Złe nasiono - ebook
Złe nasiono - ebook
William March wie, jak zasiać w nas lęk. Wie także, jak krok po kroku przeprowadzić autopsję chorego umysłu i sam daje nam do ręki skalpel. Klasyka horroru, którą trzeba znać.
Tomasz Sablik
Na pierwszy rzut oka Rhoda Penmark to dziecko marzeń – zawsze grzeczna, o idealnych manierach i anielskim wyglądzie. Lecz za jej niewinnym uśmiechem kryje się zabójcza bezwzględność, która zawstydzi nawet najbardziej wyrachowanych seryjnych morderców.
Gdy w otoczeniu Rhody zaczynają dziać się rzeczy dziwne i tragiczne, jej matka nie może już ignorować niepokojących sygnałów. Zrozpaczona kobieta postanawia zgłębić tajemnice osobowości córki, co prowadzi ją do odkrycia sekretów z własnej przeszłości, rzucających nowe światło na rodzinną historię.
Miłość matki ściera się z przerażającą prawdą, a w jej głowie rodzi się pytanie, które wcześniej było nie do pomyślenia. Czy może zaufać córce, jeśli każde jej słowo wydaje się starannie zaplanowaną manipulacją?
Powieść odniosła ogromny sukces i zyskała miano kultowej. To jeden z najodważniejszych portretów ludzkiej natury w literaturze, który w 1956 roku został przeniesiony na ekran. Filmowa adaptacja zdobyła cztery nominacje do Oscara.
Wstrząsająca! Książka, której nie sposób zapomnieć. Czytając ją, miałam przed oczami filmy Alfreda Hitchcocka. Choć jej akcja osadzona jest w latach pięćdziesiątych, nie traci swej siły oddziaływania. Fabuła wciąga, zaskakuje i skłania do głębokich refleksji.
Izabela Janiszewska
Geny czy wychowanie? Natura czy kultura? March udziela iście przerażających odpowiedzi. Jego ostatnia, wydana tuż przed śmiercią powieść to zarazem ponure studium dziecięcej psychopatii, jak i dramatyczna historia matki miotającej się między bezwarunkową miłością do dziecka a straszliwą rzeczywistością. Wyborna lektura.
Bartosz Czartoryski
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-385-4 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piknik był corocznym wydarzeniem z tradycją, odbywającym się na plaży, obok dębów w Benedict, dawnej letniej rezydencji rodziny Fernów w Pelican Bay. To tu urodziły się nieskazitelne siostry Fern i tu przeżywały swoje leniwe, monotonne letnie dni. Nie zgodziły się na sprzedaż tego miejsca i z miłości troskliwie je utrzymywały, nawet gdy konieczność zmusiła kobiety do przekształcenia ich miejskiego domu w szkołę dla dzieci swoich przyjaciół. Piknik odbywał się zawsze w pierwszą sobotę czerwca, ponieważ najstarsza z trzech sióstr, panna Octavia, była przekonana, mimo okazjonalnych, przejściowych deszczów tego dnia i związaną z tym koniecznością przenoszenia pikniku do wnętrza domu, że pierwsza sobota czerwca jest zawsze najbardziej odpowiednia.
— Kiedy byłam małą dziewczynką, tak młodą jak niektórzy z was teraz — mówiła jak każdego roku swoim uczniom — zawsze planowaliśmy piknik w Benedict na pierwszą sobotę czerwca. Przyjeżdżali wszyscy nasi krewni i przyjaciele, niektórzy niewidziani przez nas od wielu miesięcy. To był właściwie taki zjazd, pełen śmiechu, niespodzianek i delikatnych, podekscytowanych głosów. Piękny, szczęśliwy dzień dla wszystkich. W tamtych czasach nie było nieporozumień; nie kłócono się w dobrze wychowanym towarzystwie, damy i dżentelmeni nigdy nie byli na siebie źli. Wraz z siostrami wspominamy tamte dni z miłością i wielką tęsknotą.
W tym momencie panna Burgess Fern, środkowa z sióstr, zawsze praktyczna i zajmująca się sprawami finansowymi szkoły, powiedziała:
— W tamtych czasach było o wiele łatwiej, z domem pełnym służby i wszystkimi chętnymi do pomocy. Matka i część służących przyjeżdżali do Benedict na kilka dni przed piknikiem, czasami już pierwszego czerwca, gdy oficjalnie otwierano sezon. Natomiast stali mieszkańcy wybrzeża nie uważali sezonu za naprawdę rozpoczęty aż do dnia naszego pikniku.
— Benedict to takie piękne miejsce — stwierdziła panna Claudia Fern. — Rzeka Little Lost wyznacza granicę naszej posiadłości od strony morza i wpada tam do zatoki. — Panna Claudia była w szkole nauczycielką sztuk plastycznych, więc dodała automatycznie: — Krajobraz w tym miejscu przypomina tak bardzo te urocze sceny rzeczne autorstwa Bomboisa*. — Potem, czując, że niektórzy z jej uczniów mogą nie wiedzieć, kim jest Bombois, kontynuowała: — Do wiadomości niektórych z młodszych grup: Bombois to nowoczesny francuski prymitywista. Och, jest taki uroczy w swojej naiwności! Taki poprawny w swojej kompozycji i w posługiwaniu się zielenią! Później dowiecie się o nim więcej.
To z miejskiego domu Fernów, budynku szkoły, piknikowicze mieli rozpocząć swój długi dzień obfitujący w przyjemności. Rodzice uczniów zostali poproszeni o przybycie ze swoimi pociechami przed szkołę nie później niż o ósmej, na którą to godzinę zaplanowano odjazd wynajętych autobusów. Tak więc pani Christine Penmark, która nie lubiła się spóźniać ani zmuszać innych do czekania, nastawiła budzik na szóstą. Jak sądziła, miało jej to pozwolić na wykonanie porannych obowiązków i przypomnienie sobie o tych ostatnich, pospiesznych rzeczach, które tak łatwo można przeoczyć.
Zanotowała godzinę w pamięci, mówiąc sobie w trakcie zasypiania: „Obudzisz się dokładnie o szóstej, nawet jeśli coś się stanie z zegarkiem”; ale budzik zadzwonił punktualnie, więc tylko ziewnęła lekko i usiadła na łóżku. Od razu zauważyła, że zapowiada się piękny dzień — dzień, jaki obiecała panna Octavia. Odgarnęła swoje blond, niemal płowe włosy i od razu poszła do łazienki. Przez długi moment wpatrywała się w odbicie w lustrze, trzymając szczoteczkę do zębów w ręku, jakby nie była pewna, co z nią zrobić. Jej oczy były szare, szeroko rozstawione i spokojne; skóra opalona i jędrna. Rozchyliła wargi w tym pierwszym, próbnym uśmiechu dnia i stojąc tak przed lustrem, bezwiednie nasłuchiwała dźwięków dochodzących zza okna: silnika samochodu odpalanego w oddali, ćwierkających wróbli siedzących na dębach okalających ulicę, głosu dziecka nagle uniesionego i po chwili uciszonego. Potem, nieco pobudzona, odzyskała typową dla niej energię, wykąpała się, ubrała i poszła do kuchni, aby przygotować śniadanie.
Zajrzała do pokoju córki, aby ją obudzić. Pokój był pusty i tak schludny, że sprawiał wrażenie, jakby nie korzystano z niego od dłuższego czasu. Łóżko było starannie pościelone, toaletka nienaganna, z każdym przedmiotem na swoim miejscu i ustawionym w charakterystyczny sposób. Na stole przy oknie leżała jedna z układanek, tak uwielbianych przez dziewczynkę, ukończona zaledwie w połowie. Pani Penmark uśmiechnęła się do siebie i poszła do łazienki dziecka. Pomieszczenie było tak samo uporządkowane jak sypialnia, z ręcznikiem kąpielowym starannie rozłożonym do wyschnięcia. Christine, widząc to wszystko, zaśmiała się cicho, myśląc: „Nigdy nie zasługiwałam na tak zaradne dziecko. Wątpię, czy w wieku ośmiu lat umiałam cokolwiek zrobić”. Weszła do szerokiego, gustownego holu z eleganckimi, staroświeckimi parkietami z kontrastujących gatunków drewna i zawołała radośnie:
— Rhodo! Rhodo! Gdzie jesteś, kochanie? Naprawdę już wstałaś i ubrałaś się tak szybko?
Dziewczynka odpowiedziała powoli i ostrożnie, jakby mówienie było niebezpieczną czynnością godną rozważenia:
— Tutaj jestem. Tutaj, w salonie.
Kiedy inni mówili o jej córce, przymiotniki, których najczęściej używali, to „osobliwa”, „skromna” lub „staromodna”. Pani Penmark, stojąc w drzwiach, uśmiechnęła się z aprobatą i zastanowiła się, skąd dziecko odziedziczyło swój spokój, schludność i chłodną samowystarczalność. Wchodząc do pokoju, zapytała z lekkim niedowierzaniem:
— Naprawdę byłaś w stanie uczesać i zapleść włosy bez mojej pomocy?
Dziewczynka odwróciła się, żeby matka mogła obejrzeć jej proste i delikatne, ciemnobrązowe włosy, które były ułożone precyzyjnie w dwa wąskie warkocze, zebrane w sploty ozdobione małymi kokardkami. Pani Penmark obejrzała kokardki, a widząc, że są zwarte oraz mocno zawiązane, musnęła ustami grzywkę dziecka i powiedziała:
— Śniadanie będzie gotowe za chwilę. Myślę, że powinnaś się najeść, bo na pikniku nigdy nie wiadomo, kiedy będzie posiłek. — Rhoda usiadła przy stole, a jej twarz przybrała wyraz poważnej niewinności; potem uśmiechnęła się do jakiejś własnej myśli i natychmiast pojawił się płytki dołeczek na jej lewym policzku. Opuściła brodę i podniosła ją zamyślona; znowu się uśmiechnęła, ale bardzo delikatnie, dziwnym, nieśmiałym uśmiechem, który rozchylił jej wargi i ukazał małą, naturalną przerwę między przednimi zębami.
— Uwielbiam tę subtelną przerwę między zębami drogiej Rhody — stwierdziła dzień wcześniej pani Monica Breedlove, która mieszkała piętro wyżej. — Wiesz, Rhoda jest taką staroświecką dziewczynką z tą grzywką i warkoczami oraz jednym dołeczkiem. Przypomina mi, jak wyglądały dzieci, kiedy moja babcia była młoda. Zapamiętałam, że w domu babuni wisiała kolorowa ilustracja; to była dziewczynka na łyżwach, taka nieskazitelna, opanowana dziewczynka z rozwianymi włosami, pasiastymi pończochami, sznurowanymi butami i futrzaną czapką, dopasowaną do małej futrzanej mufki. Uśmiechnięta, na łyżwach, a między zębami miała uroczy prześwit. Im więcej o tym myślę, tym bardziej ta dziewczynka przypomina mi Rhodę.
Zamilkła nagle, zastanawiając się, czy jej uczucie do małej Penmark było jakoś uwarunkowane jej reakcją na obraz sprzed wielu lat z domu babci. Pani Breedlove zaprzeczała istnieniu bezsensownych myśli. Utrzymywała, że wszystko, co się mówiło, niezależnie od tego, jak przypadkowe, było z czymś powiązane, stanowiło część logicznego i zrozumiałego wzorca, do którego inni mogli znaleźć wskazówki lub dostrzec w tym motyw przewodni. Doszła do wniosku, że podziw dla kolorowej ilustracji stanowił genezę jej podziwu dla dziecka. Nie było co do tego wątpliwości. Wcale! Potem przypomniała sobie, że jej brat Emory, z którym mieszkała, kochał tę dziewczynkę tak samo jak ona. Ale uczucie Emory’ego z pewnością nie wynikało ze skojarzenia z dawną litografią, ponieważ był on o dziewięć lat młodszy i nie można zakładać, że kiedykolwiek widział ilustrację łyżwiarki. Ich babcia zmarła, a jej rzeczy zostały rozdane dwa lata przed narodzinami Emory’ego. Nie wydawało się więc możliwe, że powód jego fascynacji Rhodą był podobny do jej. Ściągnęła brwi w zamyśleniu, zastanawiając się, czy jej sposób myślenia asocjacyjnego był tak skuteczny, jak sądziła.
Myślała o tym już rankiem poprzedniego dnia, gdy powoli wracała z panią Penmark i jej córką z zakończenia roku szkolnego od Fernów. Jak zwykle dominowały recytacje z chwilowym brakiem pamięci i typowym przypływem łez; niezdarne używanie chusteczek przez rodziców; tradycyjne pieszczoty i słowa pocieszenia. Panna Burgess Fern (ta środkowa) wygłosiła oczekiwaną mowę na temat honoru i potrzeby fair play; był też solowy występ grającej na harfie panny Fern, która kiedyś studiowała w Rzymie.
Kiedy te wstępne ceremonie się zakończyły i chór dzieci odśpiewał hymn szkolny, rozdano nagrody za różne osiągnięcia. Wieńcząc uroczystość, wręczono nagrodę, która w oczach uczniów była najważniejsza: złoty medal przyznawany corocznie dziecku, które w ciągu roku szkolnego wykazało największy postęp w kaligrafii. (Znakiem rozpoznawczym damy lub dżentelmena jest jakość jego pisma — mawiała często panna Octavia Fern. — Klarowność, elegancja i wyrafinowanie pisma ustalają prawdziwy charakter i pochodzenie osoby, kiedy wszystkie inne testy są niejednoznaczne).
Rhoda od samego początku chciała zdobyć medal za kaligrafię i była przekonana, że go dostanie. Ćwiczyła sumiennie, z końcówką języka wystającą między wargami, z piórem pewnie trzymanym w zdecydowanej dłoni. Ale jak się okazało, piękny medal trafił nie do niej, lecz do chudego, nieśmiałego chłopca Claude’a Daigle’a, który był w jej klasie i miał tyle samo lat, co ona.
Kiedy uroczystości się zakończyły, a uczniowie i ich rodzice spacerowali pod dębami na trawniku Fernów, panna Claudia podeszła, położyła rękę na ramieniu Rhody i powiedziała:
— Nie powinnaś czuć się źle, bo nie zdobyłaś medalu. Choć wiem, jak ważne są te sprawy w twoim wieku. W tym roku rywalizacja była bardzo zacięta. — Następnie, zwracając się do pani Breedlove, dodała: — Rhoda pracowała tak ciężko. Pilnie ćwiczyła, aby poprawić swoje pismo. Wszyscy wiedzieliśmy, jak bardzo chciała mieć ten medal, a ja, na przykład, byłam pewna, że go zdobędzie. Ale nasi sędziowie, całkowicie bezstronni, którzy nawet nie znają tożsamości dzieci, których prace oceniają, zdecydowali, że chłopiec Daigle’ów, chociaż nie pisał tak czystą i elegancką ręką jak Rhoda, wykazał największy postęp w trakcie semestru, a postęp jest tym, za co w końcu przyznawany jest medal.
Wspominając te wydarzenia z dnia poprzedniego, świadoma, jak bardzo Rhoda była rozczarowana i co jest teraz powodem jej milczenia, Christine rzuciła radośnie:
— Te chwile warto zapamiętać! Kiedy będziesz tak stara jak ja i może będziesz miała własną małą dziewczynkę chodzącą na szkolne pikniki, spojrzysz wstecz na dzisiejszy dzień i wspomnisz go z uśmiechem.
Rhoda popijała sok pomarańczowy, myśląc o słowach matki; potem, bez emocji w głosie, jakby powtarzając coś, co jej naprawdę nie dotyczyło, powiedziała:
— Nie rozumiem, dlaczego Claude Daigle dostał medal. On był mój. Wszyscy wiedzieli, że jest mój.
Christine dotknęła palcem policzka dziecka.
— To się zdarza każdemu — wyjaśniła — i kiedy się zdarza, po prostu to akceptujemy. Gdybym była tobą, zapomniałabym o całej sprawie. — Przyciągnęła głowę córki ku sobie, a Rhoda poddała się pieszczotom z tą tolerancyjną, ale niepełną cierpliwością zwierzaka, który nigdy nie zostanie całkiem oswojony. Potem, wygładzając grzywkę, odsunęła się od matki. Ale być może czując, że była niegrzeczna lub nierozważna, uśmiechnęła się szybko, uspokajająco, różowym językiem dotykając brzegu szklanki.
Christine zaśmiała się cicho i powiedziała:
— Wiem, że nie lubisz, gdy ludzie cię obejmują. Przepraszam.
— On był mój — wycedziła Rhoda z uporem. — Medal był mój. — Jej okrągłe, jasnobrązowe oczy były zmrużone i nieugięte. — On był mój — powtórzyła. — Medal był mój.
Christine westchnęła i weszła do salonu. Uklękła na parapecie, odsunęła ciężkie, staroświeckie okiennice i pozwoliła miękkiemu porannemu światłu zalać pokój. Była prawie siódma, a ulica szybko budziła się do życia. Stary pan Middleton wyszedł na swój ganek, ziewnął, podrapał się po brzuchu i pochylając się ostrożnie, podniósł poranną gazetę. Kucharki rodzin Truby i Kunkel, zbliżając się z przeciwnych kierunków, skinęły sobie głowami, uniosły ręce na powitanie i niemal w tym samym momencie zniknęły za rogami swoich domów. Wyrośnięta dziewczyna, z nogami tak bezkształtnymi i niemal tak cienkimi jak linie w rysunku dziecka, mocniej owinęła chustkę wokół głowy i pobiegła do autobusu niezręcznymi, kołyszącymi się ruchami. Jej kostki wykręcały się do środka jak u niedoświadczonej łyżwiarki…
Pani Penmark, widząc te znajome obrazy, wróciła do swojego salonu i zaczęła go porządkować. Kiedy praca męża przywiodła ich do tego konkretnego miasta, cieszyli się perspektywą własnego domu, mając za sobą historię życia małżeńskiego spędzonego w różnych mieszkaniach. A ponieważ nie znaleźli od razu czegoś odpowiedniego, zdecydowali się na kolejny apartament, mgliście zakładając budowę domu w przyszłości.
Sam budynek apartamentowy składał się z trzech pięter o znakomitej wiktoriańskiej elegancji. Był z czerwonej cegły, a jego wieżyczki, wykuszowe okna, iglice i ozdobne rynny wzajemnie się uzupełniały i tworzyły coś na kształt imponującego architektonicznego szaleństwa. Dom stał na niewielkim naturalnym wzniesieniu, daleko od ulicy, i był otoczony krzewami i dobrze utrzymanym trawnikiem. Jeszcze na etapie jego projektowania kupiono działkę z tyłu z przeznaczeniem na plac zabaw dla dzieci, które mogłyby kiedyś zamieszkać w apartamentach, i przekształcono ją w swego rodzaju prywatny park ogrodzony wysokim murem z cegieł. To właśnie plac zabaw, bardziej niż duże, ale mało funkcjonalne mieszkanie, przyciągnął Penmarków do tego miejsca.
W tym momencie wybrzmiał dzwonek do drzwi. To była pani Monica Breedlove z piętra wyżej, która zawołała radośnie:
— Chciałam się upewnić, że nie zaspałyście w tak ważny poranek. Myślałam, że mój brat Emory też przyjdzie, ale on jeszcze śpi. Żadna siła na świecie nie jest w stanie go obudzić przed ósmą, ale zdążył otworzyć oczy na tyle długo, by powiedzieć mi, że jego samochód stoi przed budynkiem, i zasugerował, żebyśmy go dziś rano użyły. Więc zamierzam zabrać ciebie i Rhodę do szkoły Fernów, jeśli nie masz nic przeciwko. W każdym razie oszczędzi ci to trudu wyciągania auta z garażu. — Następnie zwróciła się do dziecka i lekko potrząsając głową, dodała: — Mam dla ciebie dwa prezenty, kochana. Pierwszy jest od Emory’ego. To para ciemnych okularów z ozdobami z cyrkonii. Emory prosił, by ci powiedzieć, że mają chronić twoje piękne brązowe oczy przed słońcem.
Dziecko szybko ruszyło w stronę pani Breedlove, z wyrazem twarzy, który Christine zaczęła nazywać „zachłannym spojrzeniem Rhody”. Stała posłusznie, podczas gdy pani Breedlove zakładała jej okulary, potem odwróciła się i przejrzała w lustrze. Monica cofnęła się, złożyła ręce i wykrzyknęła z zachwytem:
— Kim jest ta wspaniała aktorka z Hollywood? Czy to naprawdę mała Rhoda Penmark, która mieszka ze swoimi uroczymi rodzicami na pierwszym piętrze mojego domu? Czy to możliwe, że ta piękna, elegancka młoda dama to ta sama Rhoda Penmark, którą wszyscy tak kochają i podziwiają?
Przerwała dla efektu, a następnie ciszej dodała:
— A teraz druga nagroda, która jest ode mnie. — Wyjęła z torebki złote serce z delikatnym łańcuszkiem. Wyjaśniła, że medalion został jej podarowany, gdy podobnie jak Rhoda miała osiem lat, i przez te wszystkie lata czekał w jej szkatułce na taką okazję. Medalion był pierwotnie prezentem urodzinowym; na jednej ze stron serca osadzono granat, który był jej kamieniem urodzenia, bo urodziła się w styczniu. Przy najbliższej okazji zamierzała zanieść medalion do jubilera i zamienić granat na turkus, który był kamieniem urodzenia Rhody. Planowała również wyczyścić medalion i naprawić mały łańcuszek. Zamek nie wydawał się wystarczająco solidny, co nie było zaskakujące, biorąc pod uwagę, że pani Breedlove miała ten podarunek przez ponad pięćdziesiąt lat.
— Czy mogę dostać oba kamienie? — zapytała Rhoda. — Mogę dostać też mały granat?
Christine uśmiechnęła się, potrząsając głową z dezaprobatą, i powiedziała:
— Rhodo! Rhodo! Jak możesz prosić o coś takiego?
Ale pani Breedlove wybuchnęła niemal histerycznym śmiechem.
— Oczywiście, że możesz! Oczywiście, najdroższa! To wspaniale poznać taką naturalną dziewczynkę. Kiedy ja otrzymałam ten medalion od mojego wujka Thomasa Lightfoota, stałam tylko cicho w salonie, mięłam swoją sukienkę w kratkę i cała drżałam z niepokoju i frustracji.
Dziecko podeszło do niej, objęło ją za szyję i pocałowało z intensywnością, która wydawała się angażować całą jej świadomość. Śmiało się cicho i pocierało policzek o policzek oczarowanej kobiety.
— Ciociu Monico — powiedziała słodkim, nieśmiałym głosem Rhoda, przeciągając imię powoli, jakby jej umysł nie mógł znieść jego utraty. — Och, ciociu Monico.
Christine odwróciła się i poszła do jadalni. Na wpół rozbawiona i zaniepokojona myślała: „Co za aktorka z tej Rhody. Ona dokładnie wie, jak postępować z ludźmi, kiedy jest to dla niej korzystne”. Kiedy wróciła do salonu, pani Breedlove oglądała sukienkę dziecka.
— Wyglądasz, jakbyś szła na elegancką herbatkę, a nie na piknik na plaży — rzuciła radośnie. — Wiem, że jestem staroświecka, ale myślałam, że na pikniki dzieci wkładają kombinezony i stroje do zabawy. Ale ty, kochana, wyglądasz jak księżniczka w tej czerwono-białej sukience w szwajcarskie groszki, którą masz na sobie. Powiedz mi, nie boisz się, że ją pobrudzisz? Nie boisz się, że upadniesz i zniszczysz te nowe buciki?
— Nie pobrudzi sukienki ani nie zniszczy butów — powiedziała Christine. Zastanawiała się chwilę, jakby debatowała sama ze sobą, a następnie dodała: — Rhoda nigdy nie brudzi niczego, choć nie wiem, jak to robi. — Potem, widząc pytanie w oczach pani Breedlove, oznajmiła: — Chciałam, żeby ubrała się jak inne dzieci, ale była tak stanowcza, że… cóż, jeśli zamierzała założyć jedną z jej najlepszych sukienek, nie widziałam żadnych istotnych przeciwwskazań.
— Nie lubię kombinezonów — stwierdziła Rhoda poważnie, z lekkim wahaniem. — Nie są… — Czekała, jakby nie chcąc dokończyć zdania, a pani Breedlove zaśmiała się serdecznie i zawołała:
— Chcesz powiedzieć, że kombinezony nie są odpowiednie dla damy, prawda, kochana? — Ponownie objęła dziecko i powiedziała z zadowoleniem: — Och, moja staroświecka, kochana dziewczynka! Moja absolutnie wyjątkowa, kochana dziewczynka!
Wkrótce, gdy przygotowania do wyjazdu zostały zakończone, Rhoda poszła do swojego pokoju, aby odłożyć medalion w bezpieczne miejsce, i gdy schodziła z dywanu, jej buty wydały ostry, stukający dźwięk na drewnianej podłodze.
— Brzmisz jak pan Fred Astaire, stepując po schodach w górę i w dół — zauważyła pani Breedlove. — Co takiego masz na butach? Czy to jakaś nowinka, o której jeszcze nie słyszałam?
Rhoda podeszła bliżej, położyła rękę na ramieniu Moniki dla wsparcia i stała posłusznie, podczas gdy pani Breedlove podnosiła każdą z jej stóp i oglądała nowe buty. Były cięższe niż przeciętne, zaprojektowane do dziecięcych zabaw, z grubymi skórzanymi obcasami, które zostały wzmocnione metalowymi podkówkami w kształcie półksiężyców. Rhoda wyjaśniła:
— Ciągle niszczę obcasy, więc mama kazała wstawić kawałki metalu do tej pary butów, żeby dłużej wytrzymały. Czy to nie był dobry pomysł?
— To była sugestia Rhody, nie moja — powiedziała Christine. — Obawiam się, że nie mogę przypisać sobie zasługi. Wiesz, jaka roztargniona i niepraktyczna jestem przez większość czasu. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. To był całkowicie jej plan.
— Myślę, że są ładne — oznajmiła Rhoda z powagą. — I pozwalają oszczędzać pieniądze.
— Och, moja oszczędna, kochana dziewczynka — westchnęła Monica z zachwytem. — Moja gospodarna, mała pani domu. — Objęła dziecko z entuzjazmem i dodała: — Co z nią zrobimy, Christine? Powiedz mi, co zrobimy z tą niezwykłą małą istotą?
Później, gdy wyszły z budynku, zatrzymały się na marmurowych schodach prowadzących do holu, bo Leroy Jessup, dozorca, polewał wodą chodnik biegnący od domu do ulicy. Pracował z tym charakterystycznym dla ponurych ludzi uporem, jakby wzywał niebo na świadka niesprawiedliwości, która go spotkała. Ponuracy zawsze wykonują swoje błahe zadania w ten sposób. Gdy pracował, jego usta poruszały się bezgłośnie w rytmie ruchu rąk, formułując na własny użytek żałosne myśli. Jego umysł wiecznie przetrawiał nierówności, które musiał znosić w milczeniu, ponieważ był jednym z nieszczęśliwców świata, nieszczęsnym synem nieszczęsnego dzierżawcy, żałosną ofiarą opresyjnego systemu. Tak od dawna widzieli i opisywali to wszyscy, którzy wiedzieli cokolwiek o świecie. Zdawał sobie sprawę, że dwie kobiety i mała dziewczynka zatrzymały się na schodach, ale udawał, że ich nie widzi, i nie przesunął węża znad oblewanych stopni, żeby mogły przejść. Zamiast tego obrócił się w stronę ulicy i ze wzrokiem utkwionym w dal skierował strumień wody tak wysoko w górę schodów, że grupa musiała szybko wrócić na ganek. Żeby ukryć swoje zadowolenie z ich konsternacji, zasłonił usta dłonią. Pani Breedlove powiedziała cierpliwie:
— Leroy, czy mógłbyś uprzejmie przesunąć ten wąż? Idziemy do samochodu mojego brata. Już jesteśmy spóźnione.
Udawał, że jej nie słyszy; chciał przedłużyć scenę do maksimum, ale Monica, tracąc cierpliwość, zawołała:
— Leroy! Czy tym razem całkowicie postradałeś zmysły?
Patrzył na nią zuchwale, jakby nie mógł się zdecydować, jaki będzie jego następny ruch. Potem, z widoczną niechęcią, przesunął wąż tak, by woda spływała na trawnik.
— Mam robotę do zrobienia — wymamrotał. — Ale pani pewnie nic z tego nie rozumie, co? Nie mam czasu na przejażdżki autobusem i piknikowanie. Pracy mam po uszy.
Stał z ręką na biodrze, rozmyślając o tym, jak niesprawiedliwie traktowali go inni. Nie mieszkał w żadnym dużym apartamentowcu ze służbą na każde zawołanie. I nie miał ładnego samochodu, żeby jeździć po mieście; miał tylko stary, zepsuty wrak, którego nie wziąłby nawet złomiarz. Nie miał też żadnych eleganckich ubrań. A gdy był mały, nie chodził do drogiej prywatnej szkoły, która co chwilę organizowała pikniki i zabawy dla swoich bezużytecznych uczniów. Nie, proszę pana! Chodził do szkoły sam! W każdą pogodę i zazwyczaj bez butów na nogach. Ale mimo to był znacznie mądrzejszy niż większość tych kretynów, którzy mieli wszystkie możliwe przywileje. Mógł ich okpić, kiedy tylko chciał.
Potrafił użalać się nad sobą w nieskończoność. Nie, proszę pana! Teraz nie miał nic i nie posiadał niczego, kiedy był chłopcem w wieku Rhody. Świat był w zmowie, żeby wykiwać go z tego, co mu się prawnie należało. Patrzył, jak kobiety i mała dziewczynka przechodzą przez mokre stopnie; ale kiedy dotarły do chodnika, nagle odwrócił się, podniósł wąż, a wtedy woda znowu ochlapała stopy ludzi, których tak głęboko nienawidził.
Pani Breedlove nerwowo opuściła rękę, którą właśnie miała otworzyć drzwi samochodu. Kobieta zamknęła oczy, a jej twarz i szyja zmieniły kolor na intensywnie koralowy. Spokojnie policzyła do dziesięciu; potem, swoim opanowanym, dystyngowanym tonem, przystąpiła do szczegółowej analizy psychicznego stanu Leroya. W przeszłości myślała o nim jako o emocjonalnie niedojrzałym, obsesyjnym, rozdartym napadami irracjonalnej złości i w pewnym sensie nieco psychopatycznym osobniku; ale teraz, po demonstracji, której właśnie doświadczyła, zastanawiała się, czy jej diagnoza nie była zbyt łagodna. Pomyślała, że był zdecydowanie schizofrenikiem z wyraźnymi skłonnościami paranoidalnymi. I jeszcze jedno: miała już dość jego opryskliwości i zuchwałości. Inni mieszkańcy budynku entuzjastycznie podzielali jej zdanie. Mógł tego nie wiedzieć, ale to dzięki jej interwencji nadal miał pracę: pozostali lokatorzy, w tym jej brat Emory, który nie był człowiekiem akceptującym zuchwalstwa, byli za jego zwolnieniem, ale ona wstawiła się za nim, nie dlatego, że pochwalała jego czyny, ale dlatego, że uważała go za osobę z zaburzeniami, której trudno przypisać pełną odpowiedzialność za niektóre irracjonalne zachowania.
Christine dotknęła rękawa pani Breedlove delikatnym, uspokajającym gestem.
— Nie miał zamiaru nas zmoczyć — powiedziała. — To był wypadek. Jestem pewna, że to był wypadek.
— Miał zamiar to zrobić — skomentowała Rhoda. — Znam dobrze Leroya.
Pani Breedlove rzuciła pełne oburzenia spojrzenie i wzruszyła ramionami.
— To nie był wypadek, droga Christine! Zapewniam cię, że to nie był wypadek. — Ale jej gniew już opadał, więc z rozłożonymi rękami i nutą pobłażliwości dodała: — To było celowe działanie. Złośliwy czyn neurotycznego dziecka.
— On chciał to zrobić — powiedziała Rhoda. Jej głos był zimny i wyrachowany, patrzyła na Leroya swoimi okrągłymi, przenikliwymi oczami, jakby mogła zajrzeć w jego rozedrgany umysł. Potem, zwracając się bezpośrednio do mężczyzny, dodała: — Zdecydowałeś się to zrobić, kiedy stałyśmy na schodach. Patrzyłam na ciebie, kiedy postanowiłeś nas zmoczyć.
Leroy, świadomy, że tym razem posunął się za daleko, że jego pogarda i wyimaginowane poczucie niesprawiedliwości skłoniły go do działania, które rozum nie do końca zaakceptował, stał się bardzo pokorny i przepraszający. Ukląkł na mokrym chodniku, pochylił się, wyjął chusteczkę i na znak skruchy oraz poddania przejechał nią po butach pani Breedlove i jej gości.
Pani Penmark cofnęła się szybko, jakby zawstydzona, i powiedziała:
— Och, nie, proszę!
Monica otworzyła drzwi samochodu. Jej gniew już zniknął, a teraz, wstydząc się swojego wybuchu, westchnęła z żalem i odezwała się:
— No dobrze! Dobrze! Ale moja cierpliwość ma granice i powinieneś to sobie uświadomić.
Leroy zgniótł zużytą chusteczkę i wyrzucił ją na ulicę. Stanął wyprostowany, czując powracającą siłę. Miał świadomość, że poradzi sobie z tą sytuacją lub jakąkolwiek inną, która się pojawi… Ta śliczniutka pani Penmark, ta szałowa blondynka, nie wiedziała, o co chodzi. Była w sumie za głupia, żeby zrozumieć jego pogardę dla niej. Była jedną z tych miękkich frajerek, które chodziły po świecie i litowały się nad innymi. Jedną z tych, które miały w sobie przesadną dobroć. Można by jej zrobić świństwo, a ona, zamiast oddać z nawiązką albo posłać cię do diabła, czułaby się winna, sądząc, że to ona się myliła. Splunął na trawnik, znów arogancki i pewny siebie.
Ta damulka Breedlove, ta wyszczekana suka, była kimś zupełnie innym. Ona też czułaby, że popełniła błąd, ale z innego powodu. Myślała, że jest taka mądra; myślała, że wie wszystko o wszystkim i że nikt nie jest tak przebiegły jak ona. Czułaby się winna, na pewno — nie dlatego, że była skromna, ale dlatego, że była tak zapatrzona w siebie. Nie oczekiwała, że inni ludzie dorównają jej standardom; w jej mniemaniu byłoby to niesprawiedliwe żądać od zwykłych ludzi, żeby byli tak delikatni, doskonali i inteligentni jak ona. Na pewno czułaby się źle, kiedy przemyślałaby to wszystko, i żeby zagłuszyć sumienie, wysłałaby swoją służącą z dziesięciodolarowym banknotem, żeby zapłacić mu za rzeczy, które jej zrobił. Ta kobieta to naprawdę coś!
Podniósł z powrotem wąż. Wiedział, że w końcu i tak zatriumfuje. W przeszłości zawsze tak było z tymi głupcami. Tylko poczekaj i zobaczysz. Po prostu poczekaj…
I wtedy Rhoda podsumowała:
— Zrobiłeś to celowo. Wiem, jaki jesteś. Od początku wiedziałeś, że to zrobisz.
Na twarzy dziecka nie było niechęci ani nawet dezaprobaty; była tylko rzeczowa ocena jego charakteru, która go zaskoczyła. W tamtej chwili zdał sobie sprawę, że ta mała dziewczynka rozumie go w pełni; że nic, co mógłby powiedzieć czy zrobić, żaden z tych gestów, które zwykle dezorientowały innych i dawały mu nad nimi przewagę, nie zrobiłyby na niej najmniejszego wrażenia. Odwrócił się, zmieszany chłodną oceną w jej oczach, jakby w tym przypadku zawiodła go własna broń. Kiedy samochód odjeżdżał od krawężnika i skręcał za róg, poranne promienie słońca przez chwilę odbijały się od biżuterii zdobiącej dłoń pani Breedlove. Leroy, patrząc za znikającym pojazdem, wymamrotał pod nosem, nie o Monice, ale o dziecku:
— Ta suka! Ta wstrętna, mała suka! Taką to stać na wszystko. Mogłaby wbić ci nóż między żebra i patrzeć, jak krew tryska.
Rhoda, siedząc w aucie, dodała cicho:
— Czasami, kiedy Leroy jest w złym humorze, mówi, że zgubił klucz do bramy parku i nie otworzy jej, żeby dzieci mogły wejść i się bawić. Chce, żeby wszyscy czekali i prosili go, by ją otworzył. Myślę, że Leroy jest bardzo złym człowiekiem.
Pani Breedlove, odzyskawszy swój typowy dobry humor, uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
— Ach, po prostu uwielbiam ten akcent Rhody. — Delikatnym gestem dotknęła ucha dziewczynki, jakby chciała podkreślić swoje słowa. — Jest taki uroczy, tak niezwykły i fascynujący. Moja droga, nauczysz mnie go kiedyś?
Christine zaśmiała się cicho i dotykając ręki Rhody, oznajmiła:
— Z moim szokującym środkowo-zachodnim akcentem i Kennetha nowoangielskim biedne dziecko naprawdę nie miało szans.
Leroy natomiast odkręcił wąż i zaczął go zwijać, przygotowując do schowania w piwnicy, a w jego głowie kłębiły się myśli: „Rhoda to spryciula, muszę jej to przyznać. Ale i mnie nikt nie przechytrzy. Myślę, że ja i Rhoda jesteśmy tacy sami”. Tu się jednak mylił, jak się przekonamy w przyszłości. Rhoda miała w sobie coś, czego Leroyowi brakowało: zdolność do wcielania w życie rzeczy, o których on mógł jedynie fantazjować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
BESTSELLERY
- EBOOK
21,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
20,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
20,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
24,90 zł 36,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: MarginesyFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Horror i thrillerGrupa przyjaciół wyjeżdża na urlop. Podczas mocno zakrapianej imprezy ktoś kogoś prawie topi. Wywiązuje się kłótna, wracają dawne urazy. Rano okazuje się, że 15-letnia córka jednego z małżeństw zniknęła.EBOOK
20,90 zł 31,89
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.