- W empik go
Złodziej snów - ebook
Złodziej snów - ebook
Alkoholowy zespół abstynencyjny to urojenia, majaki, bezsenność i lęk. Czy właśnie tego doświadcza Fryderyk, który postanawia przestać pić? Mieszka z matką, a jego życie obraca się wokół kolejnych butelek wódki wypitych wraz z kumplami i sprzątania za grosze podwórek w kamienicach. Kiedy przez nieuwagę niszczy pamiątkową szkatułkę, której matka nigdy nie pozwala dotykać, wypada z niej stara czarno-biała fotografia. Od tego czasu Fryderyka nękają koszmary, w których główną rolę odgrywają przerażające niebieskie wrony przemieniające się w ludzi ze zdjęcia.
Czy to skutek delirium tremens, czy może jednak realne niebezpieczeństwo?
Andrzej Syska-Szafrański, urodzony w Kielcach w 1969 roku. Z wykształcenia artysta malarz i pedagog. Jego pasją jest pisarstwo. Zadebiutował książką Żółta czapka wydaną w 2013 roku.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-353-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wiem, kiedy umarłeś – powiedział głos w słuchawce.
– Ale ja przecież żyję – odparłem zdumiony.
– Wszyscy na początku zawsze się dziwią, a później i tak przyznają mi rację.
Strzelające o blaszany parapet potężne krople deszczu za oknem odgrywały symfonię płaczu. „Mówili w telewizji, że będzie świecić piękne słońce, a tu leje od kilku dni bez ustanku” – pomyślałem, snując się od okna do drzwi pokoju jak cieć pilnujący parkingu. Spojrzałem na wiszące tuż nad łóżkiem moje zdjęcie z pierwszej komunii.
– Ależ ja byłem wtedy gruby. Ale co miałem zrobić, jak matka wciskała mi na siłę żarcie do mordy? „Jedz, bo nie urośniesz”, pierdoliła na okrągło. A jak mi już rozepchała tym żarciem kichy i ciągle łaziłem głodny, to później sama wstydziła się zabierać mnie na imprezy rodzinne, bo zjadałem wszystko ze stołu – mówiłem do siebie, obserwując z obrzydzeniem swój portret w zdobionej ramce. – I co, kurwa? Mam sto osiemdziesiąt siedem centymetrów. To po chuj było wciskać mi taki kit, że nie urosnę – żachnąłem się, cały czas patrząc na komunijną fotografię. – I ta aksamitna czarna wstążka zaciśnięta pod grubiutką szyją. Boże, wyglądam tu jak napompowany do granic możliwości odpustowy balon! – Przetarłem dłonią twarz. – Oho! Zaraz jebnie piorunami od Bozi. Czuję, że potężna burza wisi w powietrzu – rzekłem, spoglądając za okno. – W sumie co mnie to interesuje? I tak nie mam na to wpływu. – Przeciągnąłem się leniwie, wyciągając ręce nad głowę, po czym równie niemrawym gestem zgarnąłem ze stołu nabitą tytoniem fajkę. – Ja pierdolę, ale mam kaca po wczorajszym! Nawet nie pamiętam, ile wychlałem tej wódy. Matkę okłamałem rano, bo powiedziałem, że wypiłem niecałe pół litra. Widząc, w jakim wróciłem stanie, z pewnością i tak nie uwierzyła – wybełkotałem, wsadzając ustnik między zęby. – Ale fajnie było. Władek jak zawsze robił ludzi w chuja, pokazując numer ze znikającym kciukiem. Po pijaku wszyscy się dają na to nabrać jak dzieci. Udaje, że wyrywa sobie palec, a tak naprawdę sprytnie chowa go wewnątrz dłoni. Albo wyciąga komuś monetę zza ucha. W rzeczywistości trzyma ją cały czas ukrytą między palcami, ale wygląda, jakby naprawdę zgarniał bilon komuś zza małżowiny. Zawsze śmiechu jest co niemiara. – Ostatnią zapałką tkwiącą w wymiętoszonym pudełku podpaliłem ugniecione liście amfory. Zapach soczystego tytoniu pieścił mój skacowany łeb. – Wiesz co, młody? – Przytknąłem palec do zdjęcia z komunii. – Łażę co dzień do knajpy, by zalewać mordę wódą. Tak, tę samą mordę, którą ty tu się cieszysz jak kretyn z zaciśniętą czarną wstążką wokół szyi. Po co chlam? W zamroczeniu alkoholowym lepiej widzę. Tak, wszystko wydaje się prostsze i bardziej zrozumiałe. Żeby wszyscy chlali, to wszyscy by się rozumieli. A tak? Trzeźwy pijanego nie zrozumie – powiedziałem, zaciągając się dymem z fajki, przeciągając opuszkiem po zakurzonym szkle, za którym tkwiło zdjęcie. – Ale wiesz co? W sumie ciągle coś nas łączy. Ty se tam wisisz niezmiennie od trzydziestu lat z tą kretyńską aksamitką, uśmiechem przylepionym do gęby i świeczką w łapie, a ja mam od kilku miesięcy każdy kolejny dzień podobny do poprzedniego. Zamiast siedzieć w pracowni i szyć ludziom ubrania, macham miotłą, czyszcząc