Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Złodziej. Nie szukaj mnie. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 marca 2025
2798 pkt
punktów Virtualo

Złodziej. Nie szukaj mnie. Tom 1 - ebook

Łódź to brylant, jeśli chodzi o potencjał kryminalny.

Joanna Mazur jest pisarką stawiającą rzetelność i research ponad język literacki. Działa niesztampowo i ma talent do wyciągania tajemnic na światło dzienne. Najnowszy projekt prowadzi ją do Łodzi, a konkretnie do hali magazynowej, w której Joanna ostatnio… zabiła człowieka. Osobiście, chociaż nie własnymi rękami.

Spotyka się z informatorem, którym okazuje się Surfer, człowiek o kryminalnej przeszłości i mafijnych powiązaniach. Joanna chce, żeby został konsultantem jej najnowszego kryminału. Za jego pośrednictwem wkracza w sam środek podejrzanej intrygi.

Pisarka łączy fakty i zadaje pytanie, które uruchamia śmiertelne domino. Jej ciekawość okaże się kluczem do prawdy czy biletem w jedną stronę? I czy Surfer naprawdę wprowadza ją w świat mafii czy tylko prowadzi na stracenie?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9177-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prawą dłonią wymacał kabel z podpiętą komórką. Położył palec na ekranie, ale czytnik linii papilarnych nie rozpoznał wzorca. Spróbował jeszcze raz – bez skutku. Świadomość, że nie ma zbyt wiele czasu, sprawiła, że spojrzał na rękę. Ściekała po niej krew.

Sycząc z bólu, przesunął dłoń nad kolano i wytarł palec o dżinsy, a następnie szybko przesunął go nad komórkę. Tym razem udało mu się ją odblokować. Wybrał numer i ostatkiem sił przełączył na głośnomówiący.

Kobiecy głos rozległ się w samochodzie, a on pomyślał, że wszystko poszło nie tak, ale przynajmniej zdąży się z nią pożegnać.

– Cześć. To ja. Dzwonię… – Bolesny ucisk w klatce piersiowej utrudniał oddychanie. – Przepraszam. – Spojrzał przed siebie. Drzewa stały na koronach, niebo z ziemią zamieniły się miejscami. Z przedniej szyby nic nie zostało. – Jestem w aucie. Albo raczej w tym, co z niego zostało. Niebawem pewnie będę w piekle. Przepraszam. Trochę się pogubiłem. Powinienem zwolnić… Zanim umrę, chciałem ci powiedzieć…ROZDZIAŁ 1

Nie powinna się zgadzać na spotkanie, ale teraz nie mogła zmienić zdania.

Zeskoczyła z ostatniego stopnia wagonu. Czarne workery wylądowały na betonowym peronie, a Joanna poczuła w ciele przyjemne mrowienie. Wyjęła słuchawki z uszu i rozejrzała się, by zlokalizować wyjście i ewentualne drogi ucieczki.

Ruszyła. W hali dworca miała spotkać się z mężczyzną, którego nigdy nie widziała. Aż do dziś tylko rozmawiali przez telefon, i to zaledwie dwa razy. Miał na imię Borys i brzmiał sensownie, ale przecież tembr głosu nie mógł świadczyć o jego intencjach.

Numer telefonu do Borysa dostała od znajomego. Takiego znajomego, o którym słyszała wiele dobrego, ale z którym też nigdy nie rozmawiała w realu. Czy taki nieznajomy znajomy mógł wysłać ją w paszczę lwa? Na zadawanie sobie takich pytań teraz było odrobinę za późno.

Gdyby zadała je sobie na dworcu w Poznaniu, mogłaby odwołać spotkanie i wrócić do domu. Ale zamiast tego dusiła się trzy godziny w pociągu, aż dotarła do Łodzi.

Jej smartfon rozdzwonił się, gdy pokonywała schody prowadzące do budynku dworca.

– Halo?

– No cześć. Borys z tej strony. Jesteś?

– Tak – odpowiedziała bez wahania. – Gdzie cię znajdę?

– Za sekundę będę w hali dworcowej.

Usłyszała charakterystyczne piknięcie potwierdzające zamknięcie samochodu.

– Poczekaj na mnie przy wejściu – zarządziła.

Weszła do hali, zlokalizowała największe przeszklenia i ruszyła w ich kierunku. Musiały pokazywać ulicę, czyli miejsce, w którym prawdopodobnie zaparkował Borys. Teraz wystarczyło, żeby wyłowiła wzrokiem z tłumu mężczyznę, który zbliża się do dworca i rozmawia przez telefon. Musiała zrobić to pierwsza, by zyskać kilka sekund na ocenę sytuacji i poziomu własnego bezpieczeństwa.

– Widzę cię – zameldowała chwilę później.

Nie miał na sobie garnituru, w którym występował na zdjęciu profilowym na fejsie, ale rozpoznała go po długiej grzywce zasłaniającej sporą część twarzy, przynajmniej tej nieowłosionej. Rozglądał się spokojnie, aż w końcu złapał jej spojrzenie i się uśmiechnął.

Telefon wylądował w torebce, a ona wyciągnęła rękę, by się przywitać.

– Joanna.

– Borys. Miło mi cię poznać. Jak podróż?

– Spoko. – Przemilczała fakt, że przez całą drogę męczyła się w przedziale z trzema kobietami, które gadały o duperelach z takim przejęciem, jakby jutra miało nie być. Momentami czuła się jak główny bohater _Dnia świra_. – To dokąd idziemy?

– Tam mam auto. – Borys wskazał na parking. – Pojedziemy w takie jedno miejsce. Też wolałbym spotkanie w knajpie, ale skoro chcesz rozmawiać o mafii, to lepiej robić to w dyskretnym miejscu.

*

Usta Borysa się nie zamykały. Zachwalał swoje miasto, jakby Joanna była inwestorem, który zdecyduje, czy sypnąć groszem, czy spuścić na nie bombę.

– Łódź to brylant, jeśli chodzi o potencjał kryminalny. Na przykład taka elektrociepłownia EC-2! Cholernie dużo inspiracji, klimat postapo. Obecnie jest w stanie rozbiórki, ale ten katastrofizm ma w sobie… coś! Musisz zobaczyć. Chociaż w nocy raczej nie wybierałbym się tam na spacery. Nie chciałbym zostać przypadkowym świadkiem transakcji czy porachunków – zażartował.

