- promocja
- W empik go
Złodzieje Magii - ebook
Złodzieje Magii - ebook
Dina Winterwitch jest agentką BZN (Biura Zjawisk Nadprzyrodzonych) o nieco kontrowersyjnym rodowodzie. Niski wzrost nadrabia ciętą ripostą - niestety niewyparzony język wpędza ją w kłopoty częściej, niż przewidują to jakiekolwiek statystyki. Gdy podczas jednej z misji używa niebezpiecznego artefakt, jej świat wywraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Dziewczyna zostaje wplątana w niebezpieczną politykę między Piekłem a Niebem oraz natrafia na ślad groźnego narkotyku. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy na terenie polskich miast trupy kładą się pokotem.
Jak sobie z tym poradzi agentka?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 365 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Epilog
Kto dzień jeden wytrwał w walce niepewnej, czyż nie może wytrwać przez wieczność całą?
John Milton, „Raj utracony”
Prolog
Od mojej pierwszej misji na Kresach minęło wiele lat. Po tym wydarzeniu Razjel ponownie przez trzy księżycowe lata udzielał mi nauk w akademii, tym jednak razem skupiliśmy się jedynie na szkoleniu magicznym. Gdy wróciłam, wiele się zmieniło, między innymi nazwa Srebrne Wrony przybrało nazwę BZN, czyli Biuro Zjawisk Nadprzyrodzonych.
Był początek rewolucji przemysłowej, a Gabriel zlecił mi stworzenie pierwszego stacjonarnego biura, które miało się mieścić w Anglii. Tam też powstało, dokładnie w 1740 roku pod Londynem, w sensie dosłownym, zanim powstała pierwsza linia metra. Zaraz po tym przenieśliśmy się do posiadłości na obrzeżach miasta, w okolicy Ealing. Stopniowo powstawały kolejne filie – kilka w Europie, a następnie na początku dziewiętnastego wieku na całym świecie. Dwudziesty wiek, a wcześniej wybuch rewolucji przemysłowej, przyniósł niesamowity rozwój technologiczny, który wymagał sporej modernizacji, by współdziałał z magią. Gdy to się udało, nastąpił istny boom technologiczny. Dzięki sporym zasobom gotówki, które BZN otrzymywało od niemal wszystkich legalnie zarejestrowanych religii, mogliśmy sobie pozwolić na rozwój. BZN utrzymywało świat magiczny oraz wszelkie potwory z dala od świata ludzi jak tylko to było możliwe, pozostawiając je jedynie w sferze fantazji i strachów spod łóżka. Dzięki funduszom powstały nowoczesne placówki napędzane magicznymi kryształami, na szklanych pulpitach wyświetlane były mapy, na których operatorzy umieszczali przeróżne informacje. Dostaliśmy możliwość łatwiejszego lokalizowania magicznych i niebezpiecznych przedmiotów a dzięki ścisłej współpracy wszelkich służb – od policji po Homeland mogliśmy łatwiej docierać do zjawisk, które nie powinny być udziałem postronnych ludzi. Anael, anioł-patron kreatywności, wpadł w prawdziwy szał tworzenia, był niczym da Vinci na metaamfetaminie. W jego laboratorium panował istny chaos, sterty schematów, piętrzących się na kupkach, rozpoczęte prototypy a do tego od czasu do czasu, coś wybuchło, jednym słowem – szaleństwo. Każda placówka miała swoje sale treningowe, izolatoria oraz internat, więc jeśli istniała taka potrzeba, można było w takiej placówce umieścić kilkadziesiąt osób.
Przydzielono mnie do tak zwanej jednostki specjalistów, co oznaczało mniej więcej tyle, że dostawałam najwięcej misji z kolorem ciemnoczerwonym lub czarnym. O ile przy czerwonych prawdopodobieństwo śmierci wynosiło jedynie trzydzieści procent, o tyle czarne mogły oznaczać wszystko: od możliwej śmierci w pięćdziesięciu procentach, po zlecenie uporania się z problematycznym obiektem, co w skrócie oznaczało wpakowanie komuś kulki między oczy. Niepowodzenie mogło wywołać potencjalną apokalipsę lub przynajmniej mały kataklizm, jednak plusem było to, że były świetnie płatne. A Gabriel? No cóż, wszystko to robił z uśmiechem dżentelmena, co tylko utwierdzało mnie w fakcie, jakim jest fałszywym i zakłamanym skurwysynem. Tak naprawdę miał jeden cel: dobro Królestwa i był w stanie wpakować cię w największe gówno, jeśli wymagała tego sprawa, oczywiście nie zdradzając do końca swoich planów. Najgorsze było to, że technicznie Gabriel był czysty jak łza, nigdy nie okłamał bezpośrednio. Był mistrzem w lawirowaniu faktami, jeśli nie zadałeś precyzyjnego pytania, no cóż, twoja strata. Trochę jak wróżki – one technicznie też nigdy nie kłamały, a jedynie nie mówiły ci wszystkiego, dlatego robienie z nimi jakichkolwiek interesów było jak zabawa w kasynie.
***
O Afganistanie mogłam powiedzieć tyle, że właściwie zbudowany jest z piasku i skalistych trudno dostępnych gór. A przynajmniej tyle mogłam powiedzieć, na podstawie tej jednej wycieczki. Najgorszy jest piasek, wdziera się pod ubranie w nawet najlepiej osłonięte materiałem miejsca. Szłam właśnie udeptanym szlakiem, do niewielkiej pasztuńskiej wioski. Na strój bojowy narzucony miałam: brązowy płaszcz z miękkiej dzianiny, falował delikatnie, gdy się przemieszczałam po skalistym podłożu. Owinęłam szczelniej twarz chustą, aby osłonić skórę przed piachem. Miałam wrażenie, że ktoś zafundował mi pilling całego ciała. Marzyłam, by znaleźć się gdzieś z dala od tej cholernej pustyni.
Wioska nie była duża, liczyła kilkanaście domostw, w których mieszkali głównie pasterze i rolnicy. Wioska mieściła się na skalnym wzniesieniu, a część drogi była nieprzyjemnie stroma. Słońce stało blisko zenitu, gdy dotarłam na miejsce, tutejszy Chan, czyli przywódca wioski wyszedł mi na spotkanie. Zmierzył mnie przenikliwie spojrzeniem, w jego spojrzeniu wyczułam przelotne powątpiewanie. Otworzył usta, by mnie przywitać, jednak ubiegłam go.
- Witaj, przysyła mnie Dżibril, podobno macie problem z duchami ognia. – Stwierdziłam obojętnie w jego ojczystym języku, bez cienia obcego akcentu, po czym bezceremonialnie zrzuciłam z głowy chustę, wytrzepując z niej piach. – Opowiedz, co się stało człowieku, nie mam całego dnia – warknęłam, otrzepując drobinki piasku z okolicy oczu.
- Nasze prawo… – zaczął drżącym głosem.
- Wasze prawo tyczy się istot ludzkich, a ja nią nie jestem. Zaczynam też tracić cierpliwość, więc jeśli nie chcesz by i reszta wioski stała się jedynie kupą popiołów, zaprowadź mnie do tego domu i do tej ludzkiej istoty, która przeżyła. – warknęłam.
Normalnie nie byłam tak wredna, jednak miałam za sobą paskudną podróż bramą i dziesięciu kilometrowy marsz po pustyni, w stroju bojowym, z wszechogarniającym piaskiem. Gabriel zakazał mi używać magii, by niepotrzebnie jej nie trwonić, nie wiedział bowiem, czy nie będę musiała jej użyć, by zabić Ifryta lub innego ducha ognia. Obstawiał nawet smoka, miałam nadzieje, że to nie będzie smok, były pod ochroną więc musiałabym go poskromić bez zabijania, a to wymaga naprawdę sporo wysiłku. Brodaty mężczyzna w tradycyjnym stroju spojrzał na mnie zlęknionym wzrokiem, miał koło sześćdziesiątki, jednak jego zmęczona twarz wyglądała na dużo więcej. Poprowadził mnie najpierw do kilku spalonych domów, podeszłam do najbardziej zniszczonego, weszłam do czegoś, co kiedyś było domem z kamienia, a teraz było jedynie zwęglonymi zgliszczami. Przykucnęłam i palcem dotknęłam podłogi, w miejscach, gdzie był piasek, znajdowało się teraz coś, co wyglądało i zdecydowanie było szkłem.
- Cholera… - syknęłam, podchodząc do zwęglonych szczątków, a raczej do miejsc, gdzie powinny być.
Zamiast zwłok był jedynie wypalony obrys o ludzkim kształcie, popiół i pojedyncze kości, które się nie spaliły. – Temperatura musiała być olbrzymia – mruknęłam sama do siebie. Przeszłam do innych domów, te były nienaruszone z zewnątrz, wewnątrz jednak wisiał ciężki swąd spalenizny i śmierci oraz wypalony ludzki kształt na podłodze.
- Opowiedz, co się stało człowieku? – poprosiłam, gdy obejrzałam pozostałe dwa domy z identycznym widokiem wewnątrz.
- Była już chwila po zachodzie słońca, gdy nagle usłyszałem krzyki, wybiegłem z domu i zobaczyłem ogień, wydawał się żyć. Pochłaniał dom, niczym nienajedzone dzikie zwierzę, był tak gorący, że nie można było się do niego zbliżyć ni o piędź. Przeżyła jedynie jedna osoba. – opowiadał z przejęciem.
- Mówiłeś, że ktoś przeżył. Kto to był?
- Dziewczynka, mieszkała w tym zniszczonym domu. Gdy dom płonął, zauważyłem ją jak siedzi na kamieniu, nieopodal domu. Wpatrywała się w płomienie zupełnie pustym wzrokiem, od tego czasu nie odezwała się ani słowem. Jest u starej wdowy, zaprowadzę cię. – przytaknęłam i podążyłam za nim.
Poprowadził mnie w dół, do niewielkiej chaty nieco na uboczu, weszliśmy do środka, mężczyzna musiał się nieco nachylić, gdy przekraczał próg, framuga była bowiem dosyć niska. W niewielkiej tradycyjnie urządzonej chacie znajdowała się starsza kobieta, głowę zakrywał jej hidżab z niebieskiej tkaniny. Dziewczyna siedziała przy oknie, jej wielkie brązowe oczy lustrowały otoczenie.
- Wyjdźcie oboje. – poprosiłam głucho. Nie protestowali starsza kobieta z lękiem na twarzy niemal bezszelestnie przeszła obok mnie. Gdy tylko drzwi się zamknęły, ruszyłam w stronę dziewczynki, wzięłam drewniany taboret i siadłam naprzeciwko. Dziewczynka mająca nie więcej niż dwanaście lat o śniadej cerze, ciemnych oczach, otoczonych firaną czarnych rzęs wpatrywała się we mnie zaciekawiona. Na jej twarzy nie było strachu, a zaciekawienie. Nie wiedziałam, czym jest, byłam jednak pewna, że nie była istotą w pełni ludzką.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałam, nie musiałam pytać, czy to ona, byłam tego pewna, biło od niej ciepło.
Jej aura promieniowała żarem tak intensywnym, niemal jak słońce. Nie odpowiedziała.
– Dobrze, więc inaczej. Czym jesteś? Nie jesteś smokiem, bo masz normalne oczy. Jednak generujesz ciepło równe płynnej skale. – Nadal milczała, westchnęłam. – Czyli jednak wolisz ten drugi sposób. – Westchnęłam, pocierając palcami nasadę nosa. – Dobrze więc, niech tak będzie – uniosłam dłonie, które zalśniły delikatnym blaskiem, wykonałam kilka ruchów palcami.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy jej ciało zostało unieruchomione niczym zatopione w oleistej substancji.
- Co zrobiłaś?! – zapytała skrzekliwym głosem, niepasującym do dziecka.
- Nic, jeszcze nic. Jedynie sprawiłam, że powietrze wokół ciebie zgęstniało, tak byś nie mogła się poruszyć. A teraz wybacz, ale muszę odebrać też twój głos, by mi nie przeszkadzał, gdy będę przeglądała twoje wspomnienia. – dodałam, wykonując inny gest.
Jej głos momentalnie zamilkł, próbowała mówić, krzyczeć jednak z jej ust nie wydobywało się ani jedno słowo. Podeszłam do niej i objęłam dłońmi jej głowę, chwyciłam ją mocno, by nie mogła się ruszyć. Z ust popłynęło zaklęcie. Oczy dziewczynki zaszły białą mgłą, podobnie jak moje. Nie miała żadnych mentalnych barier, co ułatwiło sporo: nie byłam łupieżcą umysłów, potrafiłam jedynie za pomocą splotu odpowiednich zaklęć z pogranicza czarnej magii, troszkę pogrzebać w głowach innych.
Przeczesywałam jej umysł, jej wspomnienia, czułam jej uczucia, znałam jej motywy. Całość trwała nie dłużej niż kilka uderzeń serca, gdy byłam z powrotem, puściłam jej głowę z obrzydzeniem, wycierając dłonie w płaszcz, jak bym dotknęła czegoś lepkiego i śliskiego. Spojrzałam na nią; jej oczy płonęły nienawiścią do mnie i do całego świata. Uśmiechała się upiornie, gotowa spalić wszystko w koło, to nie był dobry znak. Podeszłam ponownie do niej, dotknęłam jej czoła dwoma palcami, a wtedy jej ciało rozluźniło się, jak by ktoś przeciął marionetce sznurki i dziewczynka opadła na poduszki. Zagryzłam wargi, to czego się dowiedziałam, nie było dobrą wiadomością. Przeszłam do izby obok i wygrzebałam z podręcznej sakwy przedmiot wielkości podstawki pod kubek: błyszczący, metaliczny, wykonany z magicznego kryształu. Wyrysowałam na nim symbol, jego gładka powierzchnia zadrgała, a po chwili pojawiła się na niej twarz Gabriela.
- Masz coś?
- Tak. – odparłam zdawkowo.
- No więc? Czego się dowiedziałaś? – w głosie regenta pobrzmiewało zirytowanie.
- Nie wiem jak, ale to dziecko to półifrytka – zaczęłam powoli.
- To się może akurat zdarzyć, przyprowadź ją.
- Nie dam rady przeprowadzić jej przez bramę – stwierdziłam pustym głosem.
- A to niby czemu? – parsknął.
- Bo opętał ją demon spustoszenia. — wymamrotałam niepewnie — Tymczasowo odcięłam ją od magii ognia, ale ona jest jak fuzja jądrowa. Moje zaklęcia pętające ledwo trzymają. Ma skłonności socjopatyczne, zabiła swoich rodziców oraz miesięcznego brata tylko dlatego, że rodzice poświęcali mu więcej czasu. W gniewie zabiła też swoich najbliższych sąsiadów, którzy odwiedzali ich, by pomóc jej matce. – usłyszałam, gardłowe jękniecie regenta. – Próbowałam oddzielić od niej demona, ale opętanie musiało nastąpić lata temu. Są tak mocno scaleni, że nie jestem w stanie ich rozdzielić. Niech Razjel ruszy tu swoją dupę, trzeba ją odciąć. We dwójkę powinniśmy dać radę, by odciąć ją od części magii ognia na zawsze. Zostanie tylko kwestia jej demonicznego lokatora, może twój brat…
- Zlikwiduj obiekt – przerwał mi.
- Co proszę? – zamrugałam zaskoczona.
-Słyszałaś, zlikwiduj obiekt – powtórzył, jego głos był lodowaty i mimo że temperatura przekraczała dobrze ponad trzydzieści stopni, poczułam jak po plecach spływa mi bryła lodu.
- Gabrielu, ona ma dwanaście lat… - wyszeptałam.
- Nie każ mi powtarzać Winterwitch… - syknął, zacisnęłam usta w wąską linię, wargi mi pobielały.
- To jeszcze dziecko…
- Zabierz ją w okolice bramy i wykonaj rozkaz, resztą zajmą się inni. – dodał beznamiętnie.
- Regencie, nie możesz mnie…
- Wykonaj rozkaz. Chyba, że chcesz, by rada dowiedziała się przypadkiem, że twój ojciec jednak nie był pod wpływem zaklęcia, gdy spotkał twoją plugawą matkę. Michał raczej nie ma wielu fanów w piekle, a i mój brat nie pała do niego zbytnią miłością. – Jego głos był jak ostre kawałki szkła wbijające się w miękką tkankę, wstrzymałam oddech, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- Jak rozkażesz, regencie…- wyszeptałam, wypuszczając ze świstem powietrze.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, spojrzał na mnie jeszcze raz z twarzą bez wyrazu, niczym posag w muzeum, a potem się rozłączył. Stałam przez chwilę, dłoń ze zwierciadłem mi drgała, nie mogłam w to uwierzyć. Po chwili nogi pode mną się załamały, a ja upadłam na kolana, oddychałam ciężko, czując w ustach i gardle piekący posmak żółci.
Nadal widzę jej brązowe oczy spoglądające we mnie całkowicie bez emocji, huk wystrzału z pistoletu, zapach prochu oraz ciało przekazane odpowiednim agentom. Jej rodzice nigdy nie dowiedzą się jak zginęła ani kim była, ale może to i lepiej, zwłaszcza że spaliła ich żywcem wraz z miesięcznym bratem w kołysce. Michał o niczym nie wiedział, nikt nie wiedział – raport został włożony do teczki z napisem „Ściśle Tajne” i zapieczętowany, gdzieś w gabinecie Gabriela.
Nie mogłam dalej tak żyć, przeniosłam się na własne prywatne mieszkanie i nie musiałam korzystać z pokoju z aneksem w bazie. Potrzebowałam miejsca, gdzie mogłam odciąć się od innych.
Rozdział 1
Jesienne poranki mają to do siebie, że są cholernie zimne, a ja nie lubiłam zimna. Zwłaszcza, że sporą część tego bardziej dorosłego życia spędziłam w ciepłych Włoszech, a potem w akademii na księżycu. Przyjazd do zimnej Polski był więc sporym szokiem. Mimo iż jestem tu od niemal dwudziestu lat, to nadal nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Ponadto mam wrażenie, że z roku na rok jesień jest coraz to paskudniejsza. Kilka lat temu prosiłam mojego ojca, czyli Michała Archanioła, by zorganizował mi przeniesienie gdzieś w innym region. Tak tego samego Michała, który strącił zbuntowanych świetlistych w odmęty piekła, jakże ja nie znosiłam, gdy wszyscy mi na każdym kroku przypominali, czyją córką jestem. No nie ważne, naprawdę, jest tyle miłych miejsc, taka Portugalia na przykład. Jednak nie, muszę być tu, bo jak to wszyscy mówią: „jestem potrzebna”. Cholera jasna do czego? Marznięcia? Chociaż prawda jest taka, że na Śląsku, gdzie miałam swój region, czułam się dobrze, miała tam swój ulubiony lokal, znajomych. A no tak, był też mój nowy partner. No dobra, jest moim partnerem od sześciu lat, a w ludzkiej mierze to sporo, ale gdy się jest nieśmiertelnym, to sześć lat jest niewielkim skrawkiem czasu. Nie lubiłam przywiązywać się do innych śmiertelników. Bycie nieśmiertelnym i posiadanie śmiertelnych znajomych, wiązało się z bólem straty, a moje życie było wystarczająco skomplikowane. Zresztą mój partner był strasznym psem na baby, dosłownie – był częściowo wilkiem i miał tendencje znikać w pogoni za laską w najmniej odpowiednim monecie. Zdecydowanie wolałam robotę solo, a jeśli miałam z kimś pracować, to z bliźniakami. Oni jednak byli w Stanach, a Jack, mój partner, był na miejscu. Miałam też dwójkę przyjaciół, ale oni nie należeli do biura, mimo że czasem brałam ich jako niezależnych konsultantów. Westchnęłam ciężko, gdy drzwi obdrapanej windy otworzyły się, a ciężki zapach osłon magicznych tego miejsca wywołał u mnie niesmak.
Dzień był paskudny, zimna mżawka zaczynała przechodzić w rzęsisty deszcz. Weszłam do siedziby, ciepłe, suche powietrze, centralnego ogrzewania uderzyło mnie w twarz. Baza znajdowała się pod Pałacem Kultury, nie znosiłam tego miejsca, budynek miał dziwny zapach, specyficzny dla wszystkich budowli stworzonych w tamtym okresie. Samo wejście do bazy też było irytujące, trzeba było pokonać chyba z milion schodów w dół, była tylko jedna winda i ten wszechogarniający zaduch. To miejsce zwyczajnie mnie przygnębiało.
Polska placówka była najnowsza, powstała niecałe czterdzieści lat temu w połowie lat osiemdziesiątych. Skupiała się na wielu zadaniach. Był tam wydział nadnaturalny, kryminalno-dochodzeniowy oraz poszukiwawczy.
Ja należałam do grupy specjalistów, czyli po trochu dostawałam sprawy ze wszystkich działów. Przydzielano mi sprawy od morderstw, w które zamieszani byli nieludzie, przez rozwiązywanie problemów z panoszącymi się demonami, które zostały wezwane przez nieodpowiedzialne dzieciaki bawiące się w: „Hej przywołajmy dzisiaj demona”, bo przecież co może pójść nie tak. Były całe masy nadnaturalnego gówna, które trzeba było posprzątać, tak by osoby niemające pojęcia o świecie za kurtyną pozostały w niewiedzy. No i jeszcze kwestia magicznych artefaktów. Niestety wykopaliska archeologiczne miały to do siebie, że często ktoś znalazł coś, czego nie powinien, na przykład rytualne przedmioty nasączone magią, niczym drugo wojenny niewypał. Taki przedmiot w nieodpowiednich rękach mógł wywołać apokalipsę lub kataklizm. Wiecie, taki normalny czwartek z końcem świata, więc trzeba było te rzeczy jakoś przejąć, nim komuś stanie się krzywda.
Była też niezwykle gryząca kwestia moja i Michała. Kiedy dowiadujesz się po wielu, wielu latach życia jako zabójca, że twoim ojcem jest Archanioł, który dowodzi największą armią jaką można sobie wyobrazić. To nie ma bata, wiesz, że będzie zgrzytało. Zwłaszcza gdy chce ułożyć twoje życie po swojemu. I to nie tak, że jest on złym ojcem, nic z tych rzeczy. Michał stara się być najlepszym ojcem, jakim może być. Problem jest taki, że stara się za bardzo. Podczas moich pierwszych samotnych misji lustrował nawet moich facetów, ingerował w wiele moich prywatnych spraw, aż cud, że nie kontrolował tego, co mam na sobie. Jeszcze tylko tego by mi brakowało, codziennego marudzenia w stylu: „Nie wyjdziesz tak na miasto”. Tego bym nie zniosła i chyba sama, strzeliłabym sobie w głowę, doklejając sobie tabliczkę „#FreeDina”. Jednak mimo całego swojego uporu, Michał jest moim ojcem i jedyną rodziną, jaka mi została. Naprawdę się martwi, jest zupełnym zaprzeczeniem mojej szalonej matki, którą interesowała jedynie moc. Michał był zaborczy do tego stopnia, że miał częste zgrzyty z samym Gabrielem, a to nie było dobre ani dla mnie, ani dla innych. Stał się nadopiekuńczy i to doprowadzało mnie do szału.
Dodatkowo proszenie Michała, o cokolwiek kończyło się serią niekończących się pytań w stylu: po co? Na co? Dlaczego? A jeśli chodzi o moich partnerów, no cóż, to był osobny bardzo ciężki temat. Pewnego dnia, gdy dowiedział się o Aresie, prawie wyszedł z siebie. Więc gdy mój ojciec wparował do hotelowego pokoju na mojej misji w Grecji, bóg wojny uciekł tak szybko, że jedyne co zdążył zgarnąć, uciekając przed gniewem wodza zastępów, to biały hotelowy ręcznik, którym zasłonił newralgiczne miejsca. Zatem gdy masz nadopiekuńczego ojca, wiedz, że nie masz szans na normalną relację. Tak też zaczęła się moja przygoda z jednorazowym seksem z osobami poznanymi w lokalach dla magicznych. Zasada jednej nocy, potem partner znikał, a ja nigdy więcej nie widziałam go na oczy.
- Winterwitch! Do gabinetu! – usłyszałam podniesiony męski głos, który wyrwał mnie z rozważań nad swoim życiem.
Dochodził z biura dyrektora placówki. Podniesiony głos archanioła oznaczał, że mam kłopoty albo że zaraz będę je miała.
- Jasne już idę. – odparłam, z posępną miną wchodząc do gabinetu i zamykając za sobą drzwi.
Razjel pełniący obowiązki tymczasowego dyrektora ośrodka, nie był zbytnio zadowolony ze swojej nowej, „tymczasowej” funkcji. Ta miała być tymczasowa do momentu znalezienia zastępstwa, a w rzeczywistości trwała już trzy lata. Archanioł był wkurwiony na Gabriela, który go tu oddelegował po tym, jak poprzedni dyrektor kopnął w kalendarz, trochę przeze mnie. Ogólnie dogadywaliśmy się dobrze. Problemem był mój ojciec, w sensie wiecie, Michał jednak był mocno nadopiekuńczy, przez co Razjelowi dochodziło użeranie się z wodzem niebieskich zastępów.
- Możesz mi do cholery powiedzieć, dlaczego o drugiej w nocy dzwonił do mnie właściciel baru „Dziki kot” ze skargą? Co do cholery robiłaś w barze dla upadłych i piekielnych?! – jego głos był surowy. Twarz miał purpurową ze złości.
- Piłam? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, unosząc lekko brew.
- I dlatego rozbiłaś dwa stoły oraz ciężko pobiłaś Orka?
- Pół-orka — sprostowałam — Zwyczajnie nie rozumiał słowa nie — dodałam nie bez satysfakcji w głosie.
- Pokryjesz koszty zniszczenia, masz też zakaz zbliżania się do tego lokalu.
- Razjelu… – uciszył mnie, podnosząc dłoń. Zamilkłam natychmiast.
- Mam nowe zadanie dla ciebie. Misja dosyć specyficzna, musisz odzyskać pewien artefakt – pokazał mi fotografię. Widniała na niej, wykonana z czarnego drewna i mosiądzu skrzynka z ozdobnymi złoceniami i dziwnym napisami. Wyglądało to na grecką minuskułę, ale nie byłam pewna.
- Jak chcesz, skoczę ci po taką do Ikei – uśmiechnęłam się ironicznie, podnosząc zdjęcie.
- Mało zabawne. Ta skrzyneczka może wyrządzić spore szkody w niewłaściwych rękach. Mam informacje, że szkatułka może znajdować się w nieotwartej jeszcze, nowo odkrytej komorze grobowej Majów w głębi Amazonii. Podmienicie ją magicznie wykonaną przeze mnie repliką, nim komora zostanie otwarta na oczach kamer telewizyjnych.
- Co to w ogóle za dziadostwo? Chcę wiedzieć, w jakie gówno znowu mnie wplątujesz.
- Zważ na swój język młoda damo. — skarcił mnie — To puszka Pandory. —Odparł po dłużej pauzie Archanioł.
- Chyba robisz sobie jaja! – zawołałam, opierając się o biurko.
- A czy wyglądam, jak bym się śmiał? To bardzo poważne, więc postaraj się tego nie spierdolić – dodał Archanioł. Przeklinał bardzo rzadko, co świadczyło o tym, że był w paskudnym nastroju.
- I chcesz, żebym wlazła do starej piramidy? A potem co? Przedostała się do jeszcze nieotwartej komory, podmieniła artefakt z kopią, a następnie wyszła, zostawiając wszystko tak, jakby nikogo tam nie było?
- To chyba nie zbyt skomplikowane. Nauczyłem cię odpowiednich zaklęć. Tu masz karty pokładowe i identyfikatory. Oficjalnie jedziesz jako bogaty kolekcjoner.
- Kolekcjoner? Nie rozumiem.
-Tak. Przy okazji pójdziesz na pewien bankiet. Będzie tam sporo podejrzanych ludzi, zajmujących się sprzedażą dzieł na czarnym rynku. Chcę mieć twarze i dane tych ludzi. Od lat ktoś handluje, magicznymi przedmiotami, a ja chcę wiedzieć kto i czym.
- Proceder trwa od lat, a ty mnie wysyłasz dopiero teraz? – zapytałam z niedowierzaniem w głosie.
- Tak. Aukcja odbywa się raz do roku, zawsze w innym miejscu. I cholernie trudno ustalić, gdzie taka aukcja się odbędzie, jeśli nikt cię nie zaprosi. Po wielu latach biuru udało się zdobyć takie zaproszenie.
- Czy chcę wiedzieć jak?
- Niekoniecznie. Bądź tak miła i nie interweniuj na aukcji, chyba że uznasz, iż to konieczne. Zależy mi na informacjach, a nie na awanturach. Więc powstrzymaj dziecko swój temperament. Jutro wylot z prywatnego lotniska, weź sobie coś lekkiego, bo tam jest teraz wiosna. A i coś eleganckiego i wyższe buty na aukcję. – Dodał ostatnie zdanie z lekkim przekąsem. Spojrzałam na niego, mrużąc oczy, piorunując go wzrokiem. Wszyscy kochali robić niewybredne żarty na temat mojego niskiego wzrostu.
- Doskonale wiesz, że przyjechałam ze Śląska. Wezwałeś mnie w trybie pilnym. I miałam być jedynie na chwilę, nie ma tu nic prócz kilku rzeczy na przebranie, które weszły do wojskowego plecaka.
- Po coś masz złotą kartę firmową, zamiast na alkohol i dziwki wydaj na coś bardziej eleganckiego – mruknął nieco oschle.
Fakt, starte dżinsy i skórzana kurtka z wymalowanymi na niej znakami ochronnymi i logiem biura, nie były zbyt reprezentatywne. I to nie tak, że ubierałam się, jak lump przez cały czas, ale uwielbiałam szerokie bluzy z logami gier albo dziwnymi rysunkami i wygodne buty takie jak glany, trampki lub adidasy. Owszem, miałam całą szafę ciuchów na eleganckie okazje, sporo wcisnęła mi Lilith, moja droga przyjaciółka, będąca współwłaścicielką kilku większych firm odzieżowych: Westchnęłam jedynie, przewracając oczami w niezadowoleniu.
- Chwilunia, tu są karty pokładowe dla dwóch osób? – zaczęłam, powoli otwierając kopertę.
-Mhm, Jack leci z tobą. W końcu to twój partner. – wymruczał pod nosem obojętnie. Przestał się już przejmować moim marudzeniem o partnera jakieś sto lat temu. Westchnęłam jedynie, nie miało sensu się kłócić o to, że lecę sama, bo i tak wpakowałby go do tego samolotu.
- A! Dina, uważajcie, artefakt jest niebezpieczny, macie go zabezpieczyć i przywieźć bez pakowania się w kłopoty – rzucił mi jeszcze, gdy byłam w przejściu. Westchnęłam ciężko i z miną zbitego psa poszłam do swojego rezerwowego pokoju w siedzibie spakować rzeczy na wyjazd.
Rozdział 2
Nazajutrz jeden z pracowników biura podrzucił mnie na lotnisko. Wcześniej skoczyłam na drobne zakupy do centrum handlowego „Arkadia”. Przechodziłam się jasno oświetlonym pasażem galerii, zerkałam w kolorowe witryny sklepowe bez większego entuzjazmu. Zewsząd bombardowały napisy „Jesienna wyprzedaż” czy „Likwidacja kolekcji”. Obeszłam kilka butików, w kilku znalazłam nawet sukienki, które mi się podobały, jednak jak na złość zostały same duże rozmiary. Zahaczyłam więc o jedną z sieciówek, po kilka bardziej codziennych ciuchów. Byłam bliska się poddać i kupić coś na miejscu. Przechodziłam właśnie obok witryny butiku, gdy zobaczyłam idealną sukienkę, w którą ubrany był drewniany manekin. Weszłam do środka. Powoli podeszłam do eleganckiego, srebrnego stojaka, gdzie na obitych jasną satyną wieszakach wystały sukienki. Przesunęłam kilka egzemplarzy w poszukiwaniu swojego numeru i ściągnęłam go ze stojaka. U niosłam sukienkę lekko do góry oglądając ją dokładnie.
- Przepraszam, gdzie jest przymierzalnia? – Zapytałam, znudzonej ekspedientki siedzącej za białą wypolerowaną lada z akrylu.
Dziewczyna spojrzała na mnie uśmiechnięta, że w końcu ktoś wszedł do sklepu. Wskazała mi przymierzalnie skrytą za gigantycznym lustrem w tylnej części sklepu. Nie zwlekając ruszyłam przymierzyć zdobycz. Powiesiłam sukienkę na jednym z wieszaków, plecak walnęłam na wyłożonej czarnym aksamitem ławie. Powiesiłam ciężką kurtkę, a resztę ubrań rzuciłam niezgrabnie obok plecaka. Założyłam na siebie sukienkę, materiał był miękki i przyjemny w dotyku. Doskonale opinał się tam, gdzie miał, nieco optycznie powiększając mój niewielki biust. Wygładziłam materiał na pupie, przyglądając się sobie w wielkim lustrze. Nie zastanawiając się więcej, przebrałam się z powrotem i poprosiłam o spakowanie sukienki. Poprosiłam też o dobranie butów. Kasjerka rozpromieniła się jeszcze bardziej. Właśnie miała mieć dwu dniowy utarg, w jeden dzień.
***
Jack już czekał, jak zawsze palił papierosy. Gdy tylko mnie zobaczył, dopalił niedopałek i zdeptał go ciężkim wojskowym butem, po czym wypuścił gęstą chmurę szaro białego dymu.
- Już myślałem, że nigdy nie wylecimy.
- Też za tobą tęskniłam – sarknęła.
- Nie możesz żyć beze mnie. – wyszczerzył się, zaczesując do tyłu palcami pasma blond włosów.
- Planowałam odstrzelić cię pierwszego dnia.
- Ale tego nie zrobiłaś. Czyli jednak jestem ci niezbędny.
- Nie. Gabriel zagroził, że będę przez pół roku czyściła klatki z gryfami. A Raz obiecał dać mi wszystkie stare raporty, by je zdigitalizować.
Nastąpiło milczenie, po którym Jack jedynie się roześmiał i ruszył do samolotu. Rozsiadłam się w fotelu wyciągając teczkę od Razjela.
Raport o artefakcie był obszerny, archanioł dołączył do niego sporo ilustracji oraz współczesnych zdjęć z miejsca katastrof. Były tam między innymi Pompeje, zagłada Atlantydy, tajemnicze zniknięcia Imperium Khmerów oraz kilka innych. Szkatuła zniknęła bez śladu w okolicy dwunastego wieku. W tedy nikt jeszcze nie zajmował się zabezpieczeniem takich rzeczy. W dokumentach Razjel dosyć dokładnie wymienił zasady działania puszki, oraz dlaczego jedynie potężni magowie powinni z nich korzystać a to i tak jedynie w ostateczności. Moc szkatułki można było przekierunkować, jednak wymagało to sporej wiedzy i precyzji.
Jack przespał cały lot, budząc się jedynie na czas posiłków i by się wyszczać. Ja czytałam dokumentacje i próbowałam przewidzieć wszelkie gówniane scenariusze. Jednak tego jednego nie przewidziałam, chociaż jeszcze o tym nie wiedziałam.
***
W Manaus panowała piękna słoneczna pogoda, co było świetną odmianą od zimnej Warszawy. Założyłam swoje okrągłe duże okulary z brązowymi szkłami i szeroki kapelusz ze słomki. Wściekle czerwona letnia sukienka w stylu pin-up, w którą przebrałam się w samolocie, kontrastowała z długimi białymi włosami.
- Słońce! – zawołałam, okręcając się na pięcie czerwonych jak sukienka sandałów na koturnie. Letnia sukienka szyta z koła podniosła się lekko i wirowała razem ze mną.
- Widzę, że humor dopisuje – wymruczał Jack uginającymi się pod ciężarem walizek. – Do diabła co tam jest?
-Oczywiście! Brakowało mi ciepła i promieni słonecznych! – odparłam z promiennym uśmiechem, spoglądając na niego. – Magiczne składniki na wszelkie niespodziewane okazje, kamienie w razie problemu z klątwami. Nie mam pojęcia co może być w tym grobowcu. – Odpowiedziałam na jego pytanie – Zresztą nie rozumiem, po co się z tym męczysz? – zapytałam retorycznie, wykonując delikatny gest dłonią. Walizki same się poruszyły i wylądowały na wózku na bagaże. – Idziemy? – uśmiechnęłam się, widząc zaskoczoną minę Jacka.
-Masz zdolności telekinezy i nigdy jej nie użyłaś? – dodał z wyrzutem, wkładając walizki do bagażnika wynajętego mercedesa.
-To tylko prosty splot powietrza. Rzadko kiedy z niego korzystam – odparłam spokojnie.
Nic nie odpowiedział.
Dotarliśmy do hotelu. Nasze pokoje były na ósmym piętrze, skąd z tarasu rozpościerał się widok na rzekę i dżunglę. Otworzyłam okno. Wilgotna bryza tropikalnego lasu wdarła się do moich nozdrzy, zrobiłam głęboki wdech i pomału wypuściłam powietrze, ciesząc się chwilą. Gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi, które wybiło mnie z miłego transu, podeszłam do nich i otworzyłam. Na korytarzu stał Jack.
- Przyniosłem plan sali bankietowej na jutrzejsze przyjęcie – zaczął, wchodząc bez pytania.
- Ależ proszę, wejdź – mruknęłam pod nosem, jednak na tyle głośno, by usłyszał. Widocznie się speszył, bo w pewnym momencie jakby się zawahał. Jednak już po sekundzie, ruszył dalej w stronę stołu, gdzie rozwinął plan pomieszczenia, który trzymał w ręku.
- Budynek jest dosyć dobrze zabezpieczony. Jest jedno główne wejście przez centralną bramę. Budynek ma wewnętrzne otwarte atrium otoczone korytarzem z kolumnami. Wiemy o dwóch wyjściach ewakuacyjne. Jedno naprzeciw o wejścia nieco na lewo za filarem, między tymi dwoma pokojami. – wskazał je palcem. – Drugie za kolumnami zaraz koło schodów prowadzących na piętro z tarasem po prawej, który znajduje się jakieś pięć i pół metra nad ziemią. – dodał, pokazując kolejne wyjście i taras.
- Teoretycznie będę widział oba wyjścia, jeśli stanę przy głównym wyjściu. Jednak nie wiem, gdzie będą stoły, bo właściciel co chwile zmienia zdanie.
- Będzie ciężko się wynieść niezauważalnie, jeśli coś się schrzani. Będę się kręcić między uczestnikami, może zdobędę jakieś informacje. Anael dał mi bransoletkę z wbudowanym magicznym kryształem i kilkoma bajerami, będzie ci przesyłała dane – stwierdziłam, drapiąc się po podbródku. – A Piramida?
- Biuro załatwiło, że ekipa się spóźni, więc mamy siedemdziesiąt dwie godziny, żeby podmienić artefakt. Przewidujesz problemy?
- Rozpatruję wszelkie możliwe scenariusze, zwłaszcza te najgorsze. Szczególnie jeśli mamy do czynienia z niszczącymi wyspy artefaktami i osobami, które nimi handlują – odparłam spokojnie, nie podnosząc wzroku znad schematu. – Dobra, przygotuj wszystko, biuro zrobiło nam dokumenty, więc nasza przykrywka jest dopracowana co do najmniejszego szczegółu. Jutro idziemy na bankiet, postaraj się zachować przyzwoicie. A tymczasem ja idę na imprezę do pobliskiego lokalu dla nieludzi.
-Idę z tobą. – oznajmił.
-Dobra, ale weź prysznic, śmierdzisz mokrym psem. – Zatkałam nos i wykonałam odganiający gest ręką.
-Ej, jestem w połowie wilkiem.
-W jednej trzeciej. A teraz zasuwaj pod prysznic – dodałam, wypychając go z pokoju.
***
Klub „Black Syren” należał do tych, raczej ekskluzywnych. Więc z dżinsami i skórą dałam sobie spokój. Zamiast tego włożyłam modną sukienkę bez ramiączek od projektanta we florystyczne złote wzory, czerwone sandałki na niezbyt wysokich słupkach, a przez ramię przewiesiłam niewielką czarną torebkę. Na bramce stał wielki, czarnoskóry facet. Jego skóra była tak ciemna, że wyglądała jak wykonana z obsydianu, niemal pochłaniała światło, a on sam wyglądał jak niesamowita rzeźba. Gdy zlustrowałam jego aurę dokładniej, okazał się tygrysołakiem. Mimo osłon byłam w stanie wyczuć jego moc, do tego zdradzały go złote pierścienie brązowych oczu i lekko pionowe źrenice. Sprawdził mój paszport, a następnie zmierzył mnie kocim wzrokiem.
-Rzadko tu mamy błękitnych – stwierdził, jedynie uśmiechając się i oddał mi dokument. Odwzajemniłam uśmiech, chowając paszport do torebki.
Gdy weszłam do środka, uderzył mnie zapach tropikalnych owoców. Klub był elegancki, ściany były wyłożone drewnem, a sufit w niektórych miejscach podświetlały zielone lampy led. Gdzieniegdzie widać było zielone ściany pełne bujnych roślin, a w lożach wyłożonych zielonym aksamitem stały naturalne palmy koralowe. Na centralnej ścianie, która prowadziła do jednej z trzech sal, stała fontanna z wodospadem i olbrzymią ilością tropikalnej roślinności. Czułam się, jakbym weszła do klubu zbudowanego w wielkiej palmiarni. Przez szklany dach jednego z pomieszczeń wpadał srebrny blask księżyca.
-Och! Jack czy to nie cudowne? – zapytałam, obracając się, ale już go za mną nie było.
Rozejrzałam się w koło, szukając go. Dojrzałam go przy jednym ze stolików właśnie zagadywał śliczną młodą dziewczynę, która na moje oko miała sporą domieszkę elfa lasu. Westchnęłam zrezygnowana. Mogłam się tego spodziewać, Jack był istnym psem na baby. Podeszłam do baru, mimo wysokich butów musiałam się wdrapać na stołek.
-Tequilę z płomieniem poproszę. – Barman przyjrzał mi się uważnie. Był wampirem, zdradzał to między innymi sygnet z czerwonym kamieniem na palcu serdecznym, który chronił za dnia przed słońcem wampiry nieposiadające umiejętności chodzenia.
-Ale wiesz, że… – zaczął niepewnie.
-Tak, wiem. To kropla z jeziora płomieni, zdaję sobie z tego sprawę, jestem błękitno-krwista, możemy pić piekielny alkohol – odburknęłam zirytowana. Zaraz jednak się zreflektowałam, w sumie rozumiałam go trochę.
W klubie były wampiry, sporo elfów i wróżek, zapewne ze względu na bliskość i gęstość lasu, cała masa zmiennokształtnych oraz te istoty, których na pierwszy rzut oka nie była w stanie rozpoznać, ale nie było ani jednego pierzastego. Zdziwiło mnie to, bo w lokalu jak ten zawsze można było znaleźć ludzi Gabriela. Chociaż z drugiej strony, niektórzy jego szpiedzy byli tak dobrzy, że nawet ja, mając doświadczenie jako zabójca, miałam problem, by ich wypatrzeć.
W lokalu byli nawet śmiertelnicy, którzy wprowadzeni do świata magicznego, mogli prawie w pełni z niego korzystać, dopóki trzymali język za zębami.
Dopijałam właśnie trzeciego drinka. W głowie mi już dosyć szumiało, bo w przeciwieństwie do ludzkiego, alkoholem magicznych mogłam się urżnąć dużo łatwiej. Przechyliłam kieliszek, wlewając w siebie ostatnie krople i ruszyłam na parkiet. Czułam przyjemne rytmy latynoskiej muzyki, moje ciało ruszało się samo, w krwi buzował alkohol, a kolorowe lampy na parkiecie rytmicznie zmieniały kolor. Gdzieś w tłumie mignął mi Jack, całujący się z poznaną wcześniej dziewczyną. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Brakowało mi rozrywki, ostatnio przebywałam tylko w knajpie dla piekielników i to głównie dlatego, że mieli czerwone półsłodkie wino z czwartego kręgu, świetny rocznik. Jednak po ostatniej rozróbie miałam zakaz wstępu. Odrzuciłam negatywne myśli związane z biurem, w tej chwili miałam w nosie biuro, archaniołów i całe ich szambo. Obróciłam się, energicznie zeskakując z parkietu i ruszyłam w kierunku baru. Zachwiałam się na wysokich butach, przez co wpadłam na wielkiego faceta. Ten nie utrzymał pionu i wylał zawartość drinka na stojącego naprzeciw niego kumpla. Obaj mieli dobrze ponad metr osiemdziesiąt, kręcone, czarne jak skała wulkaniczna włosy i opaloną skórę, przyozdobioną tatuażami nawiązującymi do kultury Amazonii. Jednym słowem wielcy kolesie z Amazonii. Ten, którego popchnęłam, zmierzył mnie wzrokiem, marszcząc przy tym gęste nieco krzaczaste brwi. W momencie wyczułam, jak jego napięcie magiczne narasta. Facet był jaguarołakiem a sądząc po jego ludzkiej formie, gdyby się zmienił, byłby gigantyczny. Wielki kot w klubie pełnym istot, był cholernie złym pomysłem. Uśmiechnęłam się do niego sztywno.
-Sorry.
-Jak leziesz kwoko – warknął. Ewidentnie był już mocno pod wpływem, co nie wróżyło nic dobrego.
-Przecież przeprosiłam, nie popchnęłam cię specjalnie – odparłam zirytowana.
Niestety stężenie alkoholu w mojej krwi także nie poprawiało sytuacji. Ja i alkohol byliśmy jak gliceryna i kwas azotowy. Osobno bez większych problemów, razem, mieszanka wybuchowa.
Zadarłam głowę, by lepiej spojrzeć na wielkoluda. Zaplotłam ręce pod moim niewielkim biustem, wypinając pierś niczym bojowy kogut.
-I myślisz, że to wystarczy? Wylałaś mi całego drinka na nową koszulę – stwierdził drugi. Już wiedziałam, że będą problemy, nie oszukujmy się z jakiegoś powodu na imprezach, gdzie jest alkohol zawsze musi znaleźć się jakiś zadymiarz. To jest jakaś dziwna siła przyciągania debili.
-Chyba nie masz pojęcia, do kogo się zwracasz śmieciu – krzyknęłam zirytowana, gotowa zasadzić mu pięścią w nos.
-Kogo nazywasz śmieciem?! Cholerna dziwko! Najpierw obije ci tę śliczną buzię, a potem cię zerżniemy na wszystkie możliwe sposoby! – Warknął i postąpił o krok do przodu, z wyciągniętą do mnie dłonią, by chwycić mnie za ramię.
O nie tego było za wiele, ułożyłam palce w znak, gotowa użyć zaklęcia elektrycznego, które spowoduje, że dostanie kopa dawką prądu równą elektrycznemu pastuchowi. Nic jednak się nie stało, a przynajmniej nie to, co miałam nadzieję, że nastąpi. Mężczyzna bowiem zamarł w półkroku, sparaliżowany strachem. Nie rozumiałam, co się stało, dopóki nie poczułam czyjejś dłoni na moim ramieniu.