- W empik go
Złociejowo - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2018
Ebook
21,25 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Złociejowo - ebook
W Złociejowie koty mówią „dzień dobry”. W Złociejowie skrzat pomaga w remoncie. W Złociejowie porządku pilnuje nieulękły strażnik miejski. W Złociejowie nocą ożywają zabawki. W Złociejowie spotyka się miłość, na którą czekało się pół wieku. W Złociejowie spełniają się marzenia.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8118-061-0 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bajanna
Kiedy Filip i Weronika dowiedzieli się, że pierwszy tydzień wakacji mają spędzić u jakiejś zupełnie nieznanej ciotki, strasznie się rozgniewali.
– Ciotka-idiotka – powiedział Filip.
– Ciotka-plotka – dorzuciła Weronika, aby nie być gorszą.
Mama nic na to nie powiedziała, tylko jeszcze raz przejrzała spakowane do dwóch walizek rzeczy. Filip znacząco chrząknął, a Weronika mruknęła:
– Nawet nie wiemy, jak się ta ciotka nazywa.
Mama złożyła w kostkę żółty podkoszulek i lekko się uśmiechnęła.
– Anna Baj – powiedziała.
Weronika sięgnęła po ulubioną lalkę i powiedziała coś naprawdę brzydkiego, coś, co rymowało się z „baj”, a Filip – aby nie być gorszym – dorzucił „Anna-stara-panna”. Bo o ciotce wiedzieli tylko tyle, że była samotna i nie miała dzieci.
Do Złociejowa, gdzie mieszkała ciotka Anna-stara-panna, zawiozła ich najlepsza koleżanka mamy, bo mama miała Ważne Sprawy w Pracy i nie mogła tak po prostu wyjechać. Pani Beata zapakowała walizki, Filipa i Weronikę i o ósmej rano wyjechali z dużego miasta. Po drodze mijali autobusy wiozące dzieci na kolonie i samochody ciągnące przyczepy kempingowe, i samochody, które były prawie jak mieszkalne domy. I w tych wszystkich samochodach siedzieli rodzice ze swoimi dziećmi i jechali na spotkanie ciekawych przygód. Tylko Filip i Weronika jechali do jakiejś wstrętnej ciotki, której nigdy w życiu nie widzieli! Na dodatek Złociejowo było tak małe, że nie było go na żadnej mapie i na pewno nie można było stamtąd wysłać kartki z napisem: „Pozdrowienia ze Złociejowa”.
Domek ciotki stał przy ulicy „…ych …ów”, bo tylko tyle pozwalał odczytać bluszcz zasłaniający tabliczkę z nazwą. Zaś sama ciotka była siwa, stara i krok w krok człapało za nią rude kocisko. Kocisko otarło się o nowe spodnie Filipa, zostawiło na nich trochę futra, a potem zahaczyło pazurem o podkolanówki Weroniki. Dziewczynka od razu postanowiła, że nie lubi kotów. A najbardziej to rudych.
Ciotka, niczego się nie domyślając, zaprosiła dzieci do kuchni i poczęstowała każde z nich filiżanką czekolady. Filiżanki trochę podobały się Weronice, bo przypominały jej naczynka z kompletu do kawy dla lalek – były niewielkie i miały złocony brzeżek. A potem ciotka zaprowadziła dzieci do ich pokoju.
Pokój mieścił się na poddaszu i stały w nim same stare meble, a z okna widać było całe Złociejowo. Ciotka bez przerwy opowiadała o tym, jak ładnie jest w ogrodzie i ile różnych rzeczy można robić w wakacje. Filip grzecznie kiwał głową, a Weronika zupełnie niegrzecznie milczała. Ale ciotka nie zwracała na to uwagi. W końcu zaprowadziła dzieci do ogrodu, a sama weszła do malutkiego domku, który nazwała „pracownią”.
– Jeśli będziecie czegoś potrzebować, to jestem tutaj – powiedziała.
Dzieci ruszyły w głąb ogrodu, po drodze skubnęły parę truskawek i pohuśtały się na zawieszonej na dwu sznurach desce. Potem obeszły wszystkie zakamarki, zajrzały w każdy kącik i zgodnie orzekły, że będzie jeszcze nudniej, niż im się wydawało. Na dodatek Weronika dotknęła bezskorupnego ślimaka i miała teraz śliskie, lepkie palce.
– Potrzebuję mydła – stwierdziła i pomaszerowała do domku, w którym zaszyła się ciotka.
– Potrzebuję mydła! – zawołała, wsuwając głowę przez uchylone drzwi.
Ciotka odłożyła na stół coś, co trzymała w ręce, i się uśmiechnęła. W kącikach jej oczu pojawiły się śmieszne zmarszczki.
– Wyobraź sobie – powiedziała – że kiedy twoja mama była tutaj po raz pierwszy, też dotknęła ślimaka… Pełno ich tu wszędzie. Chyba lubią poziomki.
Weronika umyła ręce i wytarła je w niebieską ściereczkę.
– Jeśli chcesz zobaczyć, co takiego robię – powiedziała ciotka – to możesz.
Weronika nie chciała. Wyszła do ogrodu i zawołała Filipa. Ale Filipa nigdzie nie było i dopiero gdy wyszła przed bramkę domu, zobaczyła, że Filip rozmawia z jakimś piegowatym rudzielcem, najwyraźniej o futbolu, bo obaj wymachiwali nogami tak, jakby kopali piłkę.
– Filip… – zaczęła, ale brat tylko machnął ręką. – Filip…
– Jeśli chcesz z nami zagrać – powiedział piegowaty rudzielec – to załóż na siebie coś normalnego.
Ale Weronika nie chciała. Zamiast tego wyszła na ulicę i zaczęła się przyglądać stojącym wzdłuż niej domkom. Wszystkie były małe i stare i wszystkie były otoczone starymi drzewami owocowymi. Ale – musiała to przyznać – dom ciotki był najładniejszy ze wszystkich.
Słońce złociło dachówki na stromym dachu i prześwitywało drobnymi plamkami przez liście jabłoni. Weronika przeszła raz i drugi wzdłuż uliczki i już miała zawrócić do bramki, gdy nagle poczuła, że nastąpiła na coś miękkiego. Pochyliła się i zobaczyła starą pluszową zabawkę – szarego kotka z oderwanym uchem. Widocznie jakieś dziecko porzuciło go, przebiegając obok. Zabawka była zniszczona i brudna, więc Weronika ujęła ją w dwa palce i trzymając z dala od siebie, zaniosła do małego domku, gdzie pochylona nad stołem ciotka była czymś bardzo zajęta.
– Gdzie mogę TO wyrzucić? – zapytała Weronika.
Ciotka podniosła głowę.
– Dlaczego od razu „wyrzucić”? – Spojrzała na Weronikę z wyrzutem. – Połóż go tu, na stole.
Weronika położyła kotka na stole i usiadła na drewnianym zydelku.
– Filip ma już kolegę i poszli grać w piłkę – poskarżyła się dziewczynka.
W kącikach oczu ciotki błysnęły słoneczne zmarszczki.
– To dobrze – odparła ciotka. – A ty zaraz dostaniesz… dostaniesz…
Włożyła zabawkę do miski napełnionej wodą i czymś, co mocno się pieniło i ładnie pachniało, potem wypłukała ją pod kranem i zawinęła w ręcznik.
– …dostaniesz kotka – dokończyła, a oczy Weroniki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
Ciotka wyczesała wilgotny plusz i otworzyła nieduże drewniane pudełko. Coś z niego wyjęła, coś ucięła, czemuś uważnie się przyjrzała. Potem szyła, przymierzała, mruczała do siebie, a Weronika patrzyła, patrzyła i patrzyła. I pomimo że patrzyła uważnie, nie zauważyła, jak ciotka wszyła w brzuszek kotka małe kryształowe serduszko.
– Gotowe – powiedziała. Ucięła koniec nitki i zawiązała na szyi kotka czerwoną wstążeczkę.
Weronika wzięła kotka z rąk ciotki i spojrzała na stół. Leżało tam mnóstwo szmacianych zabawek, dużych i małych.
– Maskotki – powiedziała ciotka. – To właśnie robię. Jeżeli chcesz, to…
Ale Weronika już tego nie słyszała, bo wybiegła do ogrodu pokazać kotkowi wszystko, co się w nim znajdowało. Jabłonie, truskawki, sałatę i ślimaki. A kiedy kotek zobaczył wszystko, co się dało pokazać, Weronika odgarnęła bluszcz z tabliczki.
– Ulica Dobrych Czarów – przeczytała i wydało się jej, że kotek zamruczał.
„Ulica Zaczarowanych Zabawek” napisała na chodniku kawałkiem wapiennego kamienia.
A gdy nadeszła pora podwieczorku, Weronika lubiła już wszystkie koty i czuła się tak, jakby mieszkała w małym starym domku od bardzo, bardzo dawna.
– Ciociu – powiedziała przy kolacji. – Mogłabym jutro popracować razem z tobą?
Nadszedł ciepły wieczór, a z ogrodu napłynął zapach akacji. Ciotka przykryła Weronikę niebieską kołdrą, a Filipa – czerwoną. Dziewczynka położyła kotka na poduszce i pogłaskała go po jeszcze wilgotnym futerku.
– Mrr, mrr, mrr – zamruczał kotek.
Weronika spojrzała na niego zdumiona, ale nie ma się co dziwić, przecież nie wiedziała nic o małym kryształowym serduszku…Skarb Babci Weteranki
Babcię Weterankę w miasteczku znali wszyscy. Mówiono nawet, że miała tyle lat, ile miasteczko, ale nie było to prawdą. Na pewno od Babci Weteranki starszy był dom, w którym mieszkała. Dom był duży, z gankiem oplecionym winobluszczem, a tuż przy drzwiach, mocno przykręcony do ściany, wisiał stary, pokryty zielonym nalotem dzwon.
Dawno, dawno temu Babcia Weteranka była zwyczajną lekarką, a jeszcze dawniej niż dawno, dawno temu – podczas wojny, o której właściwie nie pamiętał już nikt prócz dwu staruszków spotykających się w parku, aby zagrać w szachy – Babcia Weteranka opatrywała rannych. Ale to było naprawdę bardzo dawno temu i Babcia Weteranka nie lubiła wspominać tamtych lat.
Czasami zapraszano Babcię Weterankę do jedynej w miasteczku szkoły, aby – jak to określały młode nauczycielki z paznokciami pomalowanymi w kolorowe kwiatki – dzieci mogły spotkać się z historią. I właśnie dlatego, gdy Katarzynka pakowała do plecaka podręcznik i zeszyt do historii, zawsze miała przed oczyma pomarszczoną twarz Babci Weteranki.
Babcia Weteranka pracowała w ośrodku zdrowia dopóty, dopóki pewnego razu nie poczuła, że dłużej niż zwykle zastanawia się nad tym, jakie lekarstwo przepisać pacjentowi.
– Lekarz musi być sprawny – powiedziała, a potem zapakowała do brązowej skórzanej torby swój kubek, puszki z herbatą i cukrem oraz zegarek, który stał na biurku tak długo, że na blacie pozostały ślady jego nóżek.Mieszkańcy miasteczka urządzili Babci Weterance wspaniałe przyjęcie ogrodowe, a szkolne dzieci, którym robiła zastrzyki, ofiarowały jej ogromną laurkę w kształcie serca. Babcia Weteranka, która przez całe życie zajmowała się innymi, dopiero wtedy odkryła, że tak naprawdę nie ma nikogo bliskiego. Gdyby nie pręgowana kotka, którą znalazła kiedyś w szczerym polu, nikt nie witałby jej w progu drzwi, gdy wracała do domu. A z domu, szczególnie wiosną i latem, gdy okoliczne łąki pełne były rozmaitych ziół, Babcia Weteranka wychodziła bardzo często.
Na wiosnę zbierała żółte główki mleczy, z których robiła wyśmienity syrop na kaszel, latem zbierała kwiat lipy na przeziębienia i różne inne zioła, na których znała się bardzo dobrze.
