- W empik go
Złodziejki żon - ebook
Złodziejki żon - ebook
Jak żyć ze wspomnieniem miłości, która przyniosła jedynie cierpienie?
Podlasie, późne lata 80. Kalina zdaje maturę, ale wbrew nadziejom swojej matki, Alicji, nie zamierza iść na studia. Powód tej decyzji ma na imię Marcin. Decyzja córki sprawia, że do Alicji wracają fale bolesnych wspomnień sprzed lat: szalona, młodzieńcza miłość zakończona ciążą, śmierć ukochanego i pełne wyzwań samotne macierzyństwo. Rozgoryczona Alicja obawia się, że historia się powtórzy, a Kalina, ulegając emocjom, zniszczy swoją szansę na lepsze i szczęśliwsze życie. Związkowi młodych przeciwna jest też matka Marcina: nie odpowiada jej ani status materialny kandydatki na synową, ani fakt, że jest ona nieślubnym dzieckiem. Jak potoczą się losy młodej, zakochanej dziewczyny? Czy będzie potrafiła rozsądnie pokierować swoim życiem i uniknąć pułapek, w które wpadła jej matka?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-648-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nastał maj. Dla Kaliny Łęckiej nie było teraz nic ważniejszego na świecie jak zdanie matury. Takie samo marzenie miała jej matka Alicja Grabska. Ta druga, oprócz dopingowania córki do nauki, szukała otuchy i nadziei w modlitwie. Napisała też do kustosza bazyliki w Częstochowie prośbę o odprawienie mszy. Po kilku dniach otrzymała zwrotną informację następującej treści:
Ave Maria
Uprzejmie donosimy, że przesłaną ofiarę otrzymaliśmy. Składamy za nią serdeczne Bóg zapłać. Msza św. zostanie odprawiona dnia 5 maja b.r. na Jasnej Górze w intencji o zdanie matury przez Kalinę.
Z błogosławieństwem od Tronu Królowej Polski
Jasna Góra, dnia 23 IV 1985 r.
Świadomość, że ktoś jeszcze oprócz niej, matki, myśli o jej córce, dawała poczucie bezpieczeństwa w tak ważnym momencie życia Kaliny jak matura, która stanowiła przepustkę do ubiegania się o przyjęcie na studia, ale też większą szansę na etatowe zajęcie niemające nic wspólnego z pracą fizyczną.
Dodatkowym problemem matki był ten chłopak, z którym Kalina poszła na studniówkę. Bywał w Łąkowie, nawet z wyglądu podobał się Alicji, wiedziała jednak z doświadczenia, że wizerunek zewnętrzny jest istotny, ale nie na tyle, żeby zbagatelizować inne aspekty znacznie istotniejsze w odpowiedzialnym życiu. Nie znała go bliżej, ale nie była przychylna jakimkolwiek relacjom córki z płcią odmienną na tym etapie jej życia. Teraz najważniejszą sprawą było zdanie przez nią matury i podjęcie studiów.
Kalina zdała egzamin dojrzałości, a z pisemnego z matematyki otrzymała nawet piątkę, co zwalniało ją z egzaminu ustnego z tego przedmiotu. Rozumiała matematykę i ją lubiła, bo nie wymagała specjalnego nakładu pracy. Wystarczyło rozumieć, znać wzory i drogą logicznego myślenia i skrupulatnych wyliczeń uzyskać wynik.
Dyrektor matematyk widział w niej ten potencjał i bardzo się rozczarował, usłyszawszy, że Kalina studia odsuwa na plan dalszy. Ona zaś miała co najmniej dwa powody, by podjąć taką decyzję. Po pierwsze nie chciała być ciężarem dla matki, która dwoiła się i troiła, by związać koniec z końcem. A po drugie? To drugie miało na imię Marcin. Studia oznaczały wyjazd i przebywanie z dala od niego. Kalina tego nie chciała. Żadne argumenty matki nie skutkowały. W końcu Alicja odpuściła. Kalina zaczęła się rozglądać za pracą. Ale nawet nie pomyślała o etacie w swojej byłej szkole. Był ktoś inny, kto miał jej osobę na uwadze.
***
Było wczesne lipcowe przedpołudnie. Matka miała dyżur w ośrodku zdrowia, więc Kalina była sama w domu, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Zaprosiła gościa, i w drzwiach pojawił się sołtys Jan.
– Kalina, dobrze, że jesteś – powiedział na powitanie.
– Tak, panie Janie?
– Dzwonił ktoś ze szkoły z Wrońska.
– Ze szkoły? – spytała zaskoczona Kalina, a w głowie wibrowało jej jedno: coś z maturą, pewnie ktoś się pomylił, nie dopatrzył, a teraz coś zauważono i ją wzywają, by przekazać złą informację.
– Tak, ze szkoły. Mówili, żebyś przyjechała jak najszybciej.
– Dziękuję, panie Janku.
– To do widzenia. – Sołtys nałożył czapkę na głowę i powędrował w stronę wsi.
Kalina zachodziła w głowę, o co chodzi. I jedyną myślą była matura. Zerknęła na zegarek. Była dwunasta z minutami. Przemknęło jej przez myśl, żeby jechać i nie odkładać tej sprawy do jutra. Wzięła rozpiskę z rozkładem autobusów i zobaczyła, że najbliższy do Wrońska odjeżdża o czternastej trzydzieści. Przekalkulowała, że zanim dojedzie, w szkole może już nikogo nie być, tym bardziej że są wakacje. Zdecydowała, że pojedzie rano następnego dnia.
Wizyta w progach byłego liceum okazała się dla niej korzystna. Wzywał ją sam dyrektor, by zaproponować etat w sekretariacie szkoły.
Piętnastego lipca podjęła pracę. Kalina Łęcka, referent, potocznie sekretarka dyrektora.
Tak więc wszystko ułożyło się po jej myśli. Matka też ostatecznie była zadowolona, bo praca w szkole to było coś.
Każda z nich z rana wyruszała do pracy. Popołudnia spędzały razem. W niedzielę czasem wpadał Marcin.
Marcin i Marcin. Jak w maju matura, tak w wakacyjne miesiące głowę Alicji zaprzątały sprawy sercowe córki. Miłość to nic dobrego. To zgubna siła. Siła, która unieszczęśliwia. Tak bardzo nie chciałaby powtórki zdarzeń sprzed dziewiętnastu lat. Chciała ją chronić, nie dopuścić, by cierpiała. I ponownie zawierzyła los córki Najwyższemu. Przekaz pocztowy, zdanie zawierające treść intencji, i zielona koperta powędrowała na południe Polski.
Na informację zwrotną nie musiała długo czekać. List od kustosza bazyliki pan Ziutek wręczył Alicji w przychodni, w której pracowała od chwili ukończenia studium pielęgniarskiego – Ośrodku Zdrowia w Janówce Kościelnej.
Ave Maria
Uprzejmie donosimy, że przesłaną ofiarę otrzymaliśmy. Składamy za nią serdeczne Bóg zapłać. Msza św. zostanie odprawiona dnia dwudziestego czwartego sierpnia b.r. na Jasnej Górze w intencji o pomoc Matki Bożej w życiu dla Kaliny.
Z błogosławieństwem od Tronu Królowej Polski
Jasna Góra, dnia 8 VIII 1985 r.
Łąkowo, 30 sierpnia 1985
Najdroższa Mamo!
W pierwszej kolejności dzielę się z Tobą tym, co mnie bardzo martwi, do tego stopnia, że się budzę w nocy i nie mogę zasnąć.
Kalina zdała maturę z bardzo dobrymi wynikami, ale nie studiuje. Tak więc Twoje marzenie, Mamo, się nie spełniło. Chciałaś dla niej lepszego życia, życia poza Łąkowem, w dużym mieście, bo tylko takie, jak podkreślałaś, miało dać jej szansę na pełny rozwój. Ale cóż! Mamo, nie miałam na to wpływu. Uwierz mi i wybacz! Twoich oczekiwań nie spełniła więc nie tylko córka, ale i wnuczka.
Mamo droga! Kalina już pracuje. Może mało ambitnie, bo jest tylko szkolną sekretarką, ale każda praca jest wartością. Nie ukrywam też, że finansowo mnie trochę odciąża.
Ale do rzeczy. Co spędza mi sen z oczu? Mamo, Kalina ma chłopka. Przyjeżdża do niej systematycznie. W każdą niedzielę. Jest przystojny. Jak jego ojciec. Tak, Mamo, mówiłaś zawsze o Romanie Dłuskim z Dłuskowa. Właśnie jego starszy syn zainteresował się Twoją kochaną wnuczką. Zdaje się, że Kalina jest w nim zakochana. Wiesz, Mamo, jaką wagę zaczęła przywiązywać do wyglądu?
Za pierwszą pensję, półmiesięczną, bo pracę podjęła piętnastego lipca, kupiła dolary, a za nie w pewexie (nasze sklepy świecą pustkami) materiał na bluzkę. Ładny. Na białym tle delikatny rzucik konturów kwiatowych w pastelowych barwach. Ktoś nastręczył jej krawcową z Pleszewa, zawiozła materiał i tamta uszyła jej bluzkę z rękawem zaledwie przysłaniającym ramiona. Biała wstawka z żorżety na wysokości klatki piersiowej uwydatnia biust, a wiązanie w talii uwidacznia biodra. Nosi ją do białej plisowanej spódnicy. Wygląda zgrabnie i szykownie. Ale… Mamo, ja się tak bardzo boję o jej przyszłość.
Miłość! Mamo, przecież wiesz…! Na tym kończę.
Do następnego razu.
Alusia
Alicja nie dała rady napisać więcej. Łzy zaszkliły jej oczy. Musiała zapanować nad emocjami, bo inaczej nie przespałaby kolejnej nocy, a to oznaczało męczący dzień w pracy. Wykonywany przez nią zawód wymagał szczególnego skupienia, a zmęczenie mu nie sprzyjało.
W nocy Alicji przyśniła się matka. Krzątała się po kuchni osnutej wonią octowej zalewy. Na stole pod oknem stała aluminiowa miska wypełniona obranymi już z szorstkiej skórki gruszkami. Blaszanemu naczyniu towarzyszyły szklane litrowe słoje, a na dnie każdego z nich spoczywało kilka brunatnych goździków. Przyprawy, bez której marynowanie gruszek było niemożliwe.
Matka Alicji, Helena Grabska, była emerytowaną nauczycielką. Uczyła różnych przedmiotów w Szkole Podstawowej w Łąkowie. Szkoła mieściła się w dawnej dworskiej oborze. Kondycja budynku była tak dobra, że w latach sześćdziesiątych postanowiono zaadaptować go na potrzeby edukacyjne dzieci z pobliskich wiosek. Decyzją władz powiatowych doprowadzono energię elektryczną, wymieniono stolarkę okienną i drzwiową, wniesiono niezbędne meble, zaopatrzono sale w pomoce naukowe i zaczęto uczyć dzieci.
Helena Łętowska przybyła tu przed wieloma laty z podwarszawskiej miejscowości. Pojawiła się taka nowa, inna i mądra, toteż szybko zaczęli się nią interesować okoliczni młodzieńcy. Jej wybór padł na Ryszarda Grabskiego, młodego leśnika zatrudnionego w Nadleśnictwie Rudka. Młody adept leśnej sztuki miał na tyle dogodną sytuację, że instytucja zapewniała mu mieszkanie w nowo wybudowanej leśniczówce w łąkowskich lasach. Do niej wprowadził swą młodą żonę Helenę. Po upływie roku w przytulnym wnętrzu leśnego domu pojawiło się nowe życie – dziecko zrodzone z młodej miłości tych dwojga przybyszów. Łąkowo stało się przystanią, ukochanym miejscem na ziemi tej trójki. Ich małą ojczyzną. Z dala od ludzi, niczym Jan i Cecylia, legendarna para z _Nad Niemnem_ Orzeszkowej, wiedli wypełnione wzajemną miłością noce i dnie, piastując swoje pierworodne i jedyne dziecko i dając mu wszystko, co najlepsze.
Alicja była w klasie maturalnej, gdy Ryszard zmarł. Miał czterdzieści trzy lata. Odszedł nagle, a miejscem jego przedwczesnej śmierci był ukochany las. Helena straszną wiadomość o wypadku przy wycince drzew otrzymała, będąc w pracy. Alicja zaś siedziała w sali polonistycznej, wsłuchana w wykład nauczycielki w ramach konsultacji maturalnych, gdy do klasy wkroczył dyrektor i poprosiwszy ją na korytarz, przekazał tę tragiczną informację. Nigdy potem nie chciała wracać myślami do tamtej chwili. Później też nie było lepiej. Pogrzeb i załamanie nerwowe matki. W końcu młodzieńcza ucieczka od smutnej domowej rzeczywistości. A matka…? Ocknęła się z pośmiertnego letargu, bo jak grom z jasnego nieba spadł na nią nowy problem. Problem, który w przeciwieństwie do śmierci niósł ze sobą nowe życie i zmuszał do szczególnej koncentracji. Psychiczna destrukcja zamieniła się nagle w budującą aktywność. To matka stała się opoką.
Teraz przyszła do niej nocą. Krzątała się po kuchni. Dokładnie jak wtedy. Milczała. Unikała jej wzroku. Chciała jej coś powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Takie zagajenie jest ważne. Trzeba to zrobić umiejętnie, żeby nie wypłoszyć rozmówcy.
– Alusiu, ostrzeż… – usłyszała Alicja matczyny głos i się rozbudziła.
Teraz ten sen nie dawał jej spokoju. Co chciała jej przekazać matka?
Jednak wir codziennych obowiązków sprawił, że treść snu zeszła na dalszy plan. Zresztą z racjonalnego punktu widzenia to był tylko sen. Senne majaki a rzeczywistość to dwa różne światy. W tym przekonaniu Alicja jeździła do pracy, robiła zakupy w mieście, szykowała obiad, czasem zapraszała do siebie Baśkę, koleżankę z ośrodka zdrowia. Niekiedy Alicja odwiedzała ją w Bąkowie. Przyjaźniły się od dzieciństwa. To właśnie Baśka stała się jej największą podporą po śmierci matki. I Alicja wiedziała, że na nią zawsze może liczyć. Gdy było jej smutno, wsiadała w samochód, a letnią porą na rower, i pędziła właśnie do niej. Czasem zwyczajne pogaduchy przynosiły ulgę, podtrzymywały na duchu, dodawały otuchy. Gdy zdarzało się, że to jej nie wystarczało, siadała w ustronnym miejscu i pisała list do matki.
Łąkowo, 21 stycznia 1986
Najdroższa Mamo!
Jest mroźny sobotni wieczór. Jesteśmy w domu. Same, samiuteńkie. Takie dwie sierotki.
Piszę do Ciebie, bo tak bardzo jest mi żal Kaliny. Chciałabym to jej strapienie wziąć na siebie, ale to przecież niemożliwe, więc cierpimy we dwie, z tym że ona o tym nie wie.
Przeprosiła, że pozostawiła mnie samą na dole, tłumacząc się przygotowaniem jakiegoś konspektu na zaliczenie. Ale to chyba tylko pretekst. Szkliste oczy ją zdradzają. Cierpi. A wiesz, mamo, dlaczego?
Ten Marcin poszedł dzisiaj na studniówkę. W technikum we Wrońsku. W tej szkole przy młynie. Zaprosiła go Jolka. Pamiętasz, ta koleżanka Kaliny z czasów podstawówki. Kalina go tłumaczy, że ich rodzice dobrze się znają, nawet przyjaźnią, i nie wypadało mu odmówić.
Twierdzi, że rozumie sytuację, bo on nie chciał się sprzeciwić matce, ale z tym rozumieniem to tak do końca nie jest. Cierpi, mamo. Ja razem z nią.
Mamo, dlaczego w życiu jest tak trudno? Pomóż!
Alusia
PS. Napiszę niebawem.
Była samotną matką i zmartwień jej nie brakowało.
W następną niedzielę wieczorem przyjechał Marcin. Młodzi zabrali się do pokoju Kaliny na górce, a do Alicji przyjechała Baśka. Piekła z teściową faworki, i postanowiła podzielić się karnawałowym wypiekiem z przyjaciółką.
Złociste sploty spoczęły na szklanej paterze i w towarzystwie dwóch szklanek wypełnionych herbatą stanęły na ławie. Kobiety rozsiadły się w fotelach i zerkając w ekran telewizora, gawędziły.
– Auto Marcina pod domem? – zapytała Basia.
– Marcina? Raczej jego rodziców – odrzekła Alicja.
– Ale Marcin, rozumiem, przyjechał?
– Tak. Przyjechał.
– Sylwester z Kaliną, studniówka z Jolką? Niech się zdecyduje – nie kryła swego oburzenia Baśka.
– Nie wiem, Basiu. Może rzeczywiście, tak jak mówi Kalina, nie chciał się narazić rodzicom?
– Dorosły jest. Sam powinien decydować. W dzisiejszych czasach rodzice w takich sprawach mają mało do gadania. Jest dwudziesty wiek. Nie możesz go tłumaczyć – ostro wyraziła swoje zdanie Baśka.
– Ale skoro przyjechał, Basiu, to Kalina nie jest mu obojętna.
– Tego nie podważam. Ale naraża dziewczynę na niepotrzebny stres. Po co jej te emocje?
– Basiu, proszę, nie mówmy już o tym.
– Dobrze.
Kobiety skierowały rozmowę na przyjemniejsze tory.
– Wiesz, muszę pomyśleć o jakimś futerku dla Kaliny – oznajmiła Alicja.
– Futerku?
– A futerku. Jak myślisz, może z królików? Widziałam u takiej młodej lekarki we Wrońsku. Ładne. I ciepłe. Naturalna skóra daje ciepło.
– A może z nutrii? Też są ładne.
– Przejedziemy się w niedzielę na rynek do Białegostoku?
– Na rynek?
– Tak, na rynek. Słyszałam, że tam jest duży wybór.
– Musi jechać z nami Kalina.
– To pojedzie.
– Namówię Jarka, to nas zawiezie.
– Naprawdę?
– Poszukamy przy okazji czegoś dla siebie. Może jakieś bereciki?
– A może tojebki? – zażartowała Alicja.
Kobiety wypiły po dwie szklanki herbaty, opróżniły prawie w całości paterę z faworków, zostawiając dokładnie cztery dla Kaliny, i zerknąwszy na zegarek, stwierdziły, że czas się rozstać.
Była godzina dwudziesta pierwsza, gdy Basia wsiadała do swego bordowego malucha, który blisko trzy godziny stał pod leśniczówką w towarzystwie fiata 126p w kolorze kości słoniowej.
***
Wyprawa do Białegostoku zaowocowała zakupem kurtki z nutrii dla Kaliny. Dziewczyna, choć najpierw broniła się przed pomysłem matki, pod wpływem ciotki Basi uległa, a widząc się w domu w lustrze, uznała nawet, że to dobry zakup i chyba tę kurtkę polubi.
Zaplanowała, że w poniedziałek po pracy zajdzie do tekstylnego we Wrońsku, może upatrzy jakiś materiał w kratkę z dominantą miodowego i brązu, z przeznaczeniem na spódnicę. Będzie w kontrafałdy, bo taką widziała w którejś z kolorowych gazet.
Pomyślała też o nowych zimowych butach. Te, które miała, w żaden sposób nie pasowały do nowego wierzchniego okrycia.
Wyjęła z czarnej torby skajowy portfel. Rozłożyła w miejscu przeznaczonym na banknoty. Tkwiły w nim tylko dwie pięćdziesiątki, sto złotych. Z zakupem obuwia musiała zaczekać do wypłaty. Nie można mieć wszystkiego naraz.
***
Teraz musiała się rozejrzeć za miejscową krawcową. Do Pleszewa zimą rowerem nie dojedzie.
– Pani Mario, nie zna pani dobrej krawcowej we Wrońsku? – zapytała biurową koleżankę.
– Co będziesz szyła, Kalino?
– Spódnicę. Zobaczy pani, taką. – Wyjęła z torby tygodnik z modelkami prezentującymi spódnice i podsunęła go Marii.
– Ładna. Szkoda, że mi taka nie pasuje. W tych kontrafałdach byłabym jak beczka.
– Pani Mario, a ta w cztery kliny, długa? Ładna. W tej pani będzie dobrze.
– Myślisz?
– Pewnie. Nie tylko myślę, ale jestem pewna.
– Po pracy idziemy do sklepu – zakomunikowała zdecydowanym tonem starsza z kobiet pracujących w szkolnym sekretariacie.
***
Koleżanki zrealizowały plan. Maria kupiła materiał w zielono-czarną kratkę na spódnicę, której fason miał ją wyszczuplić, a Kalina nie mogła się oprzeć sztuce materiału, też w kratę, tylko biało-niebieską przeplecioną czarną nicią. Tkanina wydała jej się oryginalna. Też przeznaczy ją na spódnicę, też w kontrafałdy, tylko właśnie takie jak na drugim zdjęciu, które przypadło jej do gustu.
Razem poszły do krawcowej, która miała zakład w parterowym domu przy ulicy Jagiellońskiej.
***
Było mroźne lutowe przedpołudnie. Kalina wybrała się na pocztę we Wrońsku. Dyrektor zlecił jej natychmiastowe wysłanie listu do kuratorium w Łomży.
Kalina wyszła z przyjemnością, tym bardziej że mogła przy okazji zajść do sklepu. W przeszklonej witrynie miejscowego domu handlowego w minionym tygodniu widziała zegarek na łańcuszku w złotym kolorze. Bardzo jej się spodobał, więc skoro nadarzyła się możliwość, to przynajmniej na niego jeszcze raz popatrzy. Tak miała. Jak coś wpadło jej w oko, nie mogła przestać o tym myśleć. To coś przypominało o sobie, wwiercało w umysł, nawet nie dawało spać. Tak było z zegarkiem na łańcuszku.
Idąc ulicą Jagiellońską, naprzeciwko budynku banku ujrzała rodziców Marcina. Po jej ciele przebiegł dreszcz. Byli blisko. Nie spodziewała się tego spotkania. Choć było przelotne, nie wpłynęło na nią pozytywnie. Czy bała się tych ludzi już z samego wyglądu? Ale skoro już ich spotkała…
– Dzień dobry! – powiedziała.
– Dzień dobry – odpowiedział mężczyzna, a jego żona jawnie, może nawet demonstracyjnie, odwróciła głowę.
Kalina zrezygnowała z przyjemności popatrzenia na zegarek. Nadała polecony i wróciła do pracy. Maria, spojrzawszy na nią, nie omieszkała zapytać:
– Kalina, co się stało?
– Nic, nic, pani Mario. – Otworzyła szufladę biurka, wyjęła z niej jakiś dokument, ustawiła przed sobą maszynę do pisania i wkręciwszy w nią białą kartkę, zaczęła redagować informację zwrotną na służbowe pismo.
Ucieczka w pracę oddalała mało pozytywne odczucia.
Są ludzie, których już sam widok wpływa na człowieka destrukcyjnie.
***
Przyszedł marzec, a wraz z nim dzień imienin Heleny, który przypadał drugiego dnia miesiąca. Gdy żyła matka, odkąd Alicja pamiętała, tego dnia w ich domu zawsze przyjmowano gości. Przyjeżdżał dyrektor szkoły z żoną i kilka koleżanek. Same nauczycielki. Rada pedagogiczna w prywatnym zaciszu.
W dużym pokoju Helena zaściełała stół białym obrusem, rozkładała talerzyki i sztućce, a przy każdym nakryciu stawiała szklankę. Przed przyjściem gości na bieli tkaniny pojawiały się półmiski z przystawkami. Obowiązkowo wędlina, ostatnie zapasy kiszonych ogórków, marynowane grzyby, tatar, nóżki w galarecie, jajka w majonezie. Pierwszym daniem serwowanym na ciepło był bigos – mieszanka kapusty kiszonej ze słodką, suszonych grzybów i śliwek, czerwonego wina, obowiązkowo przyprawiona ziarnami jałowca i majerankiem. Kapustną potrawą pachniało w całym domu.
Gdy pojawiał się na stole, gasło światło. A wszystko dla efektu specjalnego. Helena wnosiła głęboki półmisek wypełniony kawałkami gorącej kiełbasy osnutej pomarańczowymi płomieniami ognia. Kiełbasa w spirytusie.
Kolejną ciepłą potrawą były udka kurczaka, które Helena podawała zazwyczaj z brzoskwinią i ananasem z puszki.
Trzecie ciepłe danie zawsze musiało być nowe i oryginalne. Tak się przyjęło w towarzyskim gronie matki. O ile z pierwszymi daniami nigdy nie miała problemu, bo stały się tradycją, to nad trzecim co roku główkowała. A to mielone w waflu, mielone w wydrążonym ziemniaku czy jeszcze coś innego.
Obowiązkowo musiało być ciasto. W gronie zdominowanym przez kobiety słodkości musiało być dużo. Panował zwyczaj, że każda z przybyłych pań przynosiła ciasto, które piekła sama. Taki rodzaj słodkiej rywalizacji koleżanek. Każda starała się zabłysnąć wyszukanym wypiekiem. Pojawiały się ryżowe szyszki, grzybki z foremki, rurki z kremem, chatka Puchatka, melba, blok z bakaliami.
Do picia herbata i oranżada. Nawet dyrektor w damskim gronie nie chciał się wyłamywać.
Najważniejsze jednak w tych imieninowych spotkaniach były rozmowa i śpiew. To grono zawsze dużo śpiewało i chyba słyszał je łąkowski las, włączał się do chóru, by nieść melodię radości tym, którzy jej potrzebują.
Czy taki zgrany zespół mógł popaść w rutynę w nauczaniu? Zapewne nie. Nie istniały też podziały. Żyli w symbiozie. Razem pracowali, razem się bawili.
Alicja pamiętała te niekończące się dyskusje, rozstania znacznie po północy. Jako dziecko prawie ich nie rozumiała, jako nastolatka – trochę. Później uczestniczką, a może raczej obserwatorką tych elitarnych domówek była też Kalina. Dopiero po latach zauważyła tę towarzyskość szkolnego otoczenia babki. Wraz z jej odejściem dom opustoszał.
Alicja przyjaźniła się z Basią. Lekarka z Janówki to inna sfera. A razem tworzyły trzyosobowy zespół.
Po śmierci Heleny dzień jej imienin był czczony inaczej.
***
Wstał nowy dzień – drugi marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Zegar stojący na telewizorze wskazywał godzinę szóstą trzydzieści. Obydwie kobiety już wstały. Do pracy jechały w dwie różne strony. Zaczynały ją rano. Alicja o ósmej, a Kalina pół godziny wcześniej.
Zjadały śniadanie. Wkładały do toreb kanapki i wyruszały. Alicja maluchem, a Kalina autobusem liniowym. Wracały po południu i zwykle, odkąd Kalina pracowała, jeżeli nie miały niczego w planach, odpoczywały w domowym zaciszu. Tak czyniły zimą. Drugi marca był zarezerwowany.
– Kalina, pamiętasz, dzisiaj dzień imienin babci?! – przypomniała rano matka, przekręcając klucz w zamku drzwi wyjściowych.
– Pamiętam, mamo. Pamiętam. Kupię znicz i może jakieś żywe kwiaty.
– Dobry pomysł. Mrozu już nie ma.
– Pa, mamuś.
– Do zobaczenia.
***
Cmentarz w Janówce był niewielki. Grób Heleny i Ryszarda Grabskich znajdował się w pobliżu kaplicy. Alicja postawiła na jego płycie doniczkę z fioletowymi fiołkami, a Kalina zapaliła knot zanurzony w zastygłej masie wosku. Modliły się w milczeniu. Każda z nich, jak zwykle w czasie takich odwiedzin bywa, sięgała pamięcią do czasów spędzonych z tymi, którzy odlecieli z planety Ziemia, by zaznać życia na tej innej, nikomu nieznanej.
Takie cmentarne odwiedziny były rodzajem wizyty składanej nie tylko bliskim. Ludzie idą na cmentarz jako nieproszeni goście. Podchodzą do określonych kanap i pochylają się nad nimi. Galeria gospodarzy przeogromna. Wśród nich znani i nieznani. Nie częstują herbatą i ciastkiem, ale też nie spotka nas z ich strony przykrość. Są wartością. Dają poczucie ingerencji grobowych mieszkańców w nasze życie. Zdaje się, że radzą, dodają sił, pomagają. Są potrzebni żywym. Uzmysławiają, co jest istotą ludzkich zmagań. Pamięć o nich, miejsce spoczynku ich martwych ciał i nadzieja na pozaziemskie spotkanie z nimi oddala poniekąd strach przed śmiercią.
Rozważania na temat śmierci nie należą do przyjemnych, więc motyw _ars moriendi_, który przytoczyłaby zapewne Helena, należy pozostawić filozofom.
***
Międzynarodowy Dzień Kobiet przypadł w piątek.
Dla wyeksponowania kobiecości matka i córka, szykując się do pracy, włożyły sukienki.
Kalina, która znała sposób obchodzenia tego święta w szkole, wiedziała, że będzie akademia zorganizowana przez kolegów płci męskiej, dyrektor złoży życzenia i każda z pań otrzyma tulipana od samorządu uczniowskiego. Na długiej przerwie Komitet Rodzicielski zaprosi je na tort i wino. Każda dostanie symboliczny upominek, na przykład rajstopy. Niby nic szczególnego, a taka odmiana urozmaica rutynową codzienność i dodaje życiu blasku. Niesie radość.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_