Joanna się uśmiechnęła, by potwierdzić, że podąża za tokiem konwersacji, ale skupiała się głównie na obserwacji okolicy. Pięć minut temu wyjechali z Łodzi, a teraz skręcali w podrzędną drogę, która wydawała się prowadzić donikąd. Zerknęła na zegarek. Była trzynasta osiemnaście.

– A ten Surfer to kto?

– Znajomy mechanik. Nawet nie wiedziałem, że on… No wiesz, że może coś wiedzieć o mafii. Ale pytałaś, a ja obiecałem, że roześlę wici.

Podrzędna droga zmieniła się w drogę gruntową. Znajdowali się na odludziu, a na horyzoncie majaczyły pola uprawne, pola uprawne i znów pola uprawne. Jedynym urozmaiceniem była stara hala magazynowa.

Joanna zaledwie dwa tygodnie temu była świadkiem zabójstwa człowieka – w dokładnie takiej samej starej hali. Chociaż może precyzyjniej byłoby stwierdzić, że to ona zabiła. Osobiście, ale nie własnymi rękami. Była pisarką – płacili jej za wymyślanie ofiar, motywów, zabójców i policjantów, którzy sprawią, że ostatecznie dobro zatriumfuje.

Samochód zatrzymał się tuż przed wejściem do budynku.

– To tutaj? – spytała z niedowierzaniem Joanna.

Borys pokiwał głową, wyłączył silnik i spojrzał na nią przepraszająco.

– I jeszcze jedno. Surfer prosił, żebyśmy wyłączyli telefony i zostawili je w aucie. Dla bezpieczeństwa. Jego i naszego.

– Jasne. – Joanna wyjęła komórkę z torebki. Przed jej wyciszeniem udostępniła swoje położenie w aplikacji.

– Wyłączone – skłamała, nim wrzuciła urządzenie do torebki. – Poczekasz na mnie czy wrócisz tutaj?

– Wejdę z tobą.

Drgnęła. Z informatorami zawsze spotykała się w cztery oczy, ale dziś nie zamierzała protestować.

– Co jest w środku? – spytała.

Borys nie zareagował, bo właśnie przykładał komórkę do ucha.

– Jesteśmy.

Chwilowo nie widziała powodu, dla którego miałaby zostać dziś ofiarą egzekucji, ale okoliczności wydawały się coraz bardziej niebezpieczne. W tej hali można by oskórować człowieka żywcem – bez żadnego śladu czy świadka.

*

Czarna beemka i podążająca za nią chmura kurzu zatrzymały się. Ta pierwsza z piskiem opon przed halą, ta druga nie wyhamowała i rozbiła się o front budynku. Zza kierownicy wyskoczył krępy brunet i rozłożył ręce. Borys energicznie wyszedł z auta i wpadł w objęcia mężczyzny.

– Jesteś!

– Sorki, że musiałeś czekać. Jak tam?

– Gra i buczy.

– To git.

Joanna opuściła samochód i stanęła obok Borysa.

– Poznajcie się! To jest Surfer, a to Joanna.

Mężczyzna miał krótkie nogi, nieproporcjonalnie długie ręce i zmarszczki mimiczne. Przyglądał się Joannie, a z jego oczu wyzierały dziecięca ciekawość i niespożyte pokłady radości.

– Cześć. – Wyciągnęła rękę na przywitanie.

Jego szorstkie i zniszczone dłonie potwierdzały, że to doświadczony mechanik samochodowy, ale cała reszta wyglądu pasowała raczej do młodocianego – nomen omen – surfera. Zaczerwieniona od słońca twarz, hawajskie bermudy, niebieski T-shirt i japonki sprawiały wrażenie, że Surfer właśnie zszedł z plaży. Przydługie włosy, kilkudniowy zarost i totalny luz sugerowały, że jego życie to przede wszystkim zabawa.

– Właźcie do środka. Ale nie głównymi, zepsuły się. Z boku są drzwi techniczne.

– To twoje królestwo, prowadź – zaproponował Borys, a Surfer ruszył przed siebie.

Halę wypełniały samochody. Niektóre były w idealnym stanie, inne delikatnie uszkodzone, a jeszcze inne wyglądały jak rzucona na kupę góra części.

– Ile ty tego masz?! – Borys gwizdnął z uznaniem.

– Za mało. Jest jeszcze parę modeli, które mi się marzą, ale już nie mam miejsca.

– Nooo… Faktycznie, nie wciśniesz tu już ani jednego więcej – skomentowała Joanna.

Jeśli miałaby kiedyś opisać dziuplę samochodową, to wyglądałaby właśnie tak: z mnóstwem aut przykrytych grubą warstwą kurzu i walających się po podłodze samochodowych bebechów.

– Tu możemy sobie usiąść. – Surfer wskazał na kanapę.

Jakieś dwadzieścia lat temu musiała być skórzana albo skajowa. Teraz jej powierzchnia wyglądała jak skóra głowy w ogromnym zbliżeniu, ukazującym zaawansowany łupież.

Borys wydawał się tego nie zauważać. Od razu zajął miejsce przy prawym podłokietniku. Surfer przy lewym, a Joanna usiadła pomiędzy nimi.

– Nie wiem, co ci o mnie powiedział Borys… – Gospodarz spojrzał najpierw pytająco na Borysa, a potem nerwowo na Joannę. – Bo ja… nie wiem, czy… – Uciekł spojrzeniem, które wbił w podłogę. – No wiesz… Czy powiem coś, co może cię zainteresować.

– Nic mi nie powiedział – odpowiedziała spokojnie Joanna. – Nie interesuje mnie, kim jesteś i co robisz, ale dziękuję, że zgodziłeś się ze mną pogadać.

Nigdy wcześniej nie rozmawiała z członkami grup przestępczych, jednak miała doświadczenie w prowadzeniu rozmów ze specjalistami z różnych dziwnych dziedzin: policjantami kryminalnymi, patologami sądowymi, psychiatrami, prokuratorami, a nawet prostytutkami i mordercami.