Jednak oprócz ziół Babcia Weteranka miała swój specjalny sekret, który pomagał, gdy zawodziło wszystko inne. Ale co to było – tego w miasteczku nikt nie wiedział i nawet pani z lokalnej gazety nie udało się zdobyć tej informacji. Pani próbowała śledzić Babcię Weterankę, ale oczywiście nie wyśledziła niczego prócz tego, że kiedy Babcia wieczorem siada w dużym miękkim fotelu, to szara kotka wskakuje jej na kolana i zaczynają długą rozmowę. Rzecz jasna taka informacja nie nadawała się do Poważnej Gazety, więc pani zrezygnowała po kilku nieudanych próbach…
Pewnego dnia, kiedy wyjątkowo deszczowy początek września sprawił, że nieduży strumyk płynący za miasteczkiem zamienił się w rwącą rzekę, Katarzynka postanowiła wybrać się na spacer w przerwie między jedną a drugą ulewą. Założyła żółtą pelerynę i zielone kalosze, na wszelki wypadek zabrała małą parasolkę i zostawiwszy na stole liścik do mamy, wyszła z domu.
Na ulicach stały ogromne kałuże, trawniki pozamieniały się w podmokłe łączki, a woda w rynnach bulgotała we wszelkich możliwych tonach. Katarzynka minęła ostatnie domy miasteczka – ujrzawszy w oknie Babcię Weterankę, pomachała jej ręką i rozchlapując na wszystkie strony wodę, pobiegła małą ścieżką tam, gdzie w wąwozie szumiał rozgniewany potok.
– Jestem małą syrenką – powiedziała i już, już miała usiąść na kamieniu w najbardziej syreniej pozie, aby zaśpiewać najbardziej syrenią piosenkę, jaką sobie po drodze wymyśliła, gdy nagle przez szum płynącej wody usłyszała jakiś rozpaczliwy głosik, który najwyraźniej wzywał pomocy.
Katarzynka zerwała się z kamienia i zaczęła schodzić stromym, śliskim brzegiem parowu. A kiedy była już na dole, zobaczyła, że na grubym konarze, który musiała z daleka przynieść brudnożółta woda, siedzi mały, zupełnie malutki i przemoczony kotek. Szeroko otwierał pyszczek i trzymał się śliskiej kory wszystkimi czterema łapkami. Katarzynka spróbowała wyciągnąć rękę, ale przerażony kotek tylko zacisnął oczy i zaczął płakać jeszcze głośniej. Katarzynka zdjęła więc zielone kalosze i trzymając się mocno gałęzi wierzby zwieszających się tuż nad wodą, weszła do strumienia.
Woda była przeraźliwie zimna, ale dziewczynka dzielnie dobrnęła na środek rwącego potoku i ostrożnie odczepiła wszystkie pazurki – co wcale nie było takie łatwe, bo kiedy udało się jej odczepić przednie, to tylne chwytały się kory jeszcze mocniej. A gdy zabierała się za tylne, to przednie były już mocno wczepione w konar. Tak więc trwało to na tyle długo, że obydwoje zdążyli porządnie przemarznąć.
W powrotnej drodze kichali na przemian – raz kotek, a raz Katarzynka – i pewnie skończyłoby się to nie najlepiej, gdyby nie Babcia Weteranka, która wypatrzyła ze swojego okna przemoczoną dwójkę. Wybiegła przed dom i po chwili Katarzynka i kotek siedzieli w ciepłej kuchni. W piecu buzował ogień, na fotelu mruczała szara kotka, a Babcia Weteranka szybciutko zaparzyła jakąś ziołową herbatkę. Katarzynka wypiła cały kubek, ale kotek na herbatkę nie miał najmniejszej ochoty. Siedział, kichał i trząsł się, pomimo że jego futerko zdążyło już obeschnąć. Babcia Weteranka poprawiła wysuwającą się z siwych włosów srebrną szpilkę.
– Tu może pomóc tylko kocyk – powiedziała ni to do siebie, ni to do kotki, ni to do swoich gości.
Podeszła do malowanej w kwiaty skrzyni i wyjęła z niej nieduży wyblakły kawałek materiału z poszarpanymi frędzlami. Wzięła kotka z kolan Katarzynki i owinęła go tak, że ledwie widać mu było czubki uszu. A potem usiadła naprzeciw dziewczynki i uśmiechnęła się tajemniczo.
– To jest właśnie mój skarb – powiedziała, a oczy Katarzynki zrobiły się okrągłe jak dwa niebieskie guziki.
– TO? – zapytała dziewczynka.
Babcia Weteranka pokiwała głową.
– Dawno, dawno temu….
Deszcz uderzył w szyby i jego szum zlał się z mruczeniem szarej kotki. Zatrzeszczały polana w piecu, zapachniały letnie zioła. Opowieść Babci przeniosła Katarzynkę w środek zimowej nocy, kiedy od mrozu pękała na drzewach kora, a Babcia Weteranka, która była wtedy jeszcze młodą dziewczyną z długim jasnym warkoczem, niosła do szpitala malutkie dziecko, brnąc po kolana w śniegu. I kiedy miała już usiąść pod drzewem i się poddać, zobaczyła, jak z mroku wychodzi przedziwna postać otulona długim płaszczem.
„Masz – powiedział nieznajomy – owiń się tym”. I zdjął długi płaszcz. „Idź, bo spóźnisz się na kolację” – dodał, a kiedy Babcia owinęła siebie i dziecko płaszczem, nieznajomy odwrócił się i zniknął. A Babcia Weteranka zdążyła tylko dostrzec, że na plecach miał ogromne, białe skrzydła…
– A był to wieczór wigilijny… – starsza pani zakończyła swą opowieść.
Katarzynka spojrzała na pyszczek kotka, który ciekawie rozglądał się po kuchni.
– A ja też mogę? – zapytała, wsuwając stopy pod skraj kocyka.
Babcia Weteranka skinęła głową.
Miłe ciepło przeniknęło stopy dziewczynki tak, jakby oparła je o skraj pieca. Kotek wdrapał się na fotel i chwycił pazurkami koniec ogona szarej kotki.
– Nie powiem o tym nikomu – powiedziała Katarzynka, a Babcia Weteranka tylko się uśmiechnęła.
– Myślisz, że ktokolwiek by mi uwierzył?Tysiąc innych rzeczy
Zegar na ścianie odezwał się z przekorą:
– Tak-tak-tak…
Problem z Babcią Weteranką polegał na tym, że wcale się nie czuła „żywą historią”. Miała swoje wspomnienia i swoje 90 lat, szarą kotkę i nieduży domek na skraju miasta. I tak było jej najlepiej. Znała po imieniu wszystkie zioła rosnące na łące pod lasem, którą widziała z okna swojej kuchni. Znała po imieniu okoliczne psy i koty, i dzieci, które w drodze nad strumień wpadały wczesnym latem na talerzyk truskawek ze śmietaną albo na garść soczystych czereśni. Babcia Weteranka lubiła dzieci, czasami nawet przyznawała się przed szarą kotką, że woli rozmawiać z dziećmi niż z dorosłymi, a szara kotka potakiwała, myjąc różowy nosek. Kiedy jednak Babcię Weterankę odwiedzały dzieci ze szkoły, żeby porozmawiać o tym, jak to było dawno temu, Babcia nie wiadomo czemu robiła się bardzo zła.
– Dawno to dawno – powiedziała pewnego dnia do swojej kotki, a ta od razu się z nią zgodziła.
Nadejście wakacji zwykle oznaczało spokój, ale tego roku stało się inaczej. Do szkoły, która zazwyczaj w wakacje stała pusta, przyjechała kolonia. I nie była to zwyczajna kolonia, ale grupa dzieci z domu dziecka. Babcia Weteranka podejrzewała skrycie, że dzieci przyjechały na kolonie do Złociejowa tylko dlatego, że nie kosztowało to zbyt wiele i – jako że i tym razem kotka przytaknęła – Babcia była pewna, że się nie myli.
Z okna swojej kuchni obserwowała, jak piętnaścioro dzieci maszeruje w karnym szyku do lasu albo jak tapla się w strumieniu, i nie wiadomo dlaczego było jej smutno. Ale pewnego popołudnia, kiedy akurat miała zabrać się za pakowanie kwiatu lipy do niedużych papierowych torebek, zadzwonił dzwonek przy furtce i zobaczyła piętnaścioro dzieci stojących w rzędzie przy ogrodzeniu. I nie wiadomo dlaczego nagle zrobiła się zła.
– Żywa lekcja historii? – mruknęła kotka i na wszelki wypadek dała susa do ogrodu, a Babcia zdjęła kraciasty fartuch i poprawiła włosy.
A potem wyszła przed dom i spojrzała na wpatrzone w nią piętnaście par oczu. Za dziećmi stała pani wychowawczyni, uśmiechając się przepraszająco.
– Dzieci, przywitajcie się z panią Teklą – powiedziała, a Babcia, którą od dawien dawna wszyscy nazywali po prostu Babcią, przez chwilę rozglądała się za panią Teklą.
– Dzień dobry – powiedziały chórem dzieci.
Babcia Weteranka westchnęła głęboko. Zobaczyła, że pani szybciutko rozdała dzieciom małe świstki papieru, i gotowa była dać głowę, że na tych małych karteczkach zapisane są pytania, jakie za chwilę jedno po drugim zadadzą jej dzieci… I właśnie wtedy poczuła, że strzyka jej w plecach, że na skutek deszczu, który do niedawna padał i padał w Złociejowie, bolą ją stawy i że ma 90 lat, a w tym wieku ma pełne prawo cierpieć na sklerozę.
– Powiedziano nam, że podczas wojny… – zaczęła drobna rudowłosa dziewczynka, ukradkiem zerkając na kartkę.
Babcia Weteranka zastukała w podłogę werandy parasolem – nie potrzebowała jeszcze laski, a parasol był jedyną rzeczą, która akurat była pod ręką i nadawała się do stukania.
– Żadnej wojny – powiedziała Babcia głośno i dobitnie. – Wojna nie jest dla dzieci, chyba wyrażam się jasno.
Piętnaście głów pokiwało z ulgą, a szara kotka ukryta w krzakach cicho zachichotała.
– A w komputerze? – wyrwało się wysokiemu chłopcu w czerwonej podkoszulce.
– W komputerze tym bardziej – oświadczyła Babcia, a dzieci bardzo się zdziwiły, bo wydawało się im, że Babcia powinna zapytać, co to jest komputer, a potem chwycić się rękoma za głowę.
– To co jest dla dzieci? – zapytał inny chłopczyk, pracowicie przeżuwając kartkę papieru.
– Bajki – powiedziała Babcia. – Dla dzieci są czary i bajki, i maliny prosto z krzaka, i jeszcze tysiąc innych rzeczy.
Pani wychowawczyni zamachała rękoma, ale Babcia uśmiechnęła się słodko i zaprowadziła wszystkie dzieci do ogrodu.
– Zaczniemy od malin – powiedziała. Zerwała parę liści łopianu i pokazała dzieciom, jak zrobić z nich zielone torebki na owoce. A największą torebkę podała pani wychowawczyni, która zarumieniła się i nieśmiało zapytała:
– A… spotkanie?
– To jest właśnie SPOTKANIE – odparła Babcia.
A kiedy dzieci najadły się świeżych malin i niedojrzałych porzeczek, usiadły na trawniku jak stadko szpaków. Babcia przyniosła mały składany stołeczek i siadła między nimi.
– Proszę pani… – zaczął ciemnowłosy chłopiec – a dlaczego tego miejsca nie ma na mapie?
Babcia poprawiła okulary.
– A czy wszystko zawsze musi być na mapie? – zapytała, a dzieci odpowiedziały, że nie musi.
– A… czemu to miejsce się nazywa Złociejowo? – zapytała jakaś dziewczynka.
– Moja kotka ma na imię Miaulina – powiedziała Babcia i dzieci wybuchnęły śmiechem.
Pani wychowawczyni trochę się ociągała, ale po chwili również się roześmiała. Wtedy Babcia wstała, skinęła na dzieci i oświadczyła:
– A teraz odwiedzimy moją dobrą przyjaciółkę.
I energicznym krokiem wyszła na chodnik, a za nią dzieci, które nagle zapomniały, jak się chodzi w parach.
– „W małym mieście Złociejowie” – zaśpiewała nagle Babcia – „cały świat stoi na głowie…”
A dzieci zaczęły się śmiać, a pani wychowawczyni nie zwróciła im uwagi, że hałasują. Więc hałasując i podskakując, dotarły na niedużą uliczkę, gdzie bluszcz przykrywał tabliczkę z nazwą. Babcia zatrzymała się przed bardzo starym domkiem i przechylając się przez murek, zawołała:
– Bajanno! Masz gości!
W drzwiach domku stanęła starsza pani, a obok niej dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka.
– A, proszę, proszę – powiedziała starsza pani i dzieci otworzyły furtkę.
I dzieci z kolonii, jedno po drugim, weszły do ogrodu, a potem do małego domku, gdzie w pudełkach leżały kolorowe szmatki, koraliki i wstążeczki.
– Tutaj nasza ciocia robi zaczarowane zabawki – powiedziała dziewczynka, a starsza pani wybrała kilkanaście zabawek i wręczyła po jednej każdemu dziecku.
I co dziwniejsze, każde dostało to, co najbardziej lubiło… Jeśli to był pajac, to uśmiechał się wesoło, jeżeli lalka – to mrugała niebieskimi oczyma jak żywa, a jeśli pies – to powarkiwał na pluszowego kota. Pani wychowawczyni przez chwilkę pożałowała, że nie jest małą dziewczynką, ale zupełnie niepotrzebnie, bo starsza pani zawiesiła na jej szyi malutkie kryształowe serduszko.
Dzieci zostały w ogrodzie Bajanny do wieczora, a kiedy nadeszła pora powrotu na kolację, obiecały, że jeszcze nieraz przyjdą w odwiedziny.
– W Złociejowie, mieście starym, same cuda, same czary – śpiewały dzieci, wracając na kolonię, a najgłośniej śpiewała pani wychowawczyni.
Zaś Bajanna i Babcia długo patrzyły za nimi, uśmiechając się tajemniczo. Bo przecież Babcia obiecała dzieciom tysiąc innych rzeczy, które powinny były wydarzyć się tego lata.Album Rudolfiny
Kiedy głosy dzieci ucichły w oddali, a na uliczkach miasteczka zapaliły się pierwsze latarnie, Bajanna odprowadziła Babcię Weterankę, która nagle przypomniała sobie, że tak naprawdę wolałaby być Babcią Teklą. Czekoladowy likier mile rozgrzał jej stare kości i Babcia Tekla, pożegnawszy przyjaciółkę, ruszyła w stronę domu. Dom zaś, jak już wiemy, stał na samym skraju miasteczka, tak daleko, że nie było tam latarni, i gdyby nie jasno świecący księżyc, droga do domu byłaby bardzo niewygodna.
Weronika i Filip stali w oknie i tak długo machali rękami za odchodzącą Babcią Teklą, aż jej drobna figurka nie znikła w brzozowym zagajniku.
– Filip, Weronika, marsz do łóżka – powiedziała Bajanna i dzieci pomaszerowały na poddasze, wyglądając w swoich białych piżamkach jak dwa duszki.
Tymczasem Babcia Tekla szła powoli wąską ścieżką, którą znała prawie na pamięć, przypominając sobie bardzo dawne czasy, kiedy w miasteczku zapalano gazowe latarnie i gdy nie było ani telewizorów, ani komputerów… Był to oczywiście tylko wstęp do przypomnienia sobie wszystkich zabaw, w jakie bawiły się wtedy dzieci i jakich Babcia zamierzała nauczyć gromadkę z kolonii.
– Kółko graniaste… – podśpiewywała radośnie pod nosem, gdy nagle zabiegła jej drogę zaaferowana Miaulina.
– Wiedziałam, że z tego będą same kłopoty – mruknęła kotka, wysoko zadzierając puszysty ogon. – Trzeba było jak zwykle zrobić „żywą lekcję historii”…
– Historii… – prychnęła pogardliwie Babcia Tekla. – Ładna mi historia… O dinozaurach mogą sobie poczytać w encyklopedii.
Babcia Tekla spojrzała za siebie akurat w tej chwili, gdy gasły dwa światełka na poddaszu Bajanny.
– No i gdzie te kłopoty? – zapytała, głaszcząc Miaulinę po miękkim futrze.
– W kuchni – odpowiedziała kotka i wbiegła do domu.
Babcia Tekla przetarła okulary. Na starym drewnianym krześle, z głową opartą o stół, spała smacznie rudowłosa dziewczynka.
– Po prostu wzięła i przyszła – powiedziała kotka.
Babcia Tekla delikatnie dotknęła ramienia dziewczynki.
– Co tutaj robisz? – zapytała, a Miaulina wygięła ogon w znak zapytania.
– Bo ja nic nie wiem – odpowiedział nocny gość.
Babcia Tekla westchnęła i postawiła na piecu czajnik. W palenisku tliło się jeszcze spore polano, więc dorzuciła wiązkę suchych szczapek i ogień strzelił wesoło do góry.
– Kiedyś ktoś już to powiedział – mruknęła Miaulina i wskoczyła na kredens. Delikatnie brzęknęły szklanki i talerze.
– I chcesz o tym porozmawiać? – zapytała Babcia Tekla, a dziewczynka pokiwała głową.
Babcia zaparzyła herbatę w dwu pękatych garnuszkach i podsunęła dziewczynce cukiernicę pełną brązowych kryształków.
– Co to jest? – zapytała dziewczynka.
– Cukier – odpowiedziała Babcia Tekla.
W ciszy rozległo się głośne mruczenie Miauliny.
– Więc czego nie wiesz? – zapytała cicho Babcia Tekla.
Dziewczynka się zamyśliła.
– Bo to jest tak – zaczęła, siorbiąc herbatę – każdy kogoś ma, a ja nikogo. Artek ma tatę pijaka, mama Tosi siedzi w więzieniu.
Babcia Tekla poprawiła okulary.
– A moi rodzice są N.N. – dokończyła dziewczynka. – I dlatego nazywam się Kowalska.
Przed oczyma Babci Tekli przesunął się rząd drewnianych tabliczek.
– A jak masz na imię? – zapytała, a dziewczynka zaczerwieniła się aż po same uszy.
– Ala – odpowiedziała. – Ale przezywają mnie Rudzielec.
Miaulina przeciągnęła się i szeroko ziewnęła.
– Przecież to jest księżniczka Rudolfina – zamruczała i na powrót zwinęła się w kłębek, przykrywając łapką różowy nos.
– Księżniczka Rudolfina? – zapytała dziewczynka, szeroko otwierając oczy.
Babcia Tekla uśmiechnęła się do Miauliny.
– Tak się często zdarza – zaczęła wyjaśniać – że złe czarownice porywają księżniczki z dziecinnych pokoi albo złe macochy porzucają je w lesie…
Potem wstała i wyjęła z kredensu gliniany świecznik. Zapaliła świecę i zgasiła lampę. Czerwony blask ognia zatańczył na podłodze i zatoczył krąg na suficie.
– Ale dzisiaj nie ma już księżniczek – powiedziała dziewczynka – ani książąt, ani nawet złych czarownic.
– Bo dzisiaj są komputery – mruknęła pod nosem Babcia Tekla, zaś głośno powiedziała: – Dzisiaj nie ma czasu na baśnie. Baśnie rosną powoli, jak drzewa w parku. Potrzebują czasu, żeby zakwitnąć… a dzisiaj mało kto ma czas.
Wiszący na ścianie zegar cicho wybił jedenastą. Odpowiedział mu zegar na kościelnej wieży. A kiedy zapadła cisza, odezwał się dzwonek przy furtce. Babcia Tekla spojrzała w okno i pokiwała głową.
– Zaczekaj chwilkę – powiedziała i zeszła po schodach.
Na ulicy stała roztrzęsiona pani wychowawczyni.
– Pani Teklo… – zaczęła, ale Babcia nie dała jej dokończyć.
– Jest u mnie – powiedziała. – I jeśli można, niech zostanie do jutra.
– Z Alą zawsze są kłopoty. – Pani otuliła się żakietem.
– Były – sprostowała Babcia Tekla. – Były.
Kryształowe serduszko błysnęło w świetle księżyca i cicho zadzwoniło o guzik.
– Jutro sama odprowadzę Rudolfinę – dodała Babcia.
– Kogo? – zapytała pani, ale Babcia położyła palec na ustach.
– Tajemnica – szepnęła i zawróciła w stronę domu.
Rudowłosa dziewczynka zwinęła się w kłębek na łóżku Babci Tekli zupełnie jak Miaulina.
– Śpij, księżniczko – szepnęła Babcia i pochyliła się nad rozczochraną rudą główką. A potem przykryła śpiące dziecko ciepłym kocem i delikatnie pociągnęła zwisający z kredensu ogon Miauliny.
– Dzyń, dzyń – mruknęła ironicznie kotka.
Babcia Tekla owinęła się wełnianym szalem.
– Miaulino – powiedziała – wychodzę.
– Dobrze, dobrze – odparła kotka. – Jak zwykle, Miaulina wszystkiego dopilnuje…
Ale kiedy Babcia Tekla zamknęła za sobą drzwi, kotka uśmiechnęła się ciepło, zeskoczyła z kredensu i ułożyła się obok dziewczynki, na wszelki wypadek kładąc łapkę na jej uchu.
Tymczasem Babcia Tekla pomachała ręką księżycowi, który łypał zza chmury srebrnym okiem, i udała się na drugi kraniec miasteczka, gdzie w starej kamienicy mieszkała Pacynka.
Pacynka pojawiła się w mieście dość dawno. Wprowadziła się do mieszkania swojego dziadka, żeby się nim opiekować i – jak to zwykła mówić – odpocząć od zgiełku. Ale kiedy dziadek staruszek zmarł, Pacynka przywiozła z wielkiego miasta rozklekotanym samochodem resztę swoich rzeczy i została już na zawsze. W pokoiku na piętrze urządziła niedużą pracownię i tam malowała obrazy. Pomimo że była dużo, dużo młodsza od Bajanny, serdecznie się zaprzyjaźniły, a i u Babci Tekli zdarzyło się jej nieraz zasiedzieć nad naparstkiem kakaowego likieru.
Babcia Tekla znała ją więc na tyle dobrze, aby wiedzieć, że północ to dla niej środek dnia i dlatego wybrała się do niej w sprawie niecierpiącej zwłoki.
– Rodzinny album… – powiedziała Pacynka, zapraszając Babcię Teklę do pracowni. – Album księżniczki Rudolfiny… Myślę, że da się coś zrobić.
A kiedy Pacynka mówiła, że coś da się zrobić, to oznaczało, że nie ma nic prostszego pod słońcem.
Babcia Tekla pogłaskała dużego, grubego czarnego kota Pacynki i udała się do domu. Księżyc nad miasteczkiem mrugał łobuzersko, a kilka kotów przebiegło przez wąską uliczkę, najwyraźniej zmierzając na nocne spotkanie.
– Pozdrowienia dla Miauliny – rzucił jeden z nich i zniknął w mroku.
Babcia Tekla cicho zamknęła furtkę, pozostawiając klucz w zamku. Dziewczynka i Miaulina spały mocnym zdrowym snem na starym łóżku, więc Babcia Tekla położyła się w pokoju pod kraciastą pierzynką.
– Tak-tak-tak? – zapytał zegar, a Babcia pokiwała głową.
Kiedy promienie słońca zajrzały do pokoju, Babcia Tekla wstała, otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz.
– Rudolfino! – zawołała głośno. – Rudolfino, obudź się w tej chwili!
Dziewczynka usiadła na łóżku i rozejrzała się dookoła.
– Co się stało? – zapytała.
Babcia Tekla odsłoniła gipiurowe firaneczki.
– Zobacz tylko – zachęciła, wskazując na schodki przed domem.
A na schodkach stał drewniany kuferek ze złoconymi okuciami. Do jego uchwytu przyczepiony był pożółkły bilecik z napisem: „Księżniczka Rudolfina”. Babcia Tekla i dziewczynka otworzyły wieko i zajrzały do środka.
