Złodziej - ebook
Złodziej - ebook
„Złodziej”, I tom cyklu, którym zachwycili się mistrzynie i mistrzowie gatunku, powraca po latach. Spróbuj go nie polubić! Idealna propozycja dla fanów Leigh Bardugo, Kristin Cashore, Marie Lu, Patricka Rothfussa oraz George’a R.R. Martina.
Poznajcie jedną z najbardziej charyzmatycznych i niepoprawnych postaci literackich: utalentowanego złodzieja Eugenidesa. Powieści o nim są pełne przygód, intryg politycznych, spektakularnych bitew, niebezpiecznych podróży, boskich interwencji i gorących namiętności. „Złodziej” to idealna propozycja dla fanów Leigh Bardugo, Kristin Cashore, Marie Lu, Patricka Rothfussa oraz George’a R.R. Martina.
Odkryj, jeśli nie znasz. Odkryj na nowo, jeśli już się kiedyś spotkaliście.
„Złodziej”, pierwszy tom cyklu, którym zachwycili się mistrzynie i mistrzowie gatunku, powraca po latach. Spróbuj go nie polubić!
Eugenides potrafi wszystko ukraść, a przynajmniej tak twierdzi. Przez swoje przechwałki trafił do królewskiego więzienia, z którego ucieczka wydaje się niemożliwa.
Kiedy więc mag króla proponuje mu udział w wyprawie po skarb do sąsiedniego królestwa, która ma być dla młodego złodziejaszka szansą na odzyskanie wolności, Gen przystaje na jego propozycję, zwłaszcza że legendarny przedmiot trzeba będzie wykraść.
Mag ma swoje plany wobec króla i kraju, a Gen jest dla niego tylko narzędziem. Jednak chłopak to oszust, poza tym chce zrealizować własny plan…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67195-88-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Nie mam pojęcia, ile czasu spędziłem już w królewskim więzieniu. Dni wydawały się takie same, tyle tylko że z każdym kolejnym byłem coraz bardziej brudny. Co rano rozedrgany, pomarańczowy blask latarni umocowanej tuż za drzwiami mojej celi zamieniał się w przyćmione, ale jednolite światło słońca padające na główny dziedziniec. Wieczorami, gdy znów robiło się ciemniej, pocieszałem się, że jeden dzień mniej dzieli mnie od wyjścia na wolność. Dla zabicia czasu skupiałem się na miłych wspomnieniach, układając je w kolejności chronologicznej i przyglądając im się szczegółowo. W nieskończoność analizowałem plany, które wydawały się takie proste, zanim trafiłem do więzienia, i przysięgałem sobie, a także każdemu bogu, jakiego znałem, że jeśli tylko uda mi się wyjść stąd cało, już nigdy, nigdy więcej nie zrobię czegoś tak idiotycznie ryzykownego.
Schudłem, od kiedy mnie aresztowano. Opasująca moją talię duża żelazna obręcz zrobiła się luźna, jednak jeszcze nie na tyle, bym dał radę przecisnąć przez nią kości biodrowe. Niewielu więźniów pozostawało skutych wewnątrz swych cel, jedynie ci, których król szczególnie nie znosił: hrabiowie, książęta czy kanclerz skarbu po tym, jak poinformował władcę, że nie ma więcej funduszy na wydatki. Nie byłem wprawdzie żadnym z nich, ale chyba można spokojnie założyć, że i mnie król nie znosił. Choć byłem pospolity jak kurz na drodze, a on nawet nie pamiętał mojego imienia, to i tak nie chciał, abym mu się wymknął. Oprócz żelaznego pasa miałem jeszcze łańcuchy na kostkach i kompletnie bezużyteczne okowy na nadgarstkach. Na początku zsuwałem kajdany z dłoni, ale ponieważ czasami zmuszony byłem zakładać je z powrotem w pośpiechu, poobcierałem sobie przeguby do żywego mięsa. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że oszczędzę sobie bólu, zostawiając je w spokoju. By oderwać się od snów na jawie, postanowiłem zacząć ćwiczyć bezgłośne poruszanie się po celi.
Łańcuch pozwalał mi na spacer po łuku od przedniego narożnika celi, przez jej środek, do kąta w głębi. Tam właśnie znajdowało się moje łóżko – kamienna półka przykryta workiem trocin. Pod nim stał nocnik. Poza mną, łańcuchem i dostarczanym dwa razy dziennie jedzeniem w celi nie było niczego więcej.
Drzwi stanowiła zakratowana furta. Zaglądali przez nią patrolujący korytarze strażnicy, co dobrze świadczyło o mojej reputacji. W ramach dążenia do wielkości bezwstydnie przechwalałem się swoimi umiejętnościami w każdej winiarni w mieście. Chciałem, aby wszyscy wiedzieli, że jestem najlepszym złodziejem od czasów stworzenia śmiertelników, i chyba udało mi się zbliżyć do tego celu. Mój proces przyciągnął tłumy. Po aresztowaniu większość strażników przychodziła, aby mnie zobaczyć, a ja wciąż tkwiłem przykuty do łóżka, podczas gdy innym więźniom pozwalano czasem zażyć nieco wolności i słońca na więziennym dziedzińcu.
Jeden ze strażników przychodził zawsze akurat wtedy, gdy siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach.
– A cóż to? – śmiał się. – Jeszcze stąd nie uciekłeś?
Za każdym razem, gdy to robił, obrzucałem go obelgami. Było to niezbyt rozsądne z mojej strony, ale jak zwykle nie umiałem utrzymać języka za zębami. Cokolwiek bym jednak powiedział, mężczyzna tylko bardziej zanosił się śmiechem.
Wciąż towarzyszyło mi przejmujące zimno. Była wczesna wiosna, kiedy mnie aresztowano i wywleczono siłą z winiarni Pod Cienistym Dębem. Do tej pory, poza ścianami więzienia, miasto musiały już dotknąć letnie upały, zmuszając mieszkańców do popołudniowych drzemek. Jednak do cel nie docierały promienie słoneczne, więc wewnątrz było tak samo wilgotno i zimno, jak wtedy, gdy tu trafiłem. Godzinami marzyłem o cieple słońca i wyobrażałem sobie, jak przenika ono miejskie mury, nagrzewając ich żółte kamienie, o które przyjemnie było się oprzeć jeszcze wiele godzin po zmroku, jak wysusza kałuże wody, a w nielicznych przypadkach także wino wylewane w ofierze bogom na ulice przed karczmami.
Czasami oddalałem się na tyle, na ile pozwalały mi łańcuchy, i spoglądałem przez kraty w furcie na drugą stronę szerokiej galerii, kryjącej w cieniu inne cele, i na dziedziniec skąpany w słońcu. Więzienie miało dwa piętra, cele zaś usytuowano jedna nad drugą. Mnie ulokowano na wyższym poziomie. Każde z pomieszczeń wychodziło na galerię, tę zaś od dziedzińca dzieliły kamienne słupy. Nie było natomiast żadnych okien w zewnętrznych murach, grubych mniej więcej na metr i zbudowanych z tak potężnych kamieni, że nawet dziesięciu mężczyzn nie byłoby w stanie ruszyć ich z miejsca. Jak głosiła legenda, dawni bogowie poustawiali je w jeden dzień.
Więzienie widać było z niemal każdego punktu w mieście, jako że miasto zbudowano na wzgórzu, a więzienie na samym jego szczycie. Jedyną inną budowlą znajdującą się w tym miejscu był królewski dom – megaron. Kiedyś stała tu jeszcze świątynia ku czci dawnych bogów, ale ją zniszczono, a bazylikę poświęconą nowym bogom wzniesiono nieco niżej. Dawniej królewski dom był prawdziwym megaronem, pojedynczym pomieszczeniem z tronem i paleniskiem, w budynku więzienia zaś znajdowała się agora, gdzie spotykali się mieszkańcy, a kupcy sprzedawali swój towar. Cele były kramami pełnymi ubrań, wina, świec czy biżuterii importowanej z wysp. Co wybitniejsi obywatele stawali na kamiennych blokach i wygłaszali przemowy.
A potem w długich łodziach przybyli najeźdźcy, zupełnie inaczej podchodzący do kwestii handlu. Wymiany dóbr dokonywali pod gołym niebem, na targowiskach przy swych statkach. Królewski megaron stał się siedzibą ich gubernatora, a solidny kamienny budynek agory zmieniono w więzienie. Znamienici mieszkańcy skończyli przykuci do kamiennych bloków, zamiast na nich stać.
Starych najeźdźców wyparli nowi, aż wreszcie Sounis się zbuntowało i przywróciło na tron własnego króla. Mimo to wciąż prowadzono handel na nabrzeżu. Ludzie po prostu przyzwyczaili się do tego. Nowy władca postanowił nadal używać dawnej agory w charakterze więzienia. Tak było mu na rękę, tym bardziej że nic nie łączyło go z rodami, które rządziły miastem w przeszłości. Nim sam skończyłem za kratkami, większość mieszkańców już dawno zapomniała, że budynek więzienia spełniał kiedyś inną funkcję niż przetrzymywanie przestępców oraz tych, którzy nie płacili podatków.
Leżałem w swojej celi na plecach z nogami w górze, owinięty w łańcuch prowadzący od mojej talii do pierścienia umocowanego wysoko na ścianie. Było późno, słońce zaszło wiele godzin temu, a więzienie było oświetlane przez płonące kaganki. Porównywałem zalety posiadania czystych ubrań względem lepszego jedzenia i nie zwracałem najmniejszej uwagi na odgłosy kroków dobiegające zza drzwi mojej celi. Po wąskiej stronie budynku znajdowały się żelazne wrota prowadzące do pokoju strażników. Dozorcy przechodzili przez nie kilka razy dziennie. Dawno przestałem reagować na szczęk tych drzwi, byłem więc kompletnie zaskoczony, kiedy do wnętrza wlało się światło lampy. Chciałem wyplątać nogi z łańcucha i usiąść na pryczy w taki sposób, by wydać się gibkim, pełnym gracji i może odrobinę dzikim. Jednak wzięty z zaskoczenia i niemalże oślepiony okazałem się niezdarny i niewiele brakowało, a spadłbym z kamiennej półki, gdyby nie powstrzymał mnie łańcuch wciąż owinięty wokół jednej stopy.
– To ten?
Nic dziwnego, że w głosie pobrzmiewało zdumienie. Wyprostowałem się i zamrugałem, wciąż widząc niezbyt wiele za snopem światła. Strażnik zapewnił tajemniczego przybysza, że rzeczywiście jestem tym, kogo szuka.
– No dobrze. Wyciągnijcie go stąd.
– Jak każesz, magu – odpowiedział strażnik, otwierając zakratowaną furtę, dzięki czemu dowiedziałem się, kto stanął przed moją celą tak późną nocą. Jeden z najpotężniejszych doradców króla. W czasach poprzedzających przybycie najeźdźców uważano królewskiego maga za czarodzieja, teraz jednak nie wierzyli w to już nawet najbardziej przesądni obywatele. Mag był uczonym. Czytywał zwoje i księgi we wszystkich językach oraz studiował wszystko to, co zostało spisane, a także to, czego nie utrwalono na piśmie. Jeśli król potrzebował informacji, ile zboża rosło na konkretnym akrze ziemi, mag mógł mu to powiedzieć. Gdy zaś chciał wiedzieć, ilu rolników będzie głodowało, jeśli spali ten akr ziemi, mag wiedział i to. Mądrość tego człowieka w połączeniu z darem przekonywania pozwalała mu wpływać na władcę i czyniła z niego ważną personę na królewskim dworze. Mag był obecny w trakcie mojego procesu. Widziałem, jak siedział na galerii za plecami sędziów z nogą założoną na nogę i skrzyżowanymi na piersi ramionami.
Kiedy udało mi się wreszcie wyplątać z łańcuchów, strażnicy rozpięli mi pierścienie na stopach, używając do tego klucza tak grubego jak mój kciuk. Pozostawili wprawdzie kajdany skuwające moje dłonie, ale odpięli łańcuch od obręczy ściskającej mnie w pasie. Potem siłą postawili na nogi i wywlekli z celi. Mag zmierzył mnie wzrokiem i zmarszczył nos, zapewne z powodu zapachu.
Chciał wiedzieć, jak mam na imię.
– Gen – powiedziałem.
Nie interesowało go nic więcej.
– Prowadźcie go za mną – rzucił, odwracając się plecami i odchodząc. Niestety wyglądało na to, że moje wyczucie równowagi i rytm ruchów ciała pozostawały w całkowitej sprzeczności z prezentowanymi przez dozorców, więc przemierzałem portyk z gracją chorego kota, na zmianę to szarpany, to popychany. Przeszliśmy przez pomieszczenie strażników i skierowaliśmy się w stronę drzwi w zewnętrznej ścianie budynku, prowadzących na kamienne schody i na dziedziniec oddzielający więzienie od południowego skrzydła królewskiego domu. Mury megaronu wznosiły się cztery piętra nad naszymi głowami, otaczając nas z trzech stron. Pod rządami najeźdźców maleńka twierdza zamieniła się w pałac, a w późniejszych czasach jeszcze bardziej urosła. Przeszliśmy przez dziedziniec, podążając za strażnikiem z latarnią, i dotarliśmy do schodów wznoszących się ku drzwiom w murze megaronu.
Po drugiej stronie białe ściany korytarza odbijały światła mnóstwa latarni, potęgując je tak, że w środku było jasno niczym za dnia. Rzuciłem głową na boki i wyszarpnąłem rękę z uścisku strażnika, by zakryć oczy. Blask wydał mi się czymś niemalże materialnym, atakującym mi głowę niczym groty włóczni. Obaj strażnicy się zatrzymali. Jeden z nich próbował pochwycić moje ramię, ale znów mu je wyrwałem. Mag także się zatrzymał, kiedy jego uwagę zwróciły nagłe hałasy.
– Dajcie mu chwilę, żeby jego oczy zdążyły się przyzwyczaić – polecił.
Wprawdzie potrzebowałbym na to znacznie więcej czasu, ale i po tej minucie poczułem się lepiej. Mruganiem udało mi się pozbyć części łez i ruszyliśmy dalej. Szedłem ze spuszczoną głową i przymkniętymi oczami, więc niewiele widziałem z mijanych korytarzy. Miały marmurowe podłogi. Listwy przyścienne zdobiły malunki lilii, żółwi albo odpoczywających ptaków. Znaleźliśmy się na klatce schodowej, gdzie sfora myśliwskich psów goniła lwa, weszliśmy na górę, skręciliśmy za róg i zatrzymaliśmy się przed drzwiami.
Mag zapukał, po czym zniknął we wnętrzu pomieszczenia. Z niejakim trudem strażnikom udało się podążyć wraz ze mną jego śladem przez wąskie przejście. Rozglądałem się na wszystkie strony, by zobaczyć, kto też mógł być świadkiem mojego niezdarnego wejścia, ale pokój wydawał się zupełnie pusty.
Czułem ekscytację. Krew burzyła mi się w żyłach niczym wino chlupoczące w dzbanie, byłem jednak straszliwie zmęczony. Wchodzenie po schodach przypominało wspinaczkę na szczyt góry. Kolana uginały się pode mną, więc się cieszyłem, że podtrzymywali mnie strażnicy, nawet jeśli byli niezbyt delikatni. Kiedy mnie puścili, straciłem równowagę i musiałem solidnie namłócić się rękami, żeby nie upaść. Moje łańcuchy zagrzechotały wściekle.
– Możecie odejść – powiedział mag do dozorców. – Wróćcie po niego za pół godziny.
Za pół godziny? Nadzieja, która zdążyła już we mnie urosnąć, podupadła nieco. Gdy strażnicy wyszli, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było niewielkie i mieściło biurko oraz kilka porozstawianych w różnych miejscach wygodnych krzeseł. Mag stanął przy blacie. Okno za jego plecami powinno wychodzić na większy dziedziniec megaronu, ale maleńkie szybki odbijały jedynie blask lamp płonących wewnątrz. Spojrzałem znów na krzesła. Wybrałem sobie najładniejsze i usiadłem. Mag zesztywniał. Jego zmarszczone brwi utworzyły kreskę przecinającą w poprzek górną część twarzy. Wciąż były ciemne, choć większość jego włosów pokryła się już siwizną.
– Wstawaj – rozkazał.
Zapadłem się jeszcze głębiej w wypełnionych pierzem poduszkach na siedzeniu i oparciu krzesła. Uczucie było niemal tak przyjemne jak posiadanie czystego odzienia. Nie mógłbym się zmusić do wstania, choćbym próbował. Moje kolana wciąż były za słabe, a żołądek rozważał pozbycie się tych niewielkich ilości pożywienia, które ostatnio zjadłem. Górna krawędź mebla znalazła się tuż za moimi uszami, więc oparłem na niej głowę i spojrzałem na maga, który nie ruszył się z miejsca. Widziałem go tuż nad koniuszkiem nosa.
Mężczyzna dał mi chwilę, bym przemyślał swoje położenie, po czym podszedł do krzesła, na którym siedziałem. Pochylił się nade mną, aż czubek jego nosa znalazł się w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od mojego. Wcześniej nie miałem okazji oglądać jego twarzy z tak bliska. Mag miał garbaty nos, podobnie jak większość mieszkańców miasta, ale oczy jasnoszare, a nie brązowe. Czoło pokrywała mu siateczka zmarszczek spowodowanych zbyt częstym przebywaniem na silnym słońcu i marszczeniem brwi. Przyszło mi do głowy, że zanim zaczął czytywać księgi, musiał wykonywać jakieś prace na zewnątrz, ale właśnie w tym momencie przemówił. Przestałem rozmyślać o jego twarzy i spojrzałem mu w oczy.
– Być może pewnego dnia nasze relacje będą się opierać na wzajemnym szacunku – powiedział cicho.
Prędzej zobaczę bogów stąpających po ziemi, pomyślałem.
– Na razie jednak wystarczy mi twoje posłuszeństwo – dokończył.
Miał niezwykłą zdolność zawierania ogromu gróźb w zaledwie kilku słowach.
Przełknąłem ślinę, a ręce oparte na podłokietnikach zadrżały mi lekko. Ogniwa łańcucha zadzwoniły o siebie, ale wciąż nie próbowałem wstać. Nie utrzymałbym się na nogach. Mag musiał zdawać sobie z tego sprawę, wiedział też, że wyraził się dostatecznie jasno, ponieważ cofnął się, oparł o biurko i machnął ręką z obrzydzeniem.
– To nieistotne. Na razie możesz zostać tam, gdzie jesteś. Krzesło i tak trzeba będzie wyczyścić.
Poczułem, że policzki mi płoną. To nie była moja wina, że tak śmierdziałem. Powinien sam spędzić kilka miesięcy w królewskim więzieniu, a wtedy byśmy się przekonali, czy nadal pachnie starymi księgami i perfumowanym mydłem. Przyglądał mi się przez kilka chwil, ale nie wydawało się, bym zrobił na nim wrażenie.
– Widziałem cię w trakcie procesu – odezwał się wreszcie.
Nie przyznałem się, że również go tam zauważyłem.
– Schudłeś.
Wzruszyłem ramionami.
– Powiedz mi – zaczął – czyżby ciężko ci było opuścić nasze gościnne strony? W czasie procesu oznajmiłeś, że nie zatrzymają cię nawet mury królewskiego więzienia, więc spodziewałem się, że już cię tam nie zastanę. – Wyglądało na to, że dobrze się bawi.
Skrzyżowałem nogi i osunąłem się jeszcze niżej na krześle. Mężczyzna się wzdrygnął.
– Na pewne rzeczy trzeba trochę czasu – odparłem.
– Jakież to prawdziwe – skwitował mag. – A jak ci się wydaje, ile tobie go trzeba?
Kolejne pół godziny, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.
– Bo według mnie całkiem sporo. Myślę, że może ci to zająć resztę życia. Ostatecznie po śmierci nie będziesz już dłużej w królewskim więzieniu, prawda? – zażartował.
– Pewnie nie. – Moim zdaniem wcale nie był zabawny.
– W czasie procesu mówiłeś wiele różnych rzeczy. Jak sądzę, były to jedynie puste przechwałki.
– Potrafię wykraść wszystko.
– Tak przynajmniej twierdziłeś. W każdym razie ten zakład, czy co to było, zapewnił ci pobyt za kratkami. – Podniósł z biurka stalówkę pióra i przez chwilę obracał ją w dłoniach. – Źle dla ciebie, że inteligencja nie zawsze idzie w parze z darami takimi jak twój, ale dobrze dla mnie, że nie interesuje mnie twoja inteligencja, a jedynie umiejętności. O ile rzeczywiście jesteś tak dobry, za jakiego się uważasz.
– Potrafię wykraść wszystko – powtórzyłem.
– Z wyjątkiem wykradnięcia samego siebie z królewskiego więzienia? – zapytał mag, unosząc tym razem tylko jedną brew.
Wzruszyłem ramionami. Mogłem zrobić i to, ale potrzebowałbym trochę czasu. W zasadzie to całkiem sporo, więc wolałem, by zaoferował mi szybsze rozwiązanie.
– Cóż, przynajmniej nauczyłeś się trzymać język za zębami – rzucił mag. Oderwał się od biurka i zaczął chodzić po pokoju.
Gdy odwrócił się do mnie plecami, odgarnąłem włosy z oczu i raz jeszcze rozejrzałem się pośpiesznie po pomieszczeniu. Służyło magowi za pracownię, ale tyle już wiedziałem. Na półkach piętrzyły się stosy ksiąg i starych zwojów. Była tam też podniszczona ława zastawiona amforami i innymi glinianymi naczyniami. Nie zabrakło szklanych butelek. Na końcu pokoju znajdowała się wnęka przesłonięta kotarą, spod której wystawała ledwie widoczna para stóp w skórzanych butach. Odwróciłem się z powrotem na krześle, ale coś jakby ścisnęło mi żołądek.
– Możesz skrócić ten czas, nie skracając przy tym swojego życia – powiedział mag.
Podniosłem na niego wzrok. Kompletnie zgubiłem wątek. W ciągu kilku chwil potrzebnych, by go odzyskać, zdałem sobie sprawę, że królewski doradca również zdradza oznaki zdenerwowania. Rozluźniłem się nieco i osunąłem niżej na krześle.
– Mów dalej.
– Chcę, żebyś coś ukradł.
Uśmiechnąłem się.
– Potrzebujesz królewskiej pieczęci? Mogę ją dla ciebie zdobyć.
– Na twoim miejscu – upomniał mnie mag – przestałbym się tym przechwalać. – Jego głos zabrzmiał szorstko.
Mój uśmiech zrobił się jeszcze szerszy. Złoty pierścień z grawerowanym rubinem znajdował się akurat pod jego opieką, kiedy go ukradłem. Byłem pewien, że utrata tej błyskotki zaszkodziła pozycji maga na dworze. Mężczyzna spojrzał przelotnie ponad moim ramieniem na przesłoniętą wnękę, po czym przeszedł do sedna sprawy.
– Jest pewna rzecz, którą miałbyś ukraść. Jeśli to dla mnie zrobisz, dopilnuję, żebyś nie wrócił już do więzienia. Jeśli odmówisz, również dopilnuję, żebyś już tam nie wrócił.
Osadzeni w więzieniu cały czas opuszczali jego budynek. Kamieniarze, cieśle, kowale, wszyscy wykwalifikowani rzemieślnicy mogli oczekiwać, że odpracują swój wyrok w służbie dla króla. Niewykwalifikowanych robotników kilka razy do roku odsyłano do kopalni srebra na południe od miasta. Mało kto stamtąd wracał. Natomiast pozostali więźniowie po prostu znikali.
Było jasne, którą z tych możliwości miał na myśli mag. Kiwnąłem głową.
– Co mam ukraść? – Tylko to mnie interesowało.
On jednak zlekceważył moje pytanie.
– Szczegółów dowiesz się w późniejszym czasie. Na razie muszę wiedzieć, czy dasz sobie z tym radę.
Czyli czy pobyt w więzieniu nie zaowocował jakąś chorobą, kalectwem albo zagłodzeniem do stanu bezużyteczności.
– Dam radę, ale muszę wiedzieć, co mam ukraść.
– Dowiesz się. Na razie to nie twoja sprawa.
– A jeśli mi się nie uda?
– Myślałem, że potrafisz wykraść wszystko – zadrwił.
– Z wyjątkiem wykradnięcia siebie z królewskiego więzienia – przyznałem.
– Nie udawaj takiego spryciarza. – Mag pokręcił głową. – Kiepsko ci to wychodzi. – Otworzyłem usta, by powiedzieć coś, czego nie powinienem, ale mężczyzna nie dał mi dojść do słowa. – Dotarcie do miejsca, gdzie znajduje się przedmiot, na którym mi zależy, zajmie nam trochę czasu. Wszystkiego dowiesz się po drodze.
Poprawiłem się na krześle uspokojony i uradowany. Jeśli uda mi się wydostać z Sounis, nikt nie będzie w stanie sprowadzić mnie tu z powrotem. Mag musiał jednak zdawać sobie sprawę z tego, co chodziło mi po głowie, bo ponownie nachylił się blisko.
– Nie bierz mnie za głupca.
Nie był głupcem, to prawda. Brakowało mu jednak mojej motywacji. Oparł się znów o biurko, ja zaś odchyliłem się na krześle z myślą, że oto bogowie wysłuchali wreszcie mych modłów. I wtedy zza pleców dobiegł mnie dźwięk kółek u górnej krawędzi kotary przesuwających się po karniszu i przypomniałem sobie dwie stopy wystające z głębi niszy. Żołądek, który dopiero co zdążył się uspokoić, znów podszedł mi do gardła.
Rozległ się odgłos kroków, a czyjaś ręka sięgnęła ponad oparciem krzesła i chwyciła mnie za włosy. Jej właściciel uniósł mnie i obszedł mebel, by stanąć ze mną twarzą w twarz.
– Mnie również nie bierz za głupca – powiedział.
Był niski, zupełnie jak jego ojciec, i krępy. Włosy w kolorze ciemnego złota skręcały mu się w loki wokół uszu. Każdemu innemu nadałoby to zniewieściały wygląd. Matka musiała uważać go za urocze dziecko, jednak teraz nie było w tym mężczyźnie niczego uroczego. Włosy zaczęły mi się odrywać od czaszki, więc stanąłem na czubkach palców, by nieco je odciążyć. Położyłem obie ręce na jego dłoni, próbując ściągnąć ją w dół, i nagle zawisłem w powietrzu.
Mężczyzna upuścił mnie na ziemię. Nogi ugięły mi się pod ciężarem reszty ciała, więc runąłem na podłogę z łoskotem, który aż wstrząsnął mną całym. Potarłem rękami głowę, starając się na powrót przykleić do niej wyszarpane włosy. Kiedy podniosłem wzrok, król wycierał dłoń o szatę.
– Wstawaj – rzucił.
Posłuchałem go, ale nie przestałem masować sobie czaszki.
Król Sounis nie był człowiekiem wytwornym. Ani imponującym mężczyzną o rozmiarach niedźwiedzia, tak jak władcy z baśni opowiadanych mi przez matkę. Był za niski i zbyt obleśny, a do tego odrobinę za gruby, by odbierano go jako eleganckiego. Nie brakowało mu jednak sprytu. Systematycznie podwajał podatki i miał na podorędziu liczną armię, by nie dopuścić do buntu poddanych. Podatki szły na utrzymanie wojska, a gdy i ono zaczęło stanowić zagrożenie, posłał je do walki z sąsiadami. Zwycięstwa zasiliły królewski skarbiec. Sounis stało się większe niż kiedykolwiek od czasu, gdy najeźdźcy zaczęli nagradzać swoich sojuszników nadawaniem im włości. Król wyparł Attolijczyków z ziem leżących po sounijskiej stronie Gór Hefestiańskich, zmuszając ich do podróży przez wąską przełęcz i tereny należące do Eddis, ku swej odległej ojczyźnie. Krążyły plotki, że władca planował zajęcie i tego obszaru oraz że Attolia szykowała się do wojny.
Nie zwracając uwagi na maga, Sounis podszedł do ławy stojącej pod ścianą obok mojego krzesła. Wziął z niej niewielką szkatułkę i zaniósł ją do biurka, by tam odwrócić do góry dnem. Ciężkie złote monety posypały się kaskadą na blat. Każda wystarczyłaby do wykupienia gospodarstwa wraz z całym inwentarzem. Kilka spadło ze stołu i z brzękiem wylądowało na podłodze. Jedna potoczyła się ku mym stopom i teraz leżała, łypiąc na mnie niczym żółte oko.
Już miałem się pochylić, by ją podnieść, ale powstrzymałem się i powiedziałem:
– Mój wuj trzymał taki stos pod łóżkiem i co noc sprawdzał jego liczebność.
– Łżesz – skwitował król. – Nigdy w życiu nie widziałeś tyle złota.
Nie wiedział, że pewnej nocy nadużyłem nieco jego gościnności, przemierzając korytarze megaronu, i przeczołgałem się przez przestrzeń, gdzie biegły rury hypocaustum, by ukryć się w skarbcu. Przespałem cały dzień w dusznej ciemności na zboczach gór kufrów z kosztownościami.
Sounis poklepał pustą skrzynkę leżącą przed nim.
– To jest złoto, które mam zamiar zaoferować każdemu z tego czy innego kraju za sprowadzenie cię do mnie. – Postawił szkatułkę prosto i zatrzasnął wieko.
Poczułem, jak żołądek zaciska mi się w węzeł. Trudno przebić taką nagrodę. Będę ścigany od jednego krańca świata po drugi.
– Oczywiście zażyczę sobie dostać cię żywego – dodał, po czym przeszedł do dokładnego opisywania wszystkich paskudnych rzeczy, które spotkają mnie, jeśli zostanę pojmany. Próbowałem wyłączyć się po kilku pierwszych przykładach, ale on nie milkł, a ja słuchałem jak zahipnotyzowany, nieruchomiejąc niczym ptak przed wężem. Mag stał z rękami założonymi na piersi i również bacznie nadstawiał ucha. Nie wyglądał już na zdenerwowanego. Sprawiał raczej wrażenie usatysfakcjonowanego, że król zaakceptował jego plany i że jego groźby zmotywują mnie do pracy. Z moim żołądkiem było coraz gorzej.
Cela, gdy ponownie mnie do niej odeskortowano, wydała mi się ciepła i bezpieczna w porównaniu z pracownią maga. Gdy strażnicy odeszli, położyłem się na kamiennej półce i bezceremonialnie wyrzuciłem z głowy króla i jego groźby. I tak były zbyt nieprzyjemne, bym miał zaprzątać sobie nimi myśli. Zamiast tego skupiłem się na wizji opuszczenia więzienia. Przyjąłem możliwie najwygodniejszą pozycję i zasnąłem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------