Złe. Kobiety w służbie III Rzeszy - ebook
Złe. Kobiety w służbie III Rzeszy - ebook
BEZWZGLĘDNE I OKRUTNE
AMBITNE I ZAŚLEPIONE
ZDOLNE DO WSZYSTKIEGO W IMIĘ III RZESZY
Hermine Braunsteiner – strażniczka obozowa, znana jako „Kobyła z Majdanka”. Za najmniejsze przewinienie zadeptywała swoje ofiary na śmierć. Po wojnie ukrywała się w USA, gdzie odgrywała rolę idealnej pani domu.
Pauline Kneissler – pielęgniarka, bez mrugnięcia okiem selekcjonowała chorych psychicznie „pacjentów”, którzy trafiali do komór gazowych. Uważała, że „śmierć przez zagazowanie nie boli”.
Gertrud Scholtz-Klink – nadkobieta, oficjalna przywódczyni Kobiet Rzeszy, nie kwestionowała władzy mężczyzn i do końca życia wierzyła w narodowy socjalizm. Doprowadziła do sterylizacji swojej politycznej oponentki.
Irmgard Furchner – ulubienica komendanta obozu KL Stutthof, skazana za współudział w zamordowaniu ponad 11 tysięcy osób. Podczas procesu w 2022 roku siedziała ukryta za ciemnymi okularami. Zarzut, że dopuściła się pomocy w okrutnym morderstwie na więźniach, uznała za bezpodstawny.
Reportażysta Marek Łuszczyna dociera do szokujących historii kobiet służących ideom III Rzeszy i ujawnia ich krwawe zbrodnie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8854-6 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zło może brzmieć bardzo sensownie.
Zło może wydawać się jedyną dostępną opcją.
Niech droga do tych konkluzji zacznie się w restauracji jednego z nadmorskich hoteli w Tel Awiwie, w ciepłe styczniowe przedpołudnie 1964 roku.
Ten niewysoki mężczyzna siedzący przy jednym ze stolików to Szymon Wiesenthal, za kilka godzin czeka go lot do Wiednia, teraz jednak chciałby wypić kawę ze swoim przyjacielem, zastępcą głównego architekta miasta, Zeevem Porathem.
Możliwe, że ta historia potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby mężczyźni zaplanowali spotkanie w maleńkiej kawiarni przy Ben Yehuda lub Dizengoff. Kto wie, być może wtedy do łowcy nazistów podszedłby kelner i dyskretnie poinformował o sprawie, a Hermine Braunsteiner dożyłaby setki i zmarła we własnym łóżku otoczona wianuszkiem prawnucząt, zagłosowawszy – dwukrotnie – na Baracka Obamę.
Obsługa nowoczesnego hotelu dla zagranicznych turystów uznała jednak, że wygodnym rozwiązaniem będzie głośnik zwrócony w kierunku sali. W ciepłe, styczniowe przedpołudnie pada więc krótki komunikat po angielsku i hebrajsku: „Pan Szymon Wiesenthal proszony do telefonu”. Mężczyzna wstaje i podchodzi do aparatu. Dowiaduje się że jego przyjaciel niestety nie dotrze na umówione spotkanie, wraca więc do stolika i zastaje przy nim trzy kobiety. W mgnieniu oka upewnia się, że odnalazł właściwe miejsce, jednak zanim uda mu się coś powiedzieć, jedna z nieznajomych złoży mu gratulacje związane z jego udziałem w schwytaniu Adolfa Eichmanna, było o tym głośno w prasie.
Ktoś, kto chce w miejscu publicznym składać wyrazy uznania zacnemu człowiekowi nie dosiada się, wraz z koleżankami, do jego stolika. Kobieta mówi po polsku, dwie pozostałe milczą. Od razu można się zorientować, że to nie chęć oddania honorów jest prawdziwym powodem tego obcesowego zachowania.
– Jesteśmy więźniarkami z Majdanka – zaczyna ta najśmielsza. – Nie wiem, jak mam o tym tutaj mówić…
Wtedy, wedle późniejszych słów Wiesenthala, pada to spojrzenie. Spojrzenie, które w jednym momencie wiąże nieznajomych, znosząc konieczność jakichkolwiek dalszych wstępów. Taka bliskość może się zrodzić wyłącznie pomiędzy ludźmi, którzy dobrze wiedzą, jakiego rodzaju wyniszczających duszę wewnętrznych konfliktów doświadcza człowiek umierający z głodu. Cała empatia świata nie wystarczyłaby, aby to zrozumieć. Świadomość wspólnego cierpienia łączy ich natychmiast.
– Wie pan, co się stało z Kobyłą? Słyszał pan o niej w ogóle?
– Wiem tylko, co oznacza to słowo po polsku.
– Czyli pan nie wie, kto to?
– Nie mogę sobie tego określenia z nikim skojarzyć.
– To pseudonim Hermine Braunsteiner, nadzorczyni z Majdanka. Ona zadeptywała kobiety na śmierć swoimi podkutymi butami. Rozgniatała im głowy na żwirze. – Kobieta zaczyna drżeć. Wiesenthal nalewa jej wody i pokazuje kelnerowi, żeby przyniósł jeszcze jedną butelkę.
– Chciałabym panu opowiedzieć o tym, co widziałam na rampie. – Podnosi głowę. Nie podda się tak łatwo. – Braunsteiner zawsze miała przy sobie pejcz, dokonywała selekcji nowo przybyłych. Prawo – życie. Lewo – komora gazowa. Raz wysiadł mężczyzna z plecakiem. Sporym. Kazała rozwiązać. W środku było dziecko, może dwuletnie. Wyszarpnęła je jednym ruchem… – Wiesenthal odbiera od kelnera butelkę, zanim temu uda się postawić ją na stoliku.
– Ona udusiła to dziecko – odzywa się druga więźniarka z Majdanka. – Własnoręcznie zabiła kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Mordowała na wiele sposobów. Mówimy to panu, bo nawet jak na standardy Majdanka było to niespotykane okrucieństwo. Ona była najgorsza ze wszystkich.
– Problem w tym, że miała już proces – kwituje Wiesenthal.
– Tak, tyle że nie za Majdanek. Została zatrzymana w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku w Villach w Karyntii i postawiona przed sądem w Wiedniu dwa lata później. Dostała łącznie trzy lata za kopanie, bicie i poniżanie więźniarek w Ravensbrück. Wyszła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku, zaliczono jej areszt na poczet kary. Wyszła i słuch po niej zaginął. – Pierwsza kobieta zna sprawę na tyle dokładnie, że można przypuszczać, iż to ona była inicjatorką całej akcji z zajęciem miejsc przy stoliku łowcy nazistów. Być może po komunikacie z hotelowego głośnika uznała, że jej modlitwy zostały wysłuchane.
– Ciekawe, że w Ravensbrück Braunsteiner nie zachowywała się tak bestialsko jak na Majdanku. Powodem musi być coś więcej niż tylko różnica w charakterze tych obozów – myśli głośno Wiesenthal.
Oczywiście, że jest coś więcej. Łowca Eichmanna szybko dochodzi do wniosku, że Braunsteiner być może świadomie uciekła z miejsca swoich straszliwych zbrodni.
Podanie o przeniesienie do Ravensbrück składa w styczniu 1944 roku, sześć miesięcy po otrzymaniu ważnego odznaczenia: Wojennego Krzyża Drugiej Klasy. Pełni wtedy na Majdanku funkcję zastępczyni szefowej obozu kobiecego – Elsy Ehrich.
Szymon Wiesenthal – słynny łowca nazistów
Przyjmuje apele, wyznacza komanda pracy, rządzi nie tylko więźniarkami, lecz także koleżankami. Zabija, jak i kiedy chce, do woli. To wszystko porzuca nagle, bez żadnej wyraźnej przyczyny, przejmując komendanturę peryferyjnego podobozu w Genthin. Miasteczko to leży w starej Rzeszy, około stu trzydziestu kilometrów na zachód od Berlina. Prący na zachód Sowieci dotrą tam w maju 1945 roku, dziesięć miesięcy po wyzwoleniu obozu, w którym Kobyła mordowała dzieci.
Czy możliwe jest, że Braunsteiner, świadoma sytuacji na froncie wschodnim i odporna na propagandę pełną frazesów o ostatecznym tryumfie, postanawia zatrzeć swe niewyobrażalne bestialstwo na Majdanku, umiarkowanym okrucieństwem w Genthin? Musiałaby wówczas zdawać sobie sprawę nie tylko z wagi dokonanych przez siebie zbrodni, lecz także z nieuchronności upadku III Rzeszy. I to już na początku 1944 roku, czyli mniej więcej sześć miesięcy po nieudanej operacji pancernej na łuku kurskim, której fiasko odebrało wiarę w wojenne zwycięstwo ostatnim realistom w korpusie oficerskim Wehrmachtu. Czy pół roku na ważnym stanowisku w najbardziej wysuniętym na wschód obozie koncentracyjnym mogło jej pomóc w uzyskaniu tej świadomości? Nie jest to niemożliwe, zważywszy na wielką inteligencję Braunsteiner, która w przyszłości pozwoli jej zmienić się w Amerykankę z krwi i kości.
Już w samolocie do Wiednia Szymon Wiesenthal, założyciel Żydowskiego Centrum Dokumentacji Historycznej, usiłuje przypomnieć sobie wszystko, co wie na temat procesów kobiecej załogi Majdanka. Jak również to, co pamięta o systemie rekrutacji, selekcji i szkoleń nadzorczyń SS-Aufseherin. Z całą pewnością zdaje sobie sprawę, że spotkane w Tel Awiwie Polki miały rację – tak sadystyczne zachowania były wyjątkowe nawet jak na standardy obozów koncentracyjnych. Co więcej, kierownictwo obozu mogło patrzeć na tego rodzaju wybryki z niechęcią, wynikającą z obawy o kondycję psychiczną innych aufzejerek oraz o ryzyko wywołania paniki wśród tłumów ludzi skierowanych do komór gazowych, a wciąż jeszcze stojących na rampie – jeśli do mordu dochodziło akurat w tym miejscu.
Po powrocie do maleńkiej siedziby Centrum Historycznego Wiesenthal postanawia rozpocząć poszukiwania Braunsteiner. Kobyła z Majdanka jest rodowitą wiedenką.
Łowca Eichmanna otwiera książkę telefoniczną, znajduje: Braunsteiner Hermine; Kahlenbergstrasse 44. Zna tę piękną stromą uliczkę na skraju miasta, nieopodal Lasku Wiedeńskiego. Sięga po telefon. Wybiera numer biura meldunkowego, aby potwierdzić znalezione informacje, i dowiaduje się, że niestety, Braunsteiner nie mieszka pod wskazanym adresem od 1946 roku.
W ciągu najbliższych kilku minut zachowa się jednak tak, jak gdyby usłyszał coś wprost przeciwnego: założy ciepły kożuch, naciągnie uszankę i wyjdzie na ruchliwą wiedeńską ulicę, w mroźne, pochmurne popołudnie.
Drzwi domu przy Kahlenbergstrasse 44 zatrzaskuje mu przed nosem jakiś starszy mężczyzna. Nie, nie jest krewnym pani Braunsteiner, w ogóle jej nie widział, sprowadził się tu dwa lata temu i nie ma nic do powiedzenia, tym bardziej komuś z prasy.
– Jest pan z prasy? – Oczy sąsiadki z domu po drugiej stronie ulicy jaśnieją, jak gdyby spotkała kogoś naprawdę wyjątkowego. – Oczywiście że znałam panią Hermine, znałam dobrze całą rodzinę Braunsteinerów, proszę wejść. – Odwraca się i powoli sunie w kierunku salonu.
– Nie, nie jestem z prasy, nie będę pani okłamywał. Interesuję się panią Braunsteiner ponieważ miała proces.
– Miała, wiem. Znam sprawę, nie chce mi się wierzyć w te wszystkie straszne rzeczy, które jej udowodniono. Że biła kobiety, zmuszała do pracy, organizowała karne apele. Z drugiej strony wielu świadków tak twierdziło. – Wzrusza ramionami. – Trzeba wierzyć. Trochę szkoda, że nie jest pan z mediów. Uważam, że nadaję się do tego, żeby wystąpić w telewizji. Dobrze bym wyglądała.
– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Powiedziała pani, że znała tę rodzinę.
– To byli gorliwi katolicy. Znam Hermine od dziecka: ładnie ubrana, z kokardką we włosach, idzie o tutaj, tą ulicą. Prowadzi za rączkę swoją młodszą siostrę. Zamykam teraz oczy i widzę je obie.
– To była przed wojną dość biedna dzielnica. Proszę się nie obrazić, mam na myśli to, że nie było tutaj bogatych willi, jak w Döblingu.
– Niedostatek u Braunsteinerów zawsze był, to prawda. Ledwo wiązali koniec z końcem. Hermine miała chyba ze trzynaście lat, jak została zmuszona do pracy u handlarza zwierząt. Znaczy wie pan, jak jej matka rozmawiała ze mną, siedząc na tej kanapie co pan teraz, to mówiła, że nie mają wyjścia. Dziewczyna musiała zacząć szybko na siebie zarabiać. No i dwa lata myła, karmiła i sprzątała w oborach zwierząt przeznaczonych na ubój. Jej młodsza siostra znalazła w Holandii nieźle płatną pracę pokojówki i po roku ściągnęła do siebie Hermine, więc zrobiło się trochę lepiej, bo sprzątała w normalnym domu, a nie w chlewie. Zdaje się, że wróciła w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Bardzo chciała dostać się do szkoły pielęgniarskiej, ale nie wyszło. Nigdy nie dowiedziałam się od niej dlaczego, ale mówiono, że to ze względu na problemy Hermine z czytaniem i pisaniem. Po przyłączeniu naszego kraju do Rzeszy pojechała do Berlina. „Zdobywać świat”, mówiła. Później dowiedziałam się, że to zdobywanie sprowadziło się do ciężkiej harówy w fabryce amunicji. Wtedy była już wojna. – Twarz starszej kobiety w jednej chwili tężeje. Przez moment stara się zamaskować ból, nalewając herbatę, jednak ta próba ucieczki od emocji się nie udaje. – Wie pan, straciłam na wojnie obydwu synów i męża. Na wschodzie, w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, gdzieś w okolicach Smoleńska sowiecka artyleria zmiotła ich z powierzchni ziemi. To nawet nie chodzi o to, że nie mają grobu, ale o tę całą pustkę… Nie mam do kogo buzi otworzyć. To się staje z roku na rok coraz straszniejsze.
– Doskonale panią rozumiem, straciłem prawie całą rodzinę podczas wojny, osiemdziesiąt dziewięć osób. Jednak żonę odnalazłem. Nie wie pani, gdzie Hermine mogła pojechać po wyjściu z więzienia?
– Zapewne tam gdzie po wojnie zamieszkała cała jej rodzina i krewni: do Karyntii, w okolice Villach. Wiedeń ponoć przestał jej się podobać. Powiedziała mi to podczas króciutkich odwiedzin w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku. Wojna jej nie zmieniła. Miła, pełna, uśmiechnięta buzia. Później dowiedziałam się, że tam ją właśnie aresztowano. W okolicach Villach.
– To prawda, tam ją zatrzymano za przestępstwa z Ravensbrück.
– Dobrze, że pan przyszedł – mówi sąsiadka Kobyły z Majdanka, odprowadzając gościa do drzwi. Kładzie mu rękę na ramieniu. Wiesenthal zakłada futro i uśmiecha się życzliwie.
– Ja także się cieszę, że udało nam się porozmawiać. – Łapie za klamkę, ale odwraca się, jak gdyby zapomniał czegoś z salonu.
– Ma może pani adres tej rodziny w Karyntii?
– A tak, naturalnie, zapiszę panu – odpowiada kobieta.
Rekrutacja do Ravensbrück zaczynała się zazwyczaj od niepozornego ogłoszenia w gazecie: „Stała praca na terenie Rzeszy wraz z zakwaterowaniem”.
„Możliwość awansu w zależności od zdolności i zaangażowania”.
„Urzędnik państwowy w ważnym sektorze”.
Nic tym kobietom nie tłumaczono. Nie informowano, dokąd się je wysyła i co będą robiły. „Praca z ludźmi” – mówili im mężczyźni z komisji rekrutacyjnej, zwracając uwagę na wykształcenie, pochodzenie oraz majętność kandydatek. Jeżeli wszystkie trzy filary były odpowiednio niskie, nie trzeba było się martwić o poziom narodowosocjalistycznego zindoktrynowania. Zaangażowanie ideologiczne, polityczne, a nawet legitymacja NSDAP nie były jednak wymagane.
Wyższe wykształcenie stanowiło natomiast poważne przeciwwskazanie – wychodzono z założenia, że wraz z wiedzą człowiek nabywa etycznych standardów. Ciekawa praca wykonywana w przeszłości, a już nie daj Boże praca, w której kandydatka odnosiła przynoszące satysfakcję sukcesy, niemal wykluczała możliwość wyjazdu do Ravensbrück. Szukano kobiet zdeklasowanych, dumnych Niemek cierpiących na niedostatek wszystkiego: pieniędzy, prestiżu, ciekawego życia. Gospodynie domowe, które każdego miesiąca próbowały związać koniec z końcem były kandydatkami idealnymi. Kompleks niższości i skryta nienawiść klasowa wobec tych, którym powodziło się lepiej, miały eksplodować w warunkach obozowych z pełną siłą.
Awans społeczny członkiń SS-Gefolge miał być widoczny i odczuwalny od razu. Ważną rolę odgrywał w tym procesie mundur, który przemieniał niepewne siebie, stremowane kobiety w dumne nadzorczynie oddziałów pomocniczych SS. Polskie więźniarki z Ravensbrück wspominają niewiarygodną metamorfozę Niemek, następującą jak gdyby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: błysk w oku, pewność i duma, wewnętrzny spokój i zdecydowanie.
Dobrze uszyty uniform dla wielu spośród nich był najlepszym ubraniem, jakie kiedykolwiek na sobie miały. Nikt im w tamtej chwili nie musiał podpowiadać, jak powinna zachowywać się nosząca go kobieta. Kostium wprowadzał w rolę, od pierwszego złożenia dawał poczucie przynależności i siły.
Skłonność do okrucieństwa i przemocy była sprawą bardziej złożoną niż pozbywanie się kompleksów. Na tym etapie otchłanne zło jeszcze się nie ujawniało. Na razie nadzorczynie, czyli SS-Aufseherin, uśmiechnięte od ucha do ucha, wyprostowane, w mundurach szły obejrzeć swoje nowe mieszkania.
Mundury SS-Gefolge przemieniały niepewne siebie kobiety w dumne nadzorczynie. Na zdjęciu z albumu propagandowego z obozu Ravensbrück z 1941 roku apel SS-Aufseherinnen z okazji wizyty Heinricha Himmlera
I to był kolejny przełom. Każda dostawała trzydziesto-, czterdziestometrowy lokal na specjalnie wybudowanym osiedlu, tuż za obozową bramą. Czysta pościel, salon z sofą, radioodbiornik, wanna, możliwość zamieszkania wraz z dziećmi. W cywilu mogły o takim życiu co najwyżej pomarzyć. Jeszcze tego samego dnia dowiadywały się, że będą zarabiać sto osiemdziesiąt sześć marek i sześćdziesiąt osiem fenigów miesięcznie (najczęściej lepiej niż kiedykolwiek) oraz że dostaną służbę złożoną z więźniarek, która będzie je wyręczać we wszystkich pracach domowych i zajmie się ich pociechami w godzinach pracy.
Następnie, jeszcze całe zanurzone w tym szczęściu, młode strażniczki trafiały pod opiekę starszych nadzorczyń, które tłumaczyły spokojnie i cierpliwie: „Osobiście w procesie gazowania uczestniczyć nie będziecie, nie bójcie się. Owszem, będziecie pomagać w selekcji, a z czasem być może ją poprowadzicie, ale przede wszystkim odpowiadacie za pracę osadzonych. Część z was dostanie pod opiekę wyszkolonego owczarka, a wraz z nim Kleidungsstück – ubranko ozdobione runami SS. Przestrzegamy przed samowolnym zdejmowaniem go ze zwierzęcia. Terminy prania są dokładnie ustalone i wywieszone w gablotach. Przypominamy, że wedle zasad mężczyźni i psy mają prawo do noszenia na uniformach symboli SS w przeciwieństwie do kobiet. Po pewnym czasie część spośród was zostanie przeniesiona do innych obozów. Szkolimy się tylko w Ravensbrück, ale zasilamy cały system obozowy w starej i nowej Rzeszy”.
Nie wszystkie kobiety zgłosiły się do służby po przeczytaniu ogłoszenia. Część, zwłaszcza po 1943 roku, przeniesiono z fabryk.
W czasie wojny powołano do służby 3340 nadzorczyń. Zasiliły one załogi trzynastu obozów koncentracyjnych i zagłady oraz setki podobozów.
Wspominając po latach pościg za Hermine Braunsteiner, Wiesenthal powiedział, że akurat tego młodego człowieka będziemy nazywać Richardem. To oczywiście pseudonim. Chodzi o jednego z wielu wolontariuszy, którzy spontanicznie zgłosili się do Centrum Dokumentacji Żydowskiej w okresie jej działalności. Ludzie ci zostali nazwani, głównie przez propagandę krajów komunistycznych – siatką szpiegowską Wiesenthala.
Richard – bystry jak brzytwa student ekonomii, rodowity Austriak, sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, blond grzywa, niebieskie oczy. „Apollo”, jak mówią o nim Maria Austraat i Maggie Glecer, sekretarki z Centrum Dokumentacji Żydowskiej. Lubią tego antynazistowskiego zapaleńca.
Kobyła z Majdanka – jedyne zdjęcie Hermine Braunsteiner w mundurze SS-Gefolge
Latem 1964 roku siedzi w wiedeńskim biurze Centrum Dokumentacji, popija mrożoną herbatę i wie, gdzie ukrywa się Hermine Braunsteiner.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy zgłaszał się do współpracy przy ściganiu nazistowskich zbrodniarzy, powiedział: „Jestem rodowitym Austriakiem i pochodzę z antysemickiej rodziny. Lepiej niech się pan tego dowie ode mnie, panie Wiesenthal. Chciałbym zrobić cokolwiek, musi istnieć możliwość odrobienia, choćby w najmniejszym stopniu, tego co się stało!”.
– Mam coś dla ciebie Richard, ale to trochę więcej niż cokolwiek – powiedział Wiesenthal kilka dni po rozmowie z przemiłą sąsiadką Kobyły z Majdanka. – Na ogół potrzebuję do pracy zawodowców, ludzi, którzy potrafią szukać innych ludzi. Jednak w tym szczególnym przypadku lepszy będzie ktoś taki jak ty.
To „więcej niż cokolwiek” to wyjazd w okolice Villach w Karyntii, wynajęcie mieszkania w okolicy domu rodziny Braunsteinerów i próba nawiązania z nimi kontaktu.
– Trzeciego dnia pobytu po prostu zapukałem do ich drzwi i powiedziałem, że mam krewnych o tym samym nazwisku i szukam z nimi kontaktu. Być może jesteśmy rodziną – dodałem. – Kobieta, która mi otworzyła, zrobiła zdziwioną minę, ale wpuściła mnie do domu. Powiedziała, że wkrótce zjawi się jej mąż i to on ze mną porozmawia. Czekałem kilkanaście minut w salonie, a ze ścian spoglądały na mnie dwie wypchane głowy jeleni. Mężczyzna był uprzejmie zainteresowany, wypytywał głównie o moje pochodzenie i wykształcenie. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że jestem wiedeńczykiem i że mój ojciec zginął pod Stalingradem. Złożył mi serdeczne kondolencje, a ja zaprosiłem go do restauracji „na rozmowę o przodkach”. Zapłaciłem za dobry obiad, a on wyszedł z propozycją rewizyty.
Trzy dni później ubrałem się w garnitur, kupiłem dobre wino i kwiaty dla pani domu. Po dwóch godzinach opowiedziałem „historię mojego wuja”, który mimo że był całkiem niewinny, został po wojnie skazany na pięć lat więzienia, bowiem mściwi, zawistni ludzie, którzy zazdrościli mu obrazów przywiezionych z Francji, oskarżyli go o wyssane z palca okrucieństwa.
– O, tak samo postąpiono z moją krewną, Hermine – ożywiła się pani domu. – Skazano ją tylko dlatego, że była strażniczką w więzieniu i dała po pysku kilku Cygankom. Ale na szczęście to już minęło. Pięć lat temu wyszła za mąż za Amerykanina i mieszka teraz w Kanadzie, w Halifaksie.
Postanowiłem nie pytać przy stole o nowe nazwisko krewnej, mógłby to być fałszywy krok. Kilkanaście dni później, po wspólnym polowaniu na zające, podczas którego uważałem, by nie znaleźć się na linii strzału, wracałem z panem domu przez las. Strzelby zwisały nam z ramion, popijaliśmy sznapsa, przekazując sobie butelkę, gadaliśmy o wszystkim i niczym.
– Pewnie pojedziecie do tej swojej krewnej do Kanady. To wielki, piękny kraj, wspaniała dzika natura, cudowne krajobrazy – zagadnąłem.
– Coś ty, Richard, to kosztuje masę pieniędzy. Bardzo bym chciał, ale na pewno nie w najbliższych latach.
– A ja się wybieram do Stanów i Kanady w przyszłym roku, trochę pomoże mi finansowo rodzina. Może mógłbym osobiście przekazać jej pozdrowienia od nas wszystkich?
– Jasne, ale ona się teraz nie nazywa Braunsteiner tylko Ryan, po mężu. Mieszka gdzieś w Halifaksie. Śmieszna sprawa, dzwoniła do nas kilka razy i wtedy staraliśmy się dowiedzieć, gdzie dokładnie, bo chcieliśmy mieć z nią kontakt listowny. Nigdy nam nie powiedziała.
– Ona nie mieszka już w Halifaksie, Szymon. Spędziła w Kanadzie tylko trzy lata, mam jej nowy adres. – W słuchawce rozlega się głos przyjaciela Wiesenthala, mieszkającego w Toronto, ocaleńca z Auschwitz. – Jest teraz Amerykanką. Za dwa dni będziesz miał kartkę z miejscem jej zamieszkania.
Kiedy w połowie czerwca 1964 roku szef Centrum Dokumentacji Żydowskiej otwiera przesyłkę z Toronto i czyta: „Hermine Ryan, obywatelka USA, 5211, 72nd Street, Maspeth, Queens, NY”, można przypuszczać, że sprawa schwytania bezwzględnej nazistowskiej zbrodniarki dobiega końca. Braunsteiner musiała skłamać w kwestii swojej niekaralności, co jest wystarczającym powodem do odebrania jej obywatelstwa i wydalenia z kraju. Kilka formalności i na długie lata trafi do więzienia.
Jak się miało okazać, przypuszczenia Wiesenthala były bardzo naiwne, a wiara w amerykańską sprawiedliwość i równość wszystkich wobec prawa – przedwczesna.
W letniej sukience, butach na obcasach, z modnie upiętymi włosami wygląda jak ucieleśnienie amerykańskiego snu o gospodyniach domowych, odpowiedzianych za odchowanie powojennego boomu.
Dwupiętrowy szeregowiec w Maspeth w Queens, cadillac w garażu, lodówka wielkości dwudrzwiowej szafy, papierosy palone z sąsiadkami, potajemnie łykane valium. Hermine Ryan kupiła dwie puszki liliowej farby, chce dziś pomalować salon i jadalnię. Ma to być niespodzianka dla jej męża, inżyniera, który spędza w pracy dwanaście godzin dziennie.
Imienny wykaz nadzorczyń obozu kobiecego przeniesionych z Majdanka do innych obozów koncentracyjnych wiosną 1944 roku
Jest lipiec 1964 roku i czas nieskrępowanej konsumpcji skupiającej sens amerykańskiego życia na zakupie sprzętów AGD powoli dobiega końca: w Wietnamie giną amerykańscy żołnierze, John F. Kennedy nie żyje od kilku miesięcy, a Beatlesi są u szczytu popularności. Naturalnie, Maspeth – luksusowa dzielnica Queens – jeszcze nadciągającej rewolucji nie odczuwa.
Dziewiątego lipca, w środku gorącego nowojorskiego lata dwudziestosiedmioletni reporter miejski „New York Timesa”, Joseph Lelyveld zniszczy tę sielankę, uświadamiając życzliwym mieszkańcom Maspeth, że nie chcą, aby ktoś zdolny do popełnienia przerażających zbrodni niczym się od nich nie odróżniał.
Hermine Ryan nie dopytuje, kto tam, nie zerka przez wizjer, otwiera drzwi od razu. Na jej siwiejącej głowie sterczą papiloty, w ręce trzyma pędzel. Ma poważny wyraz twarzy i wąskie, jak gdyby zasznurowane usta. Tak to ujmie Lelyveld w tekście _Była nadzorczyni gospodynią domową z Queensu_1_,_ który już za kilka dni wywoła burzę w całej Ameryce.
– Dzień dobry, jestem Joseph Lelyveld z „New York Timesa”. Pani Ryan, prawda? Przyszedłem zapytać o pani życie w Polsce, w obozie na Majdanku, w czasie wojny.
Może i artykuł, który ukaże się w NYT za kilka dni będzie utrzymany w typowym dla gazety subtelnym tonie, bez tabloidowych wykrzykników narzucających czytelnikowi sposób interpretacji, jednak metoda pracy amerykańskiego reportera jest bezkompromisowa. W przyszłości sam będzie o tym opowiadał, twierdząc jednak, że nie ciągły atak, ale umiejętne jego zastosowanie doprowadziło go do nagrody Pulitzera oraz stanowiska redaktora naczelnego gazety, w której zaczynał jako młody, odważny reporter miejski.
Hermine Ryan – wzorowa pani domu z mroczną przeszłością
Tamtego słonecznego przedpołudnia technika młodego reportera przynosi doskonały rezultat.
Hermine Ryan nieruchomieje na kilka sekund, a później cofa się instynktownie. Patrzy chwilę w oczy chłopakowi. Upuszcza pędzel na podłogę.
– O mój Boże, wiedziałam, że to się stanie – mówi i wybucha nagłym płaczem. – Owszem byłam tam, ale robiłam tylko to, co robią strażnicy w obozach.
Chwila ciszy.
– W radiu przez cały czas mówią o pokoju i wolności. Dlaczego więc teraz, po piętnastu czy szesnastu latach męczy się ludzi? Ukarano mnie już wystarczająco. Siedziałam w więzieniu przez trzy lata. Trzy lata, pan wie, co to znaczy stracić wolność na taki czas? Czego pan chce? Pełniłam funkcję strażniczki, wypełniałam rozkazy. Zgłosiłam się, żeby nie harować w fabryce amunicji. Umarłabym tam.
Tak właśnie, nie miała wyjścia. Zło było dla niej jedyną dostępną opcją.
– Już mówię, o co chodzi. Przyszedłem do pani głównie dlatego, że mam informacje, jakoby to nie było tylko wypełnianie rozkazów. – Lelyveld jak gdyby nie zauważył odegranego przed nim płaczliwego przedstawienia. – Dokładne informacje na temat zbrodni, które pani popełniała, otrzymaliśmy od naszego wiedeńskiego korespondenta.
To Clyde Farnsworth, dobry znajomy Szymona Wiesenthala. Drugiego lutego 1964 roku, w „New York Timesie” ukazał się długi, pochwalny tekst o szefie Centrum Dokumentacji Żydowskiej – _Adwokat sześciu milinów klientów_. W czerwcu natomiast, zaraz po otrzymaniu przesyłki z Toronto zawierającej amerykański adres Braunsteiner, Wiesenthal ponownie zaprosił Farnswortha i opowiedział mu o Kobyle z Majdanka. Następnego dnia dziennikarz zawiadomił o rozmowie redakcję.
Zadanie skonfrontowania się z morderczynią powierzono energicznemu małolatowi, którego odwaga i bezczelność robiły wrażenie nawet na ówczesnym redaktorze naczelnym gazety.
Tekst, który napisał ów chłopak, otworzy mu drzwi do wielkiej kariery.
Dwa dni po publikacji o artykule Lelyvelda mówi cała Ameryka, a mieszkańcy Nowego Jorku spontanicznie gromadzą się pod domem morderczyni. Braunsteiner grozi lincz, więc nowojorska policja obstawia jej szeregowiec na Queensie, aby – w razie ataku – obronić ją przed tłumem żądającym sprawiedliwości nowojorczyków.
– Nasza policja chroni kobietę, która dwadzieścia lat temu rozgniatała dzieci na żwirowisku Majdanka – krzyczy podczas kolegium naczelny NYT i kieruje do medialnej akcji większość sił gazety. Przez dwa następne miesiące niemal codziennie będzie ukazywał się tekst wywierający nacisk na amerykańskie władze. W imieniu obywateli „Times” domaga się ekstradycji zbrodniarki. W ciągu kilku tygodni od publikacji pierwszego artykułu w kolejce ustawiły się cztery kraje: Niemcy, Austria, Polska i Izrael.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_