– Ojej! – zawołała dziewczynka, otwierając starą, pachnącą kurzem księgę. – Album rodzinny – przeczytała i szeroko otworzyła oczy, przyglądając się delikatnym miniaturom, na których byli książęta i księżniczki, karoce, pałace, rycerze i jednorożce. Zaś na ostatniej stronie widniała pusta ramka w kształcie serca. „Zaginiona księżniczka Rudolfina” – głosiły złocone litery.Żegnaj, Licho
Kociama wraz z podopiecznymi mieszkała w domku z czerwonej cegły, którego ganek obity był złocistymi deskami. Z nieskoszonej trawy wysuwały się białe głowy margerytek, czerwone kleksy maków i smukłe łodygi liliowych dzwonków. A spomiędzy nich od czasu do czasu wyglądała ciekawska mordka z nastroszonymi wąsikami, błyskając parą żółtych, zielonych lub dziwnie niebieskich oczu, i na powrót znikała w trawie.
W Złociejowie nikt do końca nie wiedział, ile kotów dzieliło dom z Kociamą. A to dlatego, że co jakiś czas niektóre z nich opuszczały ogród Kociamy i zaczynały nowe życie w nowych domach albo nagle pojawiały się kolejne – pozostawione w tekturowych pudełkach przed bramką małego domku albo przerzucane przez kamienny mur okalający ogród. Każdy taki nowy przybysz budził szczere oburzenie mieszkańców Złociejowa, ponieważ nikt z nich nigdy nie dopuścił się takiego czynu. Jednak – mimo że miasteczko leżało z dala od ruchliwych autostrad – co jakiś czas komuś udawało się odnaleźć boczną drogę wiodącą wybojami przez pola. Zdarzało się to głównie wtedy, gdy rozpoczynały się wakacje. Kociama często myślała o tym, że z pewnością prościej byłoby odnaleźć najbliższy hotel dla zwierząt lub młodą osobę, która za niewielką opłatą zgodziłaby się zajmować pozostawionym w domu mruczkiem, niż trafić do Złociejowa, którego – jak już zapewne wiecie – nie było na żadnej mapie. Niejedna noc upłynęła Kociamie, Bajannie, Pacynce i Babci Weterance na zastanawianiu się nad tym, aż w końcu Pacynka, która oprócz malowania obrazów zajmowała się wróżeniem z kart i miała na biurku prawdziwą kryształową kulę, orzekła, że to pewnie sprawka jakiegoś Licha, które, jak wszyscy wiedzą, nigdy nie śpi…
I Licho rzeczywiście nie spało. Pewnego dnia, kiedy wszystko wskazywało na to, że do ogrodu Kociamy nie przybędzie już żaden nowy mieszkaniec, Kociama, próbując ściągnąć z najwyższej gałęzi starej gruszy najmniejsze i najbardziej wszędobylskie kocię, spadła z drzewa tak nieszczęśliwie, że skręciła sobie nogę. Pierwsza do domku z czerwonej cegły przybyła Pacynka, jako że była najmłodszą z grona przyjaciółek. Wbiegła po schodkach, powiewając szalem, podzwaniając kolczykami z kocimi główkami i odgrażając się Lichu, że wreszcie zrobi z nim porządek. Podwinęła marszczoną spódnicę i ściągnęła z gruszy protestujące głośno kocię, które najwyraźniej czuło się wyśmienicie, spoglądając na wszystkich z góry. Potem udała się do domu, gdzie na krześle siedziała Kociama ze spuchniętą nogą.
Pacynka wyjęła z kieszeni rolkę bandaża elastycznego oraz pudełeczko z maścią sporządzoną zeszłego roku przez Babcię Teklę i przykazała Kociamie stanowczo nie opierać się na chorej nodze. Wymyła wszystkie miski i miseczki, napełniła je jedzeniem i zwołała mieszkańców domu na drugie śniadanie. W jednej chwili przytulna kuchnia Kociamy wypełniła się mruczeniem, odgłosami chrupania i mlaskania, aż Pacynce zechciało się jeść i musiała ukroić sobie grubą kromkę domowego chleba, który jeszcze ciepły przesłała Kociamie Bajanna.
– Zapisz na kartce wszystko, co mamy kupić – zarządziła Pacynka, zbierając na rękę chrupiące okruszki. – Weronika i Filip zaraz pójdą do sklepu, a ja przyjdę po południu.
To rzekłszy, zadzwoniła kolczykami i udała się do domu, gdzie czekały na nią niedokończone projekty ilustracji do książki z bajkami. Na dodatek miała za sobą nieprzespaną noc i kłótnię z dużym, grubym czarnym kotem, który spierał się z nią o to, że kot, nawet w butach, i kareta zaprzężona w myszy to nie jest coś, co najbardziej pasowałoby do siebie… Ledwie zamknęła za sobą bramkę, najmniejsze i najbardziej ciekawskie z kociąt ponownie wlazło na wierzchołek gruszy i rozciągnęło się wzdłuż konaru jak malutka czarna pantera…
– Niech cię licho… – mruknęła Kociama i zaczęła na jednej nodze skakać na ganek.
Usiadła na drewnianej ławeczce i przymknęła oczy. Słońce miło głaskało ją po twarzy, a o nogi po kolei ocierały się bure, szare, rude, łaciate i czarne futerka. Kiedy Filip i Weronika przynieśli zakupy, Kociama spała już w najlepsze. Zaś najmniejsze z kociąt zdążyło w tym czasie zejść z gruszy, rozwinąć bandaż i owinąć się nim aż po szyję… Filip wyplątał kocię, Weronika obudziła Kociamę i wszyscy razem poszli do kuchni wypakować zakupy.
– To chyba jednak cholerne Licho – stwierdziła Kociama, ponownie bandażując nogę. – Powoli zaczyna mnie to wkurzać.
Filip i Weronika zgodzili się, że w takiej sytuacji nawet święty straciłby cierpliwość, i bardzo im się spodobało, że taka dorosła osoba jak Kociama używa słów „cholerne” i „wkurzać”.
Bo były to takie słowa, za które pani w szkole odejmowała punkty z zachowania.
– Ja myślę… – zaczął powoli Filip – że można by takie Licho schwytać…
– I przerzucić komuś przez siatkę – dokończyła Weronika.
– Tylko komu? – zastanawiała się Kociama. – Bo u nas…
– Myślę, że powinniśmy je złapać i wysłać do miasta – podsumował Filip. – Porozmawiamy z ciocią Bajanną, ona na pewno coś wymyśli.
Ciotka Bajanna uważnie wysłuchała Filipa i orzekła, że musi przedyskutować problem z Babcią Teklą i Pacynką, i w tym celu udała się na wieczorne spotkanie do Babci Tekli.
– Myślę – odezwała się Miaulina – że dobra łowna kotka załatwi całą sprawę.
– Chyba nie znasz Licha – powiedziała Pacynka, której po paru naparstkach wiśniowej nalewki nie zdziwiło nawet to, że siedzi przy stole z gadającą kotką. Zresztą ostatnimi czasy wszystko kładła na karb przepracowania. – Licho jest złe i podstępne.
Bajanna wyjęła z torby duży worek z płótna o gęstym splocie.
– Tego chyba nie przegryzie? – zapytała, spoglądając na Babcię Teklę.
– Licho na pewno mieszka przy drodze – powiedział Filip, któremu Bajanna nie kazała iść do łóżka tylko dlatego, że był pomysłodawcą łowów na Licho.
– Więc tam musimy się zaczaić – orzekła Pacynka i wszyscy uczestnicy zebrania, z wyjątkiem Miauliny, która miała spotkanie towarzyskie w całkiem innym miejscu, wyruszyli na drugi kraniec miasta do Kociamy.
Kociama siedziała w kuchni. Skręconą nogę położyła na oparciu fotela i czytała książkę pod zagadkowym tytułem „Sekretne życie właścicieli kotów”, a z ciemnych ciepłych zakamarków dobiegało senne mruczenie i posapywanie.
– Postanowiliśmy zapolować na Licho – oznajmił Filip, a Kociama aż klasnęła w dłonie. – Złapiemy je do worka i odeślemy do miasta.
A kiedy Bajanna, Babcia Tekla i Kociama zasiadły przy stole, popijając ziołową herbatę, Filip i Pacynka wyruszyli na zwiady. Drogą w świetle księżyca przeszli do stóp wzgórza, przeprawili się po kamieniach na drugą stronę strumienia i podeszli w pobliże drogi przez zagajnik pełen tajemniczych szeptów i szelestów. Po połyskującym srebrem asfalcie przebiegła łasiczka, poboczem przetoczył się jeż, sapiąc jak miniaturowa lokomotywa.
– Trochę tu strasznie – szepnął Filip.
– E tam! – skwitowała jego obawy Pacynka, podzwaniając kolczykami.
Usiedli skuleni na poboczu, ukryci za kępą zielska obficie porastającego brzeg szosy.
Księżyc schował się za chmurę i wyraźniej błysnęły gwiazdy.
– Wielki Wóz – szepnął Filip.
– Tak, nawet spory – zgodziła się Pacynka.
Myśleli jednak o dwu zupełnie różnych rzeczach: Filip spoglądał w pocętkowane białymi chmurami niebo, a Pacynka patrzyła na drogę.
Samochód zatrzymał się tuż za zakrętem i kierowca zgasił światła. A wtedy z błotnistego rowu po drugiej stronie drogi wylazło Licho. Zacierało ręce i chichotało pod nosem tak, że aż się całe zapluło. Kierowca otworzył drzwi i wyciągnął z samochodu przestraszonego, opierającego się psa. Licho aż dostało ze śmiechu czkawki i w ogóle rechotało tak głośno, że kierowcy trzęsły się ręce, gdy przywiązywał smycz do balustrady. Rozglądał się trwożnie dookoła, a tymczasem Filip z workiem w rękach czołgał się poboczem jak komandos z gry komputerowej. Jedna chwila i Licho znikło w worku, a naprzeciwko kierowcy pojawił się nieduży szary cień.
– Piękny mamy dzisiaj wieczór, nieprawdaż? – zagadnęła Miaulina i otworzyła przewieszoną przez ramię w charakterze torebki kosmetyczkę Babci Tekli. Wyjęła z niej nieduży notatnik. – Straż dla zwierząt wita w Złociejowie…
Kierowca wybałuszył oczy i powoli zaczął się wycofywać w kierunku samochodu.
– Nie tak szybko, drogi panie – wysyczała Miaulina. – Najpierw poproszę pańskie prawo jazdy… i dowodzik osobisty…
Kierowca wskoczył do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Pacynka, nie mniej niż on zdziwiona przemową Miauliny, pojawiła się przed maską samochodu jak duch. Nonszalancko oparła się ręką o pokrywę silnika i wyjęła z torebki telefon komórkowy (była zresztą jedyną osobą w miasteczku, która taki telefon posiadała).
– Skąd wzięłaś tę straż dla zwierząt? – zwróciła się do Miauliny, a kotka opadła na cztery łapy i parę razy wygięła grzbiet, aby go rozprostować.
– Z radia – odpowiedziała rzeczowo i zaczęła myć sobie przednią łapkę.
Tymczasem Filip odwiązał psa – w samą porę, bo na drodze pokazał się samochód straży miejskiej.
– Nareszcie coś się dzieje – wysapał komendant, gramoląc się zza kierownicy. Był tak przejęty pierwszą prawdziwą akcją w Złociejowie, że przybrał naprawdę groźny wyraz twarzy i z góry postanowił, że nie będzie żadnych ustępstw.
– Ten pan chciał porzucić psa – poinformowała Pacynka, podzwaniając kolczykami, a komendant nagle poczuł się wielki i silny.
– Kochana pani Kasieńko – powiedział – obiecuję, że nie ujdzie mu to na sucho.
I tak zapatrzył się w kolczyki z kocimi główkami, że nie zauważył, jak Filip podkradł się na palcach i wrzucił worek z Lichem na tylne siedzenie auta…
Pacynka obrzuciła kierowcę nienawistnym spojrzeniem.
– Zabieram tego psa – powiedziała. – Pan nie zasługuje nawet na to, żeby mieć pchły.
Tej nocy długo świeciło się okno w małym domku z czerwonej cegły. A honorowym gościem przyjęcia był komendant straży miejskiej, który cały mandat postanowił przeznaczyć na jedzenie dla podopiecznych Kociamy. Kiedy zaś przyjęcie dobiegło końca, komendant zaczerwienił się jak mały chłopiec i nieśmiało zwrócił się do Pacynki:
– Myślę, że w mojej niebezpiecznej pracy przydałby mi się pies…
A pies nic na to nie powiedział, tylko polizał rękę komendanta.
Kiedy Filip i Weronika dowiedzieli się, że pierwszy tydzień wakacji mają spędzić u jakiejś zupełnie nieznanej ciotki, strasznie się rozgniewali.
– Ciotka-idiotka – powiedział Filip.
– Ciotka-plotka – dorzuciła Weronika, aby nie być gorszą.
Mama nic na to nie powiedziała, tylko jeszcze raz przejrzała spakowane do dwóch walizek rzeczy. Filip znacząco chrząknął, a Weronika mruknęła:
– Nawet nie wiemy, jak się ta ciotka nazywa.
Mama złożyła w kostkę żółty podkoszulek i lekko się uśmiechnęła.
– Anna Baj – powiedziała.
Weronika sięgnęła po ulubioną lalkę i powiedziała coś naprawdę brzydkiego, coś, co rymowało się z „baj”, a Filip – aby nie być gorszym – dorzucił „Anna-stara-panna”. Bo o ciotce wiedzieli tylko tyle, że była samotna i nie miała dzieci.
Do Złociejowa, gdzie mieszkała ciotka Anna-stara-panna, zawiozła ich najlepsza koleżanka mamy, bo mama miała Ważne Sprawy w Pracy i nie mogła tak po prostu wyjechać. Pani Beata zapakowała walizki, Filipa i Weronikę i o ósmej rano wyjechali z dużego miasta. Po drodze mijali autobusy wiozące dzieci na kolonie i samochody ciągnące przyczepy kempingowe, i samochody, które były prawie jak mieszkalne domy. I w tych wszystkich samochodach siedzieli rodzice ze swoimi dziećmi i jechali na spotkanie ciekawych przygód. Tylko Filip i Weronika jechali do jakiejś wstrętnej ciotki, której nigdy w życiu nie widzieli! Na dodatek Złociejowo było tak małe, że nie było go na żadnej mapie i na pewno nie można było stamtąd wysłać kartki z napisem: „Pozdrowienia ze Złociejowa”.
Domek ciotki stał przy ulicy „…ych …ów”, bo tylko tyle pozwalał odczytać bluszcz zasłaniający tabliczkę z nazwą. Zaś sama ciotka była siwa, stara i krok w krok człapało za nią rude kocisko. Kocisko otarło się o nowe spodnie Filipa, zostawiło na nich trochę futra, a potem zahaczyło pazurem o podkolanówki Weroniki. Dziewczynka od razu postanowiła, że nie lubi kotów. A najbardziej to rudych.
Ciotka, niczego się nie domyślając, zaprosiła dzieci do kuchni i poczęstowała każde z nich filiżanką czekolady. Filiżanki trochę podobały się Weronice, bo przypominały jej naczynka z kompletu do kawy dla lalek – były niewielkie i miały złocony brzeżek. A potem ciotka zaprowadziła dzieci do ich pokoju.
Pokój mieścił się na poddaszu i stały w nim same stare meble, a z okna widać było całe Złociejowo. Ciotka bez przerwy opowiadała o tym, jak ładnie jest w ogrodzie i ile różnych rzeczy można robić w wakacje. Filip grzecznie kiwał głową, a Weronika zupełnie niegrzecznie milczała. Ale ciotka nie zwracała na to uwagi. W końcu zaprowadziła dzieci do ogrodu, a sama weszła do malutkiego domku, który nazwała „pracownią”.
– Jeśli będziecie czegoś potrzebować, to jestem tutaj – powiedziała.
Dzieci ruszyły w głąb ogrodu, po drodze skubnęły parę truskawek i pohuśtały się na zawieszonej na dwu sznurach desce. Potem obeszły wszystkie zakamarki, zajrzały w każdy kącik i zgodnie orzekły, że będzie jeszcze nudniej, niż im się wydawało. Na dodatek Weronika dotknęła bezskorupnego ślimaka i miała teraz śliskie, lepkie palce.
– Potrzebuję mydła – stwierdziła i pomaszerowała do domku, w którym zaszyła się ciotka.
– Potrzebuję mydła! – zawołała, wsuwając głowę przez uchylone drzwi.
Ciotka odłożyła na stół coś, co trzymała w ręce, i się uśmiechnęła. W kącikach jej oczu pojawiły się śmieszne zmarszczki.
– Wyobraź sobie – powiedziała – że kiedy twoja mama była tutaj po raz pierwszy, też dotknęła ślimaka… Pełno ich tu wszędzie. Chyba lubią poziomki.
Weronika umyła ręce i wytarła je w niebieską ściereczkę.
– Jeśli chcesz zobaczyć, co takiego robię – powiedziała ciotka – to możesz.
Weronika nie chciała. Wyszła do ogrodu i zawołała Filipa. Ale Filipa nigdzie nie było i dopiero gdy wyszła przed bramkę domu, zobaczyła, że Filip rozmawia z jakimś piegowatym rudzielcem, najwyraźniej o futbolu, bo obaj wymachiwali nogami tak, jakby kopali piłkę.
– Filip… – zaczęła, ale brat tylko machnął ręką. – Filip…
– Jeśli chcesz z nami zagrać – powiedział piegowaty rudzielec – to załóż na siebie coś normalnego.
Ale Weronika nie chciała. Zamiast tego wyszła na ulicę i zaczęła się przyglądać stojącym wzdłuż niej domkom. Wszystkie były małe i stare i wszystkie były otoczone starymi drzewami owocowymi. Ale – musiała to przyznać – dom ciotki był najładniejszy ze wszystkich.
Słońce złociło dachówki na stromym dachu i prześwitywało drobnymi plamkami przez liście jabłoni. Weronika przeszła raz i drugi wzdłuż uliczki i już miała zawrócić do bramki, gdy nagle poczuła, że nastąpiła na coś miękkiego. Pochyliła się i zobaczyła starą pluszową zabawkę – szarego kotka z oderwanym uchem. Widocznie jakieś dziecko porzuciło go, przebiegając obok. Zabawka była zniszczona i brudna, więc Weronika ujęła ją w dwa palce i trzymając z dala od siebie, zaniosła do małego domku, gdzie pochylona nad stołem ciotka była czymś bardzo zajęta.
– Gdzie mogę TO wyrzucić? – zapytała Weronika.
Ciotka podniosła głowę.
– Dlaczego od razu „wyrzucić”? – Spojrzała na Weronikę z wyrzutem. – Połóż go tu, na stole.
Weronika położyła kotka na stole i usiadła na drewnianym zydelku.
– Filip ma już kolegę i poszli grać w piłkę – poskarżyła się dziewczynka.
W kącikach oczu ciotki błysnęły słoneczne zmarszczki.
– To dobrze – odparła ciotka. – A ty zaraz dostaniesz… dostaniesz…
Włożyła zabawkę do miski napełnionej wodą i czymś, co mocno się pieniło i ładnie pachniało, potem wypłukała ją pod kranem i zawinęła w ręcznik.
– …dostaniesz kotka – dokończyła, a oczy Weroniki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
Ciotka wyczesała wilgotny plusz i otworzyła nieduże drewniane pudełko. Coś z niego wyjęła, coś ucięła, czemuś uważnie się przyjrzała. Potem szyła, przymierzała, mruczała do siebie, a Weronika patrzyła, patrzyła i patrzyła. I pomimo że patrzyła uważnie, nie zauważyła, jak ciotka wszyła w brzuszek kotka małe kryształowe serduszko.
– Gotowe – powiedziała. Ucięła koniec nitki i zawiązała na szyi kotka czerwoną wstążeczkę.
Weronika wzięła kotka z rąk ciotki i spojrzała na stół. Leżało tam mnóstwo szmacianych zabawek, dużych i małych.
– Maskotki – powiedziała ciotka. – To właśnie robię. Jeżeli chcesz, to…
Ale Weronika już tego nie słyszała, bo wybiegła do ogrodu pokazać kotkowi wszystko, co się w nim znajdowało. Jabłonie, truskawki, sałatę i ślimaki. A kiedy kotek zobaczył wszystko, co się dało pokazać, Weronika odgarnęła bluszcz z tabliczki.
– Ulica Dobrych Czarów – przeczytała i wydało się jej, że kotek zamruczał.
„Ulica Zaczarowanych Zabawek” napisała na chodniku kawałkiem wapiennego kamienia.
A gdy nadeszła pora podwieczorku, Weronika lubiła już wszystkie koty i czuła się tak, jakby mieszkała w małym starym domku od bardzo, bardzo dawna.
– Ciociu – powiedziała przy kolacji. – Mogłabym jutro popracować razem z tobą?
Nadszedł ciepły wieczór, a z ogrodu napłynął zapach akacji. Ciotka przykryła Weronikę niebieską kołdrą, a Filipa – czerwoną. Dziewczynka położyła kotka na poduszce i pogłaskała go po jeszcze wilgotnym futerku.
– Mrr, mrr, mrr – zamruczał kotek.
Weronika spojrzała na niego zdumiona, ale nie ma się co dziwić, przecież nie wiedziała nic o małym kryształowym serduszku…Skarb Babci Weteranki
Babcię Weterankę w miasteczku znali wszyscy. Mówiono nawet, że miała tyle lat, ile miasteczko, ale nie było to prawdą. Na pewno od Babci Weteranki starszy był dom, w którym mieszkała. Dom był duży, z gankiem oplecionym winobluszczem, a tuż przy drzwiach, mocno przykręcony do ściany, wisiał stary, pokryty zielonym nalotem dzwon.
Dawno, dawno temu Babcia Weteranka była zwyczajną lekarką, a jeszcze dawniej niż dawno, dawno temu – podczas wojny, o której właściwie nie pamiętał już nikt prócz dwu staruszków spotykających się w parku, aby zagrać w szachy – Babcia Weteranka opatrywała rannych. Ale to było naprawdę bardzo dawno temu i Babcia Weteranka nie lubiła wspominać tamtych lat.
Czasami zapraszano Babcię Weterankę do jedynej w miasteczku szkoły, aby – jak to określały młode nauczycielki z paznokciami pomalowanymi w kolorowe kwiatki – dzieci mogły spotkać się z historią. I właśnie dlatego, gdy Katarzynka pakowała do plecaka podręcznik i zeszyt do historii, zawsze miała przed oczyma pomarszczoną twarz Babci Weteranki.
Babcia Weteranka pracowała w ośrodku zdrowia dopóty, dopóki pewnego razu nie poczuła, że dłużej niż zwykle zastanawia się nad tym, jakie lekarstwo przepisać pacjentowi.
– Lekarz musi być sprawny – powiedziała, a potem zapakowała do brązowej skórzanej torby swój kubek, puszki z herbatą i cukrem oraz zegarek, który stał na biurku tak długo, że na blacie pozostały ślady jego nóżek.Mieszkańcy miasteczka urządzili Babci Weterance wspaniałe przyjęcie ogrodowe, a szkolne dzieci, którym robiła zastrzyki, ofiarowały jej ogromną laurkę w kształcie serca. Babcia Weteranka, która przez całe życie zajmowała się innymi, dopiero wtedy odkryła, że tak naprawdę nie ma nikogo bliskiego. Gdyby nie pręgowana kotka, którą znalazła kiedyś w szczerym polu, nikt nie witałby jej w progu drzwi, gdy wracała do domu. A z domu, szczególnie wiosną i latem, gdy okoliczne łąki pełne były rozmaitych ziół, Babcia Weteranka wychodziła bardzo często.
Na wiosnę zbierała żółte główki mleczy, z których robiła wyśmienity syrop na kaszel, latem zbierała kwiat lipy na przeziębienia i różne inne zioła, na których znała się bardzo dobrze.
Jednak oprócz ziół Babcia Weteranka miała swój specjalny sekret, który pomagał, gdy zawodziło wszystko inne. Ale co to było – tego w miasteczku nikt nie wiedział i nawet pani z lokalnej gazety nie udało się zdobyć tej informacji. Pani próbowała śledzić Babcię Weterankę, ale oczywiście nie wyśledziła niczego prócz tego, że kiedy Babcia wieczorem siada w dużym miękkim fotelu, to szara kotka wskakuje jej na kolana i zaczynają długą rozmowę. Rzecz jasna taka informacja nie nadawała się do Poważnej Gazety, więc pani zrezygnowała po kilku nieudanych próbach…
Pewnego dnia, kiedy wyjątkowo deszczowy początek września sprawił, że nieduży strumyk płynący za miasteczkiem zamienił się w rwącą rzekę, Katarzynka postanowiła wybrać się na spacer w przerwie między jedną a drugą ulewą. Założyła żółtą pelerynę i zielone kalosze, na wszelki wypadek zabrała małą parasolkę i zostawiwszy na stole liścik do mamy, wyszła z domu.
Na ulicach stały ogromne kałuże, trawniki pozamieniały się w podmokłe łączki, a woda w rynnach bulgotała we wszelkich możliwych tonach. Katarzynka minęła ostatnie domy miasteczka – ujrzawszy w oknie Babcię Weterankę, pomachała jej ręką i rozchlapując na wszystkie strony wodę, pobiegła małą ścieżką tam, gdzie w wąwozie szumiał rozgniewany potok.
– Jestem małą syrenką – powiedziała i już, już miała usiąść na kamieniu w najbardziej syreniej pozie, aby zaśpiewać najbardziej syrenią piosenkę, jaką sobie po drodze wymyśliła, gdy nagle przez szum płynącej wody usłyszała jakiś rozpaczliwy głosik, który najwyraźniej wzywał pomocy.
Katarzynka zerwała się z kamienia i zaczęła schodzić stromym, śliskim brzegiem parowu. A kiedy była już na dole, zobaczyła, że na grubym konarze, który musiała z daleka przynieść brudnożółta woda, siedzi mały, zupełnie malutki i przemoczony kotek. Szeroko otwierał pyszczek i trzymał się śliskiej kory wszystkimi czterema łapkami. Katarzynka spróbowała wyciągnąć rękę, ale przerażony kotek tylko zacisnął oczy i zaczął płakać jeszcze głośniej. Katarzynka zdjęła więc zielone kalosze i trzymając się mocno gałęzi wierzby zwieszających się tuż nad wodą, weszła do strumienia.
Woda była przeraźliwie zimna, ale dziewczynka dzielnie dobrnęła na środek rwącego potoku i ostrożnie odczepiła wszystkie pazurki – co wcale nie było takie łatwe, bo kiedy udało się jej odczepić przednie, to tylne chwytały się kory jeszcze mocniej. A gdy zabierała się za tylne, to przednie były już mocno wczepione w konar. Tak więc trwało to na tyle długo, że obydwoje zdążyli porządnie przemarznąć.
W powrotnej drodze kichali na przemian – raz kotek, a raz Katarzynka – i pewnie skończyłoby się to nie najlepiej, gdyby nie Babcia Weteranka, która wypatrzyła ze swojego okna przemoczoną dwójkę. Wybiegła przed dom i po chwili Katarzynka i kotek siedzieli w ciepłej kuchni. W piecu buzował ogień, na fotelu mruczała szara kotka, a Babcia Weteranka szybciutko zaparzyła jakąś ziołową herbatkę. Katarzynka wypiła cały kubek, ale kotek na herbatkę nie miał najmniejszej ochoty. Siedział, kichał i trząsł się, pomimo że jego futerko zdążyło już obeschnąć. Babcia Weteranka poprawiła wysuwającą się z siwych włosów srebrną szpilkę.
– Tu może pomóc tylko kocyk – powiedziała ni to do siebie, ni to do kotki, ni to do swoich gości.
Podeszła do malowanej w kwiaty skrzyni i wyjęła z niej nieduży wyblakły kawałek materiału z poszarpanymi frędzlami. Wzięła kotka z kolan Katarzynki i owinęła go tak, że ledwie widać mu było czubki uszu. A potem usiadła naprzeciw dziewczynki i uśmiechnęła się tajemniczo.
– To jest właśnie mój skarb – powiedziała, a oczy Katarzynki zrobiły się okrągłe jak dwa niebieskie guziki.
– TO? – zapytała dziewczynka.
Babcia Weteranka pokiwała głową.
– Dawno, dawno temu….
Deszcz uderzył w szyby i jego szum zlał się z mruczeniem szarej kotki. Zatrzeszczały polana w piecu, zapachniały letnie zioła. Opowieść Babci przeniosła Katarzynkę w środek zimowej nocy, kiedy od mrozu pękała na drzewach kora, a Babcia Weteranka, która była wtedy jeszcze młodą dziewczyną z długim jasnym warkoczem, niosła do szpitala malutkie dziecko, brnąc po kolana w śniegu. I kiedy miała już usiąść pod drzewem i się poddać, zobaczyła, jak z mroku wychodzi przedziwna postać otulona długim płaszczem.
„Masz – powiedział nieznajomy – owiń się tym”. I zdjął długi płaszcz. „Idź, bo spóźnisz się na kolację” – dodał, a kiedy Babcia owinęła siebie i dziecko płaszczem, nieznajomy odwrócił się i zniknął. A Babcia Weteranka zdążyła tylko dostrzec, że na plecach miał ogromne, białe skrzydła…
– A był to wieczór wigilijny… – starsza pani zakończyła swą opowieść.
Katarzynka spojrzała na pyszczek kotka, który ciekawie rozglądał się po kuchni.
– A ja też mogę? – zapytała, wsuwając stopy pod skraj kocyka.
Babcia Weteranka skinęła głową.
Miłe ciepło przeniknęło stopy dziewczynki tak, jakby oparła je o skraj pieca. Kotek wdrapał się na fotel i chwycił pazurkami koniec ogona szarej kotki.
– Nie powiem o tym nikomu – powiedziała Katarzynka, a Babcia Weteranka tylko się uśmiechnęła.
– Myślisz, że ktokolwiek by mi uwierzył?Tysiąc innych rzeczy
Zegar na ścianie odezwał się z przekorą:
– Tak-tak-tak…
Problem z Babcią Weteranką polegał na tym, że wcale się nie czuła „żywą historią”. Miała swoje wspomnienia i swoje 90 lat, szarą kotkę i nieduży domek na skraju miasta. I tak było jej najlepiej. Znała po imieniu wszystkie zioła rosnące na łące pod lasem, którą widziała z okna swojej kuchni. Znała po imieniu okoliczne psy i koty, i dzieci, które w drodze nad strumień wpadały wczesnym latem na talerzyk truskawek ze śmietaną albo na garść soczystych czereśni. Babcia Weteranka lubiła dzieci, czasami nawet przyznawała się przed szarą kotką, że woli rozmawiać z dziećmi niż z dorosłymi, a szara kotka potakiwała, myjąc różowy nosek. Kiedy jednak Babcię Weterankę odwiedzały dzieci ze szkoły, żeby porozmawiać o tym, jak to było dawno temu, Babcia nie wiadomo czemu robiła się bardzo zła.
– Dawno to dawno – powiedziała pewnego dnia do swojej kotki, a ta od razu się z nią zgodziła.
Nadejście wakacji zwykle oznaczało spokój, ale tego roku stało się inaczej. Do szkoły, która zazwyczaj w wakacje stała pusta, przyjechała kolonia. I nie była to zwyczajna kolonia, ale grupa dzieci z domu dziecka. Babcia Weteranka podejrzewała skrycie, że dzieci przyjechały na kolonie do Złociejowa tylko dlatego, że nie kosztowało to zbyt wiele i – jako że i tym razem kotka przytaknęła – Babcia była pewna, że się nie myli.
Z okna swojej kuchni obserwowała, jak piętnaścioro dzieci maszeruje w karnym szyku do lasu albo jak tapla się w strumieniu, i nie wiadomo dlaczego było jej smutno. Ale pewnego popołudnia, kiedy akurat miała zabrać się za pakowanie kwiatu lipy do niedużych papierowych torebek, zadzwonił dzwonek przy furtce i zobaczyła piętnaścioro dzieci stojących w rzędzie przy ogrodzeniu. I nie wiadomo dlaczego nagle zrobiła się zła.
– Żywa lekcja historii? – mruknęła kotka i na wszelki wypadek dała susa do ogrodu, a Babcia zdjęła kraciasty fartuch i poprawiła włosy.
A potem wyszła przed dom i spojrzała na wpatrzone w nią piętnaście par oczu. Za dziećmi stała pani wychowawczyni, uśmiechając się przepraszająco.
– Dzieci, przywitajcie się z panią Teklą – powiedziała, a Babcia, którą od dawien dawna wszyscy nazywali po prostu Babcią, przez chwilę rozglądała się za panią Teklą.
– Dzień dobry – powiedziały chórem dzieci.
Babcia Weteranka westchnęła głęboko. Zobaczyła, że pani szybciutko rozdała dzieciom małe świstki papieru, i gotowa była dać głowę, że na tych małych karteczkach zapisane są pytania, jakie za chwilę jedno po drugim zadadzą jej dzieci… I właśnie wtedy poczuła, że strzyka jej w plecach, że na skutek deszczu, który do niedawna padał i padał w Złociejowie, bolą ją stawy i że ma 90 lat, a w tym wieku ma pełne prawo cierpieć na sklerozę.
– Powiedziano nam, że podczas wojny… – zaczęła drobna rudowłosa dziewczynka, ukradkiem zerkając na kartkę.
Babcia Weteranka zastukała w podłogę werandy parasolem – nie potrzebowała jeszcze laski, a parasol był jedyną rzeczą, która akurat była pod ręką i nadawała się do stukania.
– Żadnej wojny – powiedziała Babcia głośno i dobitnie. – Wojna nie jest dla dzieci, chyba wyrażam się jasno.
Piętnaście głów pokiwało z ulgą, a szara kotka ukryta w krzakach cicho zachichotała.
– A w komputerze? – wyrwało się wysokiemu chłopcu w czerwonej podkoszulce.
– W komputerze tym bardziej – oświadczyła Babcia, a dzieci bardzo się zdziwiły, bo wydawało się im, że Babcia powinna zapytać, co to jest komputer, a potem chwycić się rękoma za głowę.
– To co jest dla dzieci? – zapytał inny chłopczyk, pracowicie przeżuwając kartkę papieru.
– Bajki – powiedziała Babcia. – Dla dzieci są czary i bajki, i maliny prosto z krzaka, i jeszcze tysiąc innych rzeczy.
Pani wychowawczyni zamachała rękoma, ale Babcia uśmiechnęła się słodko i zaprowadziła wszystkie dzieci do ogrodu.
– Zaczniemy od malin – powiedziała. Zerwała parę liści łopianu i pokazała dzieciom, jak zrobić z nich zielone torebki na owoce. A największą torebkę podała pani wychowawczyni, która zarumieniła się i nieśmiało zapytała:
– A… spotkanie?
– To jest właśnie SPOTKANIE – odparła Babcia.
A kiedy dzieci najadły się świeżych malin i niedojrzałych porzeczek, usiadły na trawniku jak stadko szpaków. Babcia przyniosła mały składany stołeczek i siadła między nimi.
– Proszę pani… – zaczął ciemnowłosy chłopiec – a dlaczego tego miejsca nie ma na mapie?
Babcia poprawiła okulary.
– A czy wszystko zawsze musi być na mapie? – zapytała, a dzieci odpowiedziały, że nie musi.
– A… czemu to miejsce się nazywa Złociejowo? – zapytała jakaś dziewczynka.
– Moja kotka ma na imię Miaulina – powiedziała Babcia i dzieci wybuchnęły śmiechem.
Pani wychowawczyni trochę się ociągała, ale po chwili również się roześmiała. Wtedy Babcia wstała, skinęła na dzieci i oświadczyła:
– A teraz odwiedzimy moją dobrą przyjaciółkę.
I energicznym krokiem wyszła na chodnik, a za nią dzieci, które nagle zapomniały, jak się chodzi w parach.
– „W małym mieście Złociejowie” – zaśpiewała nagle Babcia – „cały świat stoi na głowie…”
A dzieci zaczęły się śmiać, a pani wychowawczyni nie zwróciła im uwagi, że hałasują. Więc hałasując i podskakując, dotarły na niedużą uliczkę, gdzie bluszcz przykrywał tabliczkę z nazwą. Babcia zatrzymała się przed bardzo starym domkiem i przechylając się przez murek, zawołała:
– Bajanno! Masz gości!
W drzwiach domku stanęła starsza pani, a obok niej dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka.
– A, proszę, proszę – powiedziała starsza pani i dzieci otworzyły furtkę.
I dzieci z kolonii, jedno po drugim, weszły do ogrodu, a potem do małego domku, gdzie w pudełkach leżały kolorowe szmatki, koraliki i wstążeczki.
– Tutaj nasza ciocia robi zaczarowane zabawki – powiedziała dziewczynka, a starsza pani wybrała kilkanaście zabawek i wręczyła po jednej każdemu dziecku.
I co dziwniejsze, każde dostało to, co najbardziej lubiło… Jeśli to był pajac, to uśmiechał się wesoło, jeżeli lalka – to mrugała niebieskimi oczyma jak żywa, a jeśli pies – to powarkiwał na pluszowego kota. Pani wychowawczyni przez chwilkę pożałowała, że nie jest małą dziewczynką, ale zupełnie niepotrzebnie, bo starsza pani zawiesiła na jej szyi malutkie kryształowe serduszko.
Dzieci zostały w ogrodzie Bajanny do wieczora, a kiedy nadeszła pora powrotu na kolację, obiecały, że jeszcze nieraz przyjdą w odwiedziny.
– W Złociejowie, mieście starym, same cuda, same czary – śpiewały dzieci, wracając na kolonię, a najgłośniej śpiewała pani wychowawczyni.
Zaś Bajanna i Babcia długo patrzyły za nimi, uśmiechając się tajemniczo. Bo przecież Babcia obiecała dzieciom tysiąc innych rzeczy, które powinny były wydarzyć się tego lata.Album Rudolfiny
Kiedy głosy dzieci ucichły w oddali, a na uliczkach miasteczka zapaliły się pierwsze latarnie, Bajanna odprowadziła Babcię Weterankę, która nagle przypomniała sobie, że tak naprawdę wolałaby być Babcią Teklą. Czekoladowy likier mile rozgrzał jej stare kości i Babcia Tekla, pożegnawszy przyjaciółkę, ruszyła w stronę domu. Dom zaś, jak już wiemy, stał na samym skraju miasteczka, tak daleko, że nie było tam latarni, i gdyby nie jasno świecący księżyc, droga do domu byłaby bardzo niewygodna.
Weronika i Filip stali w oknie i tak długo machali rękami za odchodzącą Babcią Teklą, aż jej drobna figurka nie znikła w brzozowym zagajniku.
– Filip, Weronika, marsz do łóżka – powiedziała Bajanna i dzieci pomaszerowały na poddasze, wyglądając w swoich białych piżamkach jak dwa duszki.
Tymczasem Babcia Tekla szła powoli wąską ścieżką, którą znała prawie na pamięć, przypominając sobie bardzo dawne czasy, kiedy w miasteczku zapalano gazowe latarnie i gdy nie było ani telewizorów, ani komputerów… Był to oczywiście tylko wstęp do przypomnienia sobie wszystkich zabaw, w jakie bawiły się wtedy dzieci i jakich Babcia zamierzała nauczyć gromadkę z kolonii.
– Kółko graniaste… – podśpiewywała radośnie pod nosem, gdy nagle zabiegła jej drogę zaaferowana Miaulina.
– Wiedziałam, że z tego będą same kłopoty – mruknęła kotka, wysoko zadzierając puszysty ogon. – Trzeba było jak zwykle zrobić „żywą lekcję historii”…
– Historii… – prychnęła pogardliwie Babcia Tekla. – Ładna mi historia… O dinozaurach mogą sobie poczytać w encyklopedii.
Babcia Tekla spojrzała za siebie akurat w tej chwili, gdy gasły dwa światełka na poddaszu Bajanny.
– No i gdzie te kłopoty? – zapytała, głaszcząc Miaulinę po miękkim futrze.
– W kuchni – odpowiedziała kotka i wbiegła do domu.
Babcia Tekla przetarła okulary. Na starym drewnianym krześle, z głową opartą o stół, spała smacznie rudowłosa dziewczynka.
– Po prostu wzięła i przyszła – powiedziała kotka.
Babcia Tekla delikatnie dotknęła ramienia dziewczynki.
– Co tutaj robisz? – zapytała, a Miaulina wygięła ogon w znak zapytania.
– Bo ja nic nie wiem – odpowiedział nocny gość.
Babcia Tekla westchnęła i postawiła na piecu czajnik. W palenisku tliło się jeszcze spore polano, więc dorzuciła wiązkę suchych szczapek i ogień strzelił wesoło do góry.
– Kiedyś ktoś już to powiedział – mruknęła Miaulina i wskoczyła na kredens. Delikatnie brzęknęły szklanki i talerze.
– I chcesz o tym porozmawiać? – zapytała Babcia Tekla, a dziewczynka pokiwała głową.
Babcia zaparzyła herbatę w dwu pękatych garnuszkach i podsunęła dziewczynce cukiernicę pełną brązowych kryształków.
– Co to jest? – zapytała dziewczynka.
– Cukier – odpowiedziała Babcia Tekla.
W ciszy rozległo się głośne mruczenie Miauliny.
– Więc czego nie wiesz? – zapytała cicho Babcia Tekla.
Dziewczynka się zamyśliła.
– Bo to jest tak – zaczęła, siorbiąc herbatę – każdy kogoś ma, a ja nikogo. Artek ma tatę pijaka, mama Tosi siedzi w więzieniu.
Babcia Tekla poprawiła okulary.
– A moi rodzice są N.N. – dokończyła dziewczynka. – I dlatego nazywam się Kowalska.
Przed oczyma Babci Tekli przesunął się rząd drewnianych tabliczek.
– A jak masz na imię? – zapytała, a dziewczynka zaczerwieniła się aż po same uszy.
– Ala – odpowiedziała. – Ale przezywają mnie Rudzielec.
Miaulina przeciągnęła się i szeroko ziewnęła.
– Przecież to jest księżniczka Rudolfina – zamruczała i na powrót zwinęła się w kłębek, przykrywając łapką różowy nos.
– Księżniczka Rudolfina? – zapytała dziewczynka, szeroko otwierając oczy.
Babcia Tekla uśmiechnęła się do Miauliny.
– Tak się często zdarza – zaczęła wyjaśniać – że złe czarownice porywają księżniczki z dziecinnych pokoi albo złe macochy porzucają je w lesie…
Potem wstała i wyjęła z kredensu gliniany świecznik. Zapaliła świecę i zgasiła lampę. Czerwony blask ognia zatańczył na podłodze i zatoczył krąg na suficie.
– Ale dzisiaj nie ma już księżniczek – powiedziała dziewczynka – ani książąt, ani nawet złych czarownic.
– Bo dzisiaj są komputery – mruknęła pod nosem Babcia Tekla, zaś głośno powiedziała: – Dzisiaj nie ma czasu na baśnie. Baśnie rosną powoli, jak drzewa w parku. Potrzebują czasu, żeby zakwitnąć… a dzisiaj mało kto ma czas.
Wiszący na ścianie zegar cicho wybił jedenastą. Odpowiedział mu zegar na kościelnej wieży. A kiedy zapadła cisza, odezwał się dzwonek przy furtce. Babcia Tekla spojrzała w okno i pokiwała głową.
– Zaczekaj chwilkę – powiedziała i zeszła po schodach.
Na ulicy stała roztrzęsiona pani wychowawczyni.
– Pani Teklo… – zaczęła, ale Babcia nie dała jej dokończyć.
– Jest u mnie – powiedziała. – I jeśli można, niech zostanie do jutra.
– Z Alą zawsze są kłopoty. – Pani otuliła się żakietem.
– Były – sprostowała Babcia Tekla. – Były.
Kryształowe serduszko błysnęło w świetle księżyca i cicho zadzwoniło o guzik.
– Jutro sama odprowadzę Rudolfinę – dodała Babcia.
– Kogo? – zapytała pani, ale Babcia położyła palec na ustach.
– Tajemnica – szepnęła i zawróciła w stronę domu.
Rudowłosa dziewczynka zwinęła się w kłębek na łóżku Babci Tekli zupełnie jak Miaulina.
– Śpij, księżniczko – szepnęła Babcia i pochyliła się nad rozczochraną rudą główką. A potem przykryła śpiące dziecko ciepłym kocem i delikatnie pociągnęła zwisający z kredensu ogon Miauliny.
– Dzyń, dzyń – mruknęła ironicznie kotka.
Babcia Tekla owinęła się wełnianym szalem.
– Miaulino – powiedziała – wychodzę.
– Dobrze, dobrze – odparła kotka. – Jak zwykle, Miaulina wszystkiego dopilnuje…
Ale kiedy Babcia Tekla zamknęła za sobą drzwi, kotka uśmiechnęła się ciepło, zeskoczyła z kredensu i ułożyła się obok dziewczynki, na wszelki wypadek kładąc łapkę na jej uchu.
Tymczasem Babcia Tekla pomachała ręką księżycowi, który łypał zza chmury srebrnym okiem, i udała się na drugi kraniec miasteczka, gdzie w starej kamienicy mieszkała Pacynka.
Pacynka pojawiła się w mieście dość dawno. Wprowadziła się do mieszkania swojego dziadka, żeby się nim opiekować i – jak to zwykła mówić – odpocząć od zgiełku. Ale kiedy dziadek staruszek zmarł, Pacynka przywiozła z wielkiego miasta rozklekotanym samochodem resztę swoich rzeczy i została już na zawsze. W pokoiku na piętrze urządziła niedużą pracownię i tam malowała obrazy. Pomimo że była dużo, dużo młodsza od Bajanny, serdecznie się zaprzyjaźniły, a i u Babci Tekli zdarzyło się jej nieraz zasiedzieć nad naparstkiem kakaowego likieru.
Babcia Tekla znała ją więc na tyle dobrze, aby wiedzieć, że północ to dla niej środek dnia i dlatego wybrała się do niej w sprawie niecierpiącej zwłoki.
– Rodzinny album… – powiedziała Pacynka, zapraszając Babcię Teklę do pracowni. – Album księżniczki Rudolfiny… Myślę, że da się coś zrobić.
A kiedy Pacynka mówiła, że coś da się zrobić, to oznaczało, że nie ma nic prostszego pod słońcem.
Babcia Tekla pogłaskała dużego, grubego czarnego kota Pacynki i udała się do domu. Księżyc nad miasteczkiem mrugał łobuzersko, a kilka kotów przebiegło przez wąską uliczkę, najwyraźniej zmierzając na nocne spotkanie.
– Pozdrowienia dla Miauliny – rzucił jeden z nich i zniknął w mroku.
Babcia Tekla cicho zamknęła furtkę, pozostawiając klucz w zamku. Dziewczynka i Miaulina spały mocnym zdrowym snem na starym łóżku, więc Babcia Tekla położyła się w pokoju pod kraciastą pierzynką.
– Tak-tak-tak? – zapytał zegar, a Babcia pokiwała głową.
Kiedy promienie słońca zajrzały do pokoju, Babcia Tekla wstała, otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz.
– Rudolfino! – zawołała głośno. – Rudolfino, obudź się w tej chwili!
Dziewczynka usiadła na łóżku i rozejrzała się dookoła.
– Co się stało? – zapytała.
Babcia Tekla odsłoniła gipiurowe firaneczki.
– Zobacz tylko – zachęciła, wskazując na schodki przed domem.
A na schodkach stał drewniany kuferek ze złoconymi okuciami. Do jego uchwytu przyczepiony był pożółkły bilecik z napisem: „Księżniczka Rudolfina”. Babcia Tekla i dziewczynka otworzyły wieko i zajrzały do środka.
– Ojej! – zawołała dziewczynka, otwierając starą, pachnącą kurzem księgę. – Album rodzinny – przeczytała i szeroko otworzyła oczy, przyglądając się delikatnym miniaturom, na których byli książęta i księżniczki, karoce, pałace, rycerze i jednorożce. Zaś na ostatniej stronie widniała pusta ramka w kształcie serca. „Zaginiona księżniczka Rudolfina” – głosiły złocone litery.Żegnaj, Licho
Kociama wraz z podopiecznymi mieszkała w domku z czerwonej cegły, którego ganek obity był złocistymi deskami. Z nieskoszonej trawy wysuwały się białe głowy margerytek, czerwone kleksy maków i smukłe łodygi liliowych dzwonków. A spomiędzy nich od czasu do czasu wyglądała ciekawska mordka z nastroszonymi wąsikami, błyskając parą żółtych, zielonych lub dziwnie niebieskich oczu, i na powrót znikała w trawie.
W Złociejowie nikt do końca nie wiedział, ile kotów dzieliło dom z Kociamą. A to dlatego, że co jakiś czas niektóre z nich opuszczały ogród Kociamy i zaczynały nowe życie w nowych domach albo nagle pojawiały się kolejne – pozostawione w tekturowych pudełkach przed bramką małego domku albo przerzucane przez kamienny mur okalający ogród. Każdy taki nowy przybysz budził szczere oburzenie mieszkańców Złociejowa, ponieważ nikt z nich nigdy nie dopuścił się takiego czynu. Jednak – mimo że miasteczko leżało z dala od ruchliwych autostrad – co jakiś czas komuś udawało się odnaleźć boczną drogę wiodącą wybojami przez pola. Zdarzało się to głównie wtedy, gdy rozpoczynały się wakacje. Kociama często myślała o tym, że z pewnością prościej byłoby odnaleźć najbliższy hotel dla zwierząt lub młodą osobę, która za niewielką opłatą zgodziłaby się zajmować pozostawionym w domu mruczkiem, niż trafić do Złociejowa, którego – jak już zapewne wiecie – nie było na żadnej mapie. Niejedna noc upłynęła Kociamie, Bajannie, Pacynce i Babci Weterance na zastanawianiu się nad tym, aż w końcu Pacynka, która oprócz malowania obrazów zajmowała się wróżeniem z kart i miała na biurku prawdziwą kryształową kulę, orzekła, że to pewnie sprawka jakiegoś Licha, które, jak wszyscy wiedzą, nigdy nie śpi…
I Licho rzeczywiście nie spało. Pewnego dnia, kiedy wszystko wskazywało na to, że do ogrodu Kociamy nie przybędzie już żaden nowy mieszkaniec, Kociama, próbując ściągnąć z najwyższej gałęzi starej gruszy najmniejsze i najbardziej wszędobylskie kocię, spadła z drzewa tak nieszczęśliwie, że skręciła sobie nogę. Pierwsza do domku z czerwonej cegły przybyła Pacynka, jako że była najmłodszą z grona przyjaciółek. Wbiegła po schodkach, powiewając szalem, podzwaniając kolczykami z kocimi główkami i odgrażając się Lichu, że wreszcie zrobi z nim porządek. Podwinęła marszczoną spódnicę i ściągnęła z gruszy protestujące głośno kocię, które najwyraźniej czuło się wyśmienicie, spoglądając na wszystkich z góry. Potem udała się do domu, gdzie na krześle siedziała Kociama ze spuchniętą nogą.
Pacynka wyjęła z kieszeni rolkę bandaża elastycznego oraz pudełeczko z maścią sporządzoną zeszłego roku przez Babcię Teklę i przykazała Kociamie stanowczo nie opierać się na chorej nodze. Wymyła wszystkie miski i miseczki, napełniła je jedzeniem i zwołała mieszkańców domu na drugie śniadanie. W jednej chwili przytulna kuchnia Kociamy wypełniła się mruczeniem, odgłosami chrupania i mlaskania, aż Pacynce zechciało się jeść i musiała ukroić sobie grubą kromkę domowego chleba, który jeszcze ciepły przesłała Kociamie Bajanna.
– Zapisz na kartce wszystko, co mamy kupić – zarządziła Pacynka, zbierając na rękę chrupiące okruszki. – Weronika i Filip zaraz pójdą do sklepu, a ja przyjdę po południu.
To rzekłszy, zadzwoniła kolczykami i udała się do domu, gdzie czekały na nią niedokończone projekty ilustracji do książki z bajkami. Na dodatek miała za sobą nieprzespaną noc i kłótnię z dużym, grubym czarnym kotem, który spierał się z nią o to, że kot, nawet w butach, i kareta zaprzężona w myszy to nie jest coś, co najbardziej pasowałoby do siebie… Ledwie zamknęła za sobą bramkę, najmniejsze i najbardziej ciekawskie z kociąt ponownie wlazło na wierzchołek gruszy i rozciągnęło się wzdłuż konaru jak malutka czarna pantera…
– Niech cię licho… – mruknęła Kociama i zaczęła na jednej nodze skakać na ganek.
Usiadła na drewnianej ławeczce i przymknęła oczy. Słońce miło głaskało ją po twarzy, a o nogi po kolei ocierały się bure, szare, rude, łaciate i czarne futerka. Kiedy Filip i Weronika przynieśli zakupy, Kociama spała już w najlepsze. Zaś najmniejsze z kociąt zdążyło w tym czasie zejść z gruszy, rozwinąć bandaż i owinąć się nim aż po szyję… Filip wyplątał kocię, Weronika obudziła Kociamę i wszyscy razem poszli do kuchni wypakować zakupy.
– To chyba jednak cholerne Licho – stwierdziła Kociama, ponownie bandażując nogę. – Powoli zaczyna mnie to wkurzać.
Filip i Weronika zgodzili się, że w takiej sytuacji nawet święty straciłby cierpliwość, i bardzo im się spodobało, że taka dorosła osoba jak Kociama używa słów „cholerne” i „wkurzać”.
Bo były to takie słowa, za które pani w szkole odejmowała punkty z zachowania.
– Ja myślę… – zaczął powoli Filip – że można by takie Licho schwytać…
– I przerzucić komuś przez siatkę – dokończyła Weronika.
– Tylko komu? – zastanawiała się Kociama. – Bo u nas…
– Myślę, że powinniśmy je złapać i wysłać do miasta – podsumował Filip. – Porozmawiamy z ciocią Bajanną, ona na pewno coś wymyśli.
Ciotka Bajanna uważnie wysłuchała Filipa i orzekła, że musi przedyskutować problem z Babcią Teklą i Pacynką, i w tym celu udała się na wieczorne spotkanie do Babci Tekli.
– Myślę – odezwała się Miaulina – że dobra łowna kotka załatwi całą sprawę.
– Chyba nie znasz Licha – powiedziała Pacynka, której po paru naparstkach wiśniowej nalewki nie zdziwiło nawet to, że siedzi przy stole z gadającą kotką. Zresztą ostatnimi czasy wszystko kładła na karb przepracowania. – Licho jest złe i podstępne.
Bajanna wyjęła z torby duży worek z płótna o gęstym splocie.
– Tego chyba nie przegryzie? – zapytała, spoglądając na Babcię Teklę.
– Licho na pewno mieszka przy drodze – powiedział Filip, któremu Bajanna nie kazała iść do łóżka tylko dlatego, że był pomysłodawcą łowów na Licho.
– Więc tam musimy się zaczaić – orzekła Pacynka i wszyscy uczestnicy zebrania, z wyjątkiem Miauliny, która miała spotkanie towarzyskie w całkiem innym miejscu, wyruszyli na drugi kraniec miasta do Kociamy.
Kociama siedziała w kuchni. Skręconą nogę położyła na oparciu fotela i czytała książkę pod zagadkowym tytułem „Sekretne życie właścicieli kotów”, a z ciemnych ciepłych zakamarków dobiegało senne mruczenie i posapywanie.
– Postanowiliśmy zapolować na Licho – oznajmił Filip, a Kociama aż klasnęła w dłonie. – Złapiemy je do worka i odeślemy do miasta.
A kiedy Bajanna, Babcia Tekla i Kociama zasiadły przy stole, popijając ziołową herbatę, Filip i Pacynka wyruszyli na zwiady. Drogą w świetle księżyca przeszli do stóp wzgórza, przeprawili się po kamieniach na drugą stronę strumienia i podeszli w pobliże drogi przez zagajnik pełen tajemniczych szeptów i szelestów. Po połyskującym srebrem asfalcie przebiegła łasiczka, poboczem przetoczył się jeż, sapiąc jak miniaturowa lokomotywa.
– Trochę tu strasznie – szepnął Filip.
– E tam! – skwitowała jego obawy Pacynka, podzwaniając kolczykami.
Usiedli skuleni na poboczu, ukryci za kępą zielska obficie porastającego brzeg szosy.
Księżyc schował się za chmurę i wyraźniej błysnęły gwiazdy.
– Wielki Wóz – szepnął Filip.
– Tak, nawet spory – zgodziła się Pacynka.
Myśleli jednak o dwu zupełnie różnych rzeczach: Filip spoglądał w pocętkowane białymi chmurami niebo, a Pacynka patrzyła na drogę.
Samochód zatrzymał się tuż za zakrętem i kierowca zgasił światła. A wtedy z błotnistego rowu po drugiej stronie drogi wylazło Licho. Zacierało ręce i chichotało pod nosem tak, że aż się całe zapluło. Kierowca otworzył drzwi i wyciągnął z samochodu przestraszonego, opierającego się psa. Licho aż dostało ze śmiechu czkawki i w ogóle rechotało tak głośno, że kierowcy trzęsły się ręce, gdy przywiązywał smycz do balustrady. Rozglądał się trwożnie dookoła, a tymczasem Filip z workiem w rękach czołgał się poboczem jak komandos z gry komputerowej. Jedna chwila i Licho znikło w worku, a naprzeciwko kierowcy pojawił się nieduży szary cień.
– Piękny mamy dzisiaj wieczór, nieprawdaż? – zagadnęła Miaulina i otworzyła przewieszoną przez ramię w charakterze torebki kosmetyczkę Babci Tekli. Wyjęła z niej nieduży notatnik. – Straż dla zwierząt wita w Złociejowie…
Kierowca wybałuszył oczy i powoli zaczął się wycofywać w kierunku samochodu.
– Nie tak szybko, drogi panie – wysyczała Miaulina. – Najpierw poproszę pańskie prawo jazdy… i dowodzik osobisty…
Kierowca wskoczył do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Pacynka, nie mniej niż on zdziwiona przemową Miauliny, pojawiła się przed maską samochodu jak duch. Nonszalancko oparła się ręką o pokrywę silnika i wyjęła z torebki telefon komórkowy (była zresztą jedyną osobą w miasteczku, która taki telefon posiadała).
– Skąd wzięłaś tę straż dla zwierząt? – zwróciła się do Miauliny, a kotka opadła na cztery łapy i parę razy wygięła grzbiet, aby go rozprostować.
– Z radia – odpowiedziała rzeczowo i zaczęła myć sobie przednią łapkę.
Tymczasem Filip odwiązał psa – w samą porę, bo na drodze pokazał się samochód straży miejskiej.
– Nareszcie coś się dzieje – wysapał komendant, gramoląc się zza kierownicy. Był tak przejęty pierwszą prawdziwą akcją w Złociejowie, że przybrał naprawdę groźny wyraz twarzy i z góry postanowił, że nie będzie żadnych ustępstw.
– Ten pan chciał porzucić psa – poinformowała Pacynka, podzwaniając kolczykami, a komendant nagle poczuł się wielki i silny.
– Kochana pani Kasieńko – powiedział – obiecuję, że nie ujdzie mu to na sucho.
I tak zapatrzył się w kolczyki z kocimi główkami, że nie zauważył, jak Filip podkradł się na palcach i wrzucił worek z Lichem na tylne siedzenie auta…
Pacynka obrzuciła kierowcę nienawistnym spojrzeniem.
– Zabieram tego psa – powiedziała. – Pan nie zasługuje nawet na to, żeby mieć pchły.
Tej nocy długo świeciło się okno w małym domku z czerwonej cegły. A honorowym gościem przyjęcia był komendant straży miejskiej, który cały mandat postanowił przeznaczyć na jedzenie dla podopiecznych Kociamy. Kiedy zaś przyjęcie dobiegło końca, komendant zaczerwienił się jak mały chłopiec i nieśmiało zwrócił się do Pacynki:
– Myślę, że w mojej niebezpiecznej pracy przydałby mi się pies…
A pies nic na to nie powiedział, tylko polizał rękę komendanta.
więcej..