Wszystkie były trudne, zwłaszcza na początku. Mogła się założyć, że w głowie każdego rozmówcy pojawia się myśl, że Joanna jest obca. Musieli dokładnie ocenić, czy warto poświęcać jej czas i dzielić się wiedzą.

Surfer miał do stracenia coś więcej niż tylko czas. Jeśli faktycznie należał do grupy, to fakt podzielenia się z pisarką wiedzą mógł pociągnąć za sobą gniew przestępców.

Jeśli nie należał, teraz nie myślałby o tym, by się wycofać albo umniejszać swoje zasługi. Snułby bajkowe opowieści i domagał się uwagi.

– Borys pewnie wspomniał, że piszę kryminały. Stawiam na rzetelność i research. Wnikam w różne środowiska, poznaję ludzi oraz ich opowieści, a potem wyciągam z tych historii najciekawsze motywy, deformuję je, aby nie można było ich zidentyfikować, i umieszczam w swoich książkach. Możesz sobie mnie sprawdzić. Wszyscy moi konsultanci żyją – Joanna zaśmiała się sztucznie – i mają do mnie zaufanie. Opowieść jest dla mnie ważna, ale jeszcze ważniejsze jest bezpieczeństwo ludzi, z którymi współpracuję. Borys powiedział, że można ci ufać. Akcja kolejnej mojej książki ma się toczyć w środowisku złodziei samochodów. Interesuje mnie wszystko, co ma związek z mafią samochodową.

– Nie wiem, co dzieje się teraz w branży, ale wiem trochę o tym, co wyprawiało się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Pytaj. – Surfer rozparł się na kanapie.

– Gdy byłeś młody, na terenie Łodzi działała ośmiornica… – zaczęła powoli Joanna.

– Weź, jaka ośmiornica! – Mężczyzna przewrócił oczami i się zaśmiał. – Trzy ośmiornice, a może nawet i hydra. Proszę cię! Ludzie łykną wszystko. Policja musiała wymyślić jakąś nazwę, żeby w mediach brzmiało to groźnie. Ośmiornica, mafia i chuj wie, jak jeszcze. Po prostu chcieli przeszkodzić nam w pracy.

– A wy byliście…

– Kumplami prowadzącymi wspólne biznesy.

*

Borys skręcił w ulicę Narutowicza i wykorzystując fakt, że lewy pas był pusty, docisnął pedał gazu i wyprzedził wszystkie auta, które ciągnęły się po prawej stronie. Gdy licznik zatrzymał się na liczbie sto dwadzieścia, przestał przyspieszać i wybrał ostatni numer na liście połączeń.

Surfer odebrał po pierwszym sygnale i bez wstępów spytał rozbawiony:

– Pisareczka odstawiona na Fabryczną?

– Gadałeś i gadałeś, że ledwo zdążyła. Mocno depnąłem, a i tak wypadła z auta jak torpeda. Pobiegła na peron i potem już nie dzwoniła, więc pewnie odjechała.

– Pewnie? A jeśli to tylko zmyła? Jeśli została i cię śledzi?

– Weź, kurwa, przestań! – warknął Borys. Właśnie zdał sobie sprawę, że teraz powinien skręcić. Dał po hamulcach i odbił w prawo. Nigdy nie zawracał sobie głowy sygnalizowaniem zamiaru zmiany kierunku jazdy lub pasa ruchu. Sygnalizowanie wymagało planowania, on wolał działanie. Nie tylko za kółkiem.

– To jakaś twoja dupa?

– Ocipiałeś?! – Borys się zaśmiał i w ostatniej sekundzie wszedł w kolejny zakręt, czym wymusił na innym kierowcy gwałtowne hamowanie. – Dziś widziałem ją po raz pierwszy.

– Ale mówisz, że można jej ufać.

– Ufają jej ludzie, którym ufam ja.

– No powiem ci – Surfer westchnął ciężko – że jak powiedziałeś o pisareczce, to spodziewałem się, że pojawi się tu jakaś nimfa w zwiewnej sukience w kwiaty albo sztywna paniusia w garsonce. Widziałeś, co ona miała na sobie?!

– Masz na myśli trepy?

– Trepy były spoko, ale ta góra munduru US Army?! Oryginalna, z Air Force One! Paniuś takie ciuchy nie jarają.

– A tak, zauważyłem. W rozmowie raczej też konkretna.

– Wygląda na kumatą. Pomogę jej.

– I fajnie. Ej, a znam tego kumpla, który ukradł auto politykowi?

– Znasz.

– Szczena?

– Weź, kurwa, nie pytaj. Nie chcesz wiedzieć.

– Masz rację. Wolę żyć.

*

Na miejsce zdarzenia komisarz Jarosław Borkowski dojechał w kwadrans od momentu odebrania zgłoszenia. Po liczbie samochodów zaparkowanych na skraju lasu w Tuszynie ocenił, że wszyscy już są. Nie zaparkował jednak na samym końcu. Zamiast tego przejechał do przodu i wcisnął się przed radiowóz prewencji.

– Ostatni będą pierwszymi – skwitował, wychodząc z auta.

Policyjne procedury działały bez zarzutu tylko w nielicznych przypadkach. To był jeden z nich. Gdy przechodzień zgłaszał znalezienie zwłok, dyżurny wysyłał na miejsce pierwszy wolny patrol prewencji. Chłopcy zjawiali się na wskazanym miejscu, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie głupi żart albo inna pomyłka. Jeśli ujawniali trupa, zaczynała się impreza, na którą zapraszano wszystkich świętych.

Dwóch facetów w mundurach ogradzało teren, dwóch techników w białych kombinezonach robiło zdjęcia, kierując obiektywy w stronę ziemi, a kilka metrów dalej dochodzeniowiec przesłuchiwał cywila.

– Komisarz Jarosław Borkowski, wydział kryminalny Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Prokurator już jest? – zagadnął policjanta skupionego na zakręcaniu policyjnej taśmy wokół drzewa.

– Aspirant Janek – zapowietrzył się młody. – Yyy… To znaczy… Jan Miradecki, komisariat…

– Ja go nie widzę. A ty, Jaro? – wtrącił się dochodzeniowiec. – Niedziela jest.

