Złodziejka - ebook
Złodziejka - ebook
Czy wśród brudu i potworności wiktoriańskiego Londynu jest jeszcze miejsce na prawdziwie namiętne uczucie?Wiktoriańska Anglia, rok 1862. Sue Trinder to córka złodziejki i morderczyni. Mieszka w Londynie, w domu oszusta i pasera, w którym codziennie załatwia się brudne interesy. Pewnego dnia dziewczyna otrzymuje nietypową propozycję - jeśli pomoże tajemniczemu mężczyźnie w uwiedzeniu bogatej sieroty Maud Lilly, otrzyma połowę jej pieniędzy. Gdy się zgadza, trafia do domu wuja Maud - kolekcjonera nader specyficznego gatunku książek. Czeka ją tam wiele niespodzianek, przeszkód… a nawet zakazanych uczuć.
"Oliver Twist" z małym twistem… Waters snuje wciągającą historię, która kryje w sobie co najmniej tyle, ile nam ujawnia."The New York Times Book Review"
Od "Złodziejki" nie sposób się oderwać, powieść to wspaniała pod każdym względem, bodaj czy nie najlepsza z tych, które w ciągu ostatnich kilku miesięcy udało mi się przeczytać. Udowadnia bowiem, że tempo, akcja i pokrętna fabuła nie muszą wcale stawać okoniem do głębi, ambicji artystycznych, świadomej gry z tradycją literacką podjętą przez Waters.Wojciech Sosnowski, Wirtualna Polska
Sarah Waters(1966) - popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych z wątkami homoerotycznymi. Nakładem wydawnictwa Prószyński Media ukażą się wkrótce wznowienia wszystkich jej książek w nowej szacie graficznej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-751-8 |
Rozmiar pliku: | 598 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywałam się wówczas Susan Trinder. Ludzie mówili na mnie Sue. Wiem, w którym roku przyszłam na świat, lecz przez wiele lat nie znałam dokładnej daty i obchodziłam urodziny w Boże Narodzenie. Sądzę, że jestem sierotą. Moja matka nie żyje. Nigdy jej nie widziałam i nic dla mnie nie znaczyła. Byłam co najwyżej dzieckiem pani Sucksby, a za ojca miałam pana Ibbsa, właściciela warsztatu ślusarskiego przy Lant Street w Borough, nieopodal Tamizy.
Oto pierwsze zapamiętane przeze mnie zdarzenie, które nasunęło mi refleksję o świecie oraz mojej w nim roli.
Pamiętam dziewczynę o imieniu Flora, która płaciła pani Sucksby pensa, aby mnie zabierać pod teatr na żebry. Starsi lubili brać mnie na żebry z powodu moich jasnych włosów; Flora miała podobne, dlatego mogłyśmy uchodzić za siostry. Owej nocy wzięła mnie do Surrey, do St George’s Circus. Wystawiano „Oliwera Twista”. Przedstawienie wydało mi się okropne. Pamiętam nachylenie galerii i spadek w kierunku parteru. Pamiętam pijaną kobietę czepiającą się wstążek mojej sukienki. Pamiętam migotliwe światła rzucające na scenę trupią poświatę, krzyki aktorów i pohukiwania tłumu. Jedna z postaci miała rudą perukę i bokobrody; jej podskoki wzbudziły we mnie przekonanie, że to małpa w przebraniu. Jeszcze gorszy był warczący, różowooki pies, najgorszy zaś jego właściciel – Bill Sykes, sutener. Kiedy uderzył nieszczęsną Nancy kijem, wszyscy w naszym rzędzie zerwali się z miejsc. Na scenie wylądował czyjś but. Kobieta obok mnie wrzasnęła:
– Łotr! Zwierzę! Jest warta czterdzieści takich gnid jak ty!
Chwycił mnie nagły lęk; nie wiem, czy stało się to za sprawą szalejącego tłumu, który sprawił, że galeria zakołysała się w górze, czy może krzyczącej kobiety albo widoku bladej, nieruchomej Nancy u stóp Billa Sykesa. Myślałam, że wszyscy zginiemy. Zaczęłam krzyczeć i Flora nie mogła mnie uciszyć. Kiedy zaś tamta kobieta objęła mnie z uśmiechem, rozdarłam się jeszcze głośniej. Flora zaczęła płakać – miała chyba ledwie dwanaście, trzynaście lat. Gdy wróciłyśmy do domu, pani Sucksby uderzyła ją w twarz.
– Coś ty sobie myślała, żeby zabierać ją w takie miejsce? – spytała. – Miałyście siedzieć na schodach. Nie pożyczam dzieciaków, żeby mi tu wracały sine od wrzasku. Co ci przyszło do głowy?
Posadziła mnie na kolanach i znów zaniosłam się płaczem.
– Ciii, owieczko – powiedziała.
Flora stała w milczeniu przed panią Sucksby, zasłaniając włosami purpurowy policzek. Pani Sucksby w gniewie zamieniała się w diablicę. Patrzyła na Florę i postukiwała o chodnik pantoflem, cały czas kołysząc się na fotelu – był to skrzypiący, drewniany fotel, na którym nie siadał nikt prócz niej – i poklepując mnie po rozdygotanych plecach szorstką, twardą dłonią.
– Już ja znam twoje gierki – powiedziała. Każdego umiała przejrzeć na wylot. – Co masz? Parę chustek, co? Parę chustek i sakiewkę?
Flora przygryzła kosmyk włosów.
– Sakiewkę – odrzekła po chwili. – I flakon perfum.
– Pokaż – zażądała pani Sucksby, wyciągając rękę.
Twarz Flory spochmurniała. Mimo to dziewczyna sięgnęła do spódnicy gdzieś koło pasa i włożyła dłoń między fałdy. Ku mojemu zdumieniu wąska dziura nie była rozdarciem, lecz jedwabną kieszonką, sprytnie wszytą pod ubranie. Flora wydobyła z niej czarną, płócienną sakiewkę oraz flakonik z zatyczką na srebrnym łańcuszku. Sakiewka zawierała trzypensówkę i połówkę gałki muszkatołowej. Być może należała do pijanej kobiety, która szarpała mnie za sukienkę. Po wyjęciu korka z flakonu uniosła się woń róż. Pani Sucksby powąchała perfumy.
– Nic szczególnego – orzekła. – Prawda?
Flora uniosła podbródek.
– Byłoby więcej – powiedziała, zerkając na mnie – gdyby nie zaczęła się wydzierać.
Pani Sucksby pochyliła się do przodu i znów ją zdzieliła.
– Gdybym wiedziała, co ci chodzi po głowie – oświadczyła – miałabyś guzik z pętelką. Jedno ci powiem: jak potrzebujesz towarzysza do kradzieży, bierz innego z moich malców. Byle nie Sue. Słyszysz, co do ciebie mówię?
Flora naburmuszyła się, ale bąknęła, że tak.
– To dobrze – powiedziała pani Sucksby. – A teraz zmiataj. I zostaw, coś zwędziła, bo powiem matce, że się włóczysz z mężczyznami.
Następnie zabrała mnie do swego łóżka. Najpierw potarła energicznie zimną pościel, po czym ogrzała mi ręce swym oddechem. Byłam jedynym spośród jej dzieci, dla którego to robiła.
– Nie boisz się już, Sue? – spytała.
Ja jednak wciąż czułam strach i powiedziałam jej o tym. Bałam się, że sutener znajdzie mnie i kijem złoi mi skórę. Odrzekła, że o nim słyszała; straszny był z niego blagier.
– Bill Sykes, prawda? – zapytała. – On jest z Clerkenwell. Nie zagląda do Borough. Nie dałby rady tutejszym chłopakom.
– Och, pani Sucksby! – wykrzyknęłam. – Nie widziała pani biednej Nancy, jak pobił ją i zamordował!
– Zamordował? – zdziwiła się. – Nancy? Przecie zajrzała tu godzinę temu. Miała tylko trochę posiniaczoną twarz. Kręci sobie teraz inaczej włosy. Nie zgadłabyś, że dostała od niego bicie.
– I już więcej nie podniesie na nią ręki? – spytałam.
Wyjaśniła, że Nancy wreszcie poszła po rozum do głowy i porzuciła Billa Sykesa. Spotkała miłego jegomościa z Wapping, który dał jej pracę w małym sklepiku ze słodyczami i tytoniem.
Odgarnęła mi włosy z szyi i wygładziła je na poduszce. Jak już wspomniałam, miałam wtedy bardzo jasne włosy, które jednak z wiekiem mi ściemniały – pani Sucksby płukała je wodą z octem i szczotkowała, aż iskry szły. Rozłożyła je na poduszce, po czym ujęła pukiel i podniosła go do ust.
– Masz mi powiedzieć, jak jeszcze raz Flora spróbuje cię wziąć na kradzież, dobrze?
Przytaknęłam.
– Grzeczna dziewczynka – pochwaliła mnie i wyszła.
Zabrała świecę, ale zostawiła uchylone drzwi, poza tym przez firankę wpadało do pokoju światło ulicznych latarni. W tym domu nigdy nie było całkowitego mroku ani ciszy. Piętro wyżej znajdowały się pokoje odwiedzane niekiedy przez chłopców i dziewczęta, którzy śmiali się i tupali, upuszczali monety, czasem tańczyli. Za ścianą leżała siostra pana Ibbsa. Biedaczka nie opuszczała łóżka: często budziła się w nocy z krzykiem, nękana przez koszmary. Wreszcie, poupychani w kołyski niczym szprotki w puszkach, w całym domu znajdowali się podopieczni pani Sucksby, którzy bez względu na porę mogli zacząć z byle powodu marudzić bądź płakać. Wówczas pani Sucksby biegła do nich z butelką ginu i starannie odmierzała alkohol, pobrzękując srebrną łyżeczką o szkło.
Jednakże tamtej nocy pokoje na górze musiały być puste, siostra pana Ibbsa zachowywała się spokojnie, dzieci zaś spały, najpewniej ukołysane ciszą. Przyzwyczajona do hałasu, nie mogłam zasnąć. Leżałam, rozmyślając o okrutnym Billu Sykesie i martwej Nancy u jego stóp. Z pobliskiego domu dobiegły przekleństwa jakiegoś mężczyzny. Następnie zegar kościelny wybił godzinę; jego dźwięk zabrzmiał dziwnie na targanej wiatrem ulicy. Zastanawiałam się, czy Florę jeszcze boli policzek, czy Clerkenwell leży daleko od Borough i czy mężczyzna z kijem zdołałby szybko przemierzyć ten dystans.
Miałam nader żywą wyobraźnię, nawet wtedy. Kiedy na Lant Street rozległy się kroki, które urwały się pod naszym oknem, a po nich nastąpiły skamlenie psa, drapanie pazurów i cichy szczęk klamki, poderwałam głowę z poduszki i mało nie krzyknęłam. Naraz jednak pies wydał z siebie znajomy odgłos; nie było to szczekanie różowookiego potwora z teatru, ale naszego psa Jacka. Był ostry niczym brzytwa. Z dołu doleciał gwizd. Bill Sykes nie umiał tak ładnie gwizdać. To gwizdał pan Ibbs. Wrócił z gorącym puddingiem na kolację. Usłyszałam jego głos.
– W porządku? Powąchaj tylko ten sos...
Słowa przeszły w niewyraźny pomruk i opadłam z powrotem na poduszkę. Miałam wtedy jakieś pięć albo sześć lat. Mimo to pamiętam jak dziś. Leżałam, nasłuchując brzęku noży i widelców na porcelanie, westchnień pani Sucksby, skrzypienia jej fotela i postukiwania pantofla o podłogę. Pamiętam też, że wreszcie dotarł do mnie porządek tego świata: było w nim miejsce dla złego Billa Sykesa, dobrego pana Ibbsa oraz jakiejś Nancy, która mogła pójść jedną z dwóch dróg. Pomyślałam z zadowoleniem, jak dobrze być po stronie, którą wreszcie wybrała Nancy – po stronie słodyczy, jednym słowem, tej właściwej.
Dopiero wiele lat później, oglądając „Oliwera Twista” po raz drugi, zrozumiałam, że Nancy oczywiście została zabita. Flora była już wtedy prawdziwą złodziejką: porzuciła Surrey i pracowała w teatrach na West Endzie – umiała wślizgiwać się między ludzi jak duch. Ale więcej mnie ze sobą nie zabrała. Za bardzo bała się pani Sucksby, jak zresztą wszyscy.
Wreszcie złapano nieboraczkę na gorącym uczynku, jak kradła bransoletę pewnej damie. Skazano ją na zesłanie jako złodziejkę.
Na Lant Street każdy był w mniejszym lub większym stopniu złodziejem. Wszyscy jednakże byliśmy z tych, co to raczej sprzyjają złodziejom, niż naprawdę kradną. Po incydencie z Florą i jej schowkiem w spódnicy przestałam się czemukolwiek dziwić, zwłaszcza że rzadko trafiał się dzień, kiedy w sklepie pana Ibbsa nie pojawił się ktoś z kieszenią pod płaszczem, w kapeluszu, rękawie albo pończosze.
– W porządku, panie Ibbs? – pytał.
– W porządku, synu – odpowiadał pan Ibbs. Mówił nieco przez nos, o tak. – Co u ciebie?
– Nic nowego.
– Masz coś dla mnie?
Przybysz mrugał porozumiewawczo.
– Mam coś niezwykłego i specjalnego, panie Ibbs...
Oni zawsze mówili coś w tym stylu. Pan Ibbs kiwał głową, a następnie zaciągał story i przekręcał klucz w zamku – kierował się w życiu ostrożnością i nigdy nie oglądał towaru w pobliżu okna. Za ladą wisiała zielona rypsowa zasłona kryjąca przejście do naszej kuchni. Jeśli złodziej należał do bliższych znajomych, pan Ibbs prowadził go do stołu.
– Chodź, synu – mówił. – Nie robię tego dla wszystkich. Znam cię jednak od tak dawna, że prawie należysz do rodziny. – I złodziej rozkładał towar wśród filiżanek, okruchów i łyżeczek.
Czasami pani Sucksby karmiła właśnie któreś z dzieci. Na jej widok złodziej uchylał kapelusza.
– W porządku, pani Sucksby?
– W porządku, kochasiu.
– A u ciebie, Sue? Aleś ty urosła!
W moich oczach ci ludzie byli kimś lepszym niż magicy: z czeluści płaszczy i rękawów wydobywali książki, jedwabne chustki oraz zegarki, kiedy indziej zaś biżuterię, srebro stołowe, mosiężne świeczniki, halki, a niekiedy wręcz kompletne zestawy garderoby.
– Towar pierwsza klasa – mówili, rozkładając to wszystko na stole, a pan Ibbs zacierał ręce z wyrazem oczekiwania na twarzy. Potem jednak oglądał rzeczy i mina mu rzedła. Robił wrażenie człowieka niezwykle łagodnego i uczciwego – miał blade policzki, ładnie wykrojone usta i bokobrody. Wyraz zawodu na twarzy pana Ibbsa dosłownie chwytał za serce.
– Śmieci – odpowiadał i potrząsając głową, wskazywał na arkusz obligacji. – Nie do zbycia. – Albo narzekał: – Świeczniki! Nie dalej jak w zeszłym tygodniu dostałem tuzin świeczników najlepszej jakości z Whitehall. Na nic mi się nie przydały. Nie mogłem się ich pozbyć.
Następnie odgrywał scenę obliczania wartości towaru. Zwlekał przy tym z podaniem sumy, jakby w obawie, by nie zranić uczuć dostawcy. Wreszcie wymieniał kwotę.
– Panie Ibbs – odpowiadał z niesmakiem złodziej. – Za tę stawkę nawet bym się tu nie pofatygował. Miejże pan litość.
Ale pan Ibbs już stał przy swojej kasetce i kładł szylingi na stół: jeden, dwa, trzy... Czasem nieruchomiał z czwartą monetą w ręku. Złodziej dostrzegał błysk srebra – pan Ibbs miał zawsze wypolerowane monety, właśnie po to – i połykał haczyk.
– Może jednak pięć, panie Ibbs?
Pan Ibbs podnosił uczciwą twarz i wzruszał ramionami.
– Bardzo bym chciał, synu. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Przyniesiesz coś porządnego, zapłacę należycie. Ale to – machał ręką w kierunku sterty jedwabiu, banknotów lub połyskującego mosiądzu – to są bezwartościowe śmieci. Byłbym stratny. Nie mogę odejmować od ust dzieciom pani Sucksby.
Następnie wręczał monety złodziejowi, który chował je do kieszeni, zapinał płaszcz i kaszlał albo wycierał nos.
Wówczas pan Ibbs łagodniał i pod wpływem nagłej decyzji ponownie otwierał kasetkę.
– Jadłeś ty co dzisiaj, synu? – pytał.
Złodziej odpowiadał niezmiennie: – Ani okruszyny. – Na co pan Ibbs dawał mu sześciopensówkę, przykazując, aby wydał ją na śniadanie, a nie na konie. Złodziej mówił: – Klejnot z pana, panie Ibbs, istny klejnot – albo coś w tym rodzaju.
Transakcja przynosiła panu Ibbsowi dziesięć lub dwanaście szylingów czystego zysku: wszystko to dzięki jego rzekomej uczciwości i przyzwoitości. Naturalnie szacunkowa wartość obligacji i świeczników nie miała nic wspólnego z rzeczywistością; pan Ibbs umiał odróżnić ziarno od plew, ot co. Po wyjściu złodzieja podchwytywał moje spojrzenie, po czym mrugał porozumiewawczo i z nagłym ożywieniem zacierał ręce.
– Sue – mówił – może byś tak wzięła ścierkę i je wypolerowała, co? A potem, skarbie, jak znajdziesz chwilkę i pani Sucksby nie będzie cię akurat potrzebować, mogłabyś się zająć tym haftem z chusteczki. Tylko ostrożnie, weź małe nożyczki i szpilkę: to bardzo delikatna robota – widzisz, skarbie? – łatwo o dziurę, jeśli szarpniesz zbyt mocno...
Chyba w ten sposób nauczyłam się alfabetu: nie składając litery, ale wypruwając je z chusteczek. Z tego samego źródła poznałam własne imię, na niektórych chustkach widniał bowiem napis: „Susan”. Nigdy jednak nie zawracałam sobie głowy prawdziwą nauką czytania. Pani Sucksby umiała w razie konieczności poskładać litery, pan Ibbs potrafił czytać, a nawet pisać. Co do nas, pozostałych, stawialiśmy to obok znajomości hebrajskiego bądź umiejętności robienia salt: dostrzegaliśmy ich niezbędność w wypadku Żydów i linoskoczków, po cóż jednak były nam?
Tak przynajmniej wówczas myślałam. Mimo to nauczyłam się liczyć dzięki monetom. Dobre oczywiście zatrzymywaliśmy. Fałszywe zbyt mocno błyszczały; należało wybrudzić je sadzą i tłuszczem, zanim poszły w obieg. Tego też się nauczyłam. Jedwabie i bieliznę trzeba było odpowiednio wyprać i wyprasować, aby mogły uchodzić za nowe. Klejnoty polerowałam zwykłym octem. Srebrna zastawa służyła nam do kolacji, ale zawsze tylko raz, gdyż z powodu tłoczeń i herbów pan Ibbs przetapiał ją na sztabki. To samo robił ze złotem i cyną. Nigdy nie ryzykował, czemu zawdzięczał swą renomę. Cokolwiek trafiło do naszej kuchni, opuszczało ją pod zgoła inną postacią. I choć te rzeczy wnoszono od frontu – przez sklepowe drzwi, od Lant Street – wynoszono je tylnym wejściem. Nie było tam ulicy, jedynie wąskie, osłonięte przejście i małe, ciemne podwórze. Mogłeś stanąć tam ogłupiały, jeśli jednak wiedziałeś, gdzie szukać, ukryta ścieżka prowadziła cię w alejkę, która przechodziła następnie w krętą, czarną drogę biegnącą do łuków linii kolejowej. Spod jednego z nich – nie powiem dokładnie, spod którego, chociaż wiem – wiódł kolejny, jeszcze ciemniejszy przesmyk, prowadzący niepostrzeżenie do rzeki. Znaliśmy dwóch czy trzech ludzi, którzy trzymali tam łodzie. Zresztą całą tę trasę zamieszkiwali nasi znajomi – tak zwani siostrzeńcy pana Ibbsa – nazywałam ich kuzynami. Za ich pośrednictwem mogliśmy rozprowadzić towar po całym Londynie. Byliśmy w stanie opchnąć wszystko, dosłownie wszystko, szybciej niż można sobie wyobrazić. Mogliśmy sprzedać lód w sierpniu, zanim jedna czwarta zdążyłaby się roztopić. Mogliśmy sprzedać w lecie blask słońca – pan Ibbs jak nic znalazłby kupca i na to.
Krótko mówiąc, do naszego domu trafiało niewiele rzeczy, które nie opuściły go ponownie w dość szybkim tempie. W istocie była tylko jedna taka, co pojawiła się i utknęła – jedna rzecz, która jakimś cudem oparła się fali przepływających towarów – jedyna, na którą najwyraźniej nie wyznaczono dotąd ceny.
Mam oczywiście na myśli siebie.
Zawdzięczam to matce. Była bardzo tragiczną postacią. Pojawiła się na Lant Street pewnej nocy w 1844 roku. Przyszła „duża i rozłożysta, z tobą, kochanieńka”, jak opowiadała pani Sucksby, z czego w dziecięcej naiwności wnioskowałam, że przyniosła mnie w kieszeni ukrytej pod spódnicą albo wetkniętą za podszewkę okrycia. Wiedziałam bowiem, że była złodziejką.
– I to jaką! – mówiła pani Sucksby. – Nieustraszoną! A jaką urodziwą!
– Naprawdę, pani Sucksby? Miała jasne włosy?
– Jaśniejsze niż ty, ale miała równie ostre rysy i potem już była cieniutka jak łodyżka. Położyliśmy ją na górze. Nikt nie wiedział, że tam jest, prócz mnie i pana Ibbsa, bo – jak mówiła – szukały jej cztery oddziały policji i ani chybi poszłaby na stryczek. Za co? Twierdziła, że jedynie za kradzież, ale według mnie za coś gorszego. Wiem, że była twarda jak stal; kiedy cię rodziła, przysięgam, że nawet nie pisnęła. Spojrzała tylko na ciebie i ucałowała twą małą główkę, po czym dała mi sześć funtów, żebym się tobą opiekowała – wszystko w suwerenach, i to prawdziwych. Powiedziała, że czeka ją ostatnie zadanie, które przyniesie jej majątek. Chciała po ciebie wrócić, jak już sprawy się ułożą...
Tak brzmiała wersja pani Sucksby. Za każdym razem kiedy kończyła opowiadać tę historię, głos jej drżał i oczy niezmiennie wypełniały się łzami. Czekała na moją matkę, ta jednak nie przyszła. Zamiast niej nadeszły okropne wieści. Zadanie, które miało przynieść jej majątek, nie poszło zgodnie z planem. Ktoś przypłacił śmiercią obronę swoich sreber. Zginął od noża mojej matki. Wydał ją własny wspólnik. Wpadła w ręce policji i spędziła miesiąc w więzieniu. Potem ją powiesili.
Zawisła, jak wszystkie ówczesne morderczynie, na dachu więzienia przy Horsemonger Lane. Pani Sucksby obserwowała egzekucję z okna pokoju, w którym przyszłam na świat.
Był to doskonały punkt obserwacyjny – wszyscy uważali, że najlepszy w południowym Londynie. W czasach publicznych egzekucji ludzie gotowi byli słono zapłacić za miejsce przy tym oknie. I choć niektóre dziewczęta piszczały, kiedy zapadnia osuwała się z hukiem, ja nigdy. Nigdy nawet nie mrugnęłam okiem.
– To Susan Trinder – szeptano. – Jej matka skończyła na szubienicy. Czyż nie jest dzielna?
Lubiłam tego słuchać. Kto by nie lubił? Ale tak naprawdę – i przestało mnie obchodzić, kto się o tym dowie – tak naprawdę wcale nie byłam dzielna. Bo żeby być w takiej sytuacji dzielnym, trzeba najpierw odczuwać żal. A jak mogłam żałować kogoś, kogo nigdy nie poznałam? Szkoda, że matkę powieszono, lecz skoro już tak się stało, lepiej, że zawisła za zabicie skąpca niż za coś paskudnego, na przykład uduszenie dziecka. Szkoda, że mnie osierociła, znałam jednak dziewczęta, których matki były pijaczkami albo wariatkami – nienawidziły ich i nijak nie mogły się z nimi dogadać. Wolałam mieć martwą matkę niż pijaczkę albo wariatkę!
Żałowałam, że nie jest nią pani Sucksby. Była o niebo lepsza od innych. Zapłacono jej za miesięczną opiekę, a zostałam u niej siedemnaście lat. Trudno nie nazwać tego miłością, prawda? Mogła mnie oddać do przytułku. Albo zostawić płaczącą przy otwartym oknie. Ona jednak pokochała mnie tak bardzo, że nie puszczała mnie na kradzież, żebym nie wpadła w ręce policji. Pozwalała mi spać we własnym łóżku. Płukała mi włosy wodą z octem. Tak postępuje się z klejnotami.
Ale ja nie byłam klejnotem; nie byłam nawet perłą. Włosy zbrązowiały mi najzwyczajniej w świecie. Miałam pospolitą twarz. Umiałam otworzyć prosty zamek i podrobić prosty klucz, odgadnąć z ruchu obracanej monety, czy jest fałszywa. Tylko że każdy to potrafi, jeśli go nauczyć. Inne dzieci pojawiały się, pomieszkały trochę i odchodziły z matkami albo znajdowano im nowy dom, czasami umierały. Po mnie nikt nie przyszedł i nie umarłam; przeciwnie, urosłam na tyle, że sama mogłam iść między kołyski ze srebrną łyżeczką i butelką ginu. Widziałam czasem, jak pan Ibbs spogląda na mnie z dziwnym błyskiem w oku, jakby zastanawiał się, co tu jeszcze robię i komu można by mnie sprzedać. Kiedy jednak ludzie rozmawiali przy tej czy innej okazji, że bliższa koszula ciału niż suknia, pani Sucksby posępniała.
– Podejdź tutaj, kochanieńka! – wołała. – Niech ci się przyjrzę. – Po czym kładła mi ręce na głowie i głaskała kciukami po policzkach, uważnie studiując moją twarz. – Widzę ją w tobie – mówiła. – Spogląda na mnie tak, jak tamtej nocy. Jest pewna, że wróci i poprawi twój los. Skąd mogła wiedzieć? Biedaczka, już nigdy nie wróci! Twoja chwila jeszcze nie nadeszła. Ani twoja, Sue, ani nasza...
Słyszałam to wiele razy. Gdy tylko narzekała albo wzdychała, kiedy prostowała się znad kołyski, rozcierając obolałe plecy – jej wzrok padał na mnie i twarz pogodniała.
Oto Sue, mówiło jej spojrzenie. Przeżywamy ciężkie chwile. Ale jest Sue. Ona temu zaradzi...
Pozwalałam jej tak myśleć, ponieważ uważałam, że wie lepiej. Słyszałam kiedyś, że wiele lat temu urodziła martwe dziecko. Odnosiłam wrażenie, że widzi w moich rysach twarz własnej córki. Nie była to przyjemna myśl; czułam się dziwnie, wiedząc, że ktoś kocha mnie przez wzgląd na kogoś, kogo nigdy nie znałam...
Sądziłam wówczas, że wiem wszystko o miłości. Sądziłam, że wiem wszystko o wszystkim. Gdybyście spytali mnie, jak widzę własną przyszłość, pewnie odpowiedziałabym, że będę prowadzić przytulisko dla niemowląt. I że wyjdę za złodzieja albo alfonsa. Kiedy miałam piętnaście lat, pewien chłopiec ukradł dla mnie sprzączkę i powiedział, że chciałby mnie pocałować. Trochę później pojawił się inny, który stawał przy tylnym wejściu, gwiżdżąc „Córkę ślusarza”, i patrzył, jak się rumienię. Pani Sucksby przegoniła ich obu. W tych sprawach pilnowała mnie równie bacznie jak w innych.
– Dla kogo cię trzyma? – pytali chłopcy. – Dla księcia Eddiego?
Ludzie przychodzący na Lant Street pewnie uważali mnie za powolną. Powolną, jako przeciwieństwo bystrej. Może według standardów Borough taka właśnie byłam. Sobie jednak wydawałam się dostatecznie sprytna. Nie sposób wychować się w domu, w którym działy się podobne rzeczy, nie wiedząc, co jest czym, co z czego wynika i z czym się łączy.
Rozumiecie mnie?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI