałabyś piłeczkę golfową przez słomkę”. Agnieszka G. słysząc coś takiego co drugi dzień, w końcu zaprotestowała. Publicznie, przy innych pracownikach. Nic z tego, prezes dalej swoje. Starała się to znosić najlepiej jak potrafiła, ale kiedy któregoś dnia poczuła na tyłku chamskiego klapsa od głupkowato uśmiechniętego prezesa, oczywiście bez świadków, wymusiła na przewodniczącym Rady Nadzorczej Radia Stolica spotkanie. Szef oczywiście okazał, jak jest zbulwersowany oraz obiecał porozmawiać z prezesem.
Nie dało to absolutnie żadnego rezultatu.
Dwa dni później prezes dał jej do podpisania pismo zdejmujące z niej obowiązki marketingowe. Od teraz miała zajmować się archiwum za połowę dotychczasowej pensji. Agnieszka G., uzbrojona w wyższe wykształcenie, dobrą opinię innych pracowników, wiarę w sprawiedliwość oraz solidne wkurwienie, odeszła z radia i złożyła pozew do sądu pracy.
Niedługo potem prezes zaczął obnosić się z informacją, że sprawę wygrał, ale postanowienie sądu mówiło o oddaleniu powództwa ze względu na uchybienie terminu.
W międzyczasie do Langego, który po przeprowadzeniu kilku rozmów z pracownikami radia był już w temacie, zadzwonił sam prezes. Dziennikarz spodziewał się postawy raczej bojowej, tymczasem prezes wydawał się spokojny i skłonny do rozmowy, odpowiedział na kilka szybkich pytań i zapewnił, że mimo odejścia z radia Agnieszka G. utrzymuje z nim dobry kontakt.
Najwyraźniej prezes nie wiedział, że sprawa molestowania zeszła na drugi plan, a Tomasz zajmował się teraz bezpodstawnym zwolnieniem szefa działu publicystyki i nowym regulaminem płac, według którego malały pensje większości pracowników radia, podczas gdy zarządu wesoło rosły.
To było to. Nie relacja z koncertu angielskiej grupy dla gówniarzy, nie notka o pokazie mody ani nie rozmowa z Pirogiem na temat najlepszych gejowskich pubów w centrum stolicy. To był Prawdziwy Temat.
Gdyby chodziło o prywatną firmę, niewiele można by tu zdziałać, ale Radio Stolica było instytucją państwową, jej finansowe paliwo pochodziło ze Skarbu Państwa, więc jak najbardziej należało się za to zabrać.
W miarę pozyskiwania informacji, dzwonienia, pytania, zbierania dokumentów, w tym kopii oficjalnego oświadczenia dotyczącego zmiany płac z podpisem prezesa, tuż przed zabraniem się do pisania pierwszego artykułu (pierwszego, bo wiedział, że to będzie seria) Tomasz czuł narastający ból głowy.
Nagłe, krótkotrwałe migreny były jego utrapieniem od zawsze. Otępiały, wyłączały myślenie, atakowały go w najróżniejszych momentach, najczęściej jednak w chwilach zdenerwowania i ekscytacji. Jakby emocje związane ze strachem czy szczęściem nie mieściły mu się pomiędzy skroniami, naciskały na nie od wewnątrz, paraliżując na kilka minut, czasami godzin, a w ekstremalnych przypadkach na całe dni.
Podczas jednego z takich właśnie dni siedział w mieszkaniu Agnieszki G. Przeglądali papiery, potwierdzali daty i podpisy, sprawdzali fakty, które Lange miał wytoczyć niczym Działa Nawarony w „Gazecie Codziennej”. Dała mu dwa paracetamole, połknął je z myślą, że równie dobrze mogły wziąć tiktaki, gdy jego telefon zagrał motyw z Rocky’ego. Dzwoniła sekretarka redakcji, dwudziestoośmioletnia Monika, cała roztrzęsiona. Prezes Radia Stolica stawił się w siedzibie gazety we własnej wkurwionej osobie, żądając natychmiastowej rozmowy z wydawcą. Wydawcy nie było, naczelnego też, tak jak i jego zastępcy. Zbeształ za to drobną, sympatyczną Monikę, grożąc bidulce sądem, wrzeszcząc na całą redakcję i składając solenne obietnice, że jeżeli, tu cytat: „Nie odpierdoli się od wewnętrznych spraw Radia Stolica, udupi całą tę jebaną redakcję. Dziękuję i do widzenia” – powiedział, wychodząc.
Lange zastanawiał się, czy prezes jest świadomy tego, jaką on szykuje dla niego bombę. To pójdzie na pierwszą stronę, tak powiedział naczelny. Jego podpisy, nie anonimowe, ale imienne zeznania pracowników, odświeżenie sprawy Agnieszki G. Będzie ugotowany, on i każdy jego przydupas, który maczał swoje świńskie paluchy w zmianie regulaminu płac z nadzieją na lepsze miejsce przy korycie.
Pod wieczór, gdy wracał do domu, głowa nawalała go tak mocno, że był o krok od telefonu do szpitala. Nerwy i emocje odbijały się w jego czaszce niczym nadziana gwoździami kauczukowa piłeczka.
Następnego dnia został wezwany na spotkanie z wydawcą „Codziennej”. Spodziewał się słów otuchy, gratulacji i tak dalej. Wydawca okazał się niezbyt przychylny sprawie, bo nie należało do obowiązków gazety interesowanie się sprawami wewnętrznymi w innych mediach. Lange, starając się zwalczyć uczucie niewyspania i bolesnego hamowania umysłu, wyciągnął, zdawało mu się, żelazny argument o Radiu Stolica jako państwowej instytucji. Stacja nadaje za pieniądze podatników, a w tym czytelników „Codziennej”.
Później, tego samego dnia, zadzwonił do prezesa Stolicy. To już nie był ten sam przyjemny facet. Trzymał fason, odpowiadał naokoło, temat Agnieszki G. skwitował zdaniem o decyzji sądu, ale gdy usłyszał pytanie o bezpodstawne zwolnienie szefa działu publicystyki i nowy system płac, odłożył słuchawkę. Niedługo potem zadzwonił wydawca „Codziennej”. Lange ponownie stawił się w jego biurze. Naszej gazety, mówił wydawca, nie będą interesować sprawy wewnętrzne Radia Stolica, panie Tomaszu. Decyzja została już podjęta przez zarząd. Jako uzasadnienie mogę powiedzieć, tak między nami, że to mogłoby zaszkodzić gazecie. Zarząd radia mógłby doprowadzić do wycofania się kilku czołowych reklamodawców.
No. To wyszło szydło.
W takim razie, rzekł Lange tonem pewnego siebie zawodnika, nie widzę dla siebie miejsca w „Gazecie Codziennej”.
Tego samego dnia złożył wymówienie.
Nie martwił się. Miał doświadczenie w pracy w mediach, tworzył „Codzienną” od zera, był przy jej narodzinach, miał na koncie kilka niezłych jak na pismaka osiągnięć, znał ludzi oraz miał gorący temat, który kupi każda rozsądna gazeta – pod warunkiem, że nie będzie srała na myśl o utracie reklam tanich all-inclusive do Egiptu.
Dam sobie radę, przekonywał sam siebie, jedząc pierwszą kolację jako bezrobotny.
Uważał się za twardo siedzącego w siodle życia kowboja, a odejście z gazety traktował jako początek, nie koniec. Całym sobą żywił przekonanie, że coś się musi wydarzyć.
Dzisiaj, kiedy Justyna Jasińska i Marcin Witczak rozmawiali na tyłach baskińskiego gimnazjum, siedział na trybunach stadionu w swoim rodzinnym miasteczku, nie myśląc już tak ani trochę.
Piwo, które właśnie wypił, było jego pierwszym od roku. Nie żeby nagle stał się przeciwnikiem alkoholu. W pewnym momencie swojego życia pogodził się z faktem, że po prostu ma zbyt słabą głowę. Nie sądził, by picie raz na jakiś czas miało coś wspólnego z tsunami migren, które go atakowały i niezbyt go to interesowało. Słaba głowa, „ekonomiczna”, fajnie, ale unikał wszystkiego, co mogło spowodować, że zacznie boleć. Przestał zatem pić.
Teraz jednak, po kolejnej lekturze artykułu z pierwszej strony „Gazety Codziennej” postanowił zafundować sobie klasycznego zgona. Żeby zapomnieć chociaż na chwilę, żeby przestać myśleć.
Otworzywszy drugą puszkę, zerknął na siedzącą na trybunach postać. Z tej odległości nie było szans, aby się upewnić, czy patrzy na swoją dawną, szkolną znajomą, ale widząc jej profil, tak właśnie zaczynał myśleć.6
Iwona Jasińska
Gdyby ktoś zapytał Iwonę Jasińską, jakim cudem wpakowała się w takie szambo i dlaczego wciąż w nim tkwi, nie potrafiłaby udzielić odpowiedzi.
Przejechała językiem po spuchniętych dziąsłach. Nie czuła już metalicznego smaku krwi, wszystkie zęby były na miejscu. Drżącą dłonią odpaliła papierosa.
Po drodze, zanim tu przyszła, zaszła do Jolki Wiśniewskiej, oddając jej pod opiekę Michała. Idę na zakupy, powiedziała, ale sądząc po minie sąsiadki, która mieszkała kilometr od jej domu, nie udało się sprzedać tego kitu. Mimo to Wiśniewska zgodziła się. Iwona powiedziała, że odbierze go, jak będzie wracać i przyszła tutaj. Dzięki temu miała kilka godzin dla siebie. Kilka godzin na znalezienie odpowiedzi na proste, acz fundamentalne jeśli chodzi o jej przyszłość pytanie: co dalej?
Ponure chmury sunęły po niebie dość szybko, ale ze względu na zabudowania miasta wiatr był tu łagodniejszy. Spoglądając na nie, pragnęła złapać jedną na lasso i dać się ponieść gdzieś, gdziekolwiek. Szybko pozbyła się tych bzdurnych myśli.
Przede wszystkim nie mogła iść na policję. To absolutnie nie wchodziło w grę i nie chodziło tu tylko o to, że nic a nic by to nie dało. Jej mąż był łajdakiem i tyranem, ale wszyscy go znali, większość lubiła, włączając w to policjantów z Baskin. Ponadto sama Iwona miała swoje powody, by nie czuć się świętą. Często, zwłaszcza ostatnio, gdy myślała o tym, jakie rzeczy robiła przez lata małżeństwa z Andrzejem, cały ciężar winy spychała na niego. Nie miała żadnych wątpliwości, że to jego wina, bała się tylko, że ludzie i sąd uznaliby inaczej. Ludzie by go bronili. Dobry chłop, mawiali o nim. Lubi wypić, ale w gruncie rzeczy dobry chłop. Niemożliwe, by dopuścił się tego wszystkiego.
W jej oczach Andrzej był tanim cwaniakiem, krętaczem i chamem z poważnymi zaburzeniami emocjonalnymi, ale wiedział, jak zachować pozory. Lata temu, gdy uderzył ją po raz pierwszy, uszkadzając przy tym zawias żuchwy, robił wszystko, aby o tym zapomniała. Zabrał ją na ostry dyżur, przyznając lekarzowi, gdy już wyprosił pielęgniarkę, że jest skurwysynem, idiotą i że bardzo żałuje, to była chwila, samo się stało. Nawet wtedy, nie mogąc bezboleśnie zacisnąć zębów, patrzyła na niego i imponowało jej to, że potrafi przyznać się do takiego błędu przed obcym człowiekiem. Przez tydzień żyła tak, jakby chciał zdobyć ją po raz drugi. Sam sprzątał cały dom, gotował, przed zaśnięciem całował w rosnący brzuch, nad ranem parząc kawę i tak dalej, i tak dalej. To było dawno temu.
Dzisiaj, siedząc tutaj w samotności, nie byłaby w stanie wskazać na mapie ich wspólnej historii, kiedy zaczął ostro pić. To eskalowało. Najpierw jedno piwko na wieczór, dwa, trochę więcej w weekendy, wódeczka raz na jakiś czas. Nawet się nie zorientowała, że proporcje zaczęły się odwracać – wódeczka pod wieczór, niemal codziennie, a jedno, dwa piwka od czasu do czasu, gdy wracał po pracy zbyt zmęczony, by sam na sam rozprawić się z flaszką.
Przegapiła też moment, kiedy mimowolnie zgodziła się na bicie. Działo się to zazwyczaj, gdy był na permanentnym gazie, czyli coraz częściej. Bez powodu. Alkohol, wódka zwłaszcza, podnosił poziom jego agresji, dochodzący, jak jej się wydawało, do końca skali, choć po czasie okazywało się, że może posunąć się do jeszcze gorszych czynów.
Przyjrzała się białej bliźnie na lewej dłoni. Pamiątka po ataku rozpalonym pogrzebaczem kilka lat wcześniej. Żebro, które złamała spadając ze schodów, zrosło się trochę nie tak jak powinno, napinając skórę w widoczny gołym okiem sposób. Nie miała też małego palca u prawej stopy i właściwie to cud, że na tym tylko się skończyło. Nie chciał go odrąbać siekierą, przynajmniej tak twierdził, nawet po pijaku, tylko ją nastraszyć, gdy wyszła przed dom, domagając się wyjaśnienia, dlaczego przyniósł do domu wypłatę o połowę mniejszą od poprzedniej. Pech, że rąbał wtedy drewno.
Próbowała naprawić ich małżeństwo. Próbowała rozmów, pytała, dociekała, dlaczego zachowuje się w ten sposób, czy ona go zawiodła, czy żyje nie tak, jak pragnął, czy jest nieszczęśliwy z powodu drugiej, niechcianej bardziej od poprzedniej ciąży; sugerowała, że mogliby się wyprowadzić. Mieszkał tu całe życie, w pokoju, który zajmowała teraz Justyna, gdzie umierali po kolei jego rodzice. Żył tu jako dziecko, nastolatek, mąż i ojciec. Przeprowadzka mogłaby dobrze im zrobić. Dostała za to z pięści.
Dzisiaj, gdy od jego uderzenia poleciała na kuchenkę, a jej zęby zalała krew z rozciętego dziąsła, poczuła, że to koniec. To musiało się skończyć. Teraz. Nie miała tylko pojęcia, co mogłaby w tej sprawie zrobić.
Wciąż nie mogła uspokoić drżenia rąk. Co chwila oglądała się za siebie w obawie, że on może przyjść tu ze swoimi kumplami. Chlał wszędzie, w całym Baskin.
Pomyślała o dzieciach. To dla nich znosiła to wszystko; tak przynajmniej to sobie tłumaczyła na trzeźwo. Dla nich!
Czasem czuła się współwinna tego, co spotkało jej dzieci, powinna rozprawić się z tym horrorem dawno temu. Dłużej już nie mogła. Jak nigdy dotąd pragnęła opuścić ten przeklęty dom na wzgórzu. Nigdy więcej nie będzie przez niego gwałcona, nie będzie leżeć jak kłoda, czekając aż on skończy, potem uśnie, a jej uda się powstrzymać odruch wymiotny od potwornego smrodu zepsutych zębów i niestrawionego alkoholu.
Wypaliła papierosa, niedopałek przydusiła obcasem, spoglądając ukradkiem na Tomasza Lange, który otwierał akurat drugą puszkę piwa. Obserwował ją, dość niedyskretnie. Ignorowałaby go nadal, gdyby po chwili do niej nie podszedł i nie spytał:
– Cześć, daruj, że tak bezpośrednio, ale czy ty przypadkiem nie jesteś Iwona?