bruk z psich gówien w zasadzie tylko po to, by za marne zarobione pieniądze móc chlać wódkę i jarać tytoń. Ciebie oszukiwała matka, że jak nie będziesz jadł, to nie urośniesz, a ja sam siebie oszukuję, że zamiatanie podwórek jest lepsze niż krawiectwo… i wszyscy są zadowoleni. – Kichnąłem trzy razy. – Kurwa, amfora mi się kończy, kac we łbie i jeszcze ten jebany deszcz. Zaraz jebnie z nieba – wymamrotałem pod nosem, krzątając się po pokoju. Zaciągnąłem się. – Jeb! Mówiłem że jebnie – zareagowałem na widok błyskawicy i potężnego huku za oknem, wypuszczając chmurę dymu. Ponownie spojrzałem na komunijne zdjęcie. – Pewnie teraz jak tak patrzysz na mnie z tego portretu, to kiwasz głową z politowaniem, nie wierząc, że mogłeś się tak stoczyć. Tak, chlam, ale nic ci do tego. Chlam za swoje. – Z dymiącą fajką w ustach poszedłem do kuchni, by zaparzyć sobie kolejną dziś kawę. Spojrzałem na zegarek stojący na lodówce. Jedenasta minut osiem. – Mamo, kawa się skończyła! – krzyknąłem. Cisza. – Mamo, słyszysz? – Bez odpowiedzi. – Jesteś? – Poszedłem do salonu, zajrzałem do jej pokoju, nawet zerknąłem do łazienki. Matki nie było. – Gdzie ona poszła? I to w dodatku w taką ulewę – westchnąłem. Ruszyłem ponownie do salonu. Strzelający w fajce tytoń z każdym pociągnięciem powoli dokańczał żywota. „Za oknem jebie błyskawicami i jeszcze ten pierdolony brak kawy. Same nieszczęścia” – pomyślałem, obserwując wpadające do mieszkania białe światło piorunów. Zerknąłem do wnętrza fajki. Prawie nie żarzyła. Zgasła. Postukując nią o kryształową popielniczkę, nie zwracałem uwagi na wypadające spopielone drobiny liści. Spoglądałem na ściany salonu obwieszone starymi obrazami, szafki z bibelotami, antyki i regały z mnóstwem książek. – Jak tej mojej matce chciało się to wszystko ściągać do domu? I po co to komu? Gromadzi te duperele jak chomik żarcie w pysku. – Pokręciłem głową z pogardą.
Moja matka uwielbia przechowywać pamiątki z przeszłości, a każdy przedmiot z jej kolekcji ma ponoć własną duszę. Ona tak twierdzi. Ja tego nie czuję. Ja zupełnie nie pasuję na jej syna, a tym bardziej do tej rodziny z tak zwanymi tradycjami. Ledwo zdałem maturę, zostałem krawcem, tak, krawcem zamiast muzykiem, jak pragnęła tego matka. Do tego pijakiem. Nie mam potomka, który dumnie reprezentowałby nasz ród. Żona Alicja, którą naprawdę mocno kochałem, odeszła ode mnie dwa lata po ślubie. Dała się uwieść jakiemuś kutasowi. Lekarzynie. Zasranemu okuliście czy interniście… Durne babsko. Z dnia na dzień zmieniła się z kochającej żony w zimną lodową bryłę. Dlaczego skusiła się na tamtego? Tego do dziś nie wiem. Nagle zapragnęła zamienić krawca na lekarza? Trudno. Było, minęło. Żony nie potrafiłem przy sobie utrzymać, ale chuj z tym. Mimo wszystko trzeba przyznać, że jedno potrafiłem doskonale w życiu robić: szyć ludziom ubrania.
– Oho! Zaraz znowu jebnie z nieba – powiedziałem, patrząc przez okno. Huk. Błysk. – A nie mówiłem? – Usiadłem w ulubionym fotelu matki. Ponownie westchnąłem. – Pamiętam, jak czasem wkurwiałem Alę – zaśmiałem się pod nosem. – Powiedziałem jej kiedyś, że chętnie bym wszedł goły na Mount Everest. Nawet nie nago, lecz w gustownej muszce pod szyją. Albo innym razem poważnie oświadczyłem, że uszyję marynarki wszystkim psom w okolicy. Na moje słowa zareagowała stukaniem palcem w czoło. Lubiła natomiast, gdy opowiadałem jej historie zasłyszane od moich klientów, którzy często mi się zwierzali. Krawiec to prawie jak ksiądz, tyle że tu nie obowiązuje tajemnica spowiedzi. To, czego się nasłuchałem przez te ostatnie lata, mogłoby posłużyć do napisania niezłej powieści erotyczno-kryminalnej. Nie ukrywam, że od zawsze rozmowy z ludźmi sprawiają mi radość. Potrafię też ocenić emocje człowieka na podstawie choćby jednego jego gestu, ruchu brwi czy niedopowiedzianego zdania. Taka amatorska psychozabawa.
Moją chwilę wspomnień przerwało pukanie do drzwi.
– Kto tam? – krzyknąłem.
– Sąsiadka.
Poszedłem do przedpokoju, przekręciłem zamek. Na wycieraczce stała pani Celina.
– Macie prąd? – zapytała, rozglądając się po przedpokoju za moimi plecami.
– Jaki prąd?
– No prąd, światło w sensie.
– No światło jest – oznajmiłem, pstrykając przyciskiem w ścianie.
– Myślałam, że wyłączyli w całej kamienicy. U mnie chyba przez tę burzę korki wywaliło. Bary tak się wystraszył tych grzmotów, że mi się zesrał na dywan. Ta psina zawsze boi się burzy. Siedzi zwinięty w kłębek pod fotelem i skamle.
– Biedny Bary – skwitowałem.
Sąsiadka bezradnie pokiwała głową.
– Szczerze mówiąc, to jest u mnie prąd, tylko burzy się boję. Mojego starego nie ma. Jak zwykle robi fuchę na mieście – oświadczyła Celinka, uważnie mi się przyglądając. – A co pan taki blady, panie Frycku?
Odruchowo spojrzałem do lustra wiszącego tuż obok przy drzwiach. Przetarłem dłonią twarz.
– Nie, może światło takie blade. Mam też niemałego kaca. Pochlałem wczoraj ostro.
Celcia ponownie pokiwała głową.
– Jak się pani boi burzy, to proszę dalej do środka, przeczekamy to razem. – W końcu dotarło do mnie, po co tak naprawdę przyszła. Poszliśmy do salonu.
– Dziękuję, panie Frycku. Wali z nieba niemiłosiernie. Jak byłam mała, to mnie mama straszyła, że jak będę niegrzeczna, to przyjdzie do naszego domu burza i mnie przepyta z tabliczki mnożenia. Do dziś świetnie znam tę cholerną wyliczankę na pamięć. W nocy o północy wstanę i powiem całą bez zająknięcia. I po co to komu?
– Mnie matka straszyła, że jak nie będę jadł, to nie urosnę. I co? – oznajmiłem z delikatnym uśmiechem.
– Widzę, że nie ma Marysi – oceniła sytuację Celina, zapuszczając wzrok w przestrzeń mieszkania.
– No, sam jestem. Mama jak zwykle gdzieś łazi. O, znowu pierdolnęło. Wali dziś naprawdę ostro. Nie wiem, czy wzięła parasol. Chociaż w taką burzę to parasol na nic się zda. Wietrzysko połamie go w drobny mak.
Sąsiadka nie zareagowała na moje słowa. Patrzyła w dywan pod stopami.
– Ale widzę, że coś panią gryzie.
– E tam, wszystko u mnie w porządku, tylko tym moim starym psiakiem się przejmuję.
Czuję, że jest coś jeszcze. Wiem, kiedy coś komuś leży na sercu.
– A, i córka ma problemy z nerkami. Wszystko się na łeb sypie. – Machnęła z rezygnacją pulchną dłonią.
– Wiedziałem, że coś więcej panią trapi, ja się znam na ludziach. Tylko, cholera, tej mojej matki nigdy nie mogę rozgryźć, niech mi pani wierzy. Ona ma w sobie coś takiego, co nie pozwala przeniknąć do jej wnętrza. Jakby duszę z betonu miała.
– Fakt, Marysia ma swój zamknięty świat. Nawet rzadko się uśmiecha – oznajmiła Celina, zasiadając na kanapie.
– Rzadko?! Ona w ogóle się nie uśmiecha. Zachowuje się, jakby miała paraliż mięśni odpowiedzialnych za mimikę. Zna pani moją matkę od urodzenia. Wychowywałyście się na tym podwórku. Zawsze taka była?
Celina zastygła w zadumie.
– Nie zawsze, panie Fryderyku. Nie zawsze. Ale… – nagle urwała, wlepiając wzrok w podłogę.
– Ale co? – zapytałem wyraźnie zaciekawiony.
– Nieważne. Ooo, znowu zagrzmiało – próbowała zmienić temat.
Przez chwilę wsłuchiwaliśmy się w milczeniu w burzę za oknem.
– Powiem pani, że swego czasu uratowałem człowieka – oznajmiłem w przerwie między kolejnymi uderzeniami pioruna.
– Tak? – zapytała wyrwana z zamyślenia.
– Tak. Moja intuicja co do ludzkich myśli się sprawdziła. Pamiętam, to było jakieś siedem lat temu. Stałem w długiej kolejce w sklepie po chleb. Coś mnie tknęło i poczułem, że za chwilę wydarzy się jakieś nieszczęście. Przede mną sterczał jakiś mężczyzna. Zwykły gość, pod wąsem i w niemodnej kamizelce na grzbiecie. W pewnym momencie, kiedy zbliżaliśmy się do lady po tym cholernie długim wyczekiwaniu na zakup pieczywa, nagle facet wyszedł z piekarni.
– Idiota? – zapytała wyraźnie zaciekawiona Celina.
– Niech pani słucha. Wydawało mi się to bardzo podejrzane. Tyle czekania, chleb w zasięgu ręki, a on wyłazi? Też mi się w pierwszym odruchu wydawało, że facet stuknięty, ale na tyle mnie to jego nagłe wyjście zainteresowało, że polazłem za nim. Również zrezygnowałem z zakupu chleba. – Widziałem, że sąsiadka z niedowierzaniem pokręciła głową. – Facet błąkał się kilkanaście minut po ulicach miasta, aż dotarł nad staw w parku. Ukrył się w przybrzeżnych zaroślach, tam, gdzie rośnie taka stara wierzba i są chaszcze, no wie pani. Po chwili wyszedł z nich z dużym kamieniem przywiązanym do szyi. Szykował się do skoku do wody, kretyn samobójca jeden pierdolony. Dobiegłem do niego w ostatniej chwili i zerwałem ten kamsztor ze łba. Miałem czuja, co?
– Rzeczywiście miał pan nosa.
– W zasadzie powinienem zostać psychologiem, a nie krawcem – zaśmiałem się.
– Ale przecież lubi pan swój fach. Krawiec to piękny zawód.
– Zawód dla mnie doskonały, jednak sama pani wie, jak to jest. Zresztą zna pani moją rodzinę nie od dziś. Na tle muzyków, artystów malarzy, lekarzy, bankierów, których szeregi zapełniali członkowie mojej licznej rodziny, byłem i z pewnością nadal jestem nieudacznikiem, który szyje ludziom gacie na miarę – oznajmiłem z goryczą w głosie.
– Co też pan opowiada za głupoty. Ręka się panu już zagoiła po tym złamaniu, więc do szycia, panie Frycku.
– Ręka jest sprawna, ale chyba straciłem serce do krawiectwa.
– Tego nie można stracić. Pan ma talent i to coś, co pozwala być dobrym krawcem. Tak jak być księdzem. Nie da się być dobrym księdzem bez powołania, tak samo jest z krawcem. A pan właśnie to coś ma. Szył mi pan kilka kiecek, to wiem, co mówię.
– Bardzo pani miła, ale wolę teraz sprzątać podwórka. Zrobię, co mam zrobić i idę pić wódę albo spać – oznajmiłem, krzątając się po pokoju i zaglądając w różne zakamarki. Za oknem burza jakby powoli oddalała się znad miasta. Krocząc po pokoju i leżącym na podłodze grubo plecionym wzorzystym dywanie, muskałem grzbiety równo poukładanych książek, uchyliłem wieko pozytywki, która wydała z siebie dźwięk muzyki Fryderyka Chopina (na którego cześć matka dała mi imię), przyglądałem się bacznie Piłsudskiemu spoglądającemu na mnie groźnym wzrokiem z portretu wiszącego na ścianie obok błyszczącej szabli. – Podobają się pani te rzeczy?
– Ja się na tym nie znam. Ja prosta baba jestem. Ale rzeczy ładne. Chyba burza ustaje. Idę, panie Frycku. Może już mój stary wrócił i będzie mnie szukał. Zobaczę, co z tym moim psem. Dziękuję za przechowanie. – Jej ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyznanie starej walizki w dworcowej przechowalni. – Zaraz muszę z tym moim psiną wyjść na spacer, żeby się załatwił. Mam nadzieję, że wszystkiego nie wysrał na dywan ze strachu – oświadczyła Celinka, po czym skierowała się w stronę drzwi.
Po wyjściu sąsiadki nadal leniwie, próbując zabić nudę, krzątałem się po pokoju i oglądałem bezcenne zbiory mojej matki. W czasie penetracji regału dłonią i wzrokiem natknąłem się na małą szkatułkę obitą czerwonym aksamitem. Włożyłem fajkę do ust i sięgnąłem po to pudełko. Obejrzałem je z każdej strony i zauważyłem, że aby się dostać do środka, należy użyć kluczyka. Rozejrzałem się wokół miejsca, w którym stała szkatułka, jednak nigdzie kluczyka nie było. To puzderko zawsze tu stało, odkąd pamiętam, jednak nigdy nie czułem potrzeby, aby do niego zajrzeć. Poza tym to przedmiot należący do mojej matki, a ona nie lubi, gdy bez pozwolenia rusza się jej rzeczy. „Ciekawość wzięła jednak górę, a poza tym z nudów człowiek jest w stanie zrobić nawet coś, czego mu nie wolno” – pomyślałem, a lekki uśmiech zawitał na mej twarzy.
– Już jestem. Ależ była ogromna burza. Obrałeś ziemniaki na obiad? – Z zamyślenia wyrwał mnie dochodzący z przedpokoju głos matki.
– Nie. Nie mówiłaś, żebym obrał – odpowiedziałem, zagryzając mocniej fajkę, by nie wypadła mi z ust pod nogi. – Gdzie ty łazisz w taką burzę? – zapytałem, odstawiając pośpiesznie małe aksamitne pudełeczko tam, skąd je wziąłem.
– Ktoś musi zrobić zakupy. Poza tym mógłbyś czasem się domyślić i obrać ziemniaki, jak mnie nie ma – oznajmiła. Weszła do kuchni. Słyszałem, jak kładzie siatki na stole.
– Kupiłaś kawę? Skończyła się – krzyknąłem w przestrzeń mieszkania.
– Kupiłam. Zawsze wszystko kupuję – odparła z obojętnością w głosie.
– Tytoń mi się skończył – powiedziałem, przygryzając dolną wargę, marszcząc czoło i lekko zaciskając oczy. To było bezczelne stwierdzenie z mojej strony. Ona naprawdę zawsze wszystko kupuje, ja nie dokładam nawet złotówki na nasze utrzymanie i jeszcze upominam się o tytoń. Zrobiło mi się wstyd. W bezruchu wyczekałem kilka chwil na komentarz matki, jednak na szczęście moje stwierdzenie pozostawiła bez echa. Wzruszyłem ramionami.
