- W empik go
Złodziejka pamięci - ebook
Złodziejka pamięci - ebook
Wszystko zostaje w rodzinie - w tym szemrane interesy, mafijne porachunki i żądza zemsty.
To pasjonująca opowieść o rodzinnych tajemnicach i skomplikowanych emocjach. Bogna Wegner staje się kronikarką rodzinnej historii i spisuje wydarzenia, o których reszta wolałaby zapomnieć. Kronika przedstawia intrygującą grę pamięci, gdzie szczęście, pretensje i skrajne emocje splecione są w jednolity obraz. Bogna nie tylko dokumentuje, ale staje się integralną częścią tych narracji, przekształcając cudze i własne perspektywy w jednolitą, zaskakująco bogatą w konteksty mozaikę. Odkryj, jak Wegner odtwarza historię rodziny, będąc jednocześnie obserwatorką i uczestniczką tej niebezpiecznej opowieści.
Przypadnie do gustu fanom Fredrika Backmana, autora "Człowieka zwanym Ove".
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-8859-4 |
Rozmiar pliku: | 347 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy czasem książka spadnie z półki, podnoszę ją ze zdziwieniem, przecież czytałam, dlaczego nic nie pamiętam?
Spotykam na ulicy mężczyznę, którego przez lata czytywałam w łóżku przed zaśnięciem. Był wybrany spośród wielu, a zostało z niego tylko nazwisko, nie ma nawet tytułu.
Siedzę w pracowni ograniczonej podwójnym murem, białą ścianą i cegłami książek stojących na półkach, od podłogi po sufit. Czy to nie nonsens, pośród tej szarańczy słów pisać jeszcze jedną powieść?
Ten sam rodzaj absurdu pojawia się w nie zadawanym nigdy pytaniu, za każdym razem, gdy kobieta ma urodzić dziecko. Do tylu istnień dodać jeszcze jedno?szpargały. W papierzyskach zapakowanych w kartonowe pudła szukam fotografii, listów, dokumentów; zawsze korzystam z prawdziwych, a jedynym powodem jest to, że istnieją.
Wybieram losowo, z zamkniętymi oczami, ślepą ręką, palce przerzucają koperty, wreszcie wybierają jedną. Wygrała żółta koperta ze zdjęciami, z napisem Matka-Pogrzeb, nigdy dotąd jej nie otwierałam. Obejrzę te fotografie, gdy nadejdzie czas.
Teraz wyciągam podkolorowaną kartkę pocztową, na tle niebieskich i różowych chmur budynek podobny do opery stojącej do dziś w mieście, w którym się urodziłam. Sześć kolumn greckich, przy czwartej, licząc od lewej do prawej, wisi zegar, jest za pięć wpół do trzeciej, patrzę na mój kwarcowy zegarek, byłam tego pewna, jest za pięć wpół do trzeciej. To wystarczy, by zająć się tą kartką. Do wejść prowadzą szerokie schody, na placu wielki ruch, kręcą się kobiety w długich sukniach, mężczyźni w cylindrach, żołnierze, a może policjanci w czakach. Po obu stronach schodów na postumentach lwy, przy nich nadzy ludzie; są tak mali, że nie rozróżniam płci, po lewej chyba mężczyzna na szeroko rozstawionych nogach, trzyma lwa za grzywę. Karta wysłana pocztą polową dwudziestego grudnia 1916 roku do mojego ojca Bernarda Wegnera przez jego ojca, Franciszka Wegnera. Pisana gotykiem, kopiowym ołówkiem, bardzo czytelnie.
W kartonie zaplątało się moje zdjęcie. Musiało wypaść z albumu. Na odwrocie swoim wyraźnym pismem ćwiczonym w gotyku ojciec napisał: Bogna – pierwszy dzień szkoły.
Znów dłoń błądzi w papierach, aż trafia na czerpany papier. Skąd w tym plebejuszu zamiłowanie do pięknej papeterii?
Czytam list na pożółkłym papierze, jak sprzed stu lat, mimo że ta historia zdarzyła się bardzo niedawno. Pisany patologicznie drobnym pismem, pochylonym w lewo. Litery przewracają się do tyłu, jedna pada na drugą, ze wstydu przed słowami, na które się składają.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że myszkuję w cudzej przeszłości, że listy należą do innej kobiety.
Leżąc na grubym materacu, nakrytym białym jak obrus prześcieradłem, pyta młodego mężczyznę: czy mogę wykorzystać twoje listy w powieści, bez nazwiska, bez imienia? nie będziesz miał nic przeciwko temu? zgadzasz się? I dotyka złotego łańcuszka ze świętym Krzysztofem, kołyszącego się nad jej twarzą.
Mężczyzna nie odpowiada.
Milczy.
Znika.
W dłoni trzymam list. Odkładam go na stos.
Na stos materiałów do powieści.reżyser. Młody zdolny, pyskaty i wyszczekany jak głodny wilczur na krótkim łańcuchu, ma przyjść dzisiaj, żeby omówić ostatnie szczegóły. Nie wie jeszcze, co postanowiłam.
Mówi. Zanim książka się ukaże, będziemy mieli gotowy scenariusz; napiszemy go w miesiąc, oczywiście harując od świtu do nocy, a jak trzeba, to także i w nocy, ma się rozumieć, za godziwe pieniądze. Gdy powieść pojawi się na rynku, my od razu zaczynamy kręcić. Jest producent, jest szmal. Aktorzy ugadani. Ekipa do zebrania w tydzień. Tyle wyrzucił z siebie przez telefon w ciągu piętnastu sekund. Telefonował z samochodu, że już jedzie, zbliża się, nadciąga, nieuchronny jak ulewa.
Co mam mu powiedzieć? Jak zacząć? Słuchaj, wszystko się zmieniło, nie chcę literatury akcji, teraźniejszości. Prawdziwą bohaterką jest teraz Pani Pamięć.
– Pani Pamięć? Kto to w ogóle jest? Kogo to interesuje? Po pierwsze, jest za stara, to wielki minus, dziś stawiamy na młodość, teraźniejszość, na karierę, na sukces! – powie mi, jak każdy człowiek mediów.
Co mu odpowiem? Że pamięć, z reguły bierna, leniwa, przebrzmiała, podda się liftingowi i prawom rynku, by odnieść sukces? Będzie dynamiczna na miarę dwudziestego pierwszego wieku? Ze swoim dziewiętnastowiecznym bagażem w niemodnym kuferku czeka na wyrok. Spokojnie, mówię sobie. Bez pamięci nie ma Internetu, nowego Boga, którego wyznawcą jest także reżyser. Ożenimy naszą wiecznie młodą pamięć naturalną ze sztuczną, czyli Internetem, bo czym on jest, jeśli nie słabym naśladownictwem pamięci? Może będzie to udany mezalians, jak w przypadku moich rodziców – Anieli z domu Schönmyth i Bernarda Wegnera.
Gwałtowny dzwonek. Drugi. Trzeci. To nikt inny, tylko _deus ex machina_. Wpuszczam go do pokoju, mówię od progu: chcesz, przyniosę coś zimnego do picia? Zrobiło się gorąco. Chce się napić, ale zamiast czekać na mnie w pokoju, na co po cichu liczyłam, żeby zyskać jeszcze kilkanaście sekund, wpada do kuchni i chodzi za mną krok w krok. Bije od niego żar jak od rozgrzanego polowaniem zwierzęcia. Zwierzęcia, które poluje. Reżyser wciąż poluje, najpierw musi zdobyć pieniądze, potem zapolować na liczącego się operatora, najlepiej z pierwszej dziesiątki, wreszcie na wziętych aktorów, którzy są na medialnym topie. Z tego, co mówił przez telefon, wynika, że już to wszystko upolował.
Nie wiadomo dlaczego mimo upału ma na sobie długi płaszcz z czarnej skóry. Jest rozpalony, kipi energią. Przysiada, jak ruchliwa mucha, na kuchennym krześle, ale zaraz wstaje i zaczyna chodzić dużymi krokami, tam i z powrotem. Przystaje przy oknie. Zastyga w półruchu, ma uniesione ręce, przechyloną głowę. Obserwuje pijanego, który czepia się parkanu. Tamten chwyta kolczastą gałąź róży, kaleczy się boleśnie, przekleństwa sypią się na plątaninę ciernia. Reżyser odwraca się, podchodzi do mnie. Kończy jakąś myśl, która powstała, zanim zaczął ze mną rozmawiać.
– Minęły te czasy, kiedy trzeba było pisać o Żydach tylko dobrze, a o Niemcach tylko źle. Pod tym względem nie jest już czarno-biało. Masz szczęście. Jeden kochanek twojej matki może być Niemcem, drugi Żydem, ty masz kosmopolityczną naturę.
– Moja matka nie miała kochanków.
– Mówiłaś, że matka bohaterki będzie miała.
– Bohaterka to nie ja, czy to do ciebie nigdy nie dotrze? – mówię, ale on już nie słucha.
– Trafiłaś na porę niuansów, musisz jednak pisać tak, żeby producent był zainteresowany, bo to on daje szmal i chce, żeby mu się to zwróciło. Najlepiej pisz od razu pod rynek niemiecki. W retrospekcji dobry Niemiec, źli Niemcy, dobrzy Żydzi i zły Żyd. Współcześnie mąż bohaterki, intelektualista, może mieć pochodzenie żydowskie, kochanek to nasz prosty chłopak ze wsi, płatny morderca najlepiej niech będzie z rosyjskiej mafii, zawsze to wygląda groźniej, Niemcy też się ich boją. Ten Tabaka jest dobrze narysowany, ale to płotka. Groteskowa postać. Uważaj, żeby nie przesolić, bo wtedy cię skreślą. Jeśli uda ci się wejść na rynek niemiecki, zyskamy szansę na sprzedaż filmu. Zrobisz szmal i zyskasz sławę. Będziesz wygrana – mówi do mnie. Pije sok.
– I ja też – dorzuca po chwili.
długi skórzany płaszcz pachnie tranem. Reżyser wciąż jeszcze go nie zdjął, mimo że minęło co najmniej pół godziny. Skąd znam ten płaszcz? Blond włosy, białe brwi, rozwodnione niebieskie oczy, wysoki, szczupły, właściwie kościsty, na długim nosie okulary w cienkim złotym druciku. Kogoś mi przypomina. Skupiam się na przypomnieniu twarzy, nic z tego, ułomna pamięć męczy mnie, przeszkadza w rozmowie.
– Skąd masz ten płaszcz? – pytam.
– Kupiłem na bazarze. Autentyczny esesmański, popatrz, jaka mięsista skóra! Nawet guziki są prawdziwe, jednego brakuje, ale nie muszę zapinać się na ostatni guzik. Chcesz przymierzyć?
– Nie, nie.
– Co, boisz się? Nie ma czego, właściciel od dawna ziemię gryzie.
Idę znów po soki, on za mną, wracamy, siadamy przy stole.
– No to co chciałaś mi powiedzieć?
– Że trochę się zmieniło od czasu, kiedy rozmawialiśmy – odzywam się wreszcie.
– Nic nie stoi w miejscu – mówi. – Rozumiem, że do akcji wkracza twój nowy kochanek i pisanie znów się odwlecze.
– Czyś ty oszalał? Teraz? Kochanek?
– A co, niemożliwe?
– Niemożliwe.
– Myślałem, że to ten twój...
Ucinam końcówkę, zamykając mu usta dłonią. To niewiele pomaga. Wybełkotał imię i nazwisko. Mam ochotę zakleić mu szeroką taśmą usta, założyć kajdanki i przykuć łańcuchem do kaloryfera. Trafił dobrze. Jest lepszym obserwatorem, niż myślałam. To był mój kochanek, ale krótko. Gatunek: jętka jednodniówka.
– Jak kulą w płot – mówię kłamliwie.
Jestem zadowolona, że wymienił tamto imię i nazwisko, a nie to, które trzymam w tajemnicy. Nie może go znać, nikt go nie zna.
Śmieje się, całuje wnętrze mojej dłoni. Zło, tylko zło go pociąga, cieszy się, że poznał mój grzech.
Wyrywam rękę. Tamtej nocy okoliczności tak się ułożyły, że pragnęłam namiętności, choć tylko przez chwilę. Jestem trochę speszona, zaczynam więc mówić o filmie.
– Broń mnie Boże przed retrospekcją w filmie, w powieści i w życiu. Pamięć to nie retrospekcja.
Już widzę ten film. Leżę kolorowa na białym jak obrus prześcieradle, rozpostartym na grubym materacu, mój kochanek ma na sobie tylko złoty łańcuszek z krzyżykiem; brązowe włosy mokre z wysiłku opadają mu na czoło. Nad nami przepływa w zwolnionym tempie babka Sabina Schönmyth, w tle pastelowy ogród odróżnia się rozbielonymi kolorami od barw teraźniejszości.
– Dlaczego nie? Podoba mi się taka retrospekcja. Nadaje wymiar tej miłości, nie?
– Nie, żadnej retrospekcji, nie zgadzam się. Zamazane wspomnienia, płynące w zwolnionym tempie postaci na łące, nie zniosę tego. Może jeszcze zrobisz wspomnienia sprzed wojny stylizowane na czarno-biały dokument?
– Nie, to ograne chwyty, ale te pastelowe ogrody, z babką płynącą nad kochającą się parą, to zrobię, zobaczysz, że ci się spodoba.
Już to widzę. Kochanek z twarzą rozmazaną pożądaniem, z rozcałowanymi ustami bez wyraźnych granic, z ciałem gotowym do miłości. Albo wściekły, z zaciśniętymi wargami i zwężonymi źrenicami, po ostatniej kłótni przyciska mnie do ściany, jakby chciał, żebym w niej zniknęła. Kochanek nie ma nawet imienia. Nie przechodziło mi nigdy przez gardło plebejskie imię. Ma tylko zawód, jest kierowcą.
– Łóżko umierającej babki nakłada się na materac kochanków. Babka jest czarno-biała. Co? To ci się podoba? – pytam.
– Oczywiście, pięknym skrótem pokazane co trzeba. Miłość i śmierć przenikają się w tej scenie.
To fałsz do potęgi, nieskończony fałsz. Prawda, że babka miała na sobie czarną suknię, jej twarz była biała, a szal falował na krześle niby welon. Welony zawsze falują, kiedy się obok nich przechodzi. Gdy wchodzę do pokoju, falują firanki dotykane wiatrem. Nie dalej jak tydzień temu śniło mi się falowanie firanek, było tajemnicze, budziło niepokój, zwłaszcza że łopocząc, odsłaniały ciemność za otwartym oknem, a ta ciemność nie była całkowita, coś w niej zamajaczyło namiastką światła i zgasło. Potem pojawiły się one obie. Przemknęły z jednej strony na drugą, widziałam je w ciemnym lustrze. Przecież nie powiem reżyserowi, że to ma wpływ na moją powieść.
Ludzie wprowadzający retrospekcję do filmu nie mają snów, nie mają pamięci. Kłamią. Poduchy, na których wspiera się babka, są aksamitnoczerwone, a ściany obite aksamitem w kolorze wina. Jeśli myślę o babce Schönmyth, ona jest tam u siebie, i jednocześnie tu, z nami. Daj mi Boże pamięć czystą jak kryształ.
– Zmieniła się bohaterka mojej powieści, jest nią teraz Madame Memory. Łaknę przeszłości. Kochankowie schodzą na drugi plan, słyszysz?
Reżyser patrzy mi w oczy z tak bliska, że błękit jego tęczówki się rozlewa. Twarz znajduje się o dwa milimetry od mojej. Oddycham z ulgą, te dwa milimetry są mi potrzebne. Nikt oprócz niego nie ośmieliłby się tak bardzo zbliżyć swojej twarzy do mojej, gdyby nie usprawiedliwiała tego namiętność, pocałunki, gdy ich pragnęłam. Z ciekawości poddałam się kiedyś terapii polegającej na zbliżeniu do całkiem obcych, czasami wręcz wstrętnych mi ludzi. Zgadzałam się na głaskanie, ocieranie się, ale to był tylko gwałt z przyzwoleniem.
Odchylam się z fotelem do tyłu i śmieję się. Wyobrażam sobie, jak moje zdania zostaną przełożone na obrazy, jak będą kaleczyły pamięć. W nocy usłyszę okropny harmider. Opisane w scenariuszu postacie przewrócą się w rodzinnym grobowcu Wegnerów, a także w grobach Schönmythów. Na kolaudację filmu oczywiście wszystkie duchy przyjdą razem ze mną. Wloką się za mną wszędzie. Odziedziczyłam tę wątpliwą przyjemność obcowania z duchami po babce Schönmyth.
Dialogi zazgrzytają między zębami, rozmiękną na podniebieniach i językach znanych aktorów, udających mnie, moją matkę i ojca, babkę Schönmyth, Małą Pachnącą, ciotkę Rzepową, kuzynki i Leonka. Och, małego Leonka nikt nie zagra. Dziecko na ekranie to najgorsze, co mogłoby mnie spotkać. On i ja jako dziewczynka pod stołem w tej wielkiej jadalni!
Jeśli opiszę rodzinną tragedię czy zbrodnię i nadam jej metafizyczny wymiar, to mało kogo zainteresuje. Liczą się fakty. Mózg na chodniku, policjant się na nim pośliznął. Kałuża ciemnej krwi długo wysychała, bo była bardzo głęboka. Sięgała do cholewki policyjnego buta. Opis znęcania się nad ofiarą zaczyna się już na pierwszej stronie gazety. Reżyser musi iść z duchem czasu. Zabójca też ma poczucie misji telewizyjnej, więc opowie o tym, co zrobił, obiektywnie, jakby mówił o kimś innym, kto wykonywał te wszystkie czynności pod dyktando samego diabła. Poda liczbę zadanych ciosów, opisze zachowanie ofiary; zwija się z bólu, dostaje drgawek, potem nieruchomieje, ale gdy on zadaje jeszcze jeden cios, taniec bólu rozpoczyna się od nowa. Żadnej skruchy. Odpowiedzialne, wyważone aktorstwo. Świadomość wielomilionowej widowni. Liczy się prawda i strach: to mogłem być ja.
I satysfakcja: to nie byłem ja!
Mówię reżyserowi o tym wszystkim dość chaotycznie. Nie będę brała udziału w wyścigu okrucieństwa. Pokażę inny świat. Okrutny, lecz na ludzki sposób. Zło, za które człowiek wtedy odpowiadał. Moja własna pamięć i ta ukradziona rodzicom, babce Schönmyth, nauczycielkom francuskiego, starym ludziom z pensjonatu, pamięć będzie bohaterką tej powieści.
– Do czego ty zmierzasz, co chcesz osiągnąć? – pyta reżyser.
– Chcę, żeby noumen zamienił się w fenomen, jak woda w wino.
Marszczy czoło, zastanawia się, jak zadać pytanie, żeby nie wydać się ignorantem. Niepokoi go słowo „noumen”.
– Przecież film uogólni twój szczegół, to będzie nasze wspólne autorskie kino.
– Powieść nie może być kinem.
– Na czym ci zależy, co chcesz pisać?
– Literaturę faktu metafizycznego – mówię kpiąco.
– No to z Bogiem, możesz pisać do szuflady. Chociaż można jedno z drugim pogodzić, dodaj do tego, co się dzieje teraz, trochę wspomnień z dzieciństwa, tych najostrzejszych, i wszystko będzie okay. Dlaczego zmieniasz to, co było dobre? – pyta.
– Stało się tak z powodów, których nie zrozumiesz.
– Ja nie zrozumiem? – Reżyser sapie z niezadowolenia. – Pamięć! Też mi bohaterka. Chociaż, posłuchaj, jeśli w twojej pamięci znajdzie się parę drastycznych zdarzeń...
– Wuj Staśku się powiesił.
– Na czym?
– O Boże mój, na drzewie.
– To banalne. Musisz wymyślić coś innego.
– Nie mogę wymyślać pamięci. Ona istnieje, żyje, to grzech ją kreować.
– Z takim podejściem nie masz na co liczyć. Ja mam czyste sumienie, powiedziałem ci, co masz robić.
– Nawet mnie nie zapytałeś, czy chcę, żebyś zrobił z tego film.
– To jasne, że chcesz.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie aktorzy – mówię reżyserowi, zdając sobie sprawę, że wybrałam zły adres.
– Jak sobie wyobrażasz kino bez aktorów?
– W tym problem.
Akurat dzwoni telefon. Wybawiciel. Cztery dzwonki.
Podnoszę słuchawkę. Uśmiecham się. Słyszę głos, którego nie spodziewałam się usłyszeć. Reżyser nastawia ucha. Podchodzi do mnie, staje blisko i mówi głośno, tak żeby ktoś po tamtej stronie usłyszał: to jednak kochanek.
– Muszę kończyć.
Głos pyta, co to za pajac.
– Popisuje się. To dziecko – odpowiadam.
Głos całkiem niedziecięcy, mówi tamten.
– Reżyser – dodaję, jakby ten fakt wyjaśniał wszystko. – Zadzwoń później – mówię i odkładam słuchawkę.
– Ciekawe, kto ci da szmal na film o pamięci – ironizuje reżyser. – Nie masz pojęcia, jakie to upokarzające, prosić, pukać, przekonywać. To zajęcie nie dla ciebie.
– Poszukam.
– Słuchaj, a może ty uwiodłaś kogoś z dużą forsą?
– Może.
– Poza tym nikt z nazwiskiem nie zagra w filmie o Pani Pamięci.
– Bądź spokojny, zagrają wszyscy. Babka Schönmyth, Aniela, Bernard Wegner, ciotka Rzepowa, kuzynki, pies Molly, Mała Pachnąca, stare nauczycielki francuskiego. Wujek Staśku zagra wisielca. Zagra także Leonek, choć nie chciałabym, żeby wszyscy się dowiedzieli, co działo się pod okrągłym stołem nakrytym długim obrusem, podczas wakacji, na których byłam dawno temu, w dzieciństwie, jeszcze przed nową erą. Mogę cię zapewnić, że oni tylko na to czekają, żeby się pokazać.
– To amatorzy, teraz stawia się na profesjonalizm – mówi z całym przekonaniem, nie pamiętając, że prawie wszyscy są duchami, że dawno już umarli.
– Nie bój się o nich, będą grali, jak im każę.
– Ciekawe, jak będzie wyglądała Pani Pamięć.
– Widzisz w tej roli jakąś aktorkę?
– Nie widzę.
– No więc widzisz.
– Widzę.
– Zastanów się dobrze, przyjadę pojutrze. Na razie nie puszczam pary o tym, co tu zaszło. Nikomu. A już zwłaszcza producentowi. I ty też nic nikomu nie mów.
– Bądź spokojny, ja rozmawiam ostatnio wyłącznie z duchami. – Śmieję się. On śmieje się także.
– Słuchaj uważnie, co mówią. Będą z tego dobre sceny w retrospekcji.
Wymierzam mu za to szybki cios pięścią w splot słoneczny. Niby żartem, ale zwija się z bólu. Potem żegnamy się czule. Raz, dwa, trzy, policzek prawy, lewy i znów prawy. Zapadły w dusze te pożegnania.
– Nie stronię od wyzwań, a coś tak antyfilmowego, z pamięcią antybohaterką, coś, co w zasadzie nikogo nie interesuje, może w sposób paradoksalny stać się hitem, gdy nastąpi przesyt kinem akcji, a jaskółki tego już są. Trzeba tylko wiedzieć, jak ugryźć Madame Memory, tak, to może być świetny tytuł, Madame Memory!
Kończy już za drzwiami. Nie wiem, czy mówi do siebie, czy jeszcze do mnie, czy może już do producenta. Nie jestem pewna, bo słyszałam stłumiony gwizd malutkiej lokomotywy, dochodzący z kieszeni jego długiego skórzanego płaszcza.madame depresja. Przyszła jak zawsze, w najmniej spodziewanym momencie, nie była zaproszona i nikt jej nie oczekiwał. Chyba już należy do rodziny, skoro może składać nie zapowiedziane wizyty. Ciotka, przed której nieświeżym oddechem pierzchają dzieci.
Gdy zjawiła się po raz pierwszy kiedyś, dawno temu, wydawało mi się, że przyprowadziła ze sobą przyjaciółkę, Madame Śmierć. Sądziłam, że z tego, co ze sobą przynosi, nikt nie wyjdzie żywy. Teraz już wiem, że przychodzi sama. Włazi we mnie tak głęboko, że nie mogę jej sięgnąć, a pieprzone ego czerpie z niej jak ze studni bez dna.
Piękny mamy dziś dzień, szare niebo, ciemne gałęzie na jego tle. Na łysym drzewie czarna wrona niespokojnie kręci łbem. Ktoś przełączył obraz za oknem na czarno-biały. Żeby choć jeden promień światła. Czasem miewam takie światło w sobie, ale nie dziś. Gapię się na ten widoczek z ponurą satysfakcją, bo w końcu słońce i barwne kwiaty są tym samym, czarno-biała czy w kolorze, depresja ma taką samą siłę.
Ostatnio było wiele szarych dni. Tam gdzie przez cały rok świeci słońce i ludzie chodzą po ulicach w towarzystwie własnego cienia, mają pewność, że istnieją. Chociaż gdy mnie Madame złapała kiedyś w pełnym słońcu, cienisko wlokło się za mną z takim wysiłkiem, jak oporna, wyrywająca się dusza.
Nienawidzę listopada prawie tak samo jak kwietnia.
Listopad ze świętem nieboszczyków to miesiąc wypełniony ciągłą świadomością nieskończonej ilości ciał gnijących pod ziemią.
Ostrożniej chodzę, staram się lżej stawiać stopy, wiedząc, że depczę po umarłych.
Oto wspaniała, cudownie kompostująca wszystko natura, i Bóg, patrzący na to z obojętnością maszyny o laserowych oczach.
Nareszcie odkryłam, co mogą znaczyć słowa mojej matki Anieli Wegner: Bóg jest wszędzie, widzi wszystko.
Stworzony na podobieństwo telewizyjnego obrazu, Pan składa się z nieobjętej ilości punktów, w rozszerzającej się i oddalającej, jak horyzont za polem babki Schönmyth, przestrzeni wszechświata.
Dlatego może być wszędzie, w każdym momencie, bo jest wszystkim. Jest obserwującym, ale tkwi także w obserwowanym, widzi wszystko i wszystko wie, nie będąc widzianym.
Kosmos jest olbrzymim wirtualnym ekranem, na którym wyświetlają się nieskończone ilości światów.
W tej pinakotece przechowują się przeszłe i przyszłe historie. Przeszłość wyświetla się na telebimach, w boskich serialach historycznych i wielkich filmach katastroficznych. Wszechświatowe dokumenty z przebiegu ewolucji, kosmiczne i światowe megahity z wojen, i mikrohity z najnędzniejszego nawet, pojedynczego życia. Boskie seriale, mydlane opery, horrory, kawałki sensacyjne, dramat obyczajowy, czarny kryminał, komedia, kino pamięci, kino familijne; wymieszano wszelkie możliwe gatunki, panuje tu wściekły postmodernizm. Są także filmy o rodzinie Wegnerów i Schönmythów, wiecznie skłóconych, walczących ze sobą teraz już tylko na popioły.
Bóg jest wszędzie, widzi wszystko, a ja, złudzenie boskie, tkwiąc w jednym miejscu, oglądam wirtualny świat zachowany we własnej i w cudzej pamięci.
Siedzę w swojej dziupli, zdawałoby się w całkowitej izolacji; mimo że tego nie chcę, docierają do mnie okrutne wieści. Każda gazeta codzienna i świecący ekran telewizora pokazują mi, czym – niczym jestem. Wyrzec się czytania, oglądania – nie, nie mogę. To nałóg udręki. Widzieć, by wiedzieć. Dawka z roku na rok staje się większa. Narkotyk coraz silniejszy. Już nie marynia, nie hasz, nie amfa. Dziewicza heroina jest bohaterką tego romansu. Nie mogę się od niej uwolnić. Strach przed wizją mniejszy niż strach przed ciszą. Próby kończą się fiaskiem. Wielka przegrana w teleturnieju. Przegrana jest moją wygraną, znów uśmiecham się do reklam.
A mimo to kocham najbardziej parszywe i depresyjne dni. Kalekie uczucia i pokryty wrzodami mózg. Całkiem dobrze znoszę wyleniałe wraki ludzkie wlokące się ulicami, ciemne typy w bramach.
Wytrzymuję nawet we własnym towarzystwie.
Kocham swą nienawiść, która kogoś o słabym charakterze mogłaby pchnąć do morderstwa. Szczęściem nie ulegam impulsom, zabić mogłabym jedynie z premedytacją, czując smak zemsty na języku. Często zamieniam się w policjanta. Mój ideał to Brudny Harry. Czytam codziennie w gazetach o ludziach, którzy dręczą ofiary, torturują, obcinają języki, głowy, skaczą po twarzach, masakrują je. Czytam i pragnę, by przestali zatruwać swym oddechem świat. Hasło na łopoczącym sztandarze mojej jednoosobowej demonstracji brzmi: „Tylko zemsta”.
Gdy byłam mała, zawsze zabijałam w myślach. Czasami zdarzał się cud i ktoś taki umierał. Cieszyłam się i dziękowałam Bogu za to, że pomógł mi w zbożnym dziele oczyszczania świata. Śpiewałam hymn ku czci Serca Jezusowego i szłam do kościoła złożyć podziękowanie. Przy bocznym ołtarzu, tam gdzie ludzie wieszają wota albo zapalają świece na intencję. Pamiętam, jak łudziłam się, że to za moją sprawą ojciec koleżanki z klasy zdechł naturalną śmiercią, mając pięć i pół promila alkoholu we krwi. Przedtem jednak zdążył przetrącić jej kręgosłup za nieposłuszeństwo. Odmówiła pójścia do sąsiadów po pożyczkę na wódkę. Dlaczego, Panie, nie powołałeś go do siebie wcześniej? – pytałam rozżalona. Dlaczego nie wtrąciłeś go do piekła, zanim podniósł nogę od krzesła na tę biedną małą? Byłam wdzięczna choć za to, że odszedł. Gdy odwiedziłam ją w szpitalu, zobaczyłam, że jest naprawdę szczęśliwa, leżąc w prawdziwej pościeli na łóżku i jedząc trzy razy dziennie. Zadowolona jak nigdy dotąd.
Oczekuję na powrót miłości niczym na zbawienie. Czekam na nienawiść niczym na zbawienie. Madame Depresja, moja chrzestna matka, dotknęła mnie już przy urodzeniu swą zatrutą różdżką ponurej czarodziejki. Teraz ma prawo zamieniać moje uczucia w kamień. Gdy kapłan wygłosił formułę, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha, szepnęła: będziesz nosiła drugie imię po matce chrzestnej, która kocha cię i pozostanie ci wierna; potem pocałowała mnie rozpalonymi ustami w czoło.
Bogumiła Depresja Wegner.
Dlatego jako niemowlę w wiklinowym łóżeczku, wodząc oczami po białym niebie sufitu, pogrążona w smutku, tęskniłam za ciepłym oceanem w brzuchu matki, jedyną przestrzenią i jedynym czasem, kiedy tamtej nie było.
Ludzie obdarzeni łaską wiary modlą się, sądząc, że Bóg im pomoże. Co za pycha myśleć: jestem ważny dla Pana, będzie interweniował w mojej sprawie. Traktują Boga jak przekupnego urzędnika, a modlitwę jak koniak dla lekarza, żeby uważnie przeciął czyrak na tyłku.
Patrzeć i widzieć to moja zasada, od której nie ma ucieczki, nawet wtedy, gdy nie chcę zobaczyć, zasłaniam oczy dłonią, odwracam głowę, a i tak widzę dzieci maszerujące z zaciśniętymi pięściami i karabinami, ćwiczące defiladowy krok. Już po chwili mają zabandażowane głowy; jedno z nich trzyma w dłoni własną skrwawioną stopę. Widzę, choć nie chcę.
Wystarczy depresja, żeby pogrążyć się w ciemnościach i w skupieniu obracać myśl o bezsensie wszystkiego, czego się dotkniesz. Myślę o tym, że nie może być lepiej, może być już tylko gorzej, gdy zapuka starość. O tym, że trudno pracować, coraz trudniej porozumieć się z ludźmi, coraz częściej uciekam w chorobę i w sen. Można by się bez żalu z tym pożegnać.
Ale ja tego nie zrobię. Nawet teraz odrzucam morderstwo dokonane na sobie. Wyręczać kogoś? Nie ma sensu.
Wystarczą spustoszenia, jakie czyni czas, by widzieć, że nie warto się męczyć, bo wybawienie jest już blisko. Dość mam kłopotu z naprawianiem tego, co on zniszczy. Codziennie rano patrzę bez lęku w lustro na dwie bruzdy w kącikach ust. Jedna oznacza skłonność do uśmiechów, za drugą, tę głębszą, odpowiada ironia. Skłonność odziedziczona po ojcu. Nie umiem bez niej żyć. Nie oszczędzam też siebie. Nawet w depresji słyszę ten ironiczny głos. Nawet na cmentarzu, kiedy opłakuję kogoś, kogo kocham, słyszę skrzeczenie tej starej papugi. Gdybym to ja leżała w drewnianym piórniku, skrzekliwy śmiech wydobywałby się poprzez wieko. Twoja ironia cię przeżyje, powtarzam sobie, i wierzę, że tak będzie.
Depresja jak rak, im wcześniej atakuje, tym jest groźniejsza. Bardziej krwiożercza. Teraz nic nie jest straszne i ostateczne. Nawet Madame Depresja ma swój koniec.
Taki dziś dzień, że nawet wróble cicho świergolą. Jest im zimno, powietrze wilgotne, choć nie ma wielkich mrozów. Lodowata wilgoć przykleja się do ciała jak mokra szmata.
W moim pożałowania godnym stanie jestem dla Boga więdnącym liściem. To mnie wkurza, Bóg to zeszłoroczny śnieg.
Wspominam go z żalem. Gorąca wiara z dzieciństwa mogła roztopić najgrubszy lód. Nie ma jej, straciła moc, choć śni mi się jeszcze w noce pełni księżyca. Wychodzi z ukrycia w pełnym blasku i mami swą siłą.
Matka i ojciec przez lata całe pracowali na to, bym czuła się pępkiem wszechświata, a teraz przychodzi zasmarkana depresja i pokazuje gównoprawdę. Gdy nadchodzi, sama dla siebie staję się zbutwiałym liściem, pomiatam sobą i czuję się upokorzona.
Chcę się uzbroić w siłę, nie dać się bezsilności. To, co widzę, o czym wiem, co czytam, obrzydza mi Boga. Chyba że byłby On przyrodą, nagłym radosnym deszczem, który spada na wysuszoną ziemię, czerwoną tęczówką słońca, błyskającą pomiędzy lekkimi powiekami chmur. Żeby choć jeden promień – ale nigdy go nie ma, gdy jest potrzebny.
Obojętności boskiej przeczy Madame Memory. Wspomnienie, które – jak zgodnie twierdzą uczeni badający pamięć, i moja matka, Aniela Wegner – nie może być moim, a jednak pieszczę je w swej pamięci.
– Nie możesz tego pamiętać, Bogienko, to po prostu wy-klu-czo-ne.
Słyszę, jak dobitnie podkreśla każdą sylabę.
– Nikt nie pamięta tego, co działo się przed jego urodzeniem – dodaje.
– Co z tego, że nikt nie pamięta, skoro ja pamiętam – mówię do matki niezbyt grzecznie.
Ciekawe, że zwykle miała poczucie odrębności naszej rodziny od reszty świata w wąskim, najwęższym sensie tego słowa; ojciec, ona, moi bracia i ja, te osoby wymieniała, ale myślała z pewnością także o babce Schönmyth, gdy mówiła: wszyscy to wszyscy, a my to my. No więc nieraz jej tłumaczyłam, że wszyscy to wszyscy, my to my, a ja to ja.
Pamiętam, jak mną zakołysało, pamiętam wielki huk, wstrząs i wysoki kobiecy głos, krzyczący, że coś płonie. Poczułam ten wstrząs, ale bez lęku; nic się nie zmieniło, zakołysało mną tylko i znów wróciła cisza. Nawet nie zdążyłam się przestraszyć.
– Nie wmówisz mi, że słyszałaś, jak krzyczałam, że nasz dom płonie. Nie mogłaś rozumieć słów, byłaś wtedy wielkości myszy. Nie znałaś jeszcze żadnego języka. Spałaś w łonie – przekonywała mnie matka, gdy poruszałam ten temat.
Pamiętam najpiękniejszą, podarowaną chyba jednak przez Boga przestrzeń, pamiętam łagodne kołysanie, gdy nie czułam swego ciężaru, jedynie otulające mnie ze wszystkich stron wilgotne ciepło. Pływałam w nim, mała ryba, połknięta przez wielką. W wypełnionej ciemnym oceanem niszy nigdy nie spotkało mnie nic złego. Przypuszczam, że umiem być szczęśliwa właśnie przez pamięć tamtego nie odmierzanego czasu, który był nieskończony. W zawieszeniu, przed wyjściem na świat, wtedy i tylko wtedy, nie miałam świadomości śmierci, była w tym błogość.
Szukam ciągle tamtej zamkniętej przestrzeni, śpię z kołdrą nasuniętą na głowę, usiłuję rozpaczliwie odtworzyć mokre ciepło, leżąc w wannie, zanurzona po szyję w letniej wodzie. Gdybym się zsunęła niżej, pozwalając się przykryć wodzie, zwijając się na kształt rogala, może mogłabym osiągnąć tamto szczęście. Ciepło ogarnia mnie ze wszystkich stron. Osuwam się na dno. Tracę ciężar. Zaraz jednak wysuwam głowę, opieram się rękami o chłodny brzeg wanny.
Teatr dla samej siebie, przedstawienie jednego aktora, wewnętrzny monodram, odgrywany dla myśli i w myślach; to tylko udawanie, że chcę powrotu tam, skąd przyszłam, gdy nie mam pewności, iż jest to możliwe.
Wyłaniam się z wanny, jak Wenus z okrągłym brzuchem i zbyt ciężkim tyłkiem, wyskakuję na zimną szachownicę podłogi i ruchem skoczka, owinięta białym ręcznikiem, zbliżam się do lustra. Szach. Król jest nagi, bezbronny, można go atakować. Mat. Unoszę ręce w górę na znak poddania. Ręcznik spada na czarno-białą szachownicę. Patrzę uważnie na rozgrzane ciało. Biodra za szerokie, brzuch zbyt wypukły, ramiona okrągłe, szyja byle jaka, piersi za ciężkie; talia pozostała cienka, a więc pornografia, proszę pani, mówię, odwracając się tyłem i patrząc przez ramię na wielką pękniętą dynię. Wkładam czarną bieliznę; zmniejsza obłości. Pończochy, długie, trzymające się na udach tylko dzięki szerokiemu mankietowi z koronki, ukrywają nierówności skóry. Przybliżam twarz do lustra. Szach. Nie dopuścimy do mata. Zmarszczki przy ustach wyraźniej dziś widać. Pod oczami niebiesko, jak zawsze po nie przespanej, długiej nocy. Na czole dwie pionowe proste równoległe, do których od dawna się przyzwyczaiłam, są wieczne.
Powinna pani, musi pani, czy próbowała pani? To mówi kosmetyczka. Wyłącza dyszący wapozer. Nakłada na gorące policzki chłodną papkę. Brunatna glinka, potem algi.
Ceramidy, grasica myszy. Na szyję gorąca płynna parafina. Leżę schowana pod maską kompresu, jest mi ciepło. Zasypiam; śnię o ciepłym oceanie, unoszę się pośrodku nieskończoności, nie na falach, tylko pośrodku oceanu wód dookoła, i mam pewność, że cała ta nieskończona wodna przestrzeń należy do mnie. Jak cicho, jak cicho. Szmer czyni tylko światło promienia, rozcinające wodę.
Zostawiłam kobietę zamkniętą w sześcianie niepokoju na zewnątrz. Uleciała jak dusza z martwego ciała. Oddycham skrzelami, lekko, z ulgą. Wiszę. Nie boję się starości. Może być pieszczotą pozbawioną erotyzmu, czystą przyjemnością nie świadomego niemowlęctwa, powrotem do ciepłych źródeł, istnieniem bez konwulsyjnych dreszczy.
Na mnie już czas. Muszę wreszcie wyjść z tej półmartwoty ciała i ducha.
Gdy szłam do banku, nagle poczułam, że tracę równowagę. Na ulicy musiałam się oprzeć o chropawy mur. W uszach ciśnie, w głowie wiruje, czuję, że zanosi się na coś złego, jak na deszcz. Trwam parę sekund w zawieszeniu. Przeszło. Robię dwa niepewne kroki, niczym dziecko dopiero zaczynające chodzić, potem ruszam szybko, wprawnie, bez wahania.
Zamiast do lekarza poszłam do kosmetyczki. Leżę długo na łóżku i pozwalam jej obrabiać górną połowę mego ciała. Twarz, szyja, ramiona, dekolt. Kark. Napięte, sztywne mięśnie.
Zręczne, uważające palce, mocne jak dłonie zmyślnego kochanka. Płatna miłość. Uczciwie zarobione pieniądze. Niewinne pieszczoty.
Nie chcę iść do lekarza. Ginekolog-gwałciciel. Odwlekam wizytę.
Dziś jest lepiej, pocieszam się. Byłoby całkiem dobrze. Gdyby nie chwilowa utrata równowagi. Usiłuję zagłuszyć głos rozsądku, nakazujący pójście do tego wymoczka doktora.
Ulga i oddech pełną piersią; jeszcze raz się udało przezwyciężyć zapaść. Przeczuwam, że nadchodzący okres może być ciężki. Zapomniałam już, jakie to wspaniałe, chodzić bez zawrotów głowy, rozluźnić mięśnie stężałe jak stal, szczęki bolące od zaciskania. Iść spokojnie, patrząc na nogi, przez brzydkie, błotniste miasto. Patrzeć w okna. Spokojnie, leniwie, z paroma złotymi w kieszeni. Patrzeć na piękne przedmioty, brać je do ręki, oglądać pod światło i przypominać sobie ich historię.
Poszukiwać na niebie światła i myśleć inaczej, chociaż nic się wokół nie zmieniło. Żeby wreszcie Ten Ktoś nacisnął klawisz pilota i przestawił mój program na tamten poprzedni.
Depresja endogenna. Nikt nie może znaleźć jej przyczyny w realnych zdarzeniach. To tylko chemia, powtarzają znawcy przedmiotu, jakby to cokolwiek wyjaśniało. W taki sam sposób mówią o miłości. To chemia, zapachy. Wszystko wtedy staje się proste: ktoś kocha – chemia; ktoś zabija – chemia. Trzeba tylko dojść do istotnej przyczyny, do braku albo nadmiaru pierwiastka czy minerału. Połknę odpowiednią dawkę i będę uzdrowiona. Pod warunkiem, że w to uwierzę. Na razie naprawdę czuję się lepiej.
Bóle mięśniowe, mawia masażysta, charakterystyczne są dla kobiet wyzwolonych, na Zachodzie robi się tego typu badania. I pyta, czy czuję całymi dniami ciężar na plecach?
Moje plecy dźwigają niewidzialne ciężary w niewidzialnym plecaku.
Jeden kamień to strach.
Drugi – troska o utrzymanie rodziny; nie chodzi tylko o pieniądze, to byłoby proste, lecz o powściąganie gwałtownej reakcji, kiedy mój mąż gada jak nakręcony mechanizm, nie pozwalając sobie przerwać, nie słucha, co do niego mówię, gdy domaga się ode mnie posłuszeństwa, bardziej stanowczo niekiedy niż moja matka.
Trzeci kamień jest wielki. To ciężar samotności. A moja samotność złożona jest z tego, czego pragnę, i z tego, co odrzucam.
– Panie Sebastianie, czy przyjmie mnie pan dzisiaj? – pytam zmęczonym głosem.
– Dobrze, zostanę dłużej.
Święty Sebastian, piękny młodzieniec ze wzniesionymi w górę oczyma, męczennik ze strzałami utkwionymi w nagim, muskularnym ciele.
Czekam w miniaturowym holu. Na stole kilka starych kolorowych magazynów, wymiętych i zaplamionych niczym pisma porno znalezione w sypialni chłopięcego internatu. Słychać odgłosy klaskania. To dłonie pana Sebastiana biją brawo o czyjeś pośladki. Po kwadransie z białych drzwi wychodzi wymasowane młode ciało na długich nogach. Chwila przerwy. Sebastian myje się.
Odprężający masaż pomaga na bóle karku i pleców, zgiętych w jarzmie cholernej prozy.
Masaż jest całkowicie aseksualny, lubię sobie powtarzać może aż nazbyt często. Przecież myjąc się, nie mówię sobie, że mycie pozbawione jest erotyzmu – to niepotrzebne. Leżąc na łóżku kosmetycznym, czuję wyraźne dreszcze.
Fakt, że nigdy dotąd nie rozbierałam się do naga i nie leżałam wyciągnięta z ramionami pod głową przed mężczyzną, z którym nie łączyłby mnie stosunek erotyczny. A ten mężczyzna, z którym nic mnie nie łączy, ma prawo dotykać całego mojego ciała. Zakazane jest tylko jedno miejsce.
Ostatnim razem, na początku sierpnia, Sebastian spóźnił się z powodu korków w mieście. Czekałam na niego w pobliskiej kawiarence pod parasolem. Podjechał białym mercedesem beczką. Miał na sobie białe dżinsy i jasnoniebieski T-shirt. Wyglądał jak opaleni mężczyźni z komediowych seriali sensacyjnych. Żar tropików. Długie ciemne włosy opadały mu na ramiona. Na nadgarstku prawej ręki błyszczał złoty łańcuch, drugi, jeszcze grubszy, lśnił niczym obroża na potężnym karku bokserskiego czempiona. Na małym palcu Sebastian miał sygnet. Czułam się jak podglądaczka, która zobaczyła go całkiem nagiego.
Dzisiaj przyjął mnie w koszuli z krótkim rękawem. Rozpiął ją i, masując mi stopy, przyciskał je nie do materiału, lecz do swej owłosionej piersi. Szkoda, że od dawna już nie mam zielonej niewinności. Życie byłoby piękne i proste, myślę obłudnie.
Miał mnie masować godzinę, masuje półtorej. Ten człowiek ugniata tygodniowo około dwudziestu ciał. Widziałam kobiety, które do niego przychodzą. Młode, jędrne, stare, grube, chude, piękne, brzydactwa.
Dlaczego sapie właśnie nad moim brzuchem, zbyt wypukłym, dlaczego dotyka moimi stopami swoich piersi, pociera je o włosy? Moja matka znała odpowiedź na takie pytania. Musiałaś go sprowokować, mówiła, i nie można jej było niczego wytłumaczyć.
Nie chcę rezygnować z tej godziny urlopu od świata.
Może się mylę, chyba jestem przeczulona. Jego twarz zbyt blisko moich powiek. Czuję jej ciepło. Zapach mięty. Przyśpieszony oddech może być wynikiem zmęczenia, masuje tak długo.
– Panie Sebastianie, czy nie czas już kończyć?