Jaro najpierw spojrzał na jego zużyte sneakersy, potem na cywilne ciuchy, a na końcu na twarz. Krzychu robił w dochodzeniówce tak długo, że czasami żartowano, że zajmował się jeszcze dinozaurami. Jarosławowi nie było do śmiechu, bo martwił się tym, co będzie z papierami, gdy Krzychu pójdzie na emeryturę. Nikt inny nie był tak skrupulatnym pisarzem.

– Nie ma to jak niedzielne dyżury z trupem w tle. – Jaro się zaśmiał.

– W każdym razie prokurator powiadomiony. Zajęty jest niemożebnie i prosił, żeby dzwonić po wstępnych oględzinach.

Jaro ruszył przed siebie. Zatrzymał się dopiero przy technikach. Obaj trzymali nieduże łopatki i wyglądali jak archeolodzy przygotowani do zabawy w piaskownicy. Z ziemi, która wyglądała na niedawno wzruszaną, wystawały jedynie dłoń i kawałek przedramienia.

– Kopaliście już?

– Nie. – Jeden z techników pokręcił głową. – Czekaliśmy na ciebie. Ciało musi leżeć płytko, bo wyczuł je jakiś mały drapieżnik. Wilk, lis, może pies. Widzisz ślady pazurów?

Komisarz kiwnął głową i przykucnął. Dłoń była sina, opuchnięta i pozbawiona kawałka palca wskazującego.

– Coś musiało głodomora przestraszyć, bo nie sądzę, żeby grymasił. Kobieta czy facet?

– Chuj wie – wtrącił się Krzychu. – Mnie się wydaje, że baba, a panowie obstawiają, że facet. A ty jak myślisz?

Jaro rozejrzał się po okolicznych drzewach i krzewach. Ściółka nienaruszona, gałęzie niepołamane – czyli nikt się tu nie bił, a to mogło oznaczać, że trupa przywieziono na miejsce autem. Jaro musiał sprawdzić, gdzie znajdują się najbliższe posesje z monitoringiem, który mógł złapać samochód sprawcy. Lub sprawców, bo wykopanie dołu i przeniesienie do niego bezwładnego ciała, a potem jeszcze zakopanie go, nie było łatwym zadaniem.

– Myślę, że trzeciej opcji nie ma. Kto go znalazł?

– Pasjonat biegania. – Krzychu skinął głową w kierunku mężczyzny odzianego w lycrę. – Zakończyłem przesłuchanie. Jest cały twój.

– Co trzeba mieć we łbie, żeby tak się ubrać i jeszcze w tym biegać? W niedzielne popołudnie! Ja pierdolę! Posiedziałby na dupie przed telewizorem, mielibyśmy wolne, a trup spokojnie poczekałby do poniedziałku.

*

Rozmowę z biegaczem Jaro zostawił sobie na sam koniec.

Najpierw naszkicował mapę okolicy. Zaznaczył drogę dojazdową, lokalizację zwłok i wąską ścieżkę, którą rzekomo miał podążać biegacz. Las był zbyt gęsty, by dźwigać trupa i jednocześnie manewrować między drzewami. Jaro wydedukował, że albo trup przyszedł tu o własnych siłach, albo przyniesiono go z samochodu zaparkowanego tam, gdzie stały policyjne wozy.

– Przepraszam! – Biegacz podszedł do komisarza. – Czy mogę się już oddalić? Kwadrans temu powinienem zjeść posiłek potreningowy.

– Posiłek poczeka. Najpierw mi pan powie… – Jarek przewrócił stronę w notesie.

– Ale ja już wszystko mówiłem temu drugiemu!

– Ma pan problem z powtórzeniem zeznań? Boi się pan, że się w nich zagubi? Coś pan ukrywa? – Jarek spojrzał spode łba.

– Ależ skąd!

– To proszę nie utrudniać.

Nie miał wątpliwości, że Krzychu już solidnie przesłuchał biegacza. Jaro był jednak policjantem operacyjnym i skupiał się na poszukiwaniu punktów zaczepienia, które pomogą mu ustalić sprawcę.

– Pan zawsze tędy biega?

– Raz, czasem dwa razy w tygodniu. To dłuższa trasa jest, a nie zawsze mam wolne dwie godziny.

– Rozumiem. Czyli poprzednio biegł pan tędy…

– W czwartek po południu.

– I co pan wtedy ciekawego zaobserwował?

– Nic.

– Jak to nic? Człowiek, który ze ścieżki był w stanie dostrzec ludzką rękę, niczego nie zauważył! Proszę mnie nie rozczarowywać, bo miałem pana za wysoce spostrzegawczego.

Biegacz utkwił spojrzenie w odległym punkcie i zaczął masować żuchwę dłonią. Technicy zdjęli już wierzchnią warstwę ziemi z trupa i przeszli do pracy na klęczkach.

– Chwileczkę. – Jaro podbiegł do denata.

Z ziemi powoli wyłaniał się fragment nagiej klatki piersiowej. Ofiara była mężczyzną. Nagość zaprzepaściła nadzieję na szybką identyfikację – nadzy ludzie nie nosili przy sobie portfeli z dowodami osobistymi.

– Więc jak? – Komisarz wrócił do biegacza.

– Tak naprawdę… – Mężczyzna się zawahał. – Ja nie zauważyłem ręki. To znaczy nie od razu.

– A co?

– Naruszone leśne runo. Bo wie pan, ja kocham las i nienawidzę ludzi, którzy niszczą przyrodę. W czwartek siąpił deszcz, na trasie spotkałem maksymalnie dwie osoby, ale to na oficjalnych ścieżkach, nie tu. Tędy też biegłem, ale nic nie zwróciło mojej uwagi. A to znaczy, że nie było ani zwierząt, ani ludzi. Dzisiaj… Od razu zauważyłem, że ziemia jest wzruszona. Zatrzymałem się, by sprawdzić, czy to nie sprawka dzików, i wtedy zobaczyłem dłoń.

– To zapamiętuje trasy? – Jarek wskazał na zegarek znajdujący się na ręce biegacza.

– Oczywiście! Mam wgląd we wszystkie parametry treningu. Czas, średnia prędkość biegu, tętno, dokładna mapa trasy. Nawet długość kroków mierzy! – zapewniał gorączkowo mężczyzna.

– Pan mi pokaże parametry z dzisiaj i z czwartku.

*

Gdy Jaro wrócił do techników, ci zbierali swoje zabawki, a w dole leżał nagi mężczyzna w zaskakująco dobrym stanie.

– Opędzlowaliście go już? – Komisarz spojrzał na zabrudzony ziemią pędzel, właśnie wrzucony do walizki.

– Jest gotowy na spotkanie z tobą. – Jeden z techników się zaśmiał. – Świeży i pachnący. Nawet nie zdążył się rozłożyć. Ziemia opóźnia procesy rozkładu. Dokładny czas zgonu określi patolog, ale jak dla mnie to odmeldował się nie dalej niż pięć dni temu. Widzisz, co ma na czole?

Jaro przykucnął, żeby upewnić się, że oczy go nie mylą. Na środku czoła znajdował się idealnie okrągły otwór.

*

Do budynku mieszczącego katedrę i zakład medycyny sądowej Jaro wbiegł dokładnie o czternastej zero zero. Od razu skierował się w stronę pomieszczenia, w którym właśnie powinna się rozpoczynać sekcja zwłok mężczyzny znalezionego w lesie.

Na korytarzu minął się z prokuratorem Mikulskim prowadzącym śledztwo. Wymienili uprzejmości i każdy poszedł w swoją stronę. Jaro nie zdziwił się, że prokurator zmierza do wyjścia – sprawa nie rokowała. Przy ciele nie znaleziono ani dokumentów, ani ubrań, ani innych przedmiotów, które pomogłyby w identyfikacji ofiary. Nawet czytnik linii papilarnych nie przyniósł odpowiedzi. Szukanie zabójcy człowieka, o którym nie wiedzieli nic, przypominało szukanie igły w stogu siana.

Badanie pośmiertne miało być raczej formalnością. Ani prokurator, ani policjant nie musieli towarzyszyć patologowi, protokół byłby wystarczający. Jarek nie chciał jednak czekać dwóch tygodni. Zwłoki NN psuły mu portfolio.

Zapukał i wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Na stole sekcyjnym leżało ciało, którego stan wskazywał na to, że patolog już kończył swoje zabawy.

– Cześć. Przyszedłem za wcześnie? – Jaro zerknął na rozwieracz żeber i instynktownie odwrócił głowę w drugą stronę. Nie lubił widoku ludzkich wnętrzności. Podrobów zresztą też.

– Wręcz przeciwnie – odpowiedział Przemek Zając. – To twój koleś. Już skończyłem. Muszę go jeszcze tylko zszyć.

Jarek najpierw spojrzał na drzwi, za którymi chwilę wcześniej mijał prokuratora, a potem na trupa.

– Przecież miałem przyjść na drugą?

– Na dwunastą.

– Ja pierdolę! – Policjant dał upust złości, gdy zrozumiał, że jego przepracowany umysł zapamiętał dwójkę, ale zapomniał o jedynce. – Dwunasta, no tak. Sorry. Powiedz, że miał bardzo rzadkie schorzenie serca, dzięki któremu ustalę jego nazwisko.

– Nie masz dziś szczęścia. Narządy bez uwag, poza stłuszczoną wątrobą, ale to efekt chorób cywilizacyjnych. Nie zawęzi ci to poszukiwań. Ponad sześćdziesiąt pięć procent zgonów Polaków to efekt chorób cywilizacyjnych. Facet nie wylewał za kołnierz, ale miał szczęście, bo nie doczekał się marskości. – Przemek wyjął z ciała rozwieracz i wrzucił go do zlewu. – Zgon nastąpił błyskawicznie. Pocisk, kaliber dziewięć milimetrów. Mały otwór na środku czoła, osmolenie i delikatne poparzenie świadczą o strzale z przyłożenia. Przed śmiercią przyjął kilka uderzeń w brzuch. Brak widocznych śladów tego, by się bronił. Pod paznokciami tylko ziemia, identyczna jak ta, w której go zakopano.

– Czyli egzekucja. Przyszedł tam na własnych nogach, wykopał dół, a potem bang. Cholera, to komplikuje sprawę, bo sprawca mógł zaparkować niemal wszędzie. Ile miał lat?

– Opierając się na możliwych wskaźnikach wieku morfologicznego, kostnego i zębowego szacuję, że pomiędzy dwadzieścia a dwadzieścia pięć.

– Znalazłeś coś jeszcze?

– Nie licz na przełom, ale do porównywania z typowaniami mogą się przydać uzębienie i tatuaże. Brakuje mu górnych szóstek i dolnej czwórki. Na ciele ma dziary kiepskiej jakości: krzyż, różę i serce. Takie od garażowego artysty. Widzisz – Przemek wskazał na zgrubienie przy łodydze róży znajdującej się na przedramieniu – tu musiało wdać się zakażenie.

Jaro nie miał wątpliwości, że patolog zna się na tatuażach. Średnio co pół roku na jego rękach pojawiało się nowe arcydzieło.

– Kiedy nastąpił zgon?

– W piątek, pomiędzy trzynastą a dwudziestą trzecią. A wracając do wątroby, to jak na dwudziestoparolatka była mocno otłuszczona. Nie wiem, ile pił i jak często, ale musiał zacząć jeszcze jako nastolatek, kilka lat przed osiemnastką.

*

Kiedy Joanna po raz kolejny stanęła na dworcu Łódź Kaliska, było kilka minut przed północą.

Od jej poprzedniej wizyty minęły dokładnie trzy tygodnie. Aż dwadzieścia jeden dni zajęło jej uporządkowanie spraw w Poznaniu. Sporą część tego czasu poświęciła na zastanowienie się, w jaki sposób sprzedać wydawcy pomysł na nowy kryminał, którego akcja toczy się w środowisku złodziei samochodów.

Gdy Surfer potwierdził chęć pomocy, uznała, że nie może zaprzepaścić okazji. Przekonała wydawcę, podpisała z nim umowę, zainkasowała zaliczkę i przez dwa dni pakowała bagaże na dłuższy pobyt w Łodzi.

Skąpane w ciemności miasto wydawało się znacznie bardziej nieprzyjazne niż nocny Poznań. Joanna zamówiła taksówkę, a czas oczekiwania na jej przyjazd umiliła sobie obserwacją bezdomnych. Naliczyła pięć osób kręcących się w okolicach budynku. Zachowywali się, jakby byli u siebie. Dwóch mężczyzn piło coś z jednej butelki, ktoś drzemał pod murkiem, a zapuszczona para kłóciła się o to, które z nich płaciło ostatnim razem.

Joanna nie zdążyła usłyszeć, kto wygrał spór, bo przyjechała taksówka.

– Joanna Mazur? – spytał kierowca.

– Tak. – Rozsiadła się wygodnie na tylnej kanapie i zerknęła na ekran smartfona. Za sześć minut powinni być na miejscu. Uznała, że jeszcze zdąży porozmawiać z Piotrem. Wybrała jego numer. Nie czekała długo.

– Cześć. Już na miejscu? – odezwał się po zaledwie dwóch sygnałach.

– W drodze do hotelu.

– Jak Łódź?

Czteropasmowa ulica, którą jechali, była szeroka, nowoczesna i całkowicie pusta. Zupełnie jakby wszyscy mieszkańcy wymarli albo jako zombie czaili się w ciemności.

– Opuszczona i ciemna.

– Pamiętasz… No, o zachowaniu zasad bezpieczeństwa?

– Zawsze. Dam ci znać, gdy się umówię.

– I udostępnij lokalizację.

– Zawsze to robię, chociaż nie wiem po co.

– Jak to nie wiesz? Proszę cię o to, a ty jesteś GRZECZNĄ pisarką! – Piotr się zaśmiał. – I lubisz czuć się bezpiecznie, bo wiesz, że masz moje wsparcie.

– Gdyby mnie – spojrzała na kierowcę, który wydawał się niezainteresowany rozmową, ale i tak ściszyła głos – odpalili w tamtej hali, nie zdążyłbyś nawet zareagować.

– Ale za to pomściłbym twoją śmierć – odpowiedział poważnie.

Z Piotrem Jabłońskim znała się już na tyle długo i dobrze, że nie musiała widzieć jego twarzy, by domyślić się, że właśnie teraz mruży oczy i zagryza usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Gdy się poznali, był komisarzem w poznańskim wydziale kryminalnym, a ona pisała swój trzeci kryminał.

– Ile zamierzasz siedzieć w Łodzi? Będziesz gadała tylko z jednym gościem?

– Zobaczę – odpowiedziała wymijająco. – Muszę kończyć, dojeżdżam do hotelu.

– Baw się dobrze. I pamiętaj, że najważniejsze, żebyś wyszła z tego bez szwanku. Jak ustalisz nazwisko tego Surfera, daj znać. Wrzucę go na bęben.

*

Siedzieli na trawie z dala od ścieżek i wpatrywali się w taflę stawu. Rozmowa toczyła się w dobrym kierunku. Surfer podnosił i opuszczał piętę, wprawiając swoje ciało w drgania, nie wyglądał jednak na zestresowanego. Raczej nie wiedział, co zrobić z nadmiarem energii.

– No i tak to mniej więcej wyglądało – zakończył opowieść o największej imprezie swojego życia i wstał. – Jak ci się podoba nasz park na Zdrowiu? – Rozłożył ręce.

– Całkiem spoko. W parkach w Poznaniu jest bardziej tłoczno.

– U was największy pewnie nie jest nawet w połowie tak duży jak nasz. Sto dziewięćdziesiąt hektarów zieleni. Trudno tu na siebie trafić, jeśli nie łazisz głównymi alejami, tylko bokiem, przez krzaki i nieutwardzone ścieżki.

– A ty lubisz nieco bokiem, co?

– A ty nie?

– W tym wszystkim nie chodzi o mnie. – Joanna pokręciła głową. – Liczy się tylko opowieść. Myślę, że któregoś z bohaterów też tu usadzę. To miejsce ma w sobie spokój, ale też stwarza warunki do obgadywania biznesów. Nie uważasz?

Surfer otworzył usta, ale zamiast odpowiedzieć, spojrzał w kierunku, z którego docierały do nich strzępki głośnej rozmowy.

– Nie wiem – zaczął ściszonym głosem – czy mam dla ciebie wystarczająco dużo ciekawych opowieści. Ja byłem raczej na boku. Powinnaś gadać z tymi ze środka.

– Nie wróciłabym do Łodzi, gdybym wątpiła w twoją użyteczność. – Joanna uśmiechnęła się przyjaźnie. – Jakie były twoje początki w tym biznesie?

Hałas stawał się coraz głośniejszy. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, a kiedy śmiechy zaczęły cichnąć, Surfer odetchnął z ulgą.

– Początki? Normalne. – Wzruszył ramionami. – Wydaje się, że wszyscy zaczynaliśmy podobnie. Wiesz, od zawsze jarała mnie szybka jazda – wyszczerzył zęby – no to zacząłem grzebać w silniku swojego ukochanego okularnika, żeby mieć lepsze osiągi. Nie wychodziło, to zacząłem pomagać u jednego mechanika, by się od niego uczyć. Szybko się okazało, że mam do tego dryg, i zostałem jego pracownikiem. Kiedyś spytał, czy chcę się nauczyć czegoś nowego… – Surfer zawiesił głos jak wytrawny storyteller. – Postawił mnie przed autem, którego wcześniej nie widziałem na oczy, dał do rąk przecinarkę i kazał je rozebrać w jak najkrótszym czasie. Kurwa, aż mam dreszcze na samo wspomnienie!

– Wiedziałeś, że było kradzione?

– W dupie to miałem! – niemal krzyknął Surfer. – Chciałem mu zaimponować. Tak się spieszyłem, że piła wypadła mi z rąk i przejechała po ciele. – Podniósł koszulkę i pokazał brzydką bliznę na lewym boku, długą i wybrzuszoną.

Joanna aż się skrzywiła.

– Zatrzymała się na żebrach. Babrało się to cholerstwo chyba ze cztery miechy. – Telefon Surfera zawibrował. Mężczyzna wyjął go z kieszeni. – Sorka… No? Ale już jesteś? Ja jeszcze chwilę. Poczekaj. Nie no, nie na schodach, wejdź do środka. Są w kwiatach. Piwo sobie weź z lodówki.

– Musisz lecieć?

– Nie, to on przyszedł za szybko – mruknął Surfer, chowając smartfona. – Poczeka. No ale wróćmy do tematu. Kiedy szef powiedział, że auto jest kradzione, oczywiście wiedziałem, że muszę trzymać gębę na kłódkę. I trzymałem. Nie chciałem ściągnąć psiarni ani na siebie, ani na niego. Dostałem za tamtą akcję fajną kaskę. Oczywiście wyciągnąłem lekcję z tego wypadku z ostrzem. A po kilku miesiącach dogadałem się z szefem, że przejdę na swoje i będę mu odpalał parę groszy za każde podstawione auto. Chciałem zminimalizować ryzyko wpadki. Wiesz, im mniej ludzi wie, co, kiedy i gdzie tnę, tym większy komfort pracy.

*

Dzień rozpoczął się nadspodziewanie dobrze. Jaro odzyskał świadomość minutę przed budzikiem, dzięki czemu łóżko opuszczał w ciszy. Skontrolował swój wygląd w lustrze i uznał, że dziś golenia nie wymagają ani jego twarz, ani głowa. Masa mięśniowa była w odwrocie, ale nic dziwnego – przez ostatni miesiąc nie pojawił się na siłowni. Na szczęście nadal wyglądał jak Jason Statham: łysy i średnio przystojny, ale dobrze zbudowany.

Na ulicach nie było korków, w sklepie spożywczym znalazł swoje ulubione bułki ze słonecznikiem, a na biurku w firmie czekało pismo z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji.

– _Wow, I feel good_ – zanucił pod nosem utwór Jamesa Browna.

W ciągu ostatnich trzech tygodni nie udało mu się pchnąć nawet o milimetr sprawy zabójstwa odkopanego mężczyzny. Zabezpieczone monitoringi obejmowały jedynie drogi dojazdowe do lasu, ale Jaro na razie nie wiedział nawet, jakiego samochodu szuka. Rozpytał kierowców, którzy przejeżdżali tamtędy pomiędzy dwunastą a dwudziestą trzecią, ale żaden nie widział nic podejrzanego. W efekcie Jaro wiedział tylko, z jakiej broni oddano strzał, no i znał finał całego spotkania: śmiertelny.

– Zamoczyłeś wczoraj? – zagadnął go Krzychu, dochodzeniowiec.

– Skąd taki wniosek?

– Śpiewasz. A raczej fałszujesz.

– Czuję, że za chwilę nasz nieznajomy z lasu przestanie być NN. Nie mów, że nie czujesz ekscytacji? Koniec z codziennym przeszukiwaniem systemu!

– Weź, kurwa! – Krzychu przewrócił oczami. – Dopiero przyszedłem, kawy jeszcze nie piłem. Też chcesz? – spytał, po czym oddalił się w stronę ekspresu, nie czekając na odpowiedź.

– Nie potrzebuję kofeiny. – Jaro rozsiadł się wygodnie przy biurku i sięgnął po pismo. – Mam TO.

Siedem dni temu za zgodą przełożonego przesłał do CLKP zarządzenie o rejestracji w bazie danych profilu DNA denata oraz przeszukaniu jej pod kątem zgodności. Jeśli profil denata został wcześniej zarejestrowany w policyjnej bazie, Jaro dotrze do jego imienia i nazwiska jak po nitce do kłębka.

– Wykonano – przebiegał wzrokiem po piśmie – przy zachowaniu… Czekaj, gdzie tu są wnioski? – Jaro spojrzał na ostatni akapit. – Przeszukanie według klasycznych kryteriów nie przyniosło trafień.

– No i co? – Krzysiek zatrzymał się przy biurku. – Jednak bez kawy ani rusz?

– Spadaj! – Jaro machnął ręką, by odgonić od siebie agresywny aromat czarnego napoju. – Czekaj… – Odwrócił kartkę. – Rozszerzono przeszukiwanie o kryterium powinowactwa! – Z satysfakcją spojrzał na Krzyśka. – Zakład, że denat pochodził z patologicznej rodziny? A patologia zwiększa prawdopodobieństwo trafienia?

– Bo co? Bo chlał jak alkus i zadawał się z ludźmi, którzy go odpalili?

– Mógł być po prostu głupim młodziakiem z dobrej rodziny, który wpadł w złe towarzystwo, ale…

– Ale?

– Wtedy byłoby go stać na porządne dziary.

– Dobra, nie dedukuj, tylko czytaj. Kawa mi stygnie. – Krzysiek przystawił kubek do ust.

– Jest zgodność co do… – Jaro aż zagwizdał – …konkretnej liczby alleli. Czekaj! – Wpisał kod podany w piśmie do systemu policyjnego i nacisnął Enter.

W ciszy wpatrywali się w ekran. W końcu na liście wyników pojawiła się jedna pozycja: Stanisław Szatański, rocznik siedemdziesiąt dwa.

*

Trzeciego dnia Surfer pozwolił zaprosić się na obiad. Joanna uznała to za wyraz zaufania i możliwość zrobienia kroku naprzód. Wybór restauracji zostawiła jemu, by czuł się bardziej komfortowo. Zawiózł ją do lokalu na obrzeżach miasta, serwującego polską kuchnię.

Zamówili domowy żurek oraz schabowego z ziemniaczanym purée i smażoną kapustą. Surfer wziął piwo, a Joanna wybrała wodę niegazowaną. Sam lokal prezentował się raczej skąpo, ale same porcje miały być obfite.

Gołe ściany, metalowe krzesła ze skajowymi siedziskami i obity boazerią bar przypominały trendy wnętrzarskie z przełomu lat dziewięćdziesiątych, gdy nikt nie wymagał od restauracji przyjemnej przestrzeni, o ile było w niej jedzenie.

– Kiedyś pójście do knajpy było wydarzeniem! Gówno cię interesowało, jaki mają wystrój. Liczyło się żarcie – perorował Surfer. – Teraz ludziom w dupach się poprzewracało.

– Kiedyś żyło ci się lepiej?

– Teraz nie żyje mi się źle.

– Surfer – uśmiechnęła się szeroko – przecież widzę, jak bardzo jarają cię te opowieści. Czuję, że to kochałeś. To, co się działo wokół ciebie. To, jak żyłeś. Jasne, jesteś teraz inny – podkreśliła, by wiedział, że widzi rysowaną przez niego grubą kreską granicę między kiedyś a dziś – ale przecież tamci ludzie nie zniknęli. Nadal działają w branży? Spotykacie się czasem? – Zamilkła z obawą, że za mocno naciska.