– Dawno nie było takiej burzy. – Usłyszałem narzekanie mojej Duńci (tak nazywam matkę), jaka bezszelestnie weszła do pokoju, na którego środku tkwiłem jak słup soli. Ujrzałem jej bezduszny wzrok.
– Leje już chyba czwarty dzień, ale faktycznie dziś dowaliło mocno – oznajmiłem.
Matka usiadła w swoim ulubionym skórzanym fotelu, przy którego boku dumnie tkwiła wyrastająca z podłogi staromodna lampka nocna z wzorzystym abażurem i kieszonką na gazety u podstawy.
– Mówisz, tytoń ci się skończył. – Zaplotła ręce pod piersią.
Nie powiedziałem ani słowa. Chwila ciszy.
– Spotkałam po drodze Celinę z tym jej psem. Mówiła, że była u nas i razem przeczekaliście burzę.
– Tak, powiedziała, że burza ją przepyta z tabliczki mnożenia – oznajmiłem, śmiejąc się w głos.
Matka spojrzała na mnie wymownie.
– Strasznie wyliniał ten jej pies i okropnie śmierdzi. Chyba niedługo zdechnie – rzuciła, a ostatnie zdanie zabrzmiało jak słowa wąsatego hycla. Słowa niegodne jej ust. Moja matka zawsze starannie dobiera słowa, więc tym bardziej odczułem zdziwienie po jej gburowatym stwierdzeniu. Może mieszkanie ze mną odbija się na niej negatywnie ostatnimi czasy? Może powoli zaciera się u niej granica między dobrym wychowaniem a moim prostactwem, jakim ją bombarduję przez ostatnie pół roku? Nie wiem i z pewnością ona mi nigdy wprost nie powie, że jestem chamem spod budki z piwem.
Tak jak zgodnie stwierdziliśmy z Celiną – moja matka ma swój świat, do którego ciężko jest się przebić. Już sam nie wiem, jaka ona właściwie jest. Odkąd pamiętam, zawsze nosiła w sobie niepokojący element tajemniczości. Gdy byłem dzieckiem, ta jej zagadkowość nie wzbudzała we mnie zdziwienia, ale później, gdy dorastałem i coraz bardziej rozumiałem świat, zaczęło mnie to jej zachowanie zastanawiać i nawet drażnić. Nigdy nie wiem, o czym myśli, czego potrzebuje, co zamierza. Jestem jej całkowitym przeciwieństwem. Ona nawet oczy ma puste. Oczy zawsze zdradzają myśli człowieka, lecz nie jej – jej niebieskie ślepia są zawsze takie same. Bez wyrazu, milczące, zgasłe, przezroczyste, za którymi jest otchłań. Może to oczy wyczekujące? Nie wiem.
Gdy tak teraz siedzi w swoim fotelu wpatrzona we mnie, próbuję odgadnąć jej myśli. Może ma ochotę o czymś ze mną porozmawiać? Może o coś zapytać? Z pustą fajką w dłoni cały czas patrzyłem w jej błękitne źrenice, które niewątpliwie są piękne, ale co z tego? Bez wyrazu, bez treści, bez przyszłości i nawet bez teraźniejszości. Jeszcze nigdy nie spotkałem w swoim życiu tak skomplikowanej osoby jak moja rodzicielka. Od chwili gdy byłem zmuszony z nią zamieszkać po rozstaniu z żoną, w naszych relacjach bywało różnie. Czasem częściej, czasem rzadziej, ale zbierało nam się na pogaduchy. Teraz prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy ot tak, a jeśli już, to o tym, co bym zjadł na obiad, że trzeba wymienić żarówkę w pokoju, że zimno na dworze. Raz zapytała, ile kilometrów jest z Kielc do Szczawnicy. Tyle. Jeszcze gorzej jest, odkąd zacząłem chlać wódę. Prawie w ogóle nie rozmawiamy. Jedno, co nas łączy, to kawa, którą parzy dla mnie każdego ranka. W sumie jej się nie dziwię. O czym można porozmawiać z wiecznie pijanym albo skacowanym synem?
Wiem, że ma do mnie ogromny żal za moją przeszłość i teraźniejszość, za niespełnione pokładane we mnie oczekiwania zawodowe. Niewątpliwie to wszystko, co mnie tyczy, jest skazą na jej wizerunku i honorze. Matka ceniona skrzypaczka, a syn krawiec. Ojciec bankowiec, a syn krawiec, a teraz podwórkowy sprzątacz psich gówien i w dodatku pijak.
– O czym tak zawzięcie myślisz, synu?
W jednej chwili otrząsnąłem się z zadumy.
– O Barym – zełgałem. – Pani Celina też się o niego martwi. Stary już jest. Podobno ze strachu zesrał się jej w mieszkaniu w czasie tej burzy – oznajmiłem, stukając fajką w wewnętrzną część dłoni.
– Tak. Zesrał się w mieszkaniu, powiadasz? Boi się burzy, to i popuścił – powiedziała, przeciągając dłonią po oparciu fotela.
Chwilę milczeliśmy. Patrzyła na mnie, ja krzątałem się po pokoju.
– Pamiętam, mamo, jak dwanaście lat temu Bary przyszedł pod ich drzwi. Tak prosto z ulicy, przybłęda jeden. Sam sobie wybrał to mieszkanie. Ciekawe, czym się kierują psy przy doborze właścicieli.
– To chyba odwrotnie, synku?
– E tam. Psy potrafią doskonale wyczuć przyszłego właściciela i intuicyjnie do niego lgną.
– Być może jest jak mówisz, synku. Ja się na psach nie znam. Ten po prostu wszedł do pierwszej lepszej kamienicy, stanął przy przypadkowych drzwiach, piszczał niemiłosiernie, więc Celina go przygarnęła – rzekła matka, odganiając dłonią zabłąkaną muchę sprzed nosa.
– Może i masz rację. Ale przyznaj, wierna im jest ta psina do dziś – powiedziałem.
– On nie jest rasowy. Taki nijaki i śmierdzi. W moim domu przed wojną też był pies, labrador – oznajmiła, pocierając palcem wskazującym o opuszek kciuka prawej dłoni, jakby strzepywała niewidzialny kurz.
– Nie rasowy, ale jakie to ma znaczenie? Ten Bary to miły psiaczek. Mnie się nawet wydaje, że te zwykłe kundle są o wiele mądrzejsze od rasowych kanapowców.
– Rzeczywiście, może to nie ma znaczenia, ale chyba naprawdę niedługo ten Bary zdechnie – odparła, głaszcząc lekko posiwiałe włosy. Zawsze głaszcze wszystko, co ma pod ręką, by sprawdzić, czy jest pokryte kurzem. Widać włosy również.
– Psy też muszą czasem zdechnąć. To nie koty, które mają w zapasie kilka żyć. Pamiętasz, mamo, naszą suczkę Diankę? To też był zwykły kundel. Znaleźliśmy ją gdzieś na spacerze w lesie. Uwziąłem się, żeby ją przygarnąć. Protestowałaś, ale zacząłem potwornie płakać i nie mieliście z ojcem wyjścia. Ile miałem wtedy lat? Pięć, a może sześć? Zaraz po tym ojciec odszedł od nas. – Spojrzałem na matkę. Nawet jej powieka nie drgnęła. – Jak to było dawno, a wydaje się, że wczoraj. Wtedy bardzo chciałem mieć psa. Kochana, wierna Dianka. To był chyba najwierniejszy pies, jakiego w życiu widziałem. Szkoda, że gdzieś zaginęła. Płakałem po niej chyba z tydzień. Pamiętasz?
– Nie zaginęła, synku.
– Jak to?!
– Byłeś mały i baliśmy się z ojcem, że tego nie zrozumiesz.
– Czego?
– My ją wywieźliśmy daleko od domu na jakąś wieś. Miałam jej serdecznie dosyć.
– Dlaczego?!
– Strasznie jej sierść wyłaziła.
– Co ty mówisz?! – krzyknąłem.
– Tak, synku. Ja lubię zwierzęta, ale nie takie, po których trzeba na okrągło sprzątać.
Po słowach matki stałem nieruchomo, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Zatkało mi krtań bardziej niż po tym, gdy pierwszy raz potajemnie zapaliłem w krzakach papierosa. Zwróciłem twarz w kierunku okna i ponownie zacząłem bezmyślnie wpatrywać się w spadające na parapet krople poburzowego deszczu.
– Przykro mi, synku, ale tego już nie wrócimy. Naprawdę uznaliśmy wtedy z ojcem, że tak będzie lepiej. Nie chcieliśmy ci sprawiać przykrości, więc powiedzieliśmy, że się gdzieś zgubiła. Miałam dosyć tego ciągłego sprzątania po niej, a na sprzątaczkę nie mogliśmy sobie z różnych względów pozwolić.
Krople deszczu spływały po szybie jak łzy. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Czułem w sobie potworną złość i bezradność.
– Wiesz co? Mam ochotę na spacer – oznajmiłem po chwili.
– W taką pogodę chce ci się łazić? Jeszcze pada deszcz.
– To nic. Wezmę parasol – oświadczyłem, po czym zabrawszy go z wieszaka przy drzwiach, wyszedłem.
Ulice topiły się w kałużach. Studzienki kanalizacyjne nie nadążały z łykaniem napływającej wciąż wody. Leniwym krokiem szedłem przed siebie, zatapiając stopy po kostki w deszczówce. Wokół mnie panowała pustka. Od czasu do czasu przejechał samochód, z dala widziałem jakąś postać przeskakującą przez kałużę nagromadzoną w dziurawym chodniku, ktoś inny szedł spokojnie z udającą parasol gazetą na głowie, w oddali przebiegł bezpański pies, poszczekując bez powodu.
„Ciekawe, dlaczego w czasie deszczu nie fruwają ptaki” – pomyślałem, patrząc na skraplające się niebo. W czasie deszczowego spaceru zastanawiałem się, czemu matka do tej pory kryła przede mną to, że świadomie, w tajemnicy, pozbyli się mego ukochanego psa. Czy rzeczywiście nie zasługiwałem, żeby mi powiedzieć prawdę? Może myślała, że jestem za głupi, by to zrozumieć? Ja jako dziecko naprawdę dużo rozumiałem z otaczającej mnie rzeczywistości. Co to za powód, by się pozbyć żywego stworzenia? Że sierść mu wyłazi? To tak, jakby wyrzucić z domu męża tylko dlatego, że łysieje i zostawia włosy na poduszce. Ale jakie ma to teraz znaczenie? Gdzie są, do cholery, te ptaki? Wszystkie boją się deszczu? Nawet jeden zabłąkany gołąb nie przefrunął. Puste niebo, pusto w głowie. W zasadzie co mnie obchodzi, że ptaki chowają się przed deszczem? Mają swój ptasi rozum, który każe im się chować, więc się chowają. Każdy ma problemy na miarę swej świadomości. Ciekawe, czy Bóg zsyła na ziemię deszcz po to, by kroczący w jego strugach ludzie mogli zmyć swoje największe grzechy. Przyjmując, że tak jest, po cóż mi parasol? Mam trochę na sumieniu.
Złożyłem czarną umbrelkę, przemierzając dalszą drogę w lejącej się na mą głowę oczyszczającej sumienie wodzie. Pogwizdując, stąpałem mocno po kałużach, rozbryzgując je na wszystkie strony. Byłem mokry od stóp do głowy. Poczułem w sobie dziecięcą świeżość ducha, pokonując kolejne ulice miasta. „Tak, potrzebuję oczyszczenia, ale chyba zacznę od jutra” – pomyślałem, przechodząc obok mojej ulubionej knajpy Czardasz, w której wczoraj tak mocno pochlałem. Od kilku miesięcy jestem tu stałym bywalcem. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, z dna wygrzebując jakieś zabłąkane drobniaki.
– Nawet na piwo nie wystarczy, ale to nic – powiedziałem do siebie, przekraczając próg tej speluny, w której póki co moje szczęście liczę w litrach wypitej wódki. W jedną chwilę przestało mnie interesować, dlaczego ptaki nie fruwają w czasie deszczu i czy Bóg celowo skrapia ludzi wodą z nieba, by oczyścić ich nieczyste sumienia.
W Czardaszce (tak ją nazywam) poza ucieszeniem oka oryginalnym wystrojem wnętrza na węgierską nutę zawsze można liczyć na dobre towarzystwo do kieliszka. W tej knajpie nie spotkam nikogo, kto będzie mnie pytał, czy jestem lekarzem, czy podwórkowym sprzątaczem psich gówien. Można tu przyjść również bez grosza przy duszy, a człowiek wyjdzie zawsze najedzony, upity i nikt mu tego nigdy nie wypomni. W progu oczywiście przywitała mnie gromkim krzykiem grupa kumpli, również stałych bywalców tej speluny, przesiąkniętej smrodem wódy, potem i dymem z papierosów. Po twarzach znajomków było widać, że ich organizmy wsączyły już spore dawki alkoholu. Spojrzałem na zegarek na nadgarstku. Wskazówki pokazywały czternastą minut trzydzieści dwie. Przeszedłem między zapełnionymi stolikami, jednak dla mnie znalazło się miejsce – jak przy wigilijnym stole dla zbłąkanego wędrowca, którym rzeczywiście się dziś poczułem. Tak, czułem się samotnym zbłąkanym wędrowcem ze swoimi myślami ukrytymi w tobołku zawieszonym na spróchniałym patyku zarzuconym na plecy.
– Witamy naszego Paneczka Fryculę – krzyknął Tomek, kumpel z podstawówki, podnosząc jednocześnie pokaźnych rozmiarów kufel z piwem.
W ułamku chwili trzymałem w dłoni powitalny kieliszek wódki. Znajomi nazywają mnie Paneczkiem Fryculą. Ksywę tę przypięto mi jeszcze, gdy byłem dzieckiem. Nazwał mnie tak kiedyś jeden z rodziców któregoś z moich kolegów i tak już się przyjęło. W latach dzieciństwa i okresu młodzieńczego panowały w moim rodzinnym domu zasady, które z pewnością były zgoła odmienne od powszechnie panujących w domach moich kolegów. Zawsze musiałem być czysto ubrany, używać nienagannego języka, uczyć się gry na skrzypcach i chadzać na lekcje francuskiego. Z tego wszystkiego pozostała mi jedynie umiejętność grania na skrzypcach. Nie jestem wirtuozem, ale jak trzeba, to jeszcze potrafię nieźle pociągnąć smykiem po strunach. Matka dbała o to, by mimo podłych powojennych czasów zachować mocno zakorzenione w mojej rodzinie tradycje. Jednak przez te cholerne zasady nigdy nie mogłem grać w kapsle z kumplami, chodzić po dachach okolicznych kamienic, kraść orzechów z pobliskiego sadu państwa Rogackich, wchodzić na drzewa, nawet stłuc kolana, grając w piłkę, nie mogłem. Nie mogłem robić nic, co na co dzień robili moi kumple, bo to by zepsuło wizerunek mojej rodziny, mój, a zwłaszcza mojej mamy.
„Teraz mogę wszystko” – pomyślałem, wlewając w gardło zawartość kieliszka. Czułem, jak mocno procentowy płyn starannie sterylizuje od wewnątrz moje brudne moralnie ciało, rozgrzeszając ze wszystkich niespełnionych uczynków z długiej listy przykazań i zasad mojej matki. Boski deszcz mi niepotrzebny.
– Mam to wszystko w dupie! – krzyknąłem.
– Co masz w dupie? – zapytał Tomek.
– Nieważne. Jeszcze jedną kolejeczkę poproszę, jeśli można.
– Na zdrowie! Bo zdrowie jest najważniejsze! – krzyknął Grześ, nowy kolega, który zasilał nasze towarzystwo dopiero od tygodnia.
Po wypiciu czterech powitalnych toastów w końcu poczułem lekkość na duszy. Uwielbiam tę rozkosz upojenia.
– Niestety dziś nie możecie na mnie liczyć. Nie wziąłem zbyt dużo pieniędzy. Jakieś marne drobniaki. Nawet na jedno piwo nie wystarczy – oznajmiłem, wysypując na stół kilka monet wyciągniętych z kieszeni spodni.
– Nawet o tym nie myśl! – krzyknął Tomasz, grożąc mi w powietrzu wychudzonym palcem.
– Moi drodzy, ja już kolejny raz w tym miesiącu piję na wasz koszt, ale w piątek dostanę wypłatę, to się zrewanżuję. Obiecuję – odparłem, złapawszy równowagę na mocno wysłużonym krześle.
– To ja jestem ci winny kilka kolejek przez cały tydzień, a nawet miesiąc – wybełkotał Tomasz, podnosząc kufel z piwskiem na wysokość oczu.
– Co masz na myśli, drogi przyjacielu? – zapytałem, naprawdę mocno zdziwiony jego stwierdzeniem. Czułem, jak mrówki ubrane w granatowe kubraczki zaczynają krążyć w moich żyłach. – Chyba za dużo wypiłeś i bredzisz, bo to właśnie ty mi stawiałeś ostatnio najwięcej kolejek – stwierdziłem, sięgając po kolejny kieliszek wódki, uzupełniany przez siedzącego obok mnie Mirka, byłego milicjanta.
– On wie, co mówi – odezwała się Teresa, żona Tomka, której oczy z powodu mocnego upojenia nie mogły znaleźć konkretnego punktu zaczepienia w przestrzeni Czardaszki, nie mówiąc o skupieniu wzroku na naszych twarzach. Chlała wódę od dzieciństwa i jak znam Teresę, nigdy już nie grozi jej zerwanie z nałogiem. Nawet nie wiem, czy Teri – tak ją nazywamy – w ogóle pamięta, jak wygląda świat na trzeźwo.
– Przedwczoraj, jak tu chlaliśmy, powiedziałem ci, że zgubiłem portfel z pieniędzmi. Sporo tego było. Ten jedyny grosz mi gdzieś wpierdoliło na amen – oświadczył Tomasz bardzo poważnym głosem.
– No i? – zapytałem od niechcenia.
– No i jak wczoraj tu piliśmy, powiedziałeś, że ci się śniłem ostatniej nocy. – Na te słowa gromki śmiech kumpli rozległ się po całej knajpie.
– To wy się kochacie? Kiedy ślub? – zapytał rozbawiony stwierdzeniem Tomka Piotrek, kolejny kumpel w naszym towarzystwie, człowiek o bardzo wyłupiastych oczach.
– Zakochana para, Tomuś i Frycula! – zaczęli kpić z nas współbiesiadnicy, wydając z siebie potężne salwy śmiechu.
– Zdrowie panów młodych! – krzyknął Grześ, podnosząc do toastu kieliszek z wódką.
Wszyscy w jednym czasie unieśli naczynia wypełnione alkoholem, po czym ich zawartość wlali w swe spragnione mocnych procentów gardła. Nie ukrywam, ja również wziąłem udział w tym niezbyt wyszukanym toaście na mą cześć, ale raczej z chęci upicia się niż potraktowania tematu miłości do kumpla na poważnie. Mrówki w kubraczkach coraz szybciej zapierdalały w moich żyłach. Poczułem gorąco na twarzy.
– Mów, o co ci chodzi, bo dziś nie usnę i mi się nie przyśnisz! – krzyknąłem z uśmiechem na gębie, próbując przebić się przez ogólnie panujący knajpiany gwar. Wszyscy zaczęli się śmiać jeszcze głośniej.
– Cicho! Kurwa, cicho, bo się wkurwię! – krzyknął Tomasz, uderzając pięścią w stół. Nagle wszyscy zamilkli. Zrobiło się naprawdę cicho w całej knajpie. Nawet moje mrówki na chwilę przystanęły z wrażenia. – Dwa dni temu zgubiłem kasę – kontynuował.
– To mówiłeś, ale co ja mam z tym wspólnego?
– Wczoraj powiedziałeś, że ci się śniło, że widzisz, jak przechodzę przez przedpokój w swoim mieszkaniu, a z tylnej kieszeni spodni wypada mi portfel i ląduje między ścianą a szafką na buty.
– I co? Był tam? – zacząłem się śmiać.
Po moim pytaniu Tomasz przybrał groźny wyraz twarzy i sięgnął po kolejny łyk piwa, zapijając go kieliszkiem wódki. Chrząknął, zmarszczył brwi i przetarł przepoconą dłonią twarz. Wyciągnął z paczki carmena. Zapalił. Chmurę dymu posłał w kierunku sufitu. Wszyscy przy naszym stoliku w milczeniu obserwowali każdy jego ruch.
– A żebyś wiedział, że tam był. Wstałem dzisiaj rano i z ciekawości zajrzałem między szafkę a ścianę. I kurwa, leżał tam ten pierdolony portfel z pieniędzmi!
– Co ty pierdolisz, stary? To zwykły zbieg okoliczności – oznajmiłem, wypijając następny kieliszek wódki.