Złe spojrzenia - ebook
Złe spojrzenia - ebook
W Boże Narodzenie na cmentarzu za kościołem ktoś brutalnie morduje jedenastoletniego ministranta. Policja długo nie może znaleźć winnego, ale miejscowi wydali już własny wyrok i niemal zlinczowali młodego wikarego – są pewni, że to on dopuścił się zbrodni. Kto zabił syna bogatego biznesmena i czy ksiądz, który spędzał z chłopcem podejrzanie dużo czasu, rzeczywiście jest tak niewinny, jak twierdzi?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4738-2 |
Rozmiar pliku: | 973 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Młody wikary klęczał w błocie, otoczony przez ciskający wulgarnymi wyzwiskami, rozsierdzony tłum. W ciemnoszarym dresie, wyciągnięty z ciepłego wnętrza plebanii na ziąb i przerażony, sprawiał wrażenie dzieciaka, na którego czyhają za szkołą klasowi chuligani. Wilgotna grudniowa noc była wietrzna i ponura; ludzie zebrani wokół grobów sprawiali wrażenie zjaw. Stali zbici w grupę, ich twarze tonęły w mroku, jedynie czasem światła trzymanych w dłoniach latarek wyłaniały z ciemności znajome oblicza sąsiadów. Wezwany na miejsce starszy sierżant Wojciech Kiciński przepchnął się przez grupę mężczyzn i chcąc mieć lepszy widok, wszedł na marmurową płytę jednego z nagrobków niewielkiego przykościelnego cmentarza.
– Rozejść się! – wrzasnął, ale ciżba uparcie napierała.
Ktoś rzucił kamieniem, na szczęście nie trafił. Młody ksiądz zaczął płakać, jednak jego łzy tylko rozwścieczyły zebranych wokół grobów ludzi.
– Pedofil! – odezwał się ktoś z tyłu i przez otaczający wikarego tłum przeszedł złowieszczy pomruk.
– Wieszać się takich powinno! – zawtórował mu inny, a nad głową Wojciecha przeleciał kolejny kamień.
– Policja! Powiedziałem, rozejść się! – krzyknął Kiciński i kilka osób cofnęło się pomiędzy porośnięte mchem nagrobki. – Linczujecie człowieka, chociaż nie macie pewności co do jego winy! Tacy z was katolicy?
– To przecież on, a kto?! – wrzasnął Romek Halski i kilku mężczyzn ponownie zaczęło otaczać klęczącego w błocie wikarego.
– On, pewnie, że on! Martwy ministrant i młody ksiądz, dodajcie sobie dwa do dwóch! – Ireneusz Tarnowski, rosły brodaty piekarz, złapał leżący na jednym z grobów wypalony znicz i cisnął nim w stronę księdza.
Również nie trafił, ale brzęk tłuczonego szkła sprawił, że Kiciński zrozumiał zagrożenie. Jeszcze chwila i ci ludzie na jego oczach skatują wikarego. Co gorsza, nagle dopadła go klaustrofobia i poczuł się naprawdę fatalnie wśród wściekłych, rozsierdzonych agresorów. Ale własny lęk potrafił zwalczyć. Teraz trzeba było myśleć o skulonym w błocie wikarym, w którego ktoś właśnie rzucił kolejnym wypalonym zniczem i tym razem uderzył księdza w ramię.
– Zboczeńcy w sutannach! – wydarł się ktoś inny i przez tłum przeszedł kolejny złowrogi szmer.
Kiciński zeskoczył z nagrobka, rozepchnął grupkę młodych mężczyzn i podszedł do księdza Piotra.
– Pomogę. – Podał mu rękę.
Młody kapłan wstał i lekko się zatoczył, jakby wymierzona w niego nienawiść parafian odebrała mu siły. Szkło z rozbitych zniczy złowrogo zachrzęściło pod podeszwami jego butów.
– Niech ksiądz nikomu nie patrzy w twarz i nie reaguje na zaczepki. Idziemy prosto na plebanię – pouczył go Wojciech.
– Zapłacisz za to, skurwysynie! – wrzasnął Romek Halski, potrząsając trzymanym w ręku kijem.
Kolejny kamień przeleciał tuż nad głową Wojciecha i policjant stracił cierpliwość. Wskoczył na jeden z nagrobków, wyjął z kabury broń, po czym oddał pojedynczy strzał ostrzegawczy. Huk sprawił, że wokół nagle zrobiło się cicho, a część rozsierdzonych ludzi zaczęła się wycofywać w stronę wyjścia z cmentarza. Jednak nie wszyscy się przestraszyli. Kilkunastu młodych mężczyzn nadal napierało z każdej strony, osaczając ich w wąskim przejściu pomiędzy grobami. Wojciech wiedział, że nie może okazać strachu, ale w środku cały dygotał. Ksiądz też nie wyglądał najlepiej. Kiedy ktoś go pchnął, pochylił się, jakby miał zwymiotować i oparty o płytę jednego z grobów, spazmatycznie łapał oddech.
– Ty zabiłeś Kornela, co?! No przyznaj się, dzieciojebco! – Romek Halski uparcie obstawał przy swoim.
– Wypierdalać mi stąd, ale już! – krzyknął Kiciński, zaciskając spocone palce na chłodnej rękojeści służbowej broni.
Nagle wyobraził sobie, jak traci panowanie nad sobą i strzela na oślep, aż skończą mu się naboje…
– Ze zboczeńcami nagle trzymasz, Wojtuś? – burknął stojący obok Romka Halskiego Olgierd Nowicki, ale tłum powoli, powoli zaczął rzednieć.
– Chodźmy, zanim złapie ksiądz zapalenie płuc. – Kiciński zabezpieczył broń, narzucił na ramiona roztrzęsionego wikarego swoją puchową kurtkę i ruszyli w stronę plebanii.
Kiedy przeciskali się przez milczący, wrogo nastawiony motłoch, Wojciech zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od dawna naprawdę się boi. W twarzach tych ludzi było coś zwierzęcego, przypominali szykujących się do ataku drapieżników. Jakby tylko czekali na ostateczny impuls, żeby rozszarpać ich na strzępy. Jakby nagle coś w nich wstąpiło…
Byli przy wyjściu z parafialnego cmentarza, kiedy ktoś jeszcze krzyknął za ich plecami „pierdolony pedofil!”, ale w końcu zapadła ponura, niepokojąca cisza. Kilku sąsiadów wyprzedziło ich w drodze do zaparkowanych przed kościołem samochodów i Kiciuś pomyślał, że to wszystko zdaje się jakieś nierealne. Zrobili nocną ustawkę, żeby nastraszyć, a może nawet ciężko pobić młodego księdza, nie mając pewności co do jego winy, a teraz, jak gdyby nigdy nic, wsiadali do swoich pełnych opakowań po chipsach aut z dziecięcymi fotelikami na tylnych siedzeniach i wracali do domów, aby nastawić budzik i rano wstać do pracy. Piekarze, rolnicy, mechanicy. Sąsiedzi. W tłumie Wojciech wypatrzył nawet miejscowego dentystę i nauczyciela. „Wszyscy ci na co dzień prawi, spokojni obywatele przyszli zlinczować księdza, bo ktoś, nie czekając na wyrok sądu, wydał własny werdykt” – pomyślał Kiciuś, kiedy weszli na plebanię.
– Nic księdzu nie jest? – zapytał, kiedy w niewielkim korytarzu rozbłysło światło.
– Nie, chyba nie. Ale zniszczyli drzwi…
– Jak tutaj weszli? Co się właściwie stało? – Policjant rozejrzawszy się dookoła, zauważył na dywanie grudy błota i szkło z rozbitego wazonu, który ktoś musiał strącić ze stojącej przy drzwiach komódki.
– Siedziałem przed komputerem, kiedy sforsowali drzwi od strony ogrodu i wpadli na górę. Księdza proboszcza nie ma, wciąż jest w szpitalu. Byłem sam. Wywlekli mnie na zewnątrz i zabrali na cmentarz, a tam… Sam pan widział… Kto pana wezwał? – zapytał ksiądz Piotr.
– Sąsiad. Zadzwonił do mnie na komórkę. Przyszedł wprawdzie z nimi, bo przyjaźni się z Halskim, ale chyba nagle się przestraszył, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Powiedział, iż bardzo groźnie to wygląda, więc przyjechałem. Popełniłem błąd, że oficjalnie nie zawiadomiłem kolegów i nie poprosiłem o wsparcie. Nie spodziewałem się jednak, że jest ich aż tylu. – Wojciech zdał sobie sprawę, że tylko fartem wyszli z tego cało.
– Dziękuję. Gdyby pan nie przyjechał…
– Zawsze do usług.
– Oddaję. – Młody wikary wręczył Wojciechowi jego kurtkę i wciąż roztrzęsiony usiadł na najniższym stopniu prowadzących na piętro schodów. – Panie władzo, ja nie mam z tym nic wspólnego – dodał ledwie słyszalnym głosem. – Ja nigdy tego chłopca nie tknąłem, a już żeby zabić dziecko… Jezu Chryste, przecież to zrobił jakiś zwyrodnialec…
– Nie musi się ksiądz teraz tłumaczyć. Nie jesteśmy w sądzie.
– Ale chciałbym…
– Chce ksiądz wnieść skargę? – wszedł mu w słowo Kiciński. – Bo możemy od razu podjechać na komendę.
– Nie, chyba nie… Nic mi przecież nie zrobili.
– Nic księdzu nie zrobili? Polemizowałbym.
– Tak, ale… Nie, nie chcę wnosić skargi. Po tym, co się stało, rozumiem ich wzburzenie.
– Jak ksiądz woli. Pójdę już. Radziłbym się nie kłaść, zanim nie zabezpieczy ksiądz drzwi. Oni mogą wrócić.
– Może nie wrócą. – Wikary skulił się i Wojciech pomyślał, że wygląda jak przestraszony dzieciak.
Duże, ciemne oczy, pucołowate policzki, delikatna, niemal dziewczęca uroda. Ładniutki i naiwny. Ale może to tylko pozory?
– Spokojnej nocy. A gdyby znowu zaczęli się tu kręcić, proszę od razu dzwonić po policję – poradził Jarzynie, zanim zostawił go samego.
Szedł do swojego samochodu, gdy zaczepił go stojący nieopodal wejścia na plebanię Olgierd Nowicki, z którym lata temu Kiciuś chodził do podstawówki.
– Pedofila bronisz, Wojtuś? – zapytał, ciskając niedopałek w błoto.
– Powtarzasz się – burknął Kiciński, przechodząc obok dawnego znajomego.
Tamten jednak ewidentnie szukał zwady, bo złapał Wojciecha za ramię i szarpnął.
– Nie masz dzieci, to nie rozumiesz, co się dzieje, ale mówię ci, nie zadzieraj z nami! W takich chwilach trzeba być po stronie sąsiadów, a nie zboczeńców! – warknął.
Wtedy Wojciech stracił panowanie nad sobą i walnął go pięścią w nos, a Nowicki momentalnie zalał się krwią.
– Kurwa, człowieku… sąsiada bijesz? – wykrztusił, odchylając głowę w tył.
– Nie… dotykaj… mnie – wycedził Wojciech, wymijając go w wąskiej przykościelnej alejce. – I zapamiętaj sobie jedno. Nie ciska się kamieniem w człowieka, któremu nie udowodniono winy!
– Przecież to on! Naiwny, kurwa, jesteś?! – wrzasnął Nowicki, ale Kiciuś już nie słuchał.
Wsiadł do samochodu i wyjął z kieszeni komórkę.
– Podeślijcie patrol pod plebanię, księdza prawie zlinczowali – poprosił dyżurnego.
Do domu dotarł grubo po pierwszej nad ranem, śmiertelnie wykończony, głodny i przemarznięty. Zdejmował kurtkę, kiedy za jego plecami rozbłysło światło.
– Gośka? Kiciu, czemu łazisz po nocy? Przestraszyłaś mnie jak cholera. – Wojciech gwałtownie się odwrócił i wkopał pod ścianę ubłocone buty. – Co jest, nie możesz spać?
– Gdzie byłeś? – odpowiedziała pytaniem.
Jej głos brzmiał ostro, zaczepnie, nie spodobał mu się ten ton.
– No, burda była, musiałem gdzieś podjechać. – Wzruszył ramionami, starając się jakoś załagodzić sytuację.
Ale Małgorzata była wściekła.
– Znowu? Ostatnio prawie straciłeś oko, już zapomniałeś?! – krzyknęła, a Kiciuś mimowolnie zerknął w wiszące w korytarzu lustro.
– Ale nie straciłem. Mam tylko bliznę. – Skrzywił się na wspomnienie jatki w domu Bugaja i swojego policzka rozoranego tulipanem ze stłuczonej butelki.
Lecz tamci dwaj też nie wyglądali dobrze, kiedy z pomocą nastoletnich znajomych Arka dali im wycisk. Jednak Gośka do dziś miała do niego żal o to, że pojechał tam bez wsparcia i władował się w sam środek awantury z dwoma agresywnymi pijanymi mężczyznami. „Jakbym miał inne wyjście” – pomyślał, opuszkami palców muskając bliznę pod lewym okiem. Nie była tak koszmarna, jak się na początku obawiał. Wciąż poszarpana, długa na jakieś trzy centymetry, zaczęła jednak blednąć i pewnie z czasem stanie się o wiele mniej widoczna. Ale Gośka wpadła w jakąś histerię i tkwiła w niej od kilku długich tygodni.
– Kiedyś cię zabiją, słyszysz? – podniosła głos.
– Jak wykraczesz, to na pewno – odburknął.
– Wojtek, ja mam tego dość!
– Czego?! Czego nagle masz dość? Nigdy ci nie przeszkadzało to, że jestem gliną – rzucił ostro.
– Mam dość strachu. Tego, że budzę się w nocy i pierwsze, co robię, to sprawdzam twoją stronę łóżka. Czy wciąż przy mnie śpisz, czy może znowu ktoś po ciebie zadzwonił… Boję się, Wojtek! Tego, co może się stać, tego, co mogą ci zrobić…
– Każdemu może się coś stać, kicia. W takim żyjemy świecie. W biały dzień możesz wpaść na jakiegoś wariata. Nie trzeba być gliną, żeby skończyć z nożem w bebechach. Więc przestań mi przytruwać i chodź do łóżka. – Wojciech wyciągnął rękę do Gośki, ale nie podeszła.
– Mam tego dość, słyszysz? – szepnęła.
– Czyli co? Chcesz się rozstać? O to ci chodzi? Jest pierdolony środek nocy, a ty nagle zaczynasz jakieś lamenty? Możesz mi, kurwa, wytłumaczyć, co się ugryzło w dupę?! – wrzasnął, ale nie odpowiedziała.
Rozszlochała się i zamknęła w łazience.
– Kurwa mać, tylko tego mi było trzeba – mruknął pod nosem Kiciuś.
Jej zachowanie mocno wytrąciło go z równowagi. Gośka nigdy nie była histeryczką, a już na pewno nie wyrzucała mu tego, że naraża się na niebezpieczeństwo. Była twarda, lubił to w niej. „A teraz nagle zachowuje się jak rozhisteryzowana panienka” – pomyślał, samotnie wchodząc do sypialni.
Rano przyniósł jej do łóżka kawę, a ona rozpłakała się na jego widok.
– Nie, no! Co z tobą, kobieto? Teraz będziesz beczeć?
– Przepraszam. Chyba wciąż przeżywam to, co się stało w andrzejki.
– Nic się nie stało, Gośka! Oberwałem w ryj rozbitą butelką, bywa… – Kiciński usiłował zbagatelizować całe zajście, ale to tylko ją rozsierdziło.
– Bywa? Co ty pieprzysz? Chcesz skończyć jak Krzysiek? – naskoczyła na niego. – Nie chcę któregoś dnia stanąć nad twoją trumną, słyszysz?!
– Krzyśka zabił zazdrosny mąż. Ja nikogo na boku nie dymam!
– Nie o to chodzi! Obracasz się wśród bandziorów!
– Taka praca, kocie. – Wojciech postawił kubek z kawą na nocnej szafce i pogłaskał Gośkę po głowie. – Policjant, kurwa i złodziej na jednym jadą wozie, nigdy nie słyszałaś? – dodał żartem.
– Teraz będziesz sypał złotymi mądrościami?
– Po prostu nie chcę się kłócić. Chyba, że masz mi coś jeszcze do powiedzenia?
– Właściwie tak. – Gośka usiadła na łóżku i spojrzała mu prosto w twarz. – Potrzebuję przerwy.
– Od czego? – zapytał, zanim zrozumiał. – Zaraz, czy ty mi właśnie mówisz, że z nami koniec? Kurwa, po tylu latach, po…
– Przykro mi. – Małgorzata wstała i boso ruszyła w stronę łazienki.
W pierwszym momencie Kiciuś chciał zapukać do drzwi i prosić o rozmowę, ale nagle poczuł wściekłość. Zrywa z nim, bo kilka tygodni wcześniej dostał wpierdol od jakichś kolesi, broniąc syna Krzyśka? O to jej chodzi? A może to tylko pretekst? Przeszło mu przez myśl, że może kogoś ma. Może wcale nie chodzi o jego pracę? W drodze do samochodu zrozumiał, że stracił nie tylko dziewczynę, ale również dach nad głową. Niewielki dom, który wspólnie wyremontowali, prawnie należał do niej. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, nawet ładując okrągłe sumki na kolejne renowacje. To było ich gniazdko, coś niepodważalnego. Przecież Gośka była jak śmierć i podatki – pewna i na zawsze. I nagle mówi mu, że to koniec? Spakował się w kilka minut, wściekły, upokorzony i rozgoryczony. Kiedy wychodził, stała w korytarzu i płakała. Zazwyczaj na widok jej łez miękł i zaczynał przepraszać bez względu na to, czy czuł się winny, czy nie, ale tym razem minął ją bez słowa i wyszedł z jej domu, zatrzaskując za sobą drzwi.2
– Hanka, chodź mi pomóc z tym śledziem. – Teściowa wstała z krzesła i ruszyła w stronę kuchni, więc Piasecka, chcąc nie chcąc, poszła za nią.
– Coś taka markotna? – zapytała matka Marka, kiedy zostały same.
– Głowa mnie boli.
– Pewnie od tej twojej pracy. Kobieta w policji… – Genowefa z politowaniem pokiwała głową i wyjęła z lodówki dwa opakowania śledzi. – Jabłka skrój w drobną kostkę, ja obiorę cebulę. I śmietanę znajdź – poinstruowała synową, która posłusznie zabrała się za krojenie jabłek do sałatki śledziowej. – Nie odpowiedziałaś. Pytam, coś taka ponura?
– No, mówię, że głowa mnie boli – powtórzyła Hanka, starając się nie cedzić słów, chociaż przecież od dawna każda wizyta u matki męża doprowadzała ją do białej gorączki.
Ostatnio starała się nawet wymigiwać od spotkań przy rodzinnym stole, ale sześćdziesiątych piątych urodzin Genowefy obejść jej się nie udało. I oto tkwiła z nią w kuchni, zagoniona do pomocy przy śledziu, niczym podkuchenna, a w głowie przewijały jej się obrazy, w które od kilku dni się wpatrywała. Kornel Dąbrowski, jedenastoletni ministrant znaleziony martwy na przykościelnym cmentarzu. Czerń nagrobnego marmuru, biel szronu, szkarłat krwi, rozłożone opiekuńczo skrzydła kamiennego anioła i pióra z rozprutej nożem sprawcy puchowej kurtki chłopca – wszystko to miała przed oczyma, obierając jabłka. Znaleźli go wieczorem. Tamtego dnia miał służyć do mszy i babcia odwiozła go pod kościół, ale nigdy do niego nie dotarł. Wysiadł z jej auta, powiedział, że jeszcze czeka na kolegę, i pobiegł w stronę plebanii. Półtorej godziny później przyjaciele jego babci, pomagając jej szukać go na przykościelnym terenie, znaleźli chłopca z poderżniętym gardłem. Był dwudziesty szósty grudnia, drugi dzień świąt. Teraz, w sylwestra, kilka dni później, nadal nie mieli zabójcy…
– Drobniej krój te jabłka – pouczyła Hankę teściowa.
„Odpieprz się, cholera” – pomyślała Piasecka, jednak na głos nie powiedziała nawet słowa. To, że nie znosiła Genowefy, nie znaczyło, iż mogła być dla niej opryskliwa czy wręcz chamska. Tego mąż nigdy by jej nie wybaczył, a ostatnio między nimi i tak różnie się działo… Konfliktu z jego upierdliwą mamunią w tle nie potrzebowała…
– Marek mi wspomniał, że wasza Zuza się buntuje – rzuciła teściowa, zabierając się za krojenie cebuli.
– Ma trzynaście lat, taki wiek.
– Niedługo czternaście, jeszcze wszystko przed wami.
– Pewnie tak – mruknęła Hanka, nie wdając się w dyskusję.
– Mamo, jest jeszcze wino? – Marek zjawił się w kuchni, pocałował Hankę w szyję i zajrzał do spiżarki.
– W lodówce. – Genowefa oderwała wzrok od deski z cebulą i wbiła maślane spojrzenie w ukochanego syna. – Włosy powinieneś przyciąć – dodała, a on tylko wzruszył ramionami.
– Zadzwoń do Zuzy – poprosiła Hanka. – Zapytaj, czy spadła jej gorączka i powiedz, żeby dużo piła.
– No, żeby dużo piła, to wolę jej nie mówić, bo jeszcze nam barek opróżni – zarechotał Marek, po czym klepnął żonę w tyłek i z butelką czerwonego wina w ręku wyszedł z kuchni.
Kiedy obie z Genowefą wróciły do salonu, kuzyn Marka przysiadł się do Hanki, nalał jej wina i położył dłoń na kolanie Piaseckiej. Strąciła ją i posłała mu złe spojrzenie.
– Odsuń się, chuchasz mi w twarz wódą. – Skrzywiła się.
– Bo jestem pijany. – Grzegorz się zaśmiał i jednym haustem wypił kolejną porcję wódki. – Ty, Hanka, a tego ministranta to jednak ksiądz stuknął? Macie już jakichś konkretnych podejrzanych? Bo ludzie gadają, że oni razem sporo czasu spędzali. Grali w gry i takie tam.
– Czemu ksiądz miałby zabijać dziecko? Boga się bój, żeby takie bzdury wygadywać! – oburzyła się Genowefa.
– A czemu nie? – Grzegorz wzruszył ramionami. – Spotykali się na plebanii, dzieciak był zaniedbany…
– Nie nazwałabym go zaniedbanym. Ojciec biznesmen, willa pod miasteczkiem, drogie ciuchy – wtrąciła żona Grześka. – Oby nasi chłopcy byli kiedyś tak zaniedbani – żachnęła się Ilona, a Hanka pomyślała o ponurym, milczącym ojcu chłopca, który dzień po zabójstwie syna przyleciał z Tajlandii, i jego znacznie młodszej, przyćpanej uspokajającymi pigułkami żonie, z którą trudno było nawiązać jakikolwiek kontakt.
Tak, to była bogata rodzina, ale mały kilka lat wcześniej stracił matkę, jego ojciec był stale w rozjazdach, a młoda macocha skupiała się na wychowywaniu dwuletniej Konstancji i cichym, zamkniętym w sobie dzieciakiem przejmowała się ponoć tylko babcia.
– On tam długie godziny spędzał, ludzie mówią. Na plebanii, nie? – obstawał przy swoim Grzegorz.
– Byłeś tam tamtej nocy? – zapytała ostro Hanka.
– Gdzie? – zdziwił się, udając niekumatego.
– Na cmentarzu przy kościele, kiedy wściekły tłum prawie zlinczował księdza – wycedziła.
– No skąd. Po cholerę miałbym się tam wlec? – mruknął Grzesiek, jednak Hanka już wiedziała, że kłamie.
– Oskarżasz o coś mojego męża? Co to nagle jest, przesłuchanie? – rzuciła Ilona ostrym tonem i atmosfera przy stole gwałtownie się zwarzyła.
– Tylko pytałam. Sami zaczęliście temat – broniła się Piasecka.
– Nie było mnie tam – powtórzył swoje łgarstwo Grzegorz. – Ale wciąż uważam, że księżulo maczał w tym wszystkim palce. Przecież on nowy jest, co o nim wiemy? Przyszedł na parafię kiedy… trzy miesiące temu?
– Jakieś cztery chyba, może troszkę wcześniej?
– Pięć – wtrąciła Ilona.
– A co, liczyłaś? – zarechotał jej mąż. – Wpadł ci w oko księżulo? Coś ostatnio nawet do kościoła chodzisz…
– Modlę się o rozum dla ciebie – burknęła Ilona, dolewając sobie wódki i Grzesiek parsknął śmiechem.
– Módl się, żeby ci w końcu zadek schudł – dogryzł żonie i sięgnął po półmisek ze śledziem. – Swoją drogą ten poprzedni księżulo był nie lepszy. Kochanka miał, ludzie gadają. Hipokryci jebani, pławią się w luksusach za kasę naiwnych, a człowiek co rano wstaje o świcie, żeby do roboty jechać. – Grzesiek się skrzywił.
– Trzeba było księdzem zostać, kto ci bronił? – żachnęła się żarliwie wierząca Genowefa, a Grzegorz krzywo się uśmiechnął.
– Może i trzeba było, ale powołania jakoś nie czułem. Całe życie miałbym ciupciać w ukryciu? Dzięki, ale nie. No i ministranci mnie nie pociągają – zarechotał.
– Możemy zmienić temat? – zapytała Genowefa, nakładając sobie śledzia.
– A proponuje ciocia ciekawszy? – zainteresował się Grzesiek.
– Proponuję nie mówić przy stole o jedenastolatku z poderżniętym gardłem – syknęła Hanka i w salonie zapadła cisza.
– A drugie dziecko w końcu planujemy? – rzucił Marek żartobliwym tonem i Hanka posłała mu spojrzenie, które w sprzyjających okolicznościach mogłoby zabić. – No co? Przecież mama i tak pewnie zaraz by nas o to zapytała, nie? – Mrugnął do niej.
– Ja nie planuję, a ty? – odburknęła.
– Ja tak, ale z Penélope Cruz.
– To nieco przywiędłą wiekowo kandydatkę sobie znalazłeś – dopiekła mu Hanka.
– Ooo, drażliwy temat! Nie chce, niech nie zachodzi, co jej dupę trujecie? – Grzesiek niespodziewanie stanął po stronie Hanki i stuknął swoim kieliszkiem o jej kieliszek. – Ilonka osiemnaście godzin ostatnio rodziła, co się ma i Hanka męczyć?
– Nie załatwiłeś mi cesarki, to rodziłam! Sprułam się prawie, żeby w końcu tego twojego wyczekiwanego syna z siebie wycisnąć – naskoczyła na męża Ilona.
– Sprułaś się? Pokaż! – Grzesiek włożył rękę pod błyszczącą sylwestrową sukienkę żony, przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.
– Włączę jakąś muzykę. – Genowefa, wyraźnie speszona sprośną atmosferą przy stole, wstała, ruszyła w stronę stojącej przy oknie wieży i po chwili w salonie odezwała się Madonna.
– Chodźmy już spać, proszę cię. – Hanka przytuliła się do męża i wsunęła dłoń w jego włosy.
– Żartujesz? Mama w życiu by mi nie wybaczyła, gdybyśmy się położyli przed północą. Przecież wiesz, że chce z nami przywitać Nowy Rok.
– Kusząca perspektywa – mruknęła Piasecka, jednak nie naciskała.
W końcu urodziny Genowefy są tylko raz w roku. Pech Hanki polegał na tym, że wypadały w sylwestra, więc o ile nie była akurat na służbie, przynajmniej co dwa lata musieli go spędzać z matką Marka, zamiast bawić się u przyjaciół. Ale i do tego zdążyła się już przyzwyczaić…
– Dolej mi – poprosiła męża, który otwierał kolejną butelkę.
– Masz ochotę się upić? – Marek złapał ją za kolano i pocałował w szyję.
– Zalać w trupa.
– Służę pomocą. – Dolał jej wyborowej i cmoknął żonę w szyję. – Ładnie dzisiaj wyglądasz.
– Staram się, jak mogę – bąknęła.
Do północy siedzieli za stołem, wmuszając w siebie kolejne porcje śledzia, warzywnych surówek i wiejskich wędlin. Później Genowefa otworzyła przeszklone drzwi i z zarzuconymi na ramionami kurtkami wyszli na niewielki taras.
– To co? Pomyślności! – Matka Marka pocałowała syna, przytuliła synową i wyciągnęła rękę do pijanego w cztery dupy Grześka, który ledwo stał na nogach. – Niech się wam wszystko układa! – krzyknęła.
Chwilę później ciemne nocne niebo rozdarła pierwsza kwiecista raca, a huk wystrzałów mieszał się z ujadaniem psów i krzykami mocno pijanych sąsiadów Genowefy, którzy również wyszli na balkony i do ogrodów. Hanka stała obok męża, drżąc z zimna w zarzuconej na ramiona kurtce i wpatrywała się w rozświetlone fajerwerkami niebo. Ostatnio wyczytała, że pierwszy pokaz sztucznych ogni odbył się w dwunastym wieku na dworze cesarskim w Chinach, ale chociaż usiłowała to sobie wyobrazić, nie bardzo jej się udawało.
– Wejdźmy do środka, niedawno byłaś zaziębiona! – krzyknął Marek, rozcierając pięścią jej plecy pomiędzy łopatkami.
– Jestem pijana i padam z nóg. Chodźmy spać – poprosiła, kiedy weszli do salonu.
– Mama będzie rozczarowana. Wiesz, że zawsze lubiła posiedzieć do późna.
– Chcesz, to z nią siedź. Ja od kilku dni wstaję przed szóstą i już ledwo patrzę na oczy ze zmęczenia. – Hanka cmoknęła męża w usta i samotnie ruszyła na piętro.
– Czekaj, nie uciekaj mi, sarenko. Też się jednak położę, łeb mnie boli.
– Od wódy. Pewnie znowu masz za wysokie ciśnienie.
– Kurwa, nie mam chyba osiemdziesiątki, żebyś mi słała takie teksty? – Marek lekko uszczypnął Hankę w pośladek i wszedł za nią do niewielkiej gościnnej sypialni.
– Nie mogę przestać myśleć o tym chłopcu. Kto mógł zabić jedenastolatka? Kim jest to bydlę? Wyobrażasz sobie coś tak koszmarnego? Jeszcze nie ucichła sprawa Zenka Malinowskiego, a już mamy w okolicy kolejnego zwyrodnialca.
– Żal mi tego księdza. W to, że kościół jest pełen pedofilskich afer, nie wątpię, ale w tym przypadku… Sam nie wiem. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś taki jak on poderżnął chłopcu gardło, w dodatku bezczeszcząc przykościelny cmentarz.
– Nie mam już ochoty o tym mówić. I tak za kilka godzin wstaję i jadę na komendę. Daj mi spać. – Hanka wtuliła policzek w poduszkę i zacisnęła powieki, ale pod nimi nadal miała obraz szeroko otwartych ciemnych oczu Kornela Dąbrowskiego i jego pustego, szklanego, martwego wzroku.
„Jedenastolatek… Kto mógł bestialsko poderżnąć gardło dziecku” – zastanawiała się, bezsennie leżąc pośród dochodzącego zza okna huku petard i noworocznych fajerwerków.3
Janusz Sobol zaparkował przed niewielkim drewnianym zajazdem i wciąż siedząc w samochodzie, zapalił papierosa. Na zewnątrz mżyło; styczeń zaczął się paskudną wilgotną pogodą, która wprawiała go w przygnębienie. Dopalając marlboro, zerknął w stronę panoramicznego okna rozświetlonego rzęsiście zajazdu, przy którym siedziały trzy rozbawione kobiety w okolicach czterdziestki. Ciekawe, co je tak śmieszy? „Głupie suki” – pomyślał ze złością, gasząc papierosa. Zanim wysiadł, przeczesał palcami gęste, siwiejące na skroniach włosy w kolorze brudnego piasku i sięgnął do schowka po tik taki. Wchodząc do Czarnego Żubra, skinął głową młodej kelnerce i ruszył w głąb sali. W knajpie wyśmienicie pachniało jedzeniem, a ustawione pod ścianą świerki przyozdobione jedynie złotymi wstążkami i kamienne palenisko, na którym radośnie buzował ogień, dodawały wnętrzu uroku. Ale nie o tym myślał Janusz Sobol, idąc w stronę jednego ze stolików. Mijając ten, przy którym siedziały trzy roześmiane kobiety, posłał im niechętne spojrzenie, ale nie zwróciły na niego uwagi. Jadły, przekrzykując się wzajemnie i co chwilę parskały śmiechem. Usiadł tak, żeby dobrze je widzieć, ale nie rzucać się przy tym w oczy. Na wpół osłonięty gałęziami jednego z dekoracyjnych świerków przyglądał się roześmianym czterdziestkom, wyłapując strzępy zdań i po kilku minutach wiedział już, czemu wszystkie były w tak szampańskim nastroju. Otóż, z tego, co zdołał zrozumieć, świętowały rozwód jednej z nich, atrakcyjnej i sprawiającej wrażenie wyjątkowo pewnej siebie, obciętej na pazia blondynki w typie Cameron Diaz.
– I wtedy mu powiedziałam, żeby się pakował i wypierdalał! – rzuciła świeżo upieczona rozwódka, a jej koleżanki uniosły w górę kufle z bezalkoholowym piwem, którym zapijały tutejsze pierogi.
– Luj pasiasty! Że też te dupki nigdy nie potrafią utrzymać fujar w spodniach! – skomentowała atrakcyjna ruda kobieta siedząca bokiem do Janusza.
Jej przyglądał się najdłużej, wydawała mu się znajoma. „Gdzieś ją już kiedyś widziałem” – pomyślał, obserwując rozbawioną kobietę. „Śmieją się, głupie suki, chociaż pewnie nie jest im do śmiechu” – przeszło mu przez myśl i poczuł mściwą satysfakcję. Teraz, kiedy przyglądał się im dłużej, był niemal pewien, że w ich oczach czaiła się desperacja. Wydawały mu się też starsze, niż wcześniej sądził. Miały bardziej czterdzieści pięć niż czterdzieści lat i nawet wydekoltowane kiecki w panterkę nie zmienią faktu, że głupie cipy więdły porzucone przez mężów i zgorzkniałe. Stąd ta krzykliwa impreza, piwo, przekleństwa i wulgaryzmy rzucane pod adresem facetów. Znał takie, jak one – zarozumiałe szmaty, którym się wydawało, że mogą kogoś kopnąć w dupę tylko dlatego, że im się znudził. Dokładnie takie jak Edyta, jego była żona… Na myśl o niej poczuł palący ból w przełyku, jakby znowu dopadła go zgaga. Dziwka odeszła z dnia na dzień, podobno się odkochała… Zaharowywał się, żeby zbudować dla niej dom, tyrał, aby suce nie zabrakło na perfumy i fatałaszki, a ta zdzira tak po prostu poznała jakiegoś Niemca i dała nogę, zabierając ze sobą ich dwunastoletniego syna, z którym teraz miał sporadyczne kontakty. „Wszystkie one są takie same” – pomyślał. „Wredne, fałszywe, zarozumiałe, podłe suki!”.
– Zdecydował się pan?
Drgnął, kiedy podeszła do niego młoda kelnerka.
– Przepraszam, wystraszyłam pana? – Uśmiechnęła się.
– A wyglądam na wystraszonego? – odburknął. – Wezmę golonkę w sosie chrzanowym i zieloną herbatę.
– Oczywiście. – Lekko urażona jego opryskliwym tonem, dziewczyna szybko zapisała zamówienie i zniknęła na zapleczu.
Czekając na jedzenie, Sobol przysłuchiwał się siedzącym przy oknie przyjaciółkom, które zachowywały się coraz głośniej.
– No jasne, że on jeszcze tego pożałuje! – krzyknęła blondyna w typie Diaz i sięgnęła do torebki po telefon.
– Wróci do ciebie na kolanach! Mój Mariusz też się przyczołgał, niecałe pół roku po rozwodzie! Ale musiałabym upaść na głowę, żeby z powrotem go przyjąć! – odezwała się trzecia z nich, szczupła, ciemnooka szatynka w odważnie wydekoltowanej bordowej sukni. – Sorry, lejdis. Idę do łazienki – dodała, wstając.
Kiedy szła przez salę, do umieszczonych w przyziemiu toalet, Sobol zmierzył wzrokiem jej figurę, z mściwą satysfakcją odnotowując, że obcisła kiecka uwydatnia boczki w talii i lekko zaokrąglony brzuszek. „Nie jesteś taką gorącą kuguarzycą, jak ci się wydaje” – pomyślał, uśmiechając się pod nosem.
– To co, dziewczęta? Nasze panieńskie! – zawołała ruda, kiedy koleżanka wróciła z łazienki, i wszystkie trzy wzniosły w górę kufle.
Sobol przyglądał się jej, rzucając ukradkowe spojrzenia znad trzymanego w ręku telefonu i wciąż odnosił wrażenie, że skądś ją zna. Te wydatne, pełne usta, burza kręconych miedzianozłotych włosów i wysokie kości policzkowe. Gdzieś już widział tę twarz. Przypomniał sobie gdzie, dojadając nieco zbyt słoną, ale w sumie nie najgorszą golonkę i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Tak, to była ona! Wtedy miała znacznie krótsze, związane w kucyk włosy i była ubrana bardziej oficjalnie, ale teraz miał już pewność. „Liczyłem na to, że jeszcze kiedyś się spotkamy, suko” – pomyślał.
Kiedy zjadły, w pośpiechu dokończył golonkę i wytarł usta chusteczką. Rozbawione przyjaciółki wyszły minutę przed nim. Obserwował je przez okno. Zdziwiło go, że przyjechały jednym samochodem – szpanerską terenówką w musztardowożółtym kolorze. I nagle poczuł, że chciałby wiedzieć, dokąd jadą dalej i gdzie mieszka ta wredna ruda sucz. Teraz był już pewny. „Tak, to ona” – pomyślał, wstając. Zapłacił wcześniej, więc po prostu zarzucił płaszcz i wyszedł. Wsiadał do auta, kiedy rozchichotane jak nastolatki przywiędłe przyjaciółeczki wyjeżdżały z parkingu przed lokalem, ale szosa była pusta i wiedział, że ich nie zgubi.
– Zaraz zobaczymy, dokąd jedziecie, mamuśki – mruknął, wrzucając dwójkę.
Skręciły w stronę jeziora. Zwolniwszy, zjechał na pobocze. Nie chciał skręcać w polną, wysadzaną sosnami drogę tuż za nimi; odczekał dwie minuty. Później wolno ruszył. Musztardową terenówkę zauważył przed jednym z niewielkich drewnianych domków. Znał tę okolicę, było tu sporo całkiem atrakcyjnych nieruchomości na krótkotrwały wynajem. „A więc tu się zaszyłyście, zdziry” – uśmiechnął się, lustrując wzrokiem fasadę domu. Od frontu nieruchomość prezentowała się raczej nijako, ale na jej tyłach był taras wychodzący na niewielkie porośnięte szuwarami jeziorko – to akurat udało mu się dostrzec, gdy jechał nieśpiesznie. Zawrócił chwilę później, droga kończyła się szlabanem z zakazem wjazdu. Mijając domek, jeszcze raz zerknął na musztardowy samochód. „Tak, wszystkie musiały być w środku, być może wynajęły tę chatynkę na suto zakrapianego babskiego sylwestra i będą tu pić jeszcze ze dwa dni” – pomyślał. „I może im na to pozwolę, a może złożę niespodziewaną wizytę” – przeszło mu przez myśl, kiedy wyjeżdżał na szosę. Wracając do domu, zdał sobie sprawę, że dawno nie czuł się tak dobrze. Można powiedzieć, iż rok zaczął mu się całkiem nieźle. Nie dość, że rano nieoficjalnie dogadał pewien obiecujący biznes, to jeszcze wpadł na rudą i miał szansę na wyrównanie rachunków. To był naprawdę udany dzień. Uśmiechnął się, wjeżdżając do garażu. Na widok pustego miejsca, na którym jeszcze niedawno stawało złote bmw Edyty, lekko się skrzywił, ale postanowił nie myśleć o byłej żonie. W domu wziął szybki prysznic, odpisał na kilka maili, włożył na siebie wygodny sportowy dres i z kurtką w ręku z powrotem wsiadł do samochodu, wyrzucając sobie, że w ogóle wjeżdżał do garażu. „Tak, to bardzo dobry pomysł” – pogratulował sobie w duchu. Postanowił, że złoży tym dziwkom niespodziewaną wizytę i zetrze z ich buziek nieznośne uśmieszki. Ściemniało się, kiedy wyjeżdżał ze swojego osiedla. W drodze nad jezioro kupił kilka drobiazgów w centrum i znalazł odludną polankę, na której zostawił swoje volvo. A później wysiadł na mżawkę i przyświecając sobie latarką, ruszył w stronę drewnianego domku, w którym trzy przyjaciółki otwierały właśnie wino, nabijając się z męża jednej z nich i co chwilę parskając śmiechem.