– Za stary jestem na takie akcje! – Surfer zarechotał nerwowo. Po chwili dodał: – Jestem już po czterdziestce i chcę podejmować własne decyzje, a nie całe życie wykonywać cudze polecenia.

– Wyszedłeś z biznesu, ale biznes został w tobie. – Joanna westchnęła ciężko. – I w innych, których znałeś. Nawet nie wiesz, jak dobrze cię rozumiem.

Pomyślała, że miałaby zmienić swoje życie i przestać pisać książki.

– Bo to nie jest tak, że takie rzeczy to po prostu etat. To nie robota, tylko styl życia.

Surfer zamilkł, bo do stolika zbliżała się kelnerka. Joanna obserwowała, jak kobieta stawia przed nimi parujące talerze pełne zupy, w której pływały kawałki kiełbasy i ziemniaki pokrojone w kostkę, a nad tym wszystkim królował majeranek.

– Rany, jak to pachnie! – Joanna zamieszała zupę.

– Jeszcze lepiej smakuje. – Surfer złapał łyżkę i obejrzał się za siebie. – A chlebuś?

– Biegnę! – krzyknęła kelnerka i po kilku sekundach wróciła z koszykiem pełnym pieczywa. – Świeżutki, pieczony przez nas – zapewniła.

Surfer sięgnął po kromkę chleba, zamoczył ją w zupie, a następnie odgryzł wilgotną część.

– W tamtych czasach – odezwał się dopiero wtedy, gdy odsunął od siebie pusty talerz – człowiek chodził po klubach. No wiesz, wyrywało się laski, imponowało kolesiom i w ogóle. Wszyscy wiedzieli, że w West Side bawi się miasto. Mieli ostrą selekcję, nie każdy tam mógł wejść.

– Ale ty wchodziłeś – podchwyciła Joanna, by połechtać jego ego.

– Kilka razy… – Zmrużył oczy. – No dobra, może kilkanaście. Parę pierwszych wizyt to były biznesy. Kurwa, jakie to było zajebiste! Przychodzę, siadamy przy barze, a gość pyta, co piję. Nieograniczony wybór, on płaci. Ja pierdolę! Miałem siedemnaście lat i czułem, że złapałem Pana Boga za giry! A potem zaprosili mnie do loży, żebym zapodawał swoje żarty najważniejszym ludziom w mieście.

– Co oni teraz robią?

Surfer wręcz promieniał radością, a z jego oczu biła mieszanka szaleństwa i satysfakcji. Nie dał się jednak pociągnąć za język i zignorował pytanie.

– Dla mnie zabawa skończyła się kilka miesięcy po tym, jak psy utworzyły specjalną komórkę, która miała nas wszystkich wyłapać. Mieli efekty, a ryzyko wpadki rosło.

– I to pewnie wprost proporcjonalnie do liczby zatrzymywanych ludzi? – Joanna westchnęła ciężko. – Każdy mógł kogoś wsypać.

– Nie mógł. Zatrzymani dostawali naszego prawnika i często szybko wracali do żywych. A nawet jeśli wsadzali ich do puszki, to grupa opiekowała się ich rodzinami.

– W jakim sensie?

– No wiesz, Zdzisiek odpoczywał za kratami spokojny, bo wiedział, że jego rodzinie niczego nie zabraknie. Ani hajsu, ani innych rzeczy. Że jak coś będzie trzeba przewieźć, przestawić, przemalować, załatwić, to chłopaki to załatwią.

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wszyscy w waszej, jak to nazwałeś, rodzinie, byli twardzielami. Żaden zatrzymany delikwent nie rozpruł się przed policją? Przecież oboje znamy ich metody, szantaż, obiecanki.

– A chuj im w dupę! – Surfer machnął ręką, jakby opędzał się przed nachalną muchą. – Opieka działała w dwie strony. Każdy, kto rozważał zeszmacenie się układem z psami, wiedział, że jeśli to zrobi, to jego rodzina będzie miała przejebane. Co komu po skróconym wyroku, skoro jego żona zostanie wyruchana przez całe miasto, dzieci mu odbiorą, a samochód spalą? Po wyjściu na wolkę nigdzie nie znajdzie pracy. Nikt nie lubi kapusiów, nawet legalne korpo.

Kelnerka zabrała talerze po zupie i podała drugie danie. Surfer błyskawicznie złapał za widelec i wbił go w schaboszczaka.

– Dobre porównanie. Bezkosztowe wyjście z korpo jest właściwie niemożliwe, a co dopiero z grupy.

– Po co wychodzić z miejsc – mężczyzna wgryzł się w kotleta – w których jest ci dobrze? – dodał z pełnymi ustami. – Adrenalina działa jak narkotyk. A ta robota dawała nam wszystkim adrenalinę. Zasady były jasne: przestrzegasz ich, dobrze żyjesz. Nie przestrzegasz? Tuszyn wita. A dziś…

– No właśnie, jak jest dziś? – Joanna się ożywiła. – Bo przecież auta nadal giną. Jesteś w stanie przepiąć mnie na ludzi aktywnych teraz? – Spojrzała na niego z nadzieją, zatrzymując sztućce nad talerzem.

– Jedz, bo ci ostygnie. – Surfer dotknął swoim widelcem kotleta leżącego przed Joanną. – Dziś uczciwie zarabiam na życie, a cała adrenalina to szybka jazda i te wszystkie samochody, które kupuję, remontuję, a potem sprzedaję. Raz inwestycja okazuje się wtopą, innym razem złotym strzałem.

– Wiesz, że nie o to py…

– Teraz jest chujnia. – Surfer przerwał Joannie. – Ormianie, mafia, bezwzględność i brak zasad. Lepiej trzymaj się od tego z daleka.

– Lepiej… – odłożyła sztućce na talerz, uśmiechnęła się i dokończyła po wzięciu głębokiego oddechu: – …będzie, jeśli powiesz, że się boisz. Wtedy zrezygnuję.

Czuła, że to zadziała. Wiele ich dzieliło, ale oboje kochali adrenalinę. Na nią by zadziałało.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij