- W empik go
Złość piękności szkodzi - ebook
Złość piękności szkodzi - ebook
Weekendowy wyjazd we dwoje to doskonała okazja, by zbliżyć się do siebie i szeptać romantyczne słówka. Chyba że nagle pojawi się jeszcze ta druga…
Gdy redaktor Kordecki dostaje zaproszenie na otwarcie nowego hotelu, Zojka ma nadzieję, że zabierze ją ze sobą. Ale szef przygotował dla niej inne zadanie. Zazdrosna wyrusza do hotelu, by mieć Kordeckiego i jego towarzyszkę na oku, a przy okazji zrelaksować się w luksusowym spa. Tych troje pod jednym dachem to znak, że weekend wcale nie będzie spokojny…
Tymczasem aspirant Chochołek przygotowuje się, by stanąć na ślubnym kobiercu. Niestety, nie mieści się w żaden garnitur, więc musi zrzucić nadmiarowe kilogramy. Czy znany dietetyk przekona go, że trzy śniadania dziennie to jednak trochę za dużo?
Wybierz się na słoneczny urlop z Zojką!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-34-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zachodzące słońce ostatnimi promieniami muskało zdziczały ogród otaczający domek babuni Łyczakowej. Pomarańczowe światło leniwie przesączało się przez korony starych jabłoni, śliw i modrzewi, a cienie na trawniku wydłużały się, sięgając zniszczonych stopni ganku. Zojka Tuszyńska poruszyła się na ławce i westchnęła z zachwytem. Zachód słońca był taki piękny! Szczególnie gdy podziwiało się go z bliską osobą…
Dziewczyna zerknęła na siedzącego obok mężczyznę i zmarszczyła brwi.
Podziwiało, dobre sobie!
Redaktora Marcina Kordeckiego najwyraźniej nie interesowała złocista kula kryjąca się właśnie za horyzontem ani cienie tańczące po starannie przystrzyżonym trawniku. Nie dalej jak przed godziną cieszył się jak dziecko, że wykorzysta wieczorne światło i zrobi kilka fantastycznych zdjęć, a teraz? Ukryta w futerale lustrzanka spoczywała niedbale porzucona na parapecie okna, a mężczyzna przysunął sobie talerz z przekąskami i metodycznie wsuwał do ust jedną po drugiej. Koreczki z sera, oliwek, marynowanych cebulek i korniszonów, papryczki z nadzieniem twarożkowym z dodatkiem świeżo siekanych ziół, roladki z nadzieniem z szynki parmeńskiej znikały w ustach redaktora przy asyście aprobujących mruknięć. Dziewczyna zaklęła w duchu i mocno splotła dłonie na kolanach, by nie huknąć pięścią w blat stojącego obok stolika.
Cały romantyzm diabli wzięli!
I po cholerę tak się starała?
Przygotowanie przysmaków na ten wyjątkowy wieczór kosztowało ją sporo czasu i wysiłku. Najpierw przez długie godziny przeglądała przeróżne strony internetowe w poszukiwaniu smacznych, eleganckich i trudnych do spartaczenia przekąsek. Potem poszła na zakupy do miejscowych delikatesów, gdzie kuląc się pod obstrzałem morderczych spojrzeń obsługi, z trudem artykułowała nazwy potrzebnych składników. Co i tak okazało się daremnym trudem, bo uzyskała jedynie informację, że ostatni słoiczek kaparów przeterminował się w 2014 roku i po dziś dzień stoi na specjalnym regale ze starymi towarami, ponieważ nie chce się do niego przyznać żaden producent. Czy klientka miałaby ochotę go kupić? Podobno wino im starsze, tym lepsze. Może z kaparami jest podobnie?
Tego Zojka sprawdzać nie zamierzała. Przemknęła przez sklep jak huragan, na oślep zgarniając do koszyka artykuły spożywcze, po czym wróciła do domku na wzgórzu i sięgnęła po wiszący na gwoździu przy piecu kwiecisty fartuszek. Tu następowała najtrudniejsza część kulinarnego planu. W kwestii jedzenia Zojka była minimalistką. Owszem, lubiła dobrze zjeść, ale tylko wtedy, gdy smaczne jedzenie podsuwano jej pod nos. W domku na wzgórzu sprawa była prosta: w kuchni niepodzielnie królowała babunia, która konkurencji nie uznawała. Pozwalała wnuczce obierać ziemniaki („Oskrob no, dziecko, siedem ziemniaków”), zrobić surówkę lub podgrzać zupę z poprzedniego dnia, ale chochli pierwszeństwa oddawać nie zamierzała. A Zojce było to na rękę. Nigdy nie pałała miłością do gotowania. Gdy przypadkiem podczas oglądania telewizji natrafiła na program kulinarny, zmieniała kanał, a książki kucharskie traktowała jako ozdobę kuchni. W dodatku nie odróżniała soli himalajskiej od wielickiej!
Tego popołudnia musiała zmierzyć się nie tylko z wrodzoną niechęcią do gotowania, ale także ze sceptycyzmem babuni Łyczakowej. Starsza pani rozsiadła się za stołem, splotła ramiona na piersi i obserwowała poczynania Zojki, nie szczędząc sarkastycznych docinków.
– Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? – Marszczyła grube brwi, widząc, jak Zojka kroi paprykę w łódkowate kształty, a potem nakłada do nich łyżką wodnisty serek i wciska w środek zieloną oliwkę.
– Tak – burczała wnuczka.
– I to będzie jadalne?
– Oczywiście, że tak! – Młoda kobieta piorunowała starszą wzrokiem.
– A doprawiłaś?
– Doprawiłam.
– Bo mdłe ci wyjdzie! Sypnij no soli.
– Sól szkodzi.
– Gadanie! – parskała staruszka. – Wszystko szkodzi! O tym spod lasu mówili, że papierosy go wykończą i co? I co?
– I co? – zainteresowała się wnuczka.
– No i umarł.
– O widzisz!
– Ale na cukrzycę! – Starsza pani triumfalnie uniosła sękaty palec.
– Wcale nie lepiej.
– A mamy zapas papieru toaletowego?
– Nie będzie nam potrzebny.
– Nam może i nie, ale redaktor wygląda mi na delikatnego… Pamiętasz, jak pozieleniał na twarzy, gdy odkrył, co Filip zostawił mu w bucie?
Na wspomnienie krwawej ofiary, jaką rudy kocur złożył w eleganckim obuwiu dziennikarza Zojka wybuchnęła śmiechem. Stała nad miską z twarożkiem, trzymając się za brzuch i usiłowała opanować atak wesołości, ale za każdym razem, gdy prawie dochodziła do siebie, przypominała sobie dziwaczne „plask” wydane przez przydeptane mysie truchełko i spanikowanego Kordeckiego skaczącego na jednej nodze po sieni.
– Od tamtej pory nie włożył tych butów – wydusiła z trudem i ponownie zaniosła się śmiechem.
Babunia kiwała głową.
– To do której zostawić wam wolną chatę? – dopytywała z chytrym uśmieszkiem.
– Wolną chatę? – Zarumieniona Zojka nie kryła oburzenia. – No, wiesz co, babuniu? To przyjacielskie spotkanie!
– Taaaa, a Burek na widok mięsa tańczy kankana.
– Burek tańczy kankana na widok wszystkiego, co się mu mieści do pyska!
– Niech ci będzie, wrócimy do tego później. A teraz zajmij się tymi przekąskami, bo zaraz ci wyjdą z talerza!
Zojka ze zduszonym okrzykiem rzuciła się łapać miskę z twarożkiem, która nie wiedzieć jakim sposobem zawędrowała na brzeg stołu. Kraciasta cerata zakołysała się lekko, a po chwili spod blatu wychyliła się ruda łapka zakończona ostrymi pazurkami. Kilka razy rozpaczliwie zamachała w powietrzu, jakby próbowała schwytać niewidoczną ofiarę, po czym zrezygnowana cofnęła się za bezpieczną zasłonę z ceraty.
Przekąski zostały uratowane, właściciel łapy łagodnie, acz stanowczo wyekspediowany za drzwi, babunia zapowiedziała powrót, gdy wnuczka da jej dyskretny sygnał. A Zojka zjeżyła się na samą sugestię, że rzeczony sygnał mógłby być potrzebny. Babunia chichotała jak nastolatka.
– No, wiesz, może i chciałabym na stare lata zobaczyć siedem cudów świata, ale galoty redaktora Kordeckiego niekoniecznie się do nich zaliczają!
Zojka otworzyła usta, by po raz kolejny zapewnić starszą panią, że chodzi wyłącznie o przyjacielskie spotkanie, ale ostatecznie machnęła ręką i zrezygnowała z kontynuowania tej dyskusji. Jeszcze się taki nie urodził, co by Zofię przegadał.
Przyjacielskie spotkanie Zojki i Kordeckiego nie przebiegało jednak tak, jak zaplanowała to sobie młoda kobieta.
Oczywiście nie czyniła konkretnych, szczegółowych planów, ale jednego była pewna: nie tak miało ono wyglądać. Powinno być przyjacielskie i niezobowiązujące, jak ich aktualne relacje, jednak Zojka nie miałaby nic przeciwko, by w pewnym momencie przybrało nieco inny obrót. By było bardziej nastrojowo i powiało romantyzmem. Choć odrobinę.
Niestety, wszystko wskazywało na to, że tego wieczoru na ganku domku babuni Łyczakowej powieje co najwyżej wonią czosnku z paprykowych łódeczek nadziewanych twarogiem.
Cholera.
Zojka spojrzała na stolik i zaklęła w duchu. Sama była sobie winna! Przygotowała za dużo jedzenia i mężczyzna zamiast skupić się na niej, co chwila uciekał wzrokiem w kierunku ustawionych na blacie talerzy! Nie jego wina. Ta płeć tak została skonstruowana, by najpierw myśleć żołądkiem, a zaraz potem… Nieważne. Lada chwila słońce miało skryć się za horyzontem, babunia wrócić od Guzikowej, a oni stracą okazję na…
No właśnie, na co?
Zakłopotana Zojka przyznała w duchu, że chciałaby, by pomiędzy nią a Kordeckim zaszło w końcu coś, co z czystym sumieniem mogłaby określić romantycznym. Jak wspólne podziwianie zachodu słońca czy palce szukające się ukradkiem na chropowatej barierce ganku. Coś, co wskazałoby, w którym kierunku zmierza ich osobliwa relacja.
Jeszcze pół roku temu spędzenie z Kordeckim pięciu minut w obrębie jednej ławki bez chęci przebicia mu małżowiny usznej przy użyciu śrubokrętu było dla Zojki nie do pomyślenia. W ostatnich miesiącach zaszła jednak jakaś zmiana…
Zaczęło się od pocałunku na weselu Zosi i sołtysa.
Zapoczątkował on dziwaczną zabawę w kotka i myszkę, z tym że nie do końca było wiadomo, kto w tej rozgrywce jest jakim zwierzątkiem. Zojka i Kordecki spędzali ze sobą coraz więcej czasu, ale równocześnie oboje udawali, że to całkowicie naturalne. Aranżowali niby przypadkowe spotkania i uparcie twierdzili, że nie ma w nich niczego nadzwyczajnego.
Jak wtedy, gdy kilka dni po przyjęciu weselnym Kordecki wpadł do siedziby „Głosu Wadowic” i zaoferował Zojce zaproszenie na koncert. Nie, nie, on nie mógł pójść, akurat na ten wieczór zaplanował ważne spotkanie z kontrahentem, ale dlaczego zaproszenie miałoby się zmarnować? Zojka, zdaje się, lubi ten zespół? Zojka rzeczywiście lubiła tę kapelę i chętnie zaproszenie przyjęła. A pierwszą osobą, na którą natknęła się w Wadowickim Centrum Kultury, był redaktor Kordecki. Spotkanie skończyło się wcześniej, tłumaczył nieporadnie, postanowił więc po drodze wpaść do sali koncertowej. Na wypadek, gdyby ona zdecydowała się z biletu skorzystać i nie miała czym później wrócić do domu. Oczywiście jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności miejsce obok Zojki było wolne. Zupełnie, jakby ten jeden jedyny bilet, jakiego nie sprzedano do tej pory, czekał właśnie na Kordeckiego!
Zojka wcale nie była lepsza!
Pewnego popołudnia zadzwoniła do redaktora, proponując wspólne wyjście do nowo otwartej restauracji. Zanim dotarli na miejsce, przez pół godziny tłumaczyła mu gorączkowo, że chodzi wyłącznie o sprawdzenie lokalu, który zamówił reklamę w „Głosie Wadowic”. Przecież nie możemy reklamować restauracji, która podaje niedobre jedzenie! – objaśniała. Co prawda podane dania były bardzo smaczne, ale nie wiedzieć czemu, reklama nigdy nie została zamieszczona.
Kiedy PKP rozpoczęło modernizację linii kolejowej i odwołało pociągi do Wadowic, redaktor natychmiast zaoferował Zojce miejsce w swoim czerwonym samochodzie. Naturalnie dziewczyna mogła korzystać z komunikacji zastępczej, ale mężczyzna zbył jej argumenty machnięciem ręki. Autobus na pewno będzie stał w korkach. Na rondzie chociażby. I ona będzie ślęczeć na przystanku, marznąc i tupiąc z irytacji nogami.
Rację ma, tłumaczyła Zojka ucieszonej babuni, korzonki mi zawieje i potem z łóżka się nie podniosę!
Podchody Zojki i Kordeckiego ciągnęły się już od kilku miesięcy.
Zima ustąpiła miejsca szalonej, upalnej wiośnie, korzonkom Zojki nic już nie zagrażało, lecz mimo to dziewczyna nie zamieniła samochodu redaktora na autokary podstawione przez PKP. Babunia nie szczędziła prześmiewczych komentarzy, a Marta Markowska w popłochu zaproponowała podwyżkę. I tak to się ciągnęło i ciągnęło, aż przyszedł słoneczny maj, w zaroślach porastających skarpę poniżej domku babuni rozśpiewał się słowik, a Zojka zauważyła, że znudziła się jej już rola kota. Albo myszki. Jak zwał, tak zwał.
Zapragnęła romantycznych porywów serca.
Na które nie miała szansy, póki w zasięgu dłoni i wzroku redaktora znajdowała się chociaż jedna paprykowa łódeczka, jedna roladka czy koślawo spięty wykałaczką koreczek. Może mu powiem, że ten ser pleśniowy był pleśniowy nie tylko z nazwy? – zastanawiała się w duchu i parsknęła śmiechem. Zaskoczony Kordecki zamarł z paprykową łódką uniesioną w pół drogi do ust, zamrugał powiekami i poczerwieniał. Najwyraźniej pomyślał, że ona śmieje się z niego i jego łakomstwa, bo powolnym ruchem odłożył przekąskę na talerz, lekko odsunął nogą stolik i odwrócił się w kierunku Zojki. Dziewczyna zauważyła, że po jego ustach błąka się lekki uśmieszek.
– Czy ty w ogóle wiesz, jaki jest dziś dzień? – zapytał.
Zojka wzruszyła ramionami.
– Piątek!
– Czyli nie wiesz! – Mężczyzna zaśmiał się krótko. – To już rok.
– Co: rok? – Zmarszczyła brwi.
– Dokładnie rok temu Klaudia Szczypczyk nafaszerowała twoją torebkę częściami ciała, wsiedliśmy w Wadowicach do jednego pociągu i tak zaczęła się nasza znajomość – wyjaśnił.
Zojka zmarszczyła brwi.
– Kto by pomyślał – mruknęła, wspominając ich najwcześniejsze spotkanie, również w pociągu. Wracała właśnie do Lipówki i delektowała się smakiem zarobkowej mieszanki orzechowo-rodzynkowej, a Kordecki na jej widok robił dziwne miny. Uznała go wtedy za gbura i, hmmm, tej opinii trzymała się przez długi, długi czas. Ale sam był sobie winien. Kto mu kazał się wykrzywiać i chrząkać? – Ale masz rację, to już rok! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Przyjechałam do babuni, by zapobiec aferze kryminalnej, a mieszkam tu już rok…
– I przez ten czas sama wpakowałaś się w trzy afery kryminalne. – Kordecki nie potrafił ukryć rozbawienia, więc Zojka wymierzyła mu lekkiego kuksańca w bok. Rzeczywiście, przez ten rok kłopoty lgnęły do niej jak muchy do… Ale teraz z tym koniec! Ostatnie miesiące były spokojne aż miło! Żadnych zbrodni, żadnych wypadków…
Na widok ręki Kordeckiego sięgającej do talerza Zojka westchnęła w duchu. Gdyby tylko te cholerne przekąski jakimś cudem zniknęły! A babunia mówiła: robisz jak dla pułku! Trzeba było przygotować po kanapce na łebka i tyle!
Młoda kobieta zwalczyła w sobie pokusę strącenia talerza na deski ganku i mruknęła pod nosem:
– Cieszę się, że ci smakują.
– A ja się cieszę, że o mnie pomyślałaś. Nie zdążyłem zjeść kolacji. Za to tobie apetyt wyjątkowo nie dopisuje…
Kątem oka Zojka zauważyła jasny kształt. Odwróciła lekko głowę i dostrzegła koniuszek rudego ogona rytmicznie poruszający się w zaroślach rosnących przed gankiem. Poczuła nagłe podniecenie. Wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na swojego towarzysza niewinnie.
– A może napijemy się gorącej herbaty?
– Czemu nie? – Redaktor wzruszył ramionami, łapiąc w dwa palce wykałaczkę. Zojka jednak odebrała mu przekąskę i ruchem brody wskazała drzwi do sieni.
– Ty wstawiasz wodę, ja robię herbatę! – ustaliła.
– A dlaczego nie na odwrót?
– Bo ja wiem, gdzie babunia chowa nalewkę.
– Twoje argumenty mają moc. – Kordecki z entuzjazmem poderwał się z ławki.
Zojka wsunęła koreczka do ust i wolno przeżuła gumowatą goudę, paprykę i oliwkę.
– Nalewka babuni też. – Mrugnęła do niego porozumiewawczo.
Odczekała, aż dziennikarz zniknie w domku, po czym złapała talerz z przekąskami, przechyliła go nad barierką ganku i zgarnęła większość przysmaków prosto pod łapy oszalałego ze szczęścia Filipa. Dłonią przytrzymała tylko koreczki, bo bała się, że zachłanne kocisko wbije sobie drewienka w podniebienie. Gdy usiadła na ławce, pospiesznie wpakowała przekąskę do ust i zsunęła zębami kawałki warzyw i sera, a następnie pogryzła je byle jak i przełknęła. Na widok dwóch koreczków i stosiku wykałaczek zalegających na brzegu talerza Kordeckiemu zrzedła mina.
– Widzę, że apetyt ci wrócił – powiedział nieco zawiedzionym tonem.
Zojka odpowiedziała mu niewinnym spojrzeniem.
– To na myśl o nalewce! Babunia zawsze podaje mi ją na lepszy apetyt! – wyjaśniła.
Wydawało się, że plan Zojki odniósł pożądany skutek. Redaktor zapomniał o przekąskach i skupił się na swojej towarzyszce. Co prawda ich rozmowa była całkowicie neutralna i koncentrowała się głównie na pracy i wspólnych znajomych (Jak tam w redakcji? Co porabia moja ulubienica, Arleta? A co słychać u aspiranta? Nadal przyjeżdża na lekcje pieczenia?), ale odległość między nimi wyraźnie się zmniejszała. W pewnym momencie redaktor wyciągnął rękę, jakby zamierzał poprawić Zojce kosmyk włosów i młoda dziennikarka wstrzymała oddech. Zanim jednak doszło do czegoś, co po spotkaniu mogłaby zaszufladkować jako romantyczne, do ich uszu dobiegł dźwięk piszczącego czajnika. Zojka w duchu zganiła redaktora za zbyt mocny płomień na kuchence i podniosła się z ławki.
Słowo się rzekło. Obiecała herbatę i teraz musiała ją zaparzyć. Na szczęście wiedziała, gdzie babunia ukryła butelkę z nalewką z czarnego bzu. Ten niezwykły specyfik znany był wśród bywalców domku na wzgórzu ze względu na wszechstronne właściwości. Może dzięki niej Kordecki nabierze śmiałości?
Zadowolona z siebie Zojka zaparzyła dwa kubki herbaty i hojnie doprawiła je nalewką. Idąc na ganek, pomyślała, że przydałoby się poprawić włosy i zwilżyć zarumienioną twarz chłodną wodą. Postawiła tacę na toaletce z lustrem i wstąpiła do łazienki. Zabawiła tam kilka chwil, bo skoro już ochłodziła twarz, musiała poprawić makijaż i skropić dekolt ulubionymi perfumami. W końcu ukontentowana złapała tacę i wyszła na ganek. Kordecki wstał, by jej pomóc. Uśmiechnął się przy tym tak jakoś szelmowsko, że Zojce zakręciło się w głowie. Pomyślała, że ten wieczór będzie emocjonujący. Może nawet gorący, jeśli tylko babunia się zbytnio nie pospieszy…
W tej samej chwili poczuła, jak jej stopa ślizga się na czymś nieprzyjemnie miękkim. Usiłowała złapać równowagę, ale trzymając oburącz tacę, nie miała nawet możliwości podparcia się. Kubki z herbatą niebezpiecznie zachybotały. Zojka zakołysała tacą, chcąc uspokoić tańczące po metalowej powierzchni naczynia. Już, już prawie się udało, ale niespodziewanie w tacę uderzyła od spodu wyciągnięta ręka Kordeckiego. Zojka krzyknęła i puściła tacę, a potem patrzyła z przerażeniem, jak herbata chlusta na redaktora.
Tak, ten wieczór był naprawdę gorący…
Kiedy parę minut później na podwórku zjawiła się babunia Łyczakowa, jej oczom ukazała się osobliwa scena. Redaktor Kordecki skakał po ganku, usiłując zerwać z siebie spodnie, Zojka klęczała na schodach, próbując poskładać do kupy roztrzaskany kubek z motylkiem, a zdezorientowany Filip zlizywał z desek rozsmarowany kawałek żółtego sera. Babunia nie wiedziała, co zaszło, ale to, co zobaczyła, pozwoliło jej stwierdzić, że tego dnia wszelkie randki i spotkania przyjacielskie, jak zwał, tak zwał, dobiegły końca. Pokręciła głową i pospieszyła szukać ręczników oraz środka na oparzenia.Rozdział drugi
Maj był ulubionym miesiącem Leokadii Guzik. Przez cały rok kobieta czekała z utęsknieniem na tę najzieleńszą porę roku, aż drzewa obsypią się bladoróżowym kwieciem, a z kępy bzów obrastających omszałą studnię na podwórku poniesie się oszałamiający zapach. Czekała na cieplejsze wieczory, podczas których mogła posiedzieć na ławce przed niedużym domkiem i popatrzeć w ciemniejące niebo, nucąc pod nosem litanię do Najświętszej Panienki albo Po górach, dolinach.
Guzikowa uwielbiała śpiewać. Uwielbiała każdy przejaw sztuki, dlatego tak chętnie zaangażowała się w działalność amatorskiego teatru w Lipówce, który zimą wystawiał na plebanii Calineczkę. Uważała się przy tym za osobę utalentowaną i nie oszczędzała gardła podczas popisów wokalnych. To był kolejny powód, dla którego tak lubiła maj. Z kościołów i spod kapliczek przydrożnych dobiegały słowa maryjnych pieśni, a ona krążyła z miejsca w miejsce, by dzielić się z ludźmi (i Matką Boską) swoim dźwięcznym głosem.
Także do domku na wzgórzu Leośka wtargnęła ze śpiewem na ustach. Było sobotnie popołudnie, więc spodziewała się, że zostanie przywitana zapachem domowego ciasta i kubkiem kawy zbożowej. Zamiast tego natknęła się na Zojkę, która siedziała z grobową miną za kuchennym stołem i sklejała roztrzaskany kubek.
Guzikowa urwała Serdeczna Matko w pół słowa i podrapała się nerwowo po brodzie.
– Eee, nie ma babki? – zapytała niepewnie, bo Zojka nie zwracała na nią najmniejszej uwagi.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem. A potem wycisnęła z tubki strużkę kleju i docisnęła kolejny kawałek porcelany. Guzikowa zbliżyła się do stołu i spojrzała na nią z góry. Przez chwilę dumała, jak skomentować nietypowe zajęcie młodej dziennikarki. W końcu doznała olśnienia.
– Rozbiło się? – zagadnęła przyjaźnie.
To, czym obrzuciła ją Zojka, z powodzeniem mogło pretendować do tytułu morderczego spojrzenia roku. Stropiona Guzikowa cofnęła się o kilka kroków i ciężko opadła na krzesło. Poważnie zastanawiała się, czy nie wziąć nóg za pas, bo w towarzystwie najeżonej Zojki czuła się co najmniej dziwnie. Na szczęście do kuchni weszła Zofia. Starsza pani popatrzyła na wnuczkę karcąco, pokręciła głową, a następnie skinęła nią przyjaźnie Guzikowej.
– I tak od rana! – Westchnęła, wskazując na młodą dziennikarkę.
– Babuniu… – burknęła ostrzegawczo dziewczyna.
– No, co babuniu, co babuniu! – prychnęła Zofia. – Na pole idź, świeżego powietrza zaczerpnij, a nie siedź w domu jak przykurcz jakiś! Jeszcze trochę i pomyślę, żeś się od tych oparów uzależniła!
– Dziękuję, tu mi dobrze! – Zojka potrząsnęła głową i sięgnęła po kolejny kawałek porcelany. Przez moment obracała go w palcach, szukając wzrokiem miejsca, w którym mogłaby go umieścić. Babunia spojrzała na Guzikową znacząco i westchnęła. Potem sięgnęła po czajnik i podeszła z nim do wiaderka stojącego w kącie. Chociaż do domku na wzgórzu przed laty doprowadzono wodę ze stojącej na podwórku studni, staruszka niechętnie kręciła kurkami. Doceniała wygodę hydrauliki, gdy zażywała kąpieli lub zmywała po obiedzie, ale o piciu wody z rur słyszeć nie chciała. Zalatuje kocimi sikami, twierdziła. Co innego z woda z wiaderka, lodowata aż zęby drętwiały, w dodatku z mineralnym posmakiem.
Babunia zakrzątnęła się przy parzeniu popołudniowej kawy, a Zojka z rozpaczą próbowała dopasować kolejny kawałek porcelany do roztrzaskanego naczynia. Guzikowa obserwowała je w milczeniu. Gdy starsza pani postawiła na stole kubki z gorącymi napojami, wnuczka posłała jej rozżalone spojrzenie. Zofia zacisnęła zęby.
– Bóg mi świadkiem, płakałyśmy po trzynogim kocie, szczeniaku ukradzionym zza płotu i łysiejącej wiewiórce. – Wyliczała na sękatych palcach. – I jestem w stanie to zrozumieć. Ale żałoba po rozbitym kubku to już naprawdę przesada!
– Łatwo ci mówić, bo to nie twój kubek, babuniu! – obruszyła się Zojka. – Stoczyłam o niego walkę życia! Był moim wojennym łupem! I utraciłam go przez kawałek sera porzucony na ganku przez niewdzięcznego kota!
– I jeszcze na kota zrzuca! – Zofia przewróciła oczami. – Mówiłam ci, że z tych fikuśnych przekąsek nic dobrego nie wyjdzie! Trzeba było bigosu nagotować! Bigosu kot by nie zeżarł! Poza tym spójrz na to z innej strony. Ty straciłaś tylko kubek, a redaktor mógł stracić…
Zojka ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała.
– Nie, nie przypominaj mi tego, babuniu! On już nigdy na mnie nie spojrzy…
Zofia zachichotała.
– To by znaczyło, że na darmo pół godziny piłowałam obcasy w twoich weselnych szpilkach!
Zojka rozcapierzyła palce i pomiędzy nimi posłała starszej pani oburzone spojrzenie.
– Chcesz powiedzieć, że to nie był wypadek? – syknęła.
Zofia pociągnęła łyk kawy i milczała, myśląc nad odpowiedzią.
– Czasami szczęściu trzeba pomóc – orzekła w końcu.
– Lubiłam te szpilki! – Obruszyła się Zojka.
– Redaktora chyba lubisz bardziej. – Babunia uśmiechnęła się chytrze. – Poza tym nie kłam! Kupiłaś je kilka dni wcześniej, nie zdążyłaś się do nich przywiązać!
– Ale… – zaczęła Zojka, ale starsza pani uciszyła ją machnięciem ręki. Potem zgarnęła porcelanowe skorupy oraz płaską tubkę kleju i szybkim ruchem wrzuciła wszystko do kubełka stojącego przed piecem. Nie patrząc na zdumioną wnuczkę, zwróciła się do siorbiącej inkę Guzikowej: – Co tam, Leosiu? Jakie plotki krążą pod kapliczką we wsi?
– Hotel! – wypaliła oszołomiona Guzikowa. – Hotel otwierać będą!
A ponieważ bardzo lubiła śpiewać, zaraz wyśpiewała wszystko, czego się podczas majowych nabożeństw zdążyła dowiedzieć. Babunia słuchała jak zaczarowana. Zojka westchnęła, przysunęła sobie kubek z kawą i zatopiła się we własnych myślach.
Arleta Kulik zaliczała się do grona szczęśliwców, którzy lubili swoją pracę. Etat w redakcji „Kroniki Wadowickiej” był tak naprawdę jej pierwszym poważnym zajęciem. Co prawda zaraz po maturze zasiadła na chwilę w boksie kasowym popularnej drogerii, a Urząd Pracy w Wadowicach zaproponował jej staż w zakładzie produkującym silniczki maszyn do szycia, ale ambitna panna Kulik nie widziała potrzeby, aby tym się chwalić. Często za to podkreślała, jak wielkie szczęście ją spotkało, gdy trafiła do zespołu Marcina Kordeckiego. I na niego samego, oczywiście.
Poważny, nieco zdystansowany i, co tu ukrywać, atrakcyjny dziennikarz zrobił na Arlecie ogromne wrażenie. Cieszyła się na samą myśl o współpracy z nim i solennie sobie obiecała, że zrobi wszystko, by zadowolić nowego szefa. Starała się, jak mogła, a im więcej się starała, tym większy dystans on zachowywał. Im większy dystans on zachowywał, tym bardziej ona się starała. Po kilku miesiącach takiej współpracy Arleta była zakochana do szaleństwa.
Niestety, wszystko wskazywało na to, że Kordecki nie odwzajemniał tych uczuć. Co więcej: od jakiegoś czasu miała wrażenia, że wręcz jej unika. Zadania, które chciał zlecić współpracownicy, trafiały do niej tak okrężną drogą, że trasa Orient Expressu wydawała się przy tym krótką przebieżką.
Arleta nie była głupia. Dobrze wiedziała, co kryje się za dziwacznym zachowaniem Kordeckiego.
Czy raczej: kto.
Zojka Tuszyńska.
Gdy Arleta rozpoczynała pracę w „Kronice Wadowickiej” legenda Zojki była w redakcji wciąż żywa. Panna Kulik zapałała do Tuszyńskiej irracjonalną niechęcią, która pogłębiała się z ich każdym kolejnym spotkaniem. Pracownicy Kordeckiego spostrzegawczości nie brakowało, szybko więc odkryła, że drogi jej szefa i „tej cholery Tuszyńskiej” przecinają się trochę zbyt często i dostawała szału na samą myśl, co może z tego wyniknąć.
Długo łudziła się, że zauroczenie Kordeckiego Zojką jest tylko wymysłem jej wybujałej wyobraźni.
Do czasu.
Pewnego dnia szef poprosił ją, by załatwiła dla niego dwa zaproszenia na imprezę muzyczną w Wadowickim Centrum Kultury. Co prawda Arleta była dziennikarką, jednak pisała głównie o wydarzeniach kulturalnych i w redakcji „Kroniki Wadowickiej” traktowano ją bardziej jako asystentkę Kordeckiego. Ona sama również lubiła tak o sobie mówić i z radością załatwiała dla szefa drobne sprawy. Jak bilety na koncert popularnego zespołu, który według niej rzępolił bardziej niż kosiarka do trawy na betonowym krawężniku. I choć wiedziała, że występ przypłaci wielogodzinną migreną, kupiła trzeci bilet, by sprawdzić, z kim szef „Kroniki” zamierza spotkać się pod muzyczną sceną.
Na widok Zojki Tuszyńskiej Arleta podskoczyła w miejscu ze złości. Poczuła na sobie kilka przestraszonych spojrzeń, więc czym prędzej opanowała się, uśmiechnęła uspokajająco, po czym opuściła budynek WCK.
Inna kobieta w tym momencie uniosłaby się dumą. Zapiłaby rozczarowanie wódką, winem albo czekoladowym szejkiem z McDonalda. Arleta nie zamierzała pochłaniać pustych kalorii i dokładać sobie zmartwień w postaci centymetra w talii czy dokuczliwego kaca. Jej nienawiść do Zojki zapłonęła jak pochodnia, a chęć zdobycia Kordeckiego przerodziła się w obsesję. O nie! Nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Musiała tylko zaczekać na sprzyjającą okazję…
I ta okazja właśnie się nadarzyła.
Arleta już dawno dorobiła sobie klucze do gabinetu szefa. Podejrzała też hasło do jego skrzynki mailowej. Od czasu do czasu przeglądała szuflady w biurku i wiadomości redaktora w nadziei (i obawie również), że natrafi na coś, co ostatecznie potwierdzi związek Kordeckiego i dziennikarki z „Głosu Wadowic”.
Ku swojej radości, jak dotąd nie znalazła nic takiego.
Znalazła za to coś lepszego!
Szybko przebiegła wzrokiem treść wiadomości, która właśnie trafiła do skrzynki, po czym odchyliła się na oparcie fotela i popadła w zadumę. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Zadowolona z siebie sięgnęła po komórkę i wybrała numer podany w wiadomości.
– Dzień dobry, dzwonię z redakcji „Kroniki Wadowickiej”, aby potwierdzić przyjazd. Tak, dwie osoby. Jeden pokój? – zawahała się. – Nie, oczywiście, że dwa, ale bardzo proszę bezpośrednio obok siebie. Tak, wiem, że wystosowaliście państwo zaproszenie dla redaktora z osobą towarzyszącą, ale to dość problematyczna kwestia. Redaktor… tak, można tak powiedzieć, właśnie kogoś stracił, nie trzeba mu o tym przypominać. Czy może pan przeredagować to zaproszenie tak, by… – zawiesiła głos, wsłuchując się w odpowiedź i wyszczerzyła drobne zęby w szerokim uśmiechu. – Znakomicie! Bardzo panu dziękuję! Do zobaczenia!
Arleta cisnęła komórkę na blat biurka i potarła skronie. Z emocji dostała bólu głowy, ale teraz nie mogła sobie pozwolić na chwilę słabości. Wylogowała się ze skrzynki redaktora i weszła w wyszukiwarkę Google. Jej palce śmigały po klawiaturze z zawrotną prędkością.
„Koronkowa bielizna” – wpisała i przygryzła wargę niezdecydowana. Potem szybko dopisała kolejne słowo.
„Skąpa”.
Temat niezwykłego zaproszenia wypłynął także w siedzibie „Głosu Wadowic”. W poniedziałkowe przedpołudnie redaktor Marta Markowska zwołała dwuosobowe kolegium redakcyjne, podczas którego wraz ze swoją jedyną podwładną omawiały sprawy związane z najnowszym numerem tygodnika, a także zajadały się świeżymi truskawkami. Truskawki miały rozmiar i kształt dobrze wyrośniętych ziemniaków i zanim trafiły do niewielkiego małopolskiego miasteczka, wylano na nie prawdopodobnie całą tablicą Mendelejewa, ale szefowej odmówić nie wypadało. Zojka zanotowała sobie w pamięci, by po pracy wstąpić do apteki i