- W empik go
Złodziejski Gambit - ebook
Złodziejski Gambit - ebook
Kiedy jako światowej klasy złodziejka specjalizujesz się w opracowywaniu planów ucieczki, twoje życie nie jest normalne. A Ross Quest oddałaby wszystko, by choć przez chwilę być zwykłą siedemnastolatką. Postanawia zrobić więc to, co wychodzi jej najlepiej: uciec.
Ale plany, nawet najlepsze, lubią się komplikować. Gdy matka Ross zostaje porwana, zdesperowana dziewczyna zgłasza się do udziału w Złodziejskim Gambicie – turnieju organizowanym przez tajemniczą organizację. Nagroda główna? Jedno życzenie. Życzenie, które może uratować jej matkę.
Questowie mają swoją zasadę: nie ufaj nikomu. Rzucona w wir wyzwań Ross musi poradzić sobie nie tylko z największą rywalką z dzieciństwa, ale też przystojnym złodziejem, który może skraść jej coś więcej niż tylko łup. Problem w tym, że zwycięzca może być tylko jeden.
Tajemnicza organizacja, najlepsi złodzieje na świecie i śmiertelnie niebezpieczna gra, w której stawką jest życie.
Napędzający, wysokooktanowy thriller, który trzymał mnie w napięciu do samego końca. Walki, rabunki, skomplikowane relacje i postaci, za którymi podążyłabym wszędzie. Złodziejski Gambit wciągnął mnie od pierwszej strony i nigdy nie puścił. Nie będziecie chcieli przestać czytać!
Alex Aster, autorka książki Lightlark, bestsellera „New York Timesa”
aZłodziejski Gambit to arcydzieło! Uwielbiam wszystko w tej książce, od zwrotów akcji po międzynarodowe przygody i bohaterów. Kayvion Lewis stworzył dynamiczną historię, która wciągnęła mnie od początku do końca.
Natasha Bowen, autorka bestsellera Skin of the Sea
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-331-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Quest nie może ufać nikomu – chyba że innemu Questowi.
Więc kiedy Quest – a już zwłaszcza mama Quest – każe mi siedzieć powyginanej w paragraf w szafce tak małej, że przestępstwem byłoby trzymać psa w klatce podobnej wielkości, u f a m, że ma ku temu dobry powód. Albo przynajmniej, że to, co mam ukraść, okaże się tego warte.
Gdybym była zwykłym człowiekiem, nogi już dawno odmówiłyby mi posłuszeństwa. Ale okazuje się, że wielogodzinne sesje rozciągania, jakie fundowała mi mama, nie poszły na marne.
Wciśnięta do szafki w opustoszałym skrzydle willi, przez jakieś trzy godziny scrollowałam durnego Insta. W ciągu ostatnich kilku miesięcy uzależniłam się od ludzi nawijających na temat studenckiego życia bardziej niż od k-dram na Netfliksie.
Kiedy o północy zostało mi dwadzieścia procent baterii, musiałam przerwać. Mama ostrzegała mnie, żebym nie zużyła jej na pierdoły – gdybym przegapiła wiadomość od niej, miałabym przerąbane. Zamiast czytać, niecierpliwie przebierałam palcami w rękawiczkach, aż ekran nagle sam się zapalił.
WAŻNE: Rosalyn Quest. Zaproszenie do Gambitu.
Ale to nie była wiadomość od mamy tylko… mail? Czy odezwał się w końcu ktoś z któregoś z letnich obozów gimnastycznych? A może z tego dla cheerleaderek? Kilka dni temu zgłosiłam się do kilku różnych programów dla licealistów. Był wtedy środek nocy, a nasz dom w takich chwilach sprawia wrażenie jeszcze bardziej opustoszałego niż zwykle; myśl o spędzeniu kilku tygodni letnich wakacji na tętniącym życiem kampusie z dzieciakami w moim wieku wydała mi się wtedy niesamowicie odświeżająca. Aż do dzisiaj nikt jeszcze nie odpisał. Już zaczęłam się martwić, że zauważyli, że świadectwa, które gorączkowo podrabiałam na potrzeby aplikacji, są fałszywe.
Zanim zdążyłam odblokować telefon, na ekranie pojawiło się powiadomienie o wiadomości. Tym razem od mamy. Prawie jakby wyczuła, co chcę zrobić, i wirtualnie dała mi po łapach.
Twoja kolej.
Mail musiał poczekać.
Uchyliłam drzwiczki, wsuwając pod nie palce – odciążone w ten sposób zawiasy nie skrzypiały. To prosta sztuczka, którą opanowałam, zanim jeszcze nauczyłam się podpisywać. Wyjrzałam na zewnątrz.
W korytarzu nie było nikogo. Zgodnie z tym, co ustaliła mama w trakcie rozpoznania, ta część posiadłości zwykle stała pusta; ona i pozostałe pokojówki spędzały większość czasu na polerowaniu waz i eksponatów z prywatnej galerii w drugim skrzydle. Tutaj znajdowało się po prostu mniej zabezpieczeń.
Przekradłam się przez pokoje z nienagannie pościelonymi łóżkami z baldachimami, pojedynczymi regałami i gołymi stolikami. Martwa cisza powinna budzić niepokój, ale przywykłam już do pustych domów. Gdybym zamknęła oczy, mogłabym uznać, że wróciłam do naszej rodzinnej posiadłości na Andros.
Dzięki zapamiętanym planom dotarłam do pokoju dziennego na pierwszym piętrze, gdzie moją uwagę zwróciła komoda z oprawionymi w ramki zdjęciami. W żadnym z poprzednich pomieszczeń nie zauważyłam niczego tak… osobistego.
Podniosłam fotografię stojącą z tyłu. Grupa rozpromienionych dzieciaków z college’u pozowała na schodach przed budynkiem z czerwonej cegły. Na dole, w rogu, czarnymi równymi literami napisano: „Pierwszy rok”.
Wspomnienia. Znajomi. Nawet gdybym ukradła zdjęcie, nie miałabym żadnej z tych rzeczy. Żeby je mieć, musiałabym sama je zdobyć. Z dala od domu. Z dala od mamy.
Nagły dźwięk sprawił, że znieruchomiałam.
Odstawiłam ramkę i schowałam się za sofą. Skulona, rozwinęłam ulubioną broń. My, Questowie, nie przepadamy za pistoletami – są za głośne. Mama nosi nóż, a babcia – z tego, co opowiadała – miała kiedyś kolekcję strzykawek z działającymi błyskawicznie środkami usypiającymi, z których korzystała chętnie jak kucharz z przypraw w pięciogwiazdkowej restauracji.
Podejrzewam, że nie dałabym rady zatopić ostrza lub igły w ciele drugiego człowieka, więc zamiast tego nauczyłam się posługiwać swoją meteorką. To bransoletka inspirowana starożytną chińską bronią liúxīng chuí, której nazwę tłumaczy się jako „meteorytowy młot”. Łańcuch bez problemu owijam sobie wokół nadgarstka, a ciężki metalowy odważnik wielkości wiśni pasuje idealnie do magnetycznego pierścienia na środkowym palcu. Łatwiej przejść przez kontrolę bezpieczeństwa z bransoletką niż z nożami, a w moich rękach jest ona równie skuteczna – jeśli nie zabójcza.
Ciche tuptanie rozlegało się coraz bliżej.
I to by było na tyle w kwestii braku ochrony.
Cofnęłam się, gotowa owinąć łańcuch wokół czyjejś szyi, po czym prychnęłam rozbawiona. Na sofę wskoczyła przepiękna kotka. Syjamska, z piaskowym futerkiem, wyglądała, jakby upaćkała sobie łapki i pyszczek w popiele. Spojrzała na mnie jasnoniebieskimi ślepiami, zamrugała, zeskoczyła na dywan i mrucząc, otarła się o moje kostki.
Owinęłam bransoletę z powrotem wokół nadgarstka i podrapałam zwierzę za uszami. Kotka miauknęła i przewróciła się na plecy. Ewidentnie nic lepszego jej dzisiaj nie spotkało.
Kiedy byłam mała, a mama miała akurat dłuższe zlecenie, oglądałam, jeden za drugim, vlogi z adoptowanymi zwierzakami. Dopiero dużo później zrozumiałam, że żaden człowiek, w którego żyłach nie płynie krew Questów, nigdy nie postawi stopy w naszym domu. To samo tyczyło się zwierząt.
Koty syjamskie cieszą się popularnością, bo są przepiękne, ale samotne nie czują się dobrze. Pozbawione towarzystwa bardzo często przedwcześnie umierają. Odniosłam wrażenie, że właściciel domu niespecjalnie przejmował się tym, czy jego pupilka ma przyjaciela.
Ruszyłam dalej, a kocica podreptała za mną, machając wesoło ogonem. Spróbowałam ją odpędzić. Była słodka, ale mój plan nie uwzględniał kociego pomocnika. Skręciłam za róg i rzuciłam się biegiem przed siebie. Drzwi francuskie oddzielały ten korytarz od następnego. Zamknęłam je, zanim kotka zdążyła przejść za mną. Miauknęła cicho, łamiąc mi serce, po czym czmychnęła w swoją stronę.
Kiedy zniknęła, otworzyłam drzwi z powrotem, żeby przechodząca tędy ochrona nie zauważyła różnicy.
Mapa w mojej głowie poprowadziła mnie do pokoju z odsłoniętym oknem. Kenijskie gwiazdy i księżyc rzucały akurat tyle światła, żebym zobaczyła, jak bez wyrazu urządzono to wnętrze. Estetyczne meble. Gustowny obraz na ścianie. Łóżko, w którym nikt nie spał. Kolejna sypialnia dla duchów.
Na stoliku w rogu pomieszczenia stała tylko jedna waza.
Porcelana z okresu panowania cesarza Qianlonga, mniej więcej 1740 rok. Szacowana wartość – nieistotna. Liczyła się tylko kwota, którą nasz klient zaoferował za wyniesienie jej ze zbiorów rywala i dołączenie do jego własnej kolekcji. Jeszcze tydzień temu waza stała na wystawie w prywatnej galerii w drugim skrzydle posiadłości.
A potem mama zaczęła pracować tu jako pokojówka.
Nazywała to „układanką”. Przemycała replikę kawałek po kawałku i składała ją na miejscu. Dla kogoś tak utalentowanego jak ona podmiana autentyku na fałszywkę była dziecinnie prosta. Niestety, właściciel – całkiem słusznie – bał się kradzieży. Codziennie przed wyjściem ochrona przeszukiwała personel. Mama mogła przenosić wazę z pokoju do pokoju, ale nie miała jak jej wynieść.
To było moje zadanie.
Wyciągnęłam walizkę zostawioną przez mamę pod łóżkiem. Wyściełane wnętrze idealnie tłumiło wstrząsy. Dobra rada: jeśli nie dasz rady zgarnąć łupu w stanie nienaruszonym, nie zawracaj sobie nim głowy.
Kiedy podniosłam wazę, w środku coś zadzwoniło. Przechyliłam ją i na dłoń wysunął mi się sznur diamentów. Mama miała już tyle bransoletek tenisowych, że gdyby włożyła je wszystkie, byłoby ją widać z Marsa. Ale gdybym zapytała: „Dlaczego?”, odpowiedziałaby pewnie: „A dlaczego nie?”.
Z boku walizki znalazłam laserowy wskaźnik. Wycelowałam promień w czujnik ruchu na oknie. Ciekawostka: większość czujników można oszukać zwykłym wskaźnikiem za piątaka z internetu. Zabezpieczenia wykrywają ruch tylko wtedy, gdy coś przetnie laser. Dopilnowałam więc, żeby nie mieli wątpliwości, że wszystko działa; celując w czujnik promieniem, jednocześnie wyślizgnęłam się na zewnątrz. Proste rozwiązania są z reguły najlepsze. Już trudniej byłoby, gdyby po prostu zabili okna gwoździami. Trochę trudniej.
Po niecałych sześćdziesięciu sekundach siedziałam na zewnętrznym parapecie jak Spider-Girl. Ścisnęłam walizkę udami i już miałam zasuwać okno, kiedy coś wpadło do pokoju.
Coś, co za wszelką cenę chciało uciec.
Kotka minęła mnie w locie i wyskoczyła prosto na trawnik. Wylądowała jak… no, jak kot. Jezu, całe szczęście, że wskaźnik nadal miałam wycelowany w czujnik, bo inaczej nie byłoby mi do śmiechu.
Miaucząc nieustannie, błagała, żebym zeszła na dół i się z nią pobawiła. Uparta z niej sztuka, co do tego nie miałam wątpliwości.
Zabrałam laser, zamknęłam okno i przeszłam po ścianie do kamery wychodzącej na trawnik. Miałam dziesięć sekund, żeby ją zatrzymać. Nie było czasu na nic finezyjnego. Wyrwałam dłuższy z dwóch przewodów wychodzących z ceglanego muru. Kamera zamarła w połowie obrotu i miała tak zostać, dopóki ktoś jej nie naprawi. Jeśli dobrze pójdzie, mnie już tu wtedy nie będzie.
Kotka darła się wniebogłosy.
– Okej, idę – rzuciłam.
Gadałam z kotem, brawo. Ale ponieważ kamera nadawała tylko obraz – mama zdobyła numer seryjny, więc wcześniej sprawdziłyśmy specyfikację – nikt mnie nie słyszał.
Zeskoczyłam na ziemię. Kotka znowu otarła mi się o nogi. Jak mogłam jej się oprzeć? Przysięgam, że kiedy zgarnęłam ją wolną ręką, na chwilę wtuliła się w moją pierś.
Szybko dostałam się do traktorów ogrodowych czekających na poranną zmianę. Niewielki schowek pod fotelem kierowcy, tuż nad silnikiem i za workami z nawozem, miał mi służyć przez co najmniej kilka najbliższych godzin za apartament.
Spojrzałam na horyzont, gdzie falująca trawa sawanny i wysokie drzewa spotykały się z rozgwieżdżonym niebem. W chwilach takich jak te rozumiałam, dlaczego kolejne trzy pokolenia mojej rodziny kochały naszą wędrowną profesję.
Ale nie zawsze tak to wyglądało.
– Wiesz, że nie mogę cię ze sobą zabrać – powiedziałam, a kotka zamruczała delikatnie, kiedy pogłaskałam ją nad ogonem. – Przynajmniej masz ładny widok, co?
Miauknęła i może traciłam rozum, ale zabrzmiało to jak kocie: „Serio?”. Odstawiłam ją na ziemię i odepchnęłam worki, po czym wcisnęłam się do kryjówki, przytulając walizkę do piersi. Śmierdziało benzyną i pleśnią. Dobra, niech będzie. Mama kazałaby mi pomyśleć o nowym laptopie. Warkoczykach za pięćset dolarów. Wykonanych na zamówienie trampkach, w których zobaczy mnie tylko ona i ciocia.
Ułożyłam nawóz na miejscu, ale kotka prześlizgnęła się między dwoma workami. Umościła się na walizce, mrucząc i miaucząc.
– Ciebie też mam ukraść?
Polizała mnie po policzku. No dobra, niech zostanie. Na chwilę. Zastanawiałam się, po jakim czasie jej właściciel zauważyłby, gdybym f a k t y c z n i e ją ukradła.
Z miejsca, w którym się ukryłam, dostrzegłam błysk światła. Nie… dwa? Ktoś chodził po trawniku. Szybko… czy coś uruchomiło alarm? Zauważyli kamerę?
Kotka zamruczała jak elektryczny wiatrak. Chciałam ją uciszyć, ale niby jak ucisza się kota?
Znowu sięgnęłam po bransoletkę. Wydawało mi się, że idą w moją stronę. Jak, do cholery, miałam się stąd wydostać na tyle szybko, żeby im prysnąć? Kurde.
– Nala… – Mężczyzna zakląskał. W słoiku zabrzęczały jakieś chrupki. – Gdzie jesteś, ty mała paskudo?
Kurde, kurdeee…
Spróbowałam wypchnąć Nalę, ale ta za każdym razem wskakiwała na walizkę, cały czas m i a u c z ą c.
I wtedy przypomniałam sobie jeszcze jedną informację na temat kotów syjamskich. Była to najgłośniejsza rasa.
– Słyszę ją – odezwał się drugi głos. – Jak niby uciekła?
Ten pierwszy prychnął.
– Pojęcia nie mam. Głupi sierściuch zawsze chce uciec. Dopóki szef nie wróci, posiedzi sobie w szafie.
Siłą woli próbowałam zmusić Nalę, żeby była cicho. Dlaczego po prostu nie uciekła, kiedy wyskoczyła przez okno? Mogła być już daleko stąd. Na myśl o tym, że zamkną ją w szafie, przerażoną, na nie wiadomo ile dni czy tygodni, poczułam wyrzuty sumienia. Gdyby tylko była cicho, zabrałabym ją ze sobą. Chrzanić to, co mówiła mama.
Ale ona nie chciała siedzieć cicho.
A oni byli coraz bliżej.
Przepraszam, Nala. Wykręciłam rękę, żeby sięgnąć do tylnej kieszeni po wskaźnik. Przejechałam laserem po walizce, a kotka natychmiast wbiła wzrok w promień. Jej mięśnie zesztywniały. Kocie odruchy zostały aktywowane. Na ułamek sekundy mężczyźni zwrócili latarki w drugą stronę. Czując się o wiele gorzej, niż przypuszczałam, skierowałam laser na ścianę posiadłości. Nala wystrzeliła do przodu i popędziła przez trawę w stronę świecącego punktu. Prosto do ludzi, którzy jej szukali.
– Mam ją!
Noc rozdarło desperackie syczenie kotki. Walczyła z całych sił, ale już przegrała.
Światła latarek zniknęły. Podobnie jak wszystko inne. Słyszałam tylko swój stłumiony oddech.
Nienawidziłam się za to, co jej zrobiłam. Ale powinna wiedzieć, że nikomu nie wolno ufać.ROZDZIAŁ DRUGI
Po każdej robocie mama nigdy nie pyta: „Nic ci nie jest, Ross?”, tylko zawsze: „Masz to?”.
Wytoczyłam się z traktora i wylądowałam prosto u jej stóp. Pomijam fakt, że przez ostatnie pół godziny od odpalenia silnika o mało nie umarłam z przegrzania i prawie udusiłam się spalinami. Nic mi nie było. Jeśli żyłam i byłam z nią, nic mi nie było. Liczył się tylko łup.
– Moja córeczka taka zdolna i w ogóle – powiedziała mama, otwierając walizkę i przyglądając się zdobyczy. W kombinezonie ogrodnika wyglądała kompletnie jak nie ona, nawet kiedy wsunęła sobie na nadgarstek nową bransoletkę. Zwykle nosiła się jak typowa laska z tropików.
Westchnęła, patrząc, jak brylanty tańczą w świetle porannego słońca. To muszę przyznać – diamenty jej pasowały. Miała urodę prawdziwej gwiazdy. Przedłużane włosy i gustowne doczepiane rzęsy. Szerokie biodra i wcięcie w talii, które uwielbiała podkreślać, były całkowitym przeciwieństwem mojej szczupłej sylwetki. Jej styl robił wrażenie. Nie paradowała w futrach i szpilkach, ale jeśli tylko przebywałyśmy w miejscu, w którym mogła błysnąć, zawsze wszyscy się za nią oglądali.
Stąd miłość do diamentów. I wszystkiego, co sprawiało, że błyszczała jeszcze bardziej.
Ucałowała mnie szybko w czoło. Pachniała skoszoną trawą i benzyną, ale ja pewnie śmierdziałam gorzej.
– Zdolna jak mama – odpowiedziałam, bo wiedziałam, że lubi, kiedy tak mówię. Wskoczyłam za kierownicę i zrobiłam jej miejsce. Zadowolona i uśmiechnięta, prawdopodobnie bardziej z powodu komplementu niż udanego skoku, uruchomiła traktor. Ruszyłyśmy w stronę granicy posiadłości, gdzie czekały na nas jeep, woda i klimatyzacja. Od tej ostatniej aż zachciało mi się płakać.
Przycisnęłam czoło do wywietrznika w aucie.
– Następnym razem możemy jechać w jakieś chłodniejsze miejsce. – Mama zauważyła, jak modlę się do zimnego powietrza płynącego z deski rozdzielczej jeepa. – Może południowa Argentyna. Albo Alpy, co?
– Przecież dosłownie przed chwilą skończyłyśmy. Nie wspominając o Boschertach.
Słyszałam, że nie spodobały im się nasze ostatnie wyczyny w Danii i we Włoszech, którymi naruszyłyśmy ich nieoficjalne panowanie w Europie. W świecie rodzinnych złodziejskich imperiów prym mogła wieść tylko jedna dynastia. Okej, jedna na kontynent.
Zmusiłam się, żeby się oprzeć, wyjęłam ładowarkę i podłączyłam rozładowany telefon. Mama zerknęła na mnie z dezaprobatą. Rozmawiałyśmy, więc powinnam poświęcić jej całą swoją uwagę.
– Całe szczęście, że prędzej dam się złapać na kradzieży sztucznej biżuterii niż na przejmowaniu się tym, co pomyślą Boschertowie. – Uniosła perfekcyjnie wyregulowaną brew, więc potaknęłam tylko, tak jak tego oczekiwała.
Do głowy przyszedł mi pewien pomysł.
– To znaczy, jeśli chcesz, żebyśmy miały więcej zleceń w Europie, pewnie dobrze by było, gdyby ktoś się tam rozeznał. Może gdybym poszła na chwilę do szkoły, pod przykrywką, to byłaby dobra okazja?
Wstrzymałam oddech. Pewnie istniał bardziej subtelny sposób na powrót do tematu mojego wyjazdu. Nigdy w życiu nie pojechałam nigdzie bez mamy albo cioci, a byłam już w wielu miejscach. Kiedy parę miesięcy temu skończyłam siedemnaście lat – czyli tyle, ile dzieciaki na Bahamach mają na koniec szkoły – myślałam, że zacznie być mniej… no wiecie.
– Hm… może nie. – Mama nie odrywała wzroku od pustej drogi i pokrytej trawą sawanny. Czekałam na rozwinięcie. Powód, cokolwiek. Zamiast tego dodała: – Kiedy wrócimy, poobijamy się i cały tydzień pooglądamy jakieś badziewia, co, córeczko?
Zmusiłam się do uśmiechu.
– Brzmi fajnie.
Usatysfakcjonowana włączyła muzykę z telefonu i podgłośniła. Mój ekran rozbłysnął. Mail. Obóz.
Odsunęłam się z telefonem od mamy i odczytałam wiadomość.
Droga Rosalyn,
dziękujemy za zgłoszenie na nasz letni obóz gimnastyczny dla zaawansowanych. Z przyjemnością chcemy zaprosić Cię na drugi turnus (w dniach od 1 do 28 lipca). Jeśli nie jest za późno, mamy też jedno wolne miejsce w pierwszym terminie (od 2 do 29 czerwca). Jako organizatorzy jednego z najlepszych kursów w kraju co roku przyciągamy dziesiątki utalentowanych sportowców, którzy chcą poznać nowych kolegów i koleżanki. Mamy nadzieję, że razem z nami weźmiesz udział w tym wyjątkowym wydarzeniu.
Dalej podano informacje na temat zakwaterowania i opłat oraz dane kontaktowe. Im dłużej czytałam, tym trudniej było mi zachować spokój. Fejkowe świadectwa i podrobione wyniki zawodów naprawdę zadziałały. Mogłam tam być za… niecały tydzień, jeśli tylko chciałam. Dzisiaj był dwudziesty szósty maja.
Nala powinna była uciec strażnikom, kiedy miała okazję. Teraz została uwięziona. Nie zamierzałam popełnić tego samego błędu.
Odpisałam:
Bardzo chętnie!
Mama rapowała do słów z rozkręconych na maksa głośników i szturchnęła mnie, żebym do niej dołączyła. Jak zwykle zacisnęłam usta i udawałam, że nie chcę. Przy zwrotce o lodzie na nadgarstku potrząsnęła nową bransoletką, na co parsknęłam śmiechem. Na zewnątrz wszystko było tak samo. Ten sam haj, co po każdym skoku. Ta sama ja i ona. Ale to nie mogło trwać w nieskończoność. Czułam się, jakbym pod jej nosem przestawiła swoje życie na inne tory, a ona tego nie zauważyła.
Przescrollowałam skrzynkę odbiorczą. Gdzie była wiadomość, którą dostałam, zanim napisała do mnie mama? Dziwne. Jeśli to nie był mój prywatny mail…
Czarna skrzynka. Tak nasza rodzina przyjmowała zlecenia. Dostępna tylko z poziomu deep webu, w stu procentach niehakowalna i nienamierzalna – tak przynajmniej wytłumaczyła mi to mama, kiedy miałam osiem lat. Trzeba było znać hasło, żeby w ogóle wysłać na nią maila. Nigdy nie dostawałam powiadomień z czarnej skrzynki. To powinno być niemożliwe.
Wpisałam kolejno pięć haseł dostępu.
Wiadomość wciąż tam była. Nieotwarta. Mama pewnie jeszcze nie sprawdziła poczty.
Serce podeszło mi do gardła. Ktoś przysłał na tę skrzynkę wiadomość tylko do mnie?
Witaj, Rosalyn Quest,
gratulujemy – zwróciłaś na siebie naszą uwagę. Zostałaś zaproszona do udziału w tegorocznym Złodziejskim Gambicie.
Turniej rozpocznie się za tydzień. Szacowany okres trwania to dwa tygodnie. Prosimy o kontakt w celu dopełnienia formalności.
OrganizatorzyROZDZIAŁ TRZECI
Złodziejski Gambit. Turniej. Nawet kilka dni później, już z powrotem w domu na Bahamach, kiedy to powinnam myśleć tylko o ucieczce na obóz, słowa zaproszenia grzechotały mi w głowie jak kości do gry.
Tak mi się wydawało, bo nigdy nie grałam w kości. Rodzinne wieczory z planszówkami straciły swój urok, kiedy mama oznajmiła, że nie zamierza przestać oszukiwać.
To wystarczyło, żebym nie mogła skoncentrować się na treningu. Siedziałam w salce od ponad godziny, próbując bezbłędnie przeskoczyć z jednego pudła o szerokości trzydziestu centymetrów do drugiego ustawionego dwieście dziesięć centymetrów dalej. W zeszłym miesiącu ustanowiłam swój życiowy rekord – sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów. Chwilę potem mama powiedziała, że ona w moim wieku skakała dwieście dwadzieścia pięć.
Balansując, zgięłam kolana i spróbowałam jeszcze raz. Kiedy tylko oderwałam stopy od pudła, wiedziałam, że nic z tego. Za mały rozpęd. Przód stopy ześlizgnął się z krawędzi, a grawitacja złapała mnie, zanim sama zdążyłam się złapać. Spadłam na maty.
Sapnęłam, zdmuchując jeden z warkoczyków z twarzy. Nade mną pojawił się cień. Ciocia Jaya patrzyła na mnie z góry z rękami wspartymi na biodrach. Co z tego, że była siedemlat młodsza od mamy, skoro i tak wyglądała praktycznie jak ona. Gdybym zmrużyła oczy, mogłabym pomyśleć, że to mama marszczy brwi i zaciska usta – była to charakterystyczna mina Questów.
– Co z tobą? – Nie wyciągnęła ręki. W tej rodzinie nikt do nikogo nie wyciągał ręki. – To te głupie buciska. Potykasz się o nie.
Spojrzałam na trampki, które wybrałam na dzisiaj. Zrobione na zamówienie białe conversy z setkami drobnych złotych liści, które drobiazgowo wyhaftowano na materiale, wymalowano na gumowej krawędzi i wycięto na podeszwach. Do tego błyszczące złote sznurówki. Były przepiękne. Ciocia ewidentnie się nie znała.
– To mnie obraża, ciociu. A najbardziej obraża mnie myśl, że kupiłabym coś, w czym nie mogłabym się ruszać. – Przecież nie zbierałam czółenek ani butów na platformie. Personalizowane trampki idealnie nadawały się do treningu.
– To co się w takim razie dzieje? No, powiedz cioci, co ci w głowie siedzi. – Celowo powiedziała to tak, jakby była poirytowana, że w ogóle musi pytać. Sprawianie wrażenia, że jest za fajna, żeby w ogóle o czymkolwiek rozmawiać, należało do jej standardowych zagrywek. Była przy mnie zawsze, kiedy jej potrzebowałam. Znała mnie na tyle dobrze, że wiedziała, że wiadomość o treści „Co tam? ” tak naprawdę znaczyła, że chcę pogadać. Na wyspie tak dzikiej, że ludzie otwierali sklepy spożywcze w swoich dużych pokojach, a na drodze przez cały dzień dało się naliczyć więcej dzików niż aut, osób do rozmowy – innych niż moja mama – nie było zbyt wiele.
Kiedy nasz prywatny samolot wylądował, ciocia już na nas czekała.
– Czy słyszałaś kiedyś o czymś takim jak Złodziejski Gambit? – Wypowiedziane po raz pierwszy na głos słowa, podobnie jak sam pomysł, zabrzmiały dziwnie. Turniej dla złodziei? Złodzieje nie zbierają się w jednym miejscu, a już na pewno nie po to, żeby w coś razem pograć. To praktycznie prawo natury.
Ciocia zesztywniała, jakby czekała na cios w brzuch.
Czyli słyszała.
Usiadłam, wspierając się na dłoniach.
– Organizacja wysłała ci zaproszenie?
– W zeszłym tygodniu. Kto powiedział, że to jakaś organizacja? Wiesz, kim są?
– Co odpisałaś? Odpowiedziałaś? – Ciocia kompletnie zignorowała moje pytania.
Zmarszczyłam nos.
– Nie jestem taka głupia, żeby odpowiadać na dziwne wiadomości z czarnej skrzynki. Skasowałam maila, jak tylko go przeczytałam.
Odprężyła się. Cios nie nadszedł.
– To dobrze.
– Moja kolej. Co to niby za organizacja i dlaczego ty o nich wiesz, a ja nie?
Sprężynką skoczyłam na nogi. Ciocia, mama i ja byłyśmy mniej więcej tego samego wzrostu, więc mogłam spojrzeć jej w oczy. Jeśli wcześniej byłam ciekawa, teraz musiałam wiedzieć. W tej rodzinie podobno miało nie być żadnych tajemnic.
Ciocia cmoknęła, grając na czas.
– To zwykła banda bogatych palantów z kompleksem władzy, która organizuje Gambit raz do roku czy jakoś tak. J a w i e m tyle.
O n a wie tyle. Czy chciała powiedzieć, że mama mogła wiedzieć więcej?
Przez to, że unikała mojego wzroku, doszłam do wniosku, że celowo nikt nie podejmował tego tematu wcześniej. A to z kolei oznaczało, że dowiedzenie się czegoś o tej organizacji będzie prawdziwą męczarnią. Spróbowałam z innej strony.
– A ten Gambit to…?
Przez chwilę wydawało mi się, że faktycznie mi nie powie.
– To zawody, zawody dla złodziei. Coś w stylu prywatnego… nielegalnego teleturnieju. – Odgarnęła warkoczyki i wyjęła parę kajdanek ze skrzyni wyładowanej rozmaitymi zamkami treningowymi.
Podeszłam do niej.
– Wstrzymałaś oddech, bo mogłabym wziąć udział w nielegalnym turnieju organizowanym przez tajny klub dla bogaczy?
– Powiedziałam coś w stylu teleturnieju. To nie są Milionerzy dla złodziei. – Wyjęła wsuwkę z włosów i zaczęła otwierać kajdanki. – Z tego, co słyszałam, ktoś zawsze wychodzi pokiereszowany. Jeśli w ogóle stamtąd wyjdzie. – Kajdanki się otworzyły. Gestem kazała mi wyciągnąć dłonie. Wyciągnęłam je odruchowo, a ona zapięła jedną z obręczy na moim nadgarstku.
– To po co ktokolwiek się w to bawi? Zabójcza kasa, co? – Złodzieje nigdy nie robią nic za darmo.
– Raczej zabójcza nagroda. – Ciocia obróciła mnie i zatrzasnęła kolejną obręcz, krępując mi ręce za plecami. Instynktownie przeskoczyłam przez kajdanki i wyłowiłam własną wsuwkę spomiędzy warkoczyków. Miałam ich tam tyle, że wystarczyłoby na zbudowanie małego zamku. – Zwycięzca podobno… – ciągnęła ciocia – …dostaje życzenie.
Przechyliłam głowę.
– Życzenie? Jak ze spadającą gwiazdą? Że zobaczysz i pomyślisz?
– Spadające gwiazdy nie spełniają życzeń. Ale pieniądze tak. – Pstryknęła mi palcami przed twarzą. – Skup się.
Racja. Kajdanki. Wsunęłam czubek spinki do środka i wyczułam mechanizm zamka.
Ciocia zmarszczyła czoło.
– Łatwiej byłoby ci bez spinki…
– Nie złamiesz mi kciuka, ciociu. – Pierwsza obręcz otworzyła się z kliknięciem i bez potrzeby łamania czegokolwiek. Od dawna próbowała namówić mnie na trening wybijania kości ze stawów. Tej granicy wolałam nie przekraczać.
– Boli tylko pierwsze kilka razy – nalegała. Otworzyłam drugi zamek i rzuciłam kajdanki na stół. Przyjrzała mi się badawczo. – Nie powiedziałaś mamie o zaproszeniu, prawda?
W jej pytaniu kryło się niewypowiedziane „dlaczego”. Próbując je zignorować, zaczęłam ustawiać pudła do kolejnego skoku.
– Jest zajęta – odparłam. – Następny skok i tak dalej. No wiesz.
A ja za kilka dni planuję się zawinąć… Nawet jeśli ten złodziejski turniej wydawał się ciekawy, nie chciałam, żeby zaprzątał moją uwagę, podobnie jak cokolwiek, w co mogłaby chcieć wciągnąć mnie mama. Na zawodach dla półświatka nie poznam zbyt wielu przyjaciół, zwłaszcza wśród zawodowych kanciarzy.
– Mhmm… – Ciocia może i znała mnie doskonale, ale ja też doskonale znałam ją. W wolnym tłumaczeniu: „Spróbuj jeszcze raz”.
Westchnęłam i zamiast wskoczyć z powrotem na pudło, usiadłam. W salce walały się wszelkiego rodzaju przyrządy do ćwiczeń. Sejfy, tarcze do gry, manekiny do zakładania chwytów i duszenia, całe skrzynie z linami zawiązanymi w różne węzły do rozplątania. Nie było to jedyne pomieszczenie, które sugerowało, czym zajmuje się moja rodzina. W całym domu stały trofea ze skoków wykonywanych przez dziesięciolecia na różnych kontynentach. Kiedy skończyłam pięć lat, znałam już wszystkie historie. Dziadek zwinął tę książkę z Biblioteki Kongresu. Tę martwą naturę przechowywano w magazynach Luwru, dopóki nie pojawiła się tam ciotka mamy, Sara. Monety w misce na klucze? Ciocia wyjęła je z kieszeni szefa sztabu prezydenta Ugandy. Dom pełen był malutkich pamiątek, z których wiele pochodziło z czasów, kiedy mieszkała tu również reszta rodziny. Jeszcze zanim mama wdała się w tę słynną kłótnię – nadal nikt mi nie wyjaśnił, o co chodziło – i nawet jej rodzice zdecydowali, że nie chcą mieć z nią nic wspólnego. Od tamtej pory pilnowali tylko, żeby nie brać tych samych zleceń. Mogłabym powiedzieć, że trofea ukryto na widoku, gdyby tylko było przed kim je chować.
Cały ten przeklęty dom stanowił raj dla złodziei. Przypomnienie, po co się urodziłam. Robota i rodzina – tylko dla nich powinnam żyć.
Ale na pamiątkach i łupach się nie kończyło.
Na lodówce i w szafkach co tydzień pojawiały się nowe kłódki, które trzeba było otwierać. Ginęły klucze od auta, więc jeśli ktoś chciał gdzieś pojechać, musiał odpalić samochód z kabla. Nie wspominając o tym, ile razy mama zakładała mi nowy pin na wszystkie urządzenia, a mogłam go zdobyć tylko w jeden sposób – przez wykradzenie go jej. Życie na wyspie bez telefonu samo w sobie oznaczało piekło. Mama powtarzała, że nasza rodzina żyła tak, bo tak wygląda wolność. Żadnych granic. Zabawa. No i pewnie, zlecenia takie były. Ale poza tym…
Nie mogłam spędzić kolejnego roku sama, odizolowana od wszystkich. Zaufanie ludziom z branży, spoza rodziny, nie wchodziło w grę. Opcje przedstawiały się tak: dać się zamknąć tutaj albo porzucić to życie i znaleźć normalnych przyjaciół. Oddałabym za to dreszczyk cotygodniowych skoków.
Pytanie cioci nadal wisiało w powietrzu. Dlaczego nie powiedziałam mamie?
Wzruszyłam ramionami, bawiąc się końcem warkoczyka.
– Co gdybym chciała zrobić sobie przerwę od całego tego złodziejowania?
– Może jest coś, co chciałabyś porobić w trakcie takiej przerwy – podsunęła delikatnie. Jakby mówiąc odpowiednim tonem, miała wydobyć ze mnie prawdę.
Skrzyżowałam ręce. Sztuczka czy nie – działała. Coś w cioci, może fakt, że była młodsza od mamy, sprawiało, że nie bałam się jej tak bardzo. Może powinnam powiedzieć jej o planie ucieczki. Mogłabym przedstawić to tak, że na obozie nauczę się czegoś, z czego skorzystałybyśmy wszystkie. Żeby nie wyglądało, że jestem niewdzięcznicą i odrzucam wygodne, emocjonujące życie w rodzinie, w której miałam szczęście się urodzić. Mogłaby mi pomóc pogadać na ten temat z mamą.
Rozmyślania przerwało klapanie sandałów w korytarzu. No tak, mama zawsze słuchała. Przynajmniej dopóki mieszkałyśmy w tym samym domu. Wyrzuciłam z siebie najlepszą odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy:
– Nie potrzebuję niczego poza rodziną. Co by mi bez nas zostało?
– Nuda? Bieda? Konieczność życia poza rajską wyspą? – Mama weszła do pokoju ubrana zgodnie z ostatnim krzykiem karaibskiej mody: dżinsy z wysokim stanem i czerwony top bez ramion. Skończyła wystukiwać coś na telefonie, zanim zaszczyciła nas swoją pełną uwagą. – O czym rozmawiają moje dzieciaczki? Macie koszmary?
Wstrzymałam oddech. Na szczęście nie zanosiło się na to, żeby ciocia miała się wygadać o moim zaproszeniu do Gambitu. Na widok zaciśniętej pięści i zmrużonych oczu uznałam, że w ogóle o tym nie myślała.
– Przestań nazywać mnie swoim dzieckiem! Masz jedną córkę i nie jestem nią ja.
– Ooo… – Mama zacmokała. – Laleczka tupie nóżką. – Uszczypnęła ciocię w policzek, zanim ta odtrąciła jej rękę.
Podobno w dzieciństwie mama uważała swoją siostrę za prawdziwą lalkę. Kiedy ciocia miała pięć lat, mama – wtedy lat dwanaście – wmówiła jej, że jest lalką, a nie dziewczynką. Dwadzieścia siedem lat później nadal się z nią drażniła.
Ciocia zacisnęła szczęki. Wypadła z pomieszczenia.
– Nie powinnaś jej tak dokuczać – powiedziałam. – Naprawdę ją to wkurza.
Mama prychnęła i pstryknęła palcami.
– Nie masz siostry, nie zrozumiesz.
Zabolało. Nie miałam ani przyjaciół, ani taty, ani rodzeństwa. Co najmniej dwie z tych rzeczy były jej winą.
Zdusiłam natychmiastowe wyrzuty sumienia, które pojawiły się wraz z ostatnią myślą. Nie powinnam mieć do niej pretensji za sytuację z tatą. Nigdy nie przepadała za byciem w związku – to chyba maks tego, co zdradziła mi na temat swojej seksualności – więc postanowiła poszukać dawcy spermy. Ale ze wszystkich ludzi na świecie musiała wybrać takiego, który zmarł kilka tygodni po oddaniu swojej pierwszej… eee… próbki. Kogoś, kogo nigdy nie zdołam już odszukać ani kto nigdy nie znajdzie mnie, próbując się dowiedzieć, co powstało z jego datku. Mama przysięgała, że dowiedziała się o jego śmierci dopiero w trzecim trymestrze, a ja wiedziałam, że w takiej sprawie by mnie nie okłamała. Mimo to była to jedna z rzeczy, które miałam z tyłu głowy, jeśli tylko potrzebowałam powodu, żeby się na nią wściec.
Spojrzała na stojące za mną pudła.
– Dwa dziesięć?
Poruszyłam się niespokojnie.
– Prawie.
Kiwnęła głową i stanęła przede mną. Mimo że byłyśmy już tego samego wzrostu, i tak wydawała się wyższa. Na tyle, żeby złapać mnie w jeden ze swoich niedźwiedzich uścisków, podnieść i okręcić tak samo jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Pachniała olejkiem kokosowym i przez chwilę naprawdę czułam się, jakbym znowu była mała. Może reagowałam jak pies Pawłowa, ale jej zapach i to, jak odgarniała mi warkoczyki za uszy, dodawały mi otuchy. Pewności. To moja mama. Jeśli naprawdę czegoś chciałam, powinnam móc po prostu ją… poprosić, co nie?
Zaschło mi w gardle. Ale i tak się odezwałam.
– Wiesz, że… Uniwersytet Stanowy Luizjany ma jeden z najlepszych programów gimnastycznych w Stanach? Założę się, że ich studenci na lajcie skaczą na dwa dziesięć.
Mama zesztywniała. Cofnęła się powoli.
Ciepłe spojrzenie mówiące „Mamusia cię kocha” zniknęło.
Niepotrzebnie się odzywałam.
– Proszę cię, Rossie… – jęknęła. Brzmiała tak, jakby była przede wszystkim poirytowana.
– Nie wiem, czemu to dla ciebie taki problem! – Nie odpuszczałam. – Mam siedemnaście lat. Wszyscy ludzie z wyspy w moim wieku zaraz pójdą na studia.
– Skąd wiesz?
– No tak, nie wiem, bo nikogo nie znam! – W mojej głowie odbijało się echem to, czego nasłuchałam się przez lata. „Nie, nie możesz iść do sąsiadów. Nie, nie możesz iść do szkoły. Innym rodzinom nie można ufać”.
Pewnie, spoko, rozumiem. Zdradzenie się z tym, że nasza rodzina utrzymuje się z kradzieży, albo nawet zaprzyjaźnienie się z mieszkańcami wyspy pewnie nie byłoby najmądrzejszym posunięciem. I już dawno nauczyłam się, żeby nie ufać nikomu, kto zajmował się tym samym co my. Ale jeślibym wyjechała, jeślibym się wtopiła w tłum w zupełnie innym kraju, jeślibym się pilnowała… Co mogło być tak niebezpiecznego w poznawaniu innych ludzi?
– Znasz mnóstwo osób – upierała się mama. – Mnie i Jayę, a do babci i dziadka zawsze możesz zadzwonić. Do cioci Sary też.
Czy ona zdawała sobie sprawę, jak niewielkie było to grono? Nie wspominając, że jako jedyna spośród tych osób byłam poniżej trzydziestki. Założyłam ręce na piersi.
– Oni się nie liczą. To tylko rodzina. To nie wystarczy…
Próbowałam ugryźć się w język, ale wymsknęło mi się, zanim dotarło do mnie, co powiedziałam. Spojrzałam na mamę. Z zaciśniętych warg wyczytałam, co tak naprawdę usłyszała. „Ty mi nie wystarczysz”.
– Nie chciałam…
Przycisnęła palec do ust. Zamknęłam się.
– Rosalyn – zaczęła. – Rodzina cię nie porzuca. Rodzina cię nie okłamuje. Rodzinie możesz zaufać. Zobacz, czym się zajmujemy. Każdy czegoś pragnie i często są to rzeczy, które należą do kogoś innego. Ludzie będą cię wykorzystywać, żeby dostać to, czego chcą. Ludzie, których będziesz miała za przyjaciół, którym będziesz ufać, złamią ci serce i pozwolą zdechnąć. Jesteś na to za mądra, córeczko. A jeśli nie, ja jestem na tyle mądra, żeby podjąć tę decyzję za ciebie. Bo cię kocham. Więc nie, nigdzie nie pojedziesz. Nie beze mnie. Koniec. Kropka.
To był koniec. Słowa zostały wyryte w kamieniu, wydano werdykt. Bez apelacji. Żadnego oświadczenia z mojej strony. Zgrzytnęłam zębami tak, że aż zabolało. Poczułam, jak wzbiera we mnie paląca wściekłość. Ale nie mogłam z tym nic zrobić – przecież nie zacznę rzucać czym popadnie.
Jeśli chciałam wybrać bramkę numer dwa pod tytułem: „Chrzanić to, czego ona chce, i tak to zrobię”, musiałam zachować spokój. Nie dać niczego po sobie poznać.
Nasze spojrzenia się spotkały. Czekała na odpowiedź. Zmusiłam się, żeby kiwnąć głową, a jej twarz pojaśniała; klasnęła uniesionymi pod brodę dłońmi i uśmiechnęła się, jakby kompletnie nic się nie stało.
– Grzeczna dziewczynka. No dobrze. Gdzie masz ten ładny czarny plecak ze złotymi suwakami, który ci dałam?
Zamarłam. Zaczęłam pakować do niego rzeczy na obóz. Czy już mnie przejrzała?
– Nie wiem, gdzieś jest. A co?
Zawahała się.
– Nie denerwuj się na mnie, ale musisz się spakować. Wpadło nam jedno pilne zlecenie. Lecimy dzisiaj.
– Dzisiaj? Dopiero wróciłyśmy! – Super, że nie znalazła plecaka, ale to też nie wróżyło nic dobrego. Wciągnięcie mnie w kolejne zlecenie kompletnie nie pasowało do moich planów.
– Spokojnie, córeczko, nie porywam cię na inny kontynent. To tylko Paradise Island. Dwa dni góra, lecimy i wracamy. Dropnę ci szczegóły, okej? – Mama ruszyła do drzwi, jakbym już się zgodziła.
– Ale ja… – zaczęłam. Odwróciła się i popatrzyła na mnie. – A co, jeśli mam coś do zrobienia?
Jej twarz pociemniała.
– Co mogłoby być ważniejsze od rodziny, Ross?
Nowe doświadczenia?
Przyjaźń?
Szansa, żeby się dowiedzieć, czy j e s t coś ważniejszego?
Żadna z tych odpowiedzi nie była poprawna. Powiedziała mi już, jak się sprawy mają. Moja rodzina, ona – tylko na nich mogłam liczyć. Nic innego nie miało znaczenia.
Zrozumiałam, dlaczego ciocia nie znosiła, kiedy mama nazywała ją „swoją małą laleczką”. Czasem wydawało mi się, że naprawdę nie żartowała. Zawsze traktowała nas jak zabawki, zawsze wiedziała, że z nami wygra.
Jeśli miałam wyjechać, może nadeszła moja kolej, żeby zabawić się jej kosztem. Do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Skoro musiałam pojechać na tę robotę, co by było, gdybym zniknęła w trakcie? Czy nie byłaby to ostatnia rzecz, której by się spodziewała?
Uśmiechnęłam się. Autentycznie i szczerze, a potem owinęłam ręce wokół jej talii.
– Nic nie jest ważniejsze od nas. – Przytuliłam się do niej.
Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym zaborczo odwzajemniła uścisk.
– Grzeczna dziewczynka. – Ścisnęła mnie trochę mocniej. – Pamiętaj, nie ma tam nic ani nikogo. A na pewno nikogo, komu tak naprawdę mogłabyś zaufać.ROZDZIAŁ CZWARTY
– Mapa i plan. – Obróciłam iPada w stronę mamy siedzącej po drugiej stronie stołu. Oderwała wzrok od nowego manicure’u, który zawdzięczała hotelowemu spa.
Byłyśmy na Paradise Island – wyspie, którą wyobraża sobie większość ludzi, kiedy myśli o Bahamach. Piętrzące się rafy koralowe, plaże z białego piasku, gdzie w szałasach sprzedaje się przekąski, cała masa zatok, w których cumują eleganckie jachty warte więcej pieniędzy niż to, co większość turystów biegających po wyspie zobaczy w ciągu tuzina żyć. Pod pokładem jednej z takich turbodrogich łodzi znajdował się nasz cel. Z apartamentu na dziesiątym piętrze miałyśmy idealny widok.
Mama kazała mi opracować drogę wejścia i wyjścia. Nie dlatego, że nie umiała zrobić tego sama. Powierzała mi to regularnie, odkąd skończyłam czternaście lat. Ćwiczenie pod presją, czy coś. Lubiłam myśleć, że wie, że jestem w tym najlepsza. Jeśli istniała osoba, która umiała wymyślić, jak wydostać się z każdego miejsca, to byłam to właśnie ja – Ross, jak mamę kocham, Quest.
Nie wiedziała tylko, że ten plan miał dwie części. Patrzyła na drogę, którą ona miała wejść na jacht i z niego zejść. Ja zamierzałam skorzystać z innej, żeby zwiać z powrotem na brzeg, a potem urządzić sobie wycieczkę w jedną stronę na lotnisko w Nassau i załapać się na samolot w stronę czegoś nowego.
Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wyglądać na choć minimalnie zadowoloną z siebie. Mama zaciągnęła mnie tutaj, bo byłam geniuszką od ucieczek, co wykorzystywałam właśnie po to, żeby jej uciec. Może któregoś dnia, kiedy pogodzi się z moim odejściem, wspomni o tym i będzie dumna z finezji, z jaką wykręciłam jej ten numer.
– Jacht ma dziewięćdziesiąt pięć metrów od rufy do dzioba. Cztery pokłady, nie wliczając maszynowni.
– Według dziennika pokładowego – wtrąciła mama – na pokładzie jest pięciu gości i piętnastoosobowa załoga. Przyjmijmy, że jest ich dwa razy tyle, dobrze, córeczko?
– Jasne, pewnie. – Jakbym już nie uwzględniła tego w obliczeniach. To jedna z zasad Questów: z czymkolwiek się mierzysz, licz to podwójnie. – Narysowałam najlepszą ścieżkę, żeby uniknąć kajut i przestrzeni dla gości. Od tyłu można podpłynąć motorówką, jest na to specjalne miejsce. Zostawimy zodiaca między tym obszarem a sterburtą, bo nie ma tu żadnych iluminatorów. Pójdziemy tędy: przez właz na pierwszym pokładzie, maszynownię i do ładowni. Wyznaczyłam dość szybką ścieżkę, więc powinnyśmy dać radę przenieść wszystko z powrotem na łódź w niecałe trzydzieści minut.
Droga była naprawdę bez zarzutu… prawie.
Mama zacisnęła usta.
– A co z planem awaryjnym? Nie udało ci się znaleźć innego dojścia, tak na wszelki wypadek?
Starałam się nie dać po sobie poznać, jak wali mi serce. Pochyliłam się, przerzuciłam kolejne plany, na których widniała dużo bardziej skomplikowana droga ucieczki, prowadząca przez kabiny wokół dzioba.
– Jest takie, ale za trudne. Pierwsza opcja powinna wystarczyć – wyjaśniłam.
– Na pewno? – Mama przeglądała schematy w poszukiwaniu czegoś, czego tam nie było. W każdym razie nie na tych planach.
– Jeśli chodzi o wyjścia, nigdy się nie mylę.
Z tym nie mogła się kłócić.
– Doskonale. – Wstała, a ja poczułam się, jakby znowu patrzyła na mnie z góry. – Ruszamy o zachodzie słońca.
*
Woda była atramentowo czarna.
Pędząc przez toń, czułam się, jakbym szybowała po powierzchni cienia, prosto ku rozgwieżdżonemu horyzontowi.
Tylko co z tego, skoro najpierw miałam robotę do wykonania.
Jacht był niemal niewidzialny, połyskująca czernią łódź zamarła w równie mrocznej scenerii. Nasz zodiac podskakiwał na falach, a ja powtarzałam sobie wszystko w głowie. Przy odrobinie szczęścia wszyscy na pokładzie będą spać. Mama zajmie się wynoszeniem łupów w workach, a ja będę ładować kolejne partie. Nieszczególnie wymagające zadanie, ale wszystko było na ostatnią chwilę, a poza tym nie ze wszystkiego trzeba robić aferę, jak mawiała ciocia.
Kasa była naprawdę łatwa. Trudniejsza do zdobycia miała okazać się moja premia.
Byłam tak podekscytowana, że aż trzęsły mi się ręce. Moje trampki – cała paleta oceanicznych błękitów z abstrakcyjnie spienionymi falami i koralowo zielonymi sznurówkami – podskakiwały na pokładzie łodzi. Zacisnęłam i rozprostowałam palce. Na ten widok mama oderwała wzrok od oceanu.
– Nie mów, że się stresujesz, córeczko – drażniła się ze mną. Nawet ubrana cała na czarno, z włosami związanymi w praktyczny kucyk, niemal niewidoczna w mrokach nocy, jakimś cudem wyglądała dziesięć razy lepiej ode mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Ekscytuję.
Odpowiedziała uśmiechem i ścisnęła mnie za udo.
– Wygrywanie jest ekscytujące.
Nie miała pojęcia jak bardzo.
Jakieś trzydzieści metrów od celu mama zgasiła silnik. Przewiosłowałyśmy ostatni odcinek do rufy, z dala od okien, iluminatorów i świateł. Znaczna część łodzi była nieoświetlona. Spali.
Mama wspięła się na pierwszy pokład, a ja szłam tuż za nią. Wysunęłam się na prowadzenie, podążając niewidzialną ścieżką. Zachowywałam czujność, gotowa w każdej chwili rozwinąć meteorkę. Ale na jachcie panowała niemal nienaturalna cisza. Wydawał się pusty, choć wiedziałam, że wcale tak nie jest.
Kilka cichych skoków później znalazłyśmy się już w ładowni pod pokładem. Wpadające przez niewielki iluminator światło księżyca oświetlało drewniane skrzynie. Mama otworzyła wieko jednej z nich. W środku spoczywały wielowiekowe skarby wydobyte z dna oceanu. Złote dublony, kawałek steru ze starego okrętu, fragmenty glinianych naczyń, srebra, bransolety, zardzewiały sztylet. Nasi pechowi gospodarze działali w innej gałęzi branży – byli łowcami skarbów. Obrabiali wraki ze wszystkiego, na czym tylko mogli położyć łapy, czasem w zaledwie kilka dni po odkryciu skarbu. Co z tego, że ten należał teoretycznie do pierwszego znalazcy lub rządu, w zależności od tego, gdzie i jak daleko od brzegu go znaleziono. Interes był dochodowy (patrz: niezły jacht) i równie nielegalny jak to, co właśnie robiłyśmy.
Na ich nieszczęście konkurencja nie była zbyt zadowolona, że ktoś ją uprzedził. Zatrudniła nas w ostatniej chwili, żebyśmy wykradły już raz ukradziony skarb. Szacowałam, że po odliczeniu naszej działki i kosztów sprzedaży łupów na czarnym rynku raczej nie zbiją na tym majątku, ale domyśliłam się, że chodziło bardziej o wkurzenie rywali niż o pieniądze.
Mama złożyła ręce i pokazała na siebie – nasz niemy sygnał oznaczający: „Pakuj i idziemy”. Kiwnęłam głową i zaczęłam delikatnie układać srebra i dublony w jednym z wyściełanych worków, które przyniosłyśmy. Wypełniłyśmy go wspólnie, po czym mama przerzuciła pasek przez ramię i wyszła. Zabrałam się za drugą torbę. Ja miałam pakować, a ona nosić, dzięki czemu wszystko powinno pójść dwa razy szybciej. I dwa razy ciszej.
Moje serce przyspieszało wraz z każdym napełnionym workiem. Im mniej zostało nam do końca, tym bliżej byłam ucieczki. Rzeczywistość przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Palce swędziały mnie jak zwykle, kiedy miałam coś zwinąć. Ale tym razem nie chodziło o łup – miałam wykraść swoją przyszłość.
Szybko dotarłyśmy do ostatniej skrzyni. Według moich szacunków do jej opróżnienia potrzebowałyśmy trzech worków.
Nadszedł czas.
Mama wróciła po raz enty, a ja podałam jej pełną torbę. Biorąc od niej pusty worek, próbowałam z niczym się nie zdradzić, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na nią ostatni raz. Dla niej będzie to po prostu zdrada. Nawet jeśli wróciłabym tydzień później, dzień później, godzinę później, nawet gdyby próbowała zaciągnąć mnie z powrotem, na zawsze pozostanie to między nami. Ross uciekła. Ross porzuciła rodzinę. Ross uznała, że jej nie wystarczamy. Lada moment miałam przełamać swoje życie na dwie części: przed i po. Która okaże się lepsza?
Mama spojrzała mi w oczy, a ja odwróciłam wzrok. Zauważyła? Czy naprawdę potrafiła czytać mi w myślach? Zatrzyma mnie?
Nie zatrzymała. Tak jak poprzednio, wzięła worek i wyszła bezceremonialnie. Wraz z nią odeszła jej ostatnia szansa na złapanie mnie.
W tej samej sekundzie, kiedy zniknęła mi z oczu, zaczęłam działać. Ustawiłam wysyłkę napisanego wcześniej maila na za piętnaście minut, czyli mniej więcej wtedy, ile zajmie jej jeden kurs, a potem wyłączyłam telefon. Wiadomość była prosta:
Potrzebuję przerwy. Wrócę za kilka miesięcy, obiecuję.
Krótko, ale nie dała sobie tego powiedzieć. Potem, korzystając z zapamiętanych planów, przeszłam przez pogrążony w ciemności luk do niewielkiej wnęki, gdzie do ścian przykręcono metalowe regały. Wśród równo ułożonych kamizelek, apteczek i awaryjnego zaopatrzenia znalazłam to, czego szukałam, zgodnie z pobraną z sieci instrukcją dla załogi. Dmuchana tratwa ratunkowa z silnikiem na baterie.
Wodoszczelny właz z metalowym kołem pośrodku – uznany przez Międzynarodowy Komitet Bezpieczeństwa Morskiego za zbyt wąski i nienadający się do ewakuacji, i dlatego też usunięty ze wszystkich schematów wyjść ewakuacyjnych – tkwił zamknięty w ścianie. Chwyciłam tobołek z tratwą, po czym zakręciłam kołem, żeby odblokować drzwi. Te otworzyły się z piskiem. Na zewnątrz ciemne fale rozbijały się o burtę dwa metry w dole. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Teraz już z górki. Zapasowy silnik powinien wystarczyć, żebym dotarła z powrotem na brzeg. Właz wychodził na tę część jachtu, której nie było widać z łodzi mamy. Za dziesięć minut, kiedy zda sobie sprawę, że zniknęłam, będę daleko stąd, pochłonięta przez mrok.
Rzuciłam tratwę do wody. Teraz moja kolej.
Wystrzał przerwał ciszę. Zamarłam chwilę przed skokiem. Na pokładzie zadudniły kroki. Światła na zewnątrz obudziły się do życia. Razem z nimi obudzili się ludzie, którzy strzelali.
Mama! Ktoś ją znalazł?
Rzuciłam się biegiem do głównej ładowni, w stronę pędzących kroków i niebezpieczeństwa – i wtedy zobaczyłam, że mama schodzi po drabinie prowadzącej na dolny pokład.
Nie! Co ona, do cholery, robiła? Na dole nie było żadnego wyjścia, szła prosto w ślepy zaułek. Powinna pójść w tę stronę…
Nie wiedziała.