- promocja
- W empik go
Zło w Cmentarnej Górze - ebook
Zło w Cmentarnej Górze - ebook
Niektóre tajemnice powinny zostać pogrzebane. Na zawsze.
Porywający kryminalny debiut Konrada Chęcińskiego.
W Cmentarnej Górze, niewielkiej wsi ukrytej pośród lasów, dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia wychodzi z domu starszy mężczyzna – Antoni Pietrasik. Kiedy nie wraca na noc, zaniepokojona córka, Mariola Kacprzyk, kontaktuje się z lokalnym posterunkiem policji.
Szef posterunku, podinspektor Nikifor Poradecki, postanawia osobiście zająć się tą sprawą. Pochodzący z Cmentarnej Góry policjant wie, że wieś skrywa wiele tajemnic. Nikifor wkracza w sam środek zimowej zawieruchy i nie spodziewa się, że jest tu więcej trupów, niż ktokolwiek chciałby przyznać.
Czy wszystkie samobójstwa i zniknięcia to tylko nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, czy niekończąca się seria zbrodni doskonałych? Co wspólnego ma z tym wiejski głupek, lokalna piękność, a także tajemniczy kult, który rozwinął się pod nosem mieszkańców?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-33-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zauważył ich, kiedy wyszli z sali.
Dwóch mężczyzn i ona.
Biała królowa.
Gdy schodzili po schodach, starszy obejmował ją wpół, a młodszy szedł obok, pociągając raz za razem z wysmukłej butelki.
– Daj trochę winka, Norbercik – powiedziała kobieta, odpychając starszego. Delikatnie ujęła podaną butelkę i przytknęła do ust. Piła długo, tak długo, aż kropla czerwonego trunku spłynęła jej z kącika warg. Roześmiała się, ocierając ją rękawem białego kożuszka, poklepała młodego po policzku, chwyciła go za szyję i przylgnęła do niej karminowymi ustami. Ten odepchnął ją gwałtownie, gdy poczuł, jak płyn cienką strużką spływa mu za koszulę.
– Co ty, kurwa, robisz? Odbiło ci czy jak?
Kobieta wygięła plecy i wycelowała w niego krwistoczerwone paznokcie, po czym zaśmiała się histerycznie i lubieżnie wysunęła język.
– Jestem wampirzyca. Spijam krew chłopców w bezksiężycowe noce. Nie zadzieraj ze mną, maleńki, bo zginiesz.
Starszy mężczyzna rechotał.
– Uważaj, Norbercik. Nie przeklinaj przy damie. Panuj nad swoimi wieśniackimi nawykami, bo jesteś w zacnym towarzystwie. Chcesz posmakować wiedźmy? Robiłeś to kiedyś z córką szatana, mały?
Młody dopił resztkę wina i cisnął butelką o ziemię.
– Oboje jesteście zdrowo pojebani.
– Czyli nie chcesz?
Kobieta znów go objęła, ale tym razem delikatnie, przyciągnęła do siebie i lekko ugryzła w ucho.
– Jaki chłopczyk drażliwy. Jaki słodki. Chodź z nami, maleńki, nie pożałujesz.
Jakby tak do niego skierowała te słowa. Stał tak i patrzył. Jaka biała, jaka czysta, jaka piękna.
Za plecami orkiestra znów zaczynała grać, wzywając do zabawy, bo niewiele już nocy zostało.
A tamci wsiedli do samochodu i odjechali.
Pobiegł po śladach doskonale widocznych na świeżym śniegu. Bał się. Nagle otoczyła go ciemność i ogarnął chłód. Chłód zimowej nocy. Ale to nie tego chłodu się bał, nie tej ciemności. Biegł coraz szybciej wzdłuż dwóch równoległych kolein wytłoczonych w nieskazitelnej bieli. Pot zalewał mu plecy. Strach, że je zgubi, że się rozpłyną, że nagle zniknie ta podwójna wstęga prowadząca do niej. Do jego królowej z baśni, królowej śniegu. Że stary diabeł uwiezie ją na zawsze w wieczystą otchłań.
Ale ślady nie zniknęły. Wbiegł w las. Zza omszałych pni śledziły go świetliste oczy leśnych zjaw. Widział je, oczywiście, czuł jak zwykle, słyszał szelest ich szat ocierających się o gałęzie jeżyn i dzikiego bzu. Jednak tym razem nie zwracał na nie uwagi, nie pozdrawiał, nie rozmawiał z nimi, jak to zwykle robił. Jego cel był tam – za zakrętem drogi, gdzie urywała się podwójna linia, jak ślad płóz ogromnych sań, sań, którymi mroźna królowa uwozi w dal młodych niewinnych chłopców. A on przecież jest młody i niewinny.
Biegł coraz szybciej. Biegł, ile sił w płucach, dyszał ciężko, czuł ból, jakby coś, robak jakiś, wygryzało mu wnętrzności. Mocno nacisnął lewy bok. Zgniecie robaka, nie pozwoli mu wyjść. Nie mógłby się tak przed nią pokazać, z robakiem na twarzy, o nie!
I nagle zrozumiał. Jakby lodowaty demon w jego mózgu zmroził wszystko śmiertelnym oddechem. Oni gnają do miasta! Wyjadą na szosę, urwie się ślad i uciekną. Duchy, ratujcie! Matko pradawna! Matko wszystkich matek, zlituj się, nie pozwól jej odjechać!
Spojrzał przed siebie. Już niedaleko! Las prześwituje, jeszcze tylko kawałeczek. Tyle co od drogi do stawu Szczepaniaków. Biegiem! Ale tam jest szosa! Tam ślad się urwie i zniknie na zawsze. Chyba że… Nie, to niemożliwe. Jeszcze bardziej przyspieszył. Kątem oka dostrzegł przyczajonego za drzewem złośliwego karła, z twarzą wykrzywioną w ohydnym grymasie. Na czole miał głęboką krwistoczerwoną szramę, która pulsowała ognistym światłem.
Otrząsnął się. Nie dzisiaj! Nie tej nocy! Jeszcze tylko kilka kroków. I jeszcze. I już…
Wybiegł na szosę. Tutaj ślad się urywał. Spojrzał w lewo. Droga na Marianów. W prawo. Do miasta. I wiele podwójnych kolein wyjeżdżonych przez samochody w świeżym śniegu. W końcu spojrzał przed siebie. Odetchnął. Dzięki ci, Matko Przedwieczna!
Ślad znów się pojawił, po drugiej stronie drogi. Tam, gdzie stał ten stary, opuszczony dom. Przerażający. Przed domem samochód. W oknie świeca. A u drzwi jeszcze coś. Wysmukły, chudy cień. Nieruchomy. U szyi wisiał mu sznur. Kościstą dłonią cień wskazywał okno.
Podszedł ostrożnie, powoli, aby niczego nie zepsuć. Chciał ją zobaczyć jeszcze raz, jak wtedy. Świetlistą i promienną. Pradawną świętą matkę. Zobaczył. Białą w świetle świecy. I młodego mężczyznę, który stał za nią i trzymał ręce na jej rozświetlonych biodrach. Mężczyzna spoglądał w górę, jakby się modlił. Brakuje drugiego. Gdzie drugi? Stary diabeł. I nagle poczuł okropny ból, jakby sztywne, stalowe palce chwyciły go za ramiona. Krzyknął bezwiednie.
– Patrzcie no, ptaszka. Nasz przygłupek. Popatrzeć przyszedłeś, szczeniaku? W końcu ci się udało. A może i ty byś tak chciał, co? Kurduplu jeden?
Próbował się wyrywać, ale wiedział, że to nic nie da. Stary diabeł miał przecież nadludzką siłę. Nikt by mu nie dał rady. Czuł ten uścisk, jakby ramiona palił mu ktoś gorącym żelazem, rozgrzanym do czerwoności prętem. Stalowe dłonie przycisnęły mu twarz do szyby. Oczy zaszły łzami w bezsilnej złości.
– Patrz, mały. Podoba ci się? Czujesz go? – Poczuł gruzłowatą dłoń starego czarta w okolicy rozporka. A potem przyszedł kolejny, jeszcze potworniejszy atak bólu.
Oddychał ciężko, z nosem rozpłaszczonym na szybie. Nie chciał już patrzeć, ale teraz nie miał wyboru. Diabeł rechotał obleśnie, szarpiąc go za krocze, a młody mężczyzna za oknem poruszał się coraz gwałtowniej, coraz szybciej i szybciej. Złapał kobietę za włosy i kilka razy mocno szarpnął do tyłu. Nagle zaczął ją bić po głowie. Dobiegł go stłumiony krzyk. I jeszcze jeden, a potem przeciągły jęk. Nieznośny, spazmatyczny jęk.
Zabije ją, zabije! – chciał krzyczeć, ale nie mógł. Żelazna dłoń przyciskała mu głowę do szyby, a cuchnący alkoholem oddech tuż przy uchu szeptał:
– Podoba ci się? Podoba? To przyszedłeś zobaczyć?
Chciał zaprzeczyć, wykrzyczeć swój sprzeciw, ale nie mógł nawet poruszyć głową. Czuł, że traci oddech. I wtedy, nagle, w rogu łóżka dostrzegł znajomą postać. W połatanej kufajce i futrzanej czapie zsuniętej na czoło siedział stary Grzela. Z grubą fioletową pręgą na szyi.
On tam siedzi – chciał zawołać – siedzi na łóżku! A przecież sam widziałem, jak wisi na sznurze, na gruszy za domem! Co on tam robi? Dlaczego wrócił?
Ale nic nie powiedział. Głos uwiązł mu w gardle, zdołał wydobyć z siebie tylko niezrozumiały bełkot, zanim zapadł w nieskończoną ciemność.
Dniało już, kiedy się ocknął. Leżał twarzą w śniegu i dygotał z zimna. Przytomność wracała powoli, a gdy wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest, wstał i jeszcze raz przytknął twarz do okna. Jęknął. Zbudzony ze snu lodowaty demon zareagował natychmiast. Poczuł łzy napływające do oczu. Nie chciał płakać, ale nie miał nad tym kontroli.
Szlochał, zanosząc się jak dziecko, którego mama po raz pierwszy zostawiła pośród obcych ludzi.
Biała królowa leżała na łóżku. Z głową odrzuconą do tyłu. Ubrana w biały kożuszek. Na jego nieskazitelnej bieli dostrzegł ogromną karminową plamę, ciężkie krople gęstego płynu skapywały na podłogę, tworząc rozległą jak jezioro kałużę.1
To stało się nagle, bez uprzedzenia.
Uniósł głowę i zobaczył wszystko w jednej chwili. Resztki włosów, zakola gładkie i lśniące od potu, przebarwienia na skórze, podkrążone oczy, niedogolony zarost, a nade wszystko ten haniebny zwał skóry rozlany pod brodą, okalający ją jak bandaż, jak jakiś żałosny temblak.
Zazwyczaj nie oglądał się w lustrze. Poranne rytuały ograniczył do niezbędnego minimum – maszynka do golenia, zęby, resztki włosów – czynności wykonywane automatycznie. Przelotne spojrzenie, by upewnić się, że wciąż tu jest. I właśnie tego dnia, może po raz pierwszy w życiu, Nikifor Poradecki dostrzegł tam coś, co już od jakiegoś czasu przeczuwał – nieuchronną, nieuniknioną, kroczącą ku niemu starość.
Od dawna czuł, że nadchodzi. Ale tego czwartkowego przedświątecznego poranka wyraźnie to zobaczył. Za ułożoną i wypielęgnowaną fasadą krył się potwór. Quasimodo. Jak będzie wyglądał za dziesięć lat? Niedogolony, pomarszczony staruch, straszący dzieci w autobusie. Stoczy się powoli i zdziadzieje w samotności. „Stary dziwak” – tak będą go nazywać w okolicy. Może gdyby się ożenił, gdyby choć do ludzi wyszedł, ale tak…
Starł z twarzy resztki piany i pocierając dłonią policzek, po raz pierwszy docenił wartość świątecznego prezentu. Przechodząc do kuchni, omiótł wzrokiem leżącą w przedpokoju choinkę, ściśniętą plastikową siatką, rzuconą tu przed dwoma dniami, zapomnianą i właściwie nikomu niepotrzebną. Poprzedniego roku nawet jej nie rozwinął. Leżała tak do wiosny, aż wreszcie, któregoś wieczoru, zabrał pożółkłego sypiącego się kikuta i cisnął do kontenera na śmieci przed komisariatem. Przeczuwał, że tę czeka podobny los. Przesunął pakunek nogą, aby nie blokował przejścia.
Za oknem dostrzegł pierwsze płatki śniegu. Puszyste, nieskalane, opadały powoli, jak w szklanej zabawce z widokiem Kremla, którą pamiętał z pokoju ojca. Lubił nią potrząsać, by obserwować, jak chaos maleńkich kryształków stopniowo zmienia się w nieuchronny porządek opadających swobodnie płatków błyszczącego śniegu. Prognozy zapowiadały obfite opady w pierwszych dniach świąt i gwałtowną odwilż w okolicach Nowego Roku. Nad ranem zetnie mróz i znów przybędzie ofiar sylwestrowego szaleństwa.
Dopił chłodną kawę. Śnieg sypał coraz mocniej, należało zacząć działać.
Zadzwonił telefon.
– Szefie, chyba mamy problem. – Ton komisarza Sobotki zdradzał, że tym razem to nie świąteczne życzenia. Marian lubił przesadzać.
– Mów.
– Niby nic się nie stało, panie inspektorze, może to fałszywy alarm, ale biorąc pod uwagę, że są święta i że trzeba coś z tym zrobić…
– Rozumiem, że chcesz zwalić na mnie jakąś robotę. Oszczędź sobie tych wstępów i mów, o co chodzi.
– Nie dlatego, panie inspektorze, to nie jest tak, że ja…
– Powiesz w końcu?
– Mieliśmy zgłoszenie o zaginięciu. Starszy facet. Antoni… chwilę… Antoni Pietrasik. Dzwoniła córka. Nie ma go w domu od wczoraj, nie ma go też u sąsiadów. Podobno znikał już wcześniej, ale od dawna mu się to nie zdarzało, a biorąc pod uwagę, że jest zimno, coś śmierdzącego może z tego wyniknąć. Wpadł chłop do rowu, zamarzł, zapił się, cholera go wie. Albo siedzi gdzieś i święta opija tym swoim wiejskim bimbrem. Różnie może być, ale trzeba by sprawdzić. Pojechać chociaż, protokół spisać. Dla świętego spokoju. I kto to zrobi?
– Kto ma dyżur?
– Ja z Romkiem, z aspirantem Malickim znaczy. Ale on pobiegł choinkę dzieciakom kupić, bo kobieta z ziemią chciała go zrównać po tej naszej wczorajszej libacji, że święta za pasem, a nic w domu nie zrobione. Nie mam sumienia.
– Jak nazwisko, jeszcze raz powiedz?
– Pietrasik. Antoni Pietrasik.
– Cmentarna Góra, tak?
– Dzięki, szefie. Wiedziałem, że na panu można polegać. Tak, Cmentarna Góra. Numer domu czterdzieści sześć „a”.
Odłożył słuchawkę i stał przez chwilę bez ruchu. Zaginął starszy facet. Znajdzie się pewnie u sąsiadów, nie tu, to tam. Zaniepokoiło go coś innego. Cmentarna Góra. Zaczyna coraz bardziej zasługiwać na swoją ponurą nazwę. Podpalenie kilka lat temu, gwałt zbiorowy na siedemnastolatce w dziewięćdziesiątym siódmym, martwy facet w lesie niedługo później. No i ta rodzina. Trzech wisielców na przestrzeni paru lat. Cholerna dziura na końcu świata, w której się urodził i wychował. Przedpiekle ukryte wśród lasów. Pojedzie, oczywiście, że tak. A nawet zrobi to z pewnego rodzaju perwersyjną przyjemnością.
Zarzucił płaszcz i zszedł na parter. Zgrzyt otwieranej kraty kojarzył mu się nierozerwalnie z zapachem świeżo parzonej kawy, który zawsze go tu witał. Wszyscy znali jego przyzwyczajenia. Gdy wszedł, Sobotka właśnie zalewał ją wrzątkiem. Był niedużym, krępym typem prowincjonalnego policjanta o dobrodusznych rysach i łagodnym spojrzeniu. Na pewno nie został stworzony do służby na pierwszej linii, ale w dyżurce wyglądał przepisowo. Zawsze nienagannie wywiązany krawat, czysta koszula, czapka ułożona na brzegu stołu i – dla wtajemniczonych – charakter pisma dziecka z podstawówki: niedokształtne, okrągłe litery, które sprawiały, że policyjny raport wyglądał jak szkolna ankieta.
– Kawy, szefie? – zapytał retorycznie, wlewając jednocześnie wodę do drugiej filiżanki. – Na dobry początek dnia. Świątka jak malowanie, śnieg, mróz! Ma się tak utrzymać do sylwestra.
Usłyszeli głośne szuranie na schodach, po czym drzwi zaskrzypiały przeciągle i do środka wjechała choinka. Za nią wszedł starszy aspirant Malicki, zwany przez wszystkich Romanem. Przy swoim wzroście i tuszy oraz skandynawskiej urodzie brodatego wikinga bez charakteryzacji mógłby uchodzić za policyjną wersję świętego mikołaja.
Oparł drzewko o ścianę, dając przy tym upust przedświątecznej frustracji:
– Szlag by trafił, panie inspektorze, te cholerne święta. Spokoju za grosz, szał ludzi ogarnia, jak Boga kocham. Moja stara wytrząsa się na mnie, że choinki nie ma, prezentów dla teściów, karp jeszcze w stawie, któregoś dnia naprawdę przyjdzie się wyprowadzić przez tę całą nerwówkę. Stało się coś – bardziej stwierdził, niż spytał. – Pan inspektor tutaj z rana.
– Było wezwanie – wtrącił Sobotka, zalewając trzecią z kolei kawę. – Zaginięcie. Antoni Pietrasik, Cmentarna Góra, Polska.
– Stary Antoni? Zaginięcie? Włóczy się pewnie po wsi albo trzeźwieje gdzieś w stodole. To do nich podobne.
– Znasz człowieka?
Malicki rzucił czapkę na stół i rozsiadł się w fotelu.
– Pobicie – stwierdził krótko. – Rok temu, też gdzieś tak przed świętami.
– No proszę… – Poradecki upił łyk kawy. – Jakieś szczegóły?
Roman też pociągnął długi łyk, siorbiąc głośno, na co Sobotka pokręcił głową z dezaprobatą.
– Zgłoszono, że u Pietrasików się biją. Ojciec i syn. To znaczy stary Antoni i niejaki Mateusz P.
– Czekaj, czekaj. – Podinspektor Sobotka zastygł z filiżanką w pół drogi do ust. – Mateusz Pietrasik? Ten radny badylarz? Parę hektarów szklarni, rzodkiewka, pomidory…
– Ekologiczna produkcja. Ten sam. Brzmiało mało wiarygodnie, ale pojechaliśmy tam ze Staśkiem. Oczywiście wyszło, że to jakaś rodzinna sprzeczka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszyscy zgodnie stwierdzili, że nic się nie stało, a wezwanie to pomyłka.
– Kto dzwonił?
– Sąsiadka. Adamusowa się nazywa, z tego, co pamiętam. Stara dewotka. Mieszka w chałupie po drugiej stronie drogi. Nienawidzi sąsiadów, a o radnym opowiada jak o wcieleniu Antychrysta. To jest zwyczajna zazdrość, panie inspektorze. Przez całe życie kobiecina patrzy, jak sąsiedzi się bogacą. Coraz większy dom, coraz lepszy samochód. Żona Pietrasika odstrzelona niczym cesarzowa, futra, skóra, ciężko na to wszystko patrzeć babinie, która mieszka z synem niemotą w dwuizbowej chałupie.
– Rozmawialiście z nią?
– Leszek rozmawiał. Mnie to zaraz nerwy biorą na takich ludzi. Sam nie zje i drugiemu nie da. Ale Leszek rozmawiał. Jej zeznanie nie weszło do oficjalnego protokołu. Nie nadawało się. Zrobiliśmy z tego skrót i zamknęliśmy sprawę.
– Widziała, jak radny bił ojca?
– Nie było żadnej bójki, panie inspektorze. To porządni ludzie, dziani, fakt, ale dorobili się wszystkiego własną pracą. On przynajmniej. A ojciec rzeczywiście jest nieco postrzelony. Starość, wie pan.
– To znaczy?
– Ma szajbę na punkcie swojego bohaterstwa. Akowiec. Cholera go tam wie zresztą. Na komunę strasznie cięty. Wszyscy, którzy do czegoś w życiu doszli, to komuniści, żydzi albo złodzieje. A najlepiej wszystko naraz. A Mateusz jest przecież radnym w gminie i dość ważną figurą. W lokalnym tego słowa znaczeniu oczywiście.
Poradecki zwrócił się do Sobotki:
– Wspominałeś coś, że to nie pierwsze zniknięcie starego?
– Na to wygląda. Trzeba by z córką porozmawiać. To ona dzwoniła, już mówiłem. Nigdy wcześniej tego nie zgłaszali, bo zwykle sam wracał po jednym, góra dwóch dniach.
– To czemu zadzwoniła teraz?
– A bo ja wiem? Może chcą dziadka policją nastraszyć?
Poradecki nie odpowiedział. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie cieszy go perspektywa wycieczki do Cmentarnej Góry. I to akurat teraz, przed świętami. Odwiedzi grób ojca, złoży życzenia Robertowi i jego długowiecznej babce. Sentymentalna podróż w czasy dzieciństwa. A wszystko pod pozorem wypełniania obowiązków służbowych.
Dopił resztę kawy i postawił filiżankę na stole.
– Jadę. Czy siostra mieszka z bratem radnym?
Sobotka znów zerknął w swoje notatki.
– Nie. Tam jest inny adres. Cmentarna czterdzieści sześć „a”. Już mówiłem. Ma na imię Mariola. Mariola Kacprzyk. Po mężu.
– Cholera, nie mam pojęcia, gdzie to jest… Może spytam po drodze. Brat wie, że dzwoniła?
Sobotka wzruszył ramionami.
– Nie pytałem o to. Nie sądziłem, że to ważne.
– Nie wiem, czy ważne. Tak tylko pytam. – Poradecki zapiął płaszcz i postawił kołnierz. Dopiero wtedy zorientował się, że nie wziął czapki z mieszkania na górze. – Na razie, panowie.
Wyszedł. Śnieg padał coraz mocniej. Był bezwietrzny, przedświąteczny poranek. Bajkowy. Odetchnął głęboko i ruszył do samochodu. Nie mógł wiedzieć, że właśnie jedzie na spotkanie czegoś, co w niedalekiej Cmentarnej Górze, wsi pośród pól i lasów, wsi jego dzieciństwa, czai się niezauważone.
Od dawna.2
Zatrzymał się w szczerym polu. Wokół nie było nic, jeśli nie liczyć starej, zapadniętej chałupy, która, ukryta między drzewami, ledwie widoczna z okien samochodu, straszyła ponurym kształtem za zasłoną padającego śniegu. Przeżarta rdzą, przygięta do ziemi stalowa rura przystanku autobusowego i to zapuszczone domostwo witały przybysza w Cmentarnej Górze. Autobus dociera tu trzy razy na dzień. A stąd już tylko pół godziny drogi piechotą, by znaleźć się w zapomnianym przez Boga zakątku, pośród wszechobecnego lasu.
Wysiadł z samochodu, by zaczekać na furmankę, którą minął kilkanaście sekund wcześniej. Wóz wlókł się pod górę wzdłuż pobocza, a leniwy rytm podków rozbrzmiewał monotonnie w ciszy przedświątecznego poranka. Woźnica siedział na przełożonym w poprzek samochodowym fotelu, mamrocząc coś pod nosem. Ubrany w kurtkę na wacie i kolorową wełnianą czapkę z wyleniałym pomponem wyglądał jak menel, brakowało mu tylko zwisającego z kącika warg papierosa. Był lekko zawiany, lejce trzymał luźno, najwyraźniej koń sam dobrze wiedział, dokąd iść. Poradecki podszedł i mimowolnie zerknął na wóz. Chłop wiózł choinki, prawdopodobnie świeżo ścięte w pobliskiej szkółce leśnej. Wśród choinek leżał jeszcze jeden mężczyzna. Chyba spał, przywalony grubą wojskową derką nieokreślonego koloru.
– Pijany jak bela, łachudra – rzucił woźnica, widząc spojrzenie inspektora. – Mietek. Kolega, ale łachudra. Zgarnąłem go po drodze, bo jeszcze chłop zamarznie gdzieś w rowie. Przewróci się i tak już zostanie. Samochód nawalił? – Ruchem głowy wskazał na forda. – Znam tu takiego jednego. Sadowski. Walek. Złota rączka. Papierów nie ma, ale wszystko naprawi za parę złotych. Dłubek taki, ale uczciwy. Tu mieszka zaraz, na nowej wsi. Mogę podrzucić.
– Kacprzyków szukam. Marioli Kacprzyk właściwie. Panowie z Cmentarnej?
– Z Marianowa. Ale znam młodego Kacprzyka, co za nim jest ta Pietrasikowa. Ładna dziewczyna. Ale za uczciwa, do niczego w życiu nie dojdzie. Nie to co brat. Patrz pan, niby z jednego gniazda, a ogień i woda, jak Boga kocham.
– Jak tam trafię?
– Pojedzie pan w lewo, przez las do wsi i za sklepem w prawo. Taki duży, piętrowy dom. Nieotynkowany. Numeru nie pamiętam.
– Dziękuję. – Chciał odejść, ale woźnica nie dał za wygraną.
– A tu to facet się powiesił, z pół roku temu będzie. – Wskazał na ruderę, gdy Nikifor przystanął w pół kroku. – Na klamce. Jakby mało drzew było dookoła. Odwiązaliśmy go rano w niedzielę. Trochę nie bardzo by to było, ludzie do kościoła z dzieciakami, a tu nieboszczyk. W niedzielę, widzisz pan, jadę z mlekiem trochę wcześniej. O wpół do szóstej. Piękny poranek, panie, ptaszki śpiewają, a ten tu wisi. Łeb mu spuchł. Nasrane mają ludzie we łbach, żeby się wieszać w taką pogodę. Mówią, że o babę. Głupota, panie. Rozumiem, że można ten tam, bo coś, ale żeby o kobitę życie sobie odbierać? Jakby mało tego na świecie było.
– Kto to był, ten, co się powiesił? – Poradecki coś sobie przypominał, ale bez szczegółów. Leszek z Romanem chyba w tym robili. Spyta po powrocie. Z ciekawości.
– Stąd to ja ludzi aż tak nie znam. Nie po nazwisku. A ten był młody, koło trzydziestki. W marynarce, panie, i w koszuli, wystroił się do tego wieszania jak na pogrzeb. Patrz pan, co to ludziom w tych łbach siedzi. Nie pójdzie to do lasu, na drzewo jakie, żeby nikt nie widział, tylko tak na oczach wszystkich, baby, nie baby…
– Pewnie pijany. Wracał z zabawy albo coś.
– Może i pijany. To przeklęta wieś, panie. Co chwila coś. Przecie ten pożar, będzie ze dwa lata wprzód. Wszystkie budy, panie. I mówią, że pewnie ktoś musiał specjalnie, bo zajęło się w trzech miejscach naraz. Nie było co zbierać. Zanim straż przyjechała, spłonęło wszystko, do gruntu. Same gnaty zostały.
– Nikt nie zginął?
– Mówią, że nikt, ale mówią też, że tam często jakieś męty sypiały. To opuszczona chałupa była. Tego niemowy, Piotrowskiego, zna pan?
– To Piotrowski żyje jeszcze?
– Nie, no umarł, ze dwa lata będzie. Nie, więcej chyba niż dwa… Znaleźli go w lesie. Mówią, że po tygodniu, bo śmierdział już. Na grzyby pewnie poszedł i szlag go trafił. Dobry był chłop, ale niemowa. Przeklęta wieś, jak Boga kocham.
Czas gonił.
– To w lewo, mówi pan, tak?
– Co? A tak, do Kacprzyków. W lewo, w lewo. A później w prawo. Wesołych świąt! – rzucił woźnica, gdy Poradecki otwierał drzwi samochodu.
– Wszystkiego dobrego.
Przez chwilę obserwował chłopa w lusterku wstecznym. Tamten odwrócił się i krzyknął coś w kierunku swojego śpiącego towarzysza, po czym wskazał ręką na forda i chlasnął lejcami w parujący koński zad.
Nikifor odczekał chwilę, odpalił i wyjechał na szosę.
Przez cały ten czas nie minął go żaden samochód.
– Koniec świata, jak Boga kocham – mruknął.
Ostrożnie skręcił w lewo i oniemiał. Długa leśna droga, przyprószona świeżym śniegiem, ginęła za ażurową zasłoną spadających płatków jak za trójwymiarową firanką. Bezlistne korony drzew wytyczały długi korytarz, jakby otoczony plątaniną sczerniałych naczyń krwionośnych. W oddali dwa szpalery drzew zlewały się w jedną ciemną ścianę lasu. Tam droga skręcała ku wsi.
– Jak w bajce, cholera…
Zwolnił, chcąc nacieszyć oczy widokiem. Z jakiegoś powodu nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby przyjechać tu zimą, w czasie świąt. Jego wizyty w Cmentarnej Górze to zwykle półgodzinne jesienne wypady na grób ojca w Dzień Zaduszny. Przejeżdżał wtedy drogą przez nową wieś, bo tak było szybciej i wygodniej. Świeczka lub dwie, kwiaty, krótka modlitwa odklepana nad grobem, byle tylko nie rzucać się w oczy. Nie poznawali go już tutaj. Dawni koledzy powyjeżdżali lub zdziadzieli, on sam opuścił wieś, gdy szedł do liceum, potem zmarł ojciec, starą chałupę brat sprzedał wraz z tymi dwoma hektarami ziemi, które zostały z gospodarstwa, i już nie było do czego wracać. To, że szefował w rejonowym komisariacie, wcale nie pomagało – na interwencje w Cmentarnej zwykle wysyłał podwładnych. I w ten sposób minęło te dwadzieścia z górą lat.
Wieś pamiętał z perspektywy dojrzewającego chłopaka. Właściwie żadnych konkretnych wspomnień, raczej pojedyncze obrazy, wyrwane z kontekstu fragmenty, jak stare fotografie zatrzymujące pojedyncze chwile. Jak bardzo się zmienił. Jak bardzo zmienił się świat wokół niego. Czterdziestka już prawie. Głupi wiek.
Przygniótł go ten bajkowy korytarz swoim zaskakującym spokojem. W ślimaczym tempie dowlókł się do skraju lasu, by nagle wyjechać na niespodziewanie rozległą przestrzeń. Jej ogrom tak go zaskoczył, że postanowił zatrzymać samochód.
I wtedy poczuł coś przedziwnego. Prawie już zapomniał, jak to jest. Od wewnątrz, bezwolnie, zalała go fala wspomnień. Napłynęły wszystkie naraz. Zobaczył ojca pochylonego nad stołem w oświetlonym lichą lampką pokoju, poczuł zapach palonego torfu, który wypełniał dom, zawsze gdy brakowało węgla w środku zimy. Ujrzał spowity wieczorną mgłą dom, gdy wracał przez pola ze szkoły, wyłaniający się z zimowego krajobrazu, oczekujący, buchający ciepłem czajnika na szamotowej kuchence. Usłyszał swój głos, gdy pochylony nad książeczką do nabożeństwa wyśpiewywał wielkopostne pieśni i próbował spamiętać czternaście zwrotek _Te Deum Laudamus_.
Boże, co się ze mną dzieje, pomyślał.
Wiedział, że to skutek uboczny wypitego wczoraj alkoholu, atak popijackiej nostalgii, który dopadł go tu znienacka. A może po prostu z wiekiem stawał się coraz bardziej sentymentalny…
Wysiadł z samochodu, by owiał go wiatr znad ośnieżonych pól. Stał przez chwilę na skraju drogi, z rękami w kieszeniach, z odkrytą głową, wdychając mroźne, zimowe powietrze. W oddali majaczyły zabudowania starej wsi, jak pudełka zapałek poustawiane wzdłuż niewidzialnej linii. Jeszcze dalej, tam, gdzie kończył się las, swymi nieokreślonymi kształtami straszyły ruiny dawnej fabryki pasz, nieczynnej od końca lat osiemdziesiątych. Szyderczy pomnik minionej epoki, czasów, gdy cała wieś szła do pracy, po której panowie zasiadali w barze Pod Gruszą, wśród zapachu przypalonych kotletów i kiszonej kapusty, raz do roku deptanej ostrupiałymi stopami cycatej żony karczmarza, zwanego przez wszystkich Hiszpanem. Padła fabryka, później padł system, na koniec padł biznes. Hiszpana szlag trafił, jego cycata baba puszczała się, z kim popadło, aż i ją gdzieś poniosło, a dawni dumni przedstawiciele klasy robotniczo-chłopskiej przepijali teraz społeczne pieniądze pod sklepem, z rozrzewnieniem wspominając czasy dobrobytu.
Od fabrycznej bramy do pierwszych zabudowań było około dwóch kilometrów. Kiedyś prowadziła tamtędy wąska szutrowa droga. Teraz wszystko zarosło chwastami, a dawny dojazd do fabryki miejscowi rozorali i w ten sposób budynki, do których można było tylko dojechać traktorem lub dojść piechotą, niszczały pośród łąk. Oparte o ścianę lasu, stanowiły idealną przystań dla wszelkiego rodzaju mętów, pijaków, a od czasu do czasu także dla przygodnych kochanków.
Jeszcze raz odetchnął głęboko rześkim powietrzem. Załatwi szybko tego Pietrasika i odwiedzi Roberta. Jak wracać, to wracać.
Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku zabudowań. Ze zdziwieniem stwierdził, że na całej długości położono nowy asfalt i choć droga nie była szeroka, jechało się nią wygodnie, a co najważniejsze, nie stanowiła niebezpieczeństwa dla i tak mocno już wyeksploatowanego zawieszenia starego forda.
Sklep spożywczy wyglądał tak jak ćwierć wieku temu. Nieduża drewniana buda pomalowana na ciemny granat, z ogromnym szyldem, na którym wykaligrafowano informację o towarach, które można tu nabyć. „Wina/wódki/piwa” – głosił dumnie napis. Stolik i murek przed sklepem przysypane były świeżym śniegiem, ale nie przeszkadzało to samotnemu amatorowi złocistego trunku raczyć się nim w skupieniu z rozanieloną miną.
Szybko przeszedł obok, udając, że nie widzi, i otworzył drzwi. Ze środka buchnęło cuchnącym ciepłem gazowego piecyka. Sklep wydawał się pusty. Dopiero po chwili dostrzegł siedzącą za ladą szczupłą postać. Spojrzała na niego znad kolorowego pisma. Nie poznała go, więc podszedł bliżej. I wtedy na twarz wypłynął jej szczery, promienny uśmiech.
– Niki, jak Boga kocham! To ty? Naprawdę? Co ty tu robisz?
– Cześć. Uwierzysz, kiedy powiem, że przyjechałem w odwiedziny?
– Nigdy. Takie cuda nie zdarzają się nawet w święta.
– No tak, chyba masz rację. Przejeżdżałem. Zobaczyłem sklep i coś mnie tknęło. Nostalgia. Jesteś sama? – spytał zupełnie bez sensu.
– Chcesz pogadać? Nie przyjechałeś chyba na zakupy?
– Nie przyjechałem. Jakiś taki sentymentalny dzień mam od samego rana. Podejrzewam, że to starość. Uwierz lub nie, ale nagle zdałem sobie sprawę, że bardzo chciałbym cię zobaczyć. Wpaść do domu byłoby niezręcznie. A tutaj? – Rozejrzał się. – Zawsze mogę coś kupić, nie?
W tej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i do sklepu wparował niski, krępy typ, ubrany w ortalionowy skafander i sportowe buty.
– Aniutka, złoto! Wesołych świąt, skarbie – zacharczał, wyciągając ogromne łapska, by objąć kobietę i przyciągnąć do siebie ponad ladą.
Anka odskoczyła, ale bez złości.
– Co pan dziś taki wylewny, panie Kociniak? Ładnie tak po cudze żony ręce wyciągać? I to przy ludziach? Co Danusia na to?
Kociniak niecierpliwie machnął ręką. Był już trochę wstawiony.
– A co mi tam Danusia. To jest, widzisz, przechodzony model. O, gdyby tak można sobie nową żonkę, młodą, taką… Oj, Aneczka, gdybym ja ciebie miał, tobym na rękach nosił, ostatnie pieniądze… – Westchnął ciężko. – I pić bym przestał, jak Boga! – Walnął w piersi potężną włochatą pięścią.
– Bo jeszcze uwierzę. Niech pan wraca do domu, panie Kociniak. Święta idą, może by pan żonie coś pomógł.
– Wygoni mnie i tak. Patrzeć na mnie nie może. Tak jak ja na nią. Zabiłaby, gdyby mogła.
– Niech pan nie gada głupot. Co potrzeba?
Kociniak sięgnął do kieszeni i wyjął dwuzłotówkę.
– Winko, Ania. Najtańsze. Resztę zapłacę po świętach, słowo. – Położył monetę na ladzie z takim namaszczeniem, jakby składał ofiarę. – Wiesz, że zawsze oddaję.
– Nie pan, panie Kociniak, tylko żona. Znowu przyjdzie do mnie z awanturą.
– Nie dowie się. Spokojna głowa. – Szybko schował butelkę pod kurtkę. – Bóg ci zapłać, Aniutka. Zdrówka i pomyślności na święta. Dla ciebie i dla mamy.
– Dobrze już, dobrze. Niech pan idzie. Wesołych świąt.
Mężczyzna wyszedł, trzaskając drzwiami. Anka odprowadziła go wzrokiem z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
– No i masz – mruknęła. – Lokalny folklor. Zapijaczone gęby nawet Bożego Narodzenia nie uszanują.
Poradecki obserwował ją. Zmieniła się od ostatniego razu. Kiedy to było? Pięć–sześć lat temu, na komunii jej starszej córki Ernestyny. Wyglądała wtedy kwitnąco. Szczęśliwa mężatka, zakochana w swoim tępawym kierowcy. Później spotykał ją już tylko w Dzień Zaduszny, nad grobem ojca, ale ograniczali się do kilku zdawkowych słów, uścisku dłoni, zawsze w obecności męża. Dopiero teraz dostrzegł, że schudła. Jej śliczna niegdyś, szlachetnie pociągła twarz wydawała się zbyt sucha, co uwydatniało orli nos, aż nadto klasyczny. Mimo uśmiechu przebijał z niej smutek. Gdyby miał ją opisać jednym słowem, byłoby to właśnie to słowo – „smutek”.
Uśmiechnęła się.
– Co u ciebie tak w ogóle? Nie pokazujesz się…
Nikifor usiadł na stołku i oparł plecy o ścianę.
– Nie ma o czym mówić – rzekł. – Bez zmian. Pracuję.
Spojrzała na niego z niepokojem.
– Stało się coś?
– Zaginął stary Pietrasik. Antoni. Córka zgłosiła, że nie ma go od wczoraj. Rutynowa robota, mam nadzieję. Ale fakt jest faktem. Zaginął.
Nie odpowiedziała. Zmarszczyła czoło, jakby coś ją zastanowiło.
– Był wczoraj w sklepie. Po południu, między pierwszą a drugą. Kupił flaszkę i poszedł.
– Wódki?
– Tak, pół litra. Zdziwiłam się nawet, bo on wódki nigdy nie kupuje. Piwo tylko albo z tych droższych win na niedzielę. Zresztą rzadko przychodzi. Narozrabiał w zeszłym miesiącu, to mnie od tamtej pory unikał.
– O co poszło?
– Nic takiego. W niedzielę po andrzejkach to było. Ludzie z kościoła wracali i jak zwykle parę osób przystanęło na piwko. Przyczepił się do kogoś, że adwent, żal za grzechy, takie tam, a ci libację urządzają i do czego to podobne.
– Fanatyk?
Anka wzruszyła ramionami.
– Mnie też się dostało i paru nerwowych panów chciało Antoniemu spuścić manto. Na szczęście dla wszystkich nadeszła na to córka i zażegnała zamieszanie.
– Znasz dobrze Mariolę Kacprzyk?
– Znam, oczywiście, ale czy dobrze… Mieszka parę domów stąd. U męża. Przychodzi regularnie. Zamknięta w sobie, trochę nie pasuje do całego tego towarzystwa.
– Dziwna?
– Nie, raczej zwyczajna. Ale inteligentna, nie miele jęzorem jak inne baby. Nie ma tu chyba zbyt wielu przyjaciół.
– A mąż?
– Chyba im też nie układa się najlepiej…
– Też? – spytał Nikifor odruchowo i natychmiast tego pożałował. Ledwie dostrzegalny cień przebiegł po jej twarzy.
Od kilku chwil próbował zrozumieć, po co tu wszedł. Aby ją zobaczyć, to jasne. Impuls. Ale po co mu było to spotkanie? Co chciał przez nie osiągnąć? Nawet nie pomyślał, że w sklepie najłatwiej zdobyć informacje na temat mieszkańców, chociażby zaginionego Antoniego Pietrasika. Po co siedzi tu z kobietą, która już dawno przestała być dla niego wszystkim, tym idealnym uosobieniem piękna, jakie kiedyś w niej widział. Kobietą, z którą spacerował wśród łąk, ręka w rękę, prowadząc dyskusje bez końca, naprawiając świat – i ten realny, i ten nadprzyrodzony. I którą kochał pierwszą, młodzieńczą miłością. Teraz nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Nic nowego. Wszystko już było. To, co miało się zdarzyć między nimi, już się zdarzyło. Dawno temu. Odpowiedzi na pytania, które mógł zadać, nie interesowały go, a pytań naprawdę interesujących zadać już nie mógł.
Nagle pomyślał o Marcie. Przyszła mu do głowy zupełnie znikąd. Spłynęła obrazem, który trzymał ukryty w zakamarkach pamięci. Ich pierwsze spotkanie. Burza blond włosów zwiniętych w niesforny kok. Nogi po dziewczęcemu podwinięte pod krzesło. Rozprawiająca o czymś zawzięcie na policyjnym szkoleniu. Pełna młodzieńczej złości, eksplodująca ideałami i potrzebą naprawy świata. A oni tylko gapili się jak oniemiali, rzucając od czasu do czasu nieprzyzwoite docinki, aby w ten sposób ukryć swoją fascynację. Żałosne typy.
Wyrosła. Okrzepła. Teraz to już poważna pani psycholog w służbie sprawiedliwości. Ale wciąż tak samo piękna jak za pierwszym razem. Delikatna, a przecież nieugięta w swoich zasadach.
Jak Anka. Wtedy.
I naraz miał je tu obie. Dwa odległe wyobrażenia.
Wstał.
– Idę – rzucił. – Wracam do pracy.
Nie zaprotestowała.
– Wesołych świąt. – Wyciągnął rękę. – Pewnie jeszcze zajrzę. Choć mam nadzieję, że ta sprawa szybko się wyjaśni.
Machnął jeszcze na pożegnanie i wyszedł.
Padało coraz mocniej. Od razu poczuł, że pozostawienie w domu czapki to duży błąd. Zdał sobie też sprawę, że nie spytał Anki, gdzie mieszka pani Mariola Kacprzyk. Duży, piętrowy dom, nieotynkowany. Znajdzie.
Wsiadł do samochodu i powoli wyjechał na drogę. W bramie minął opatuloną starszą kobietę, ale nie rozpoznał jej. Szła skulona, przytrzymując ręką wełnianą chustę, spod której bystre oczy strzelały w jego kierunku. Przystanęła i długo patrzyła za nim.
Cholerna wiejska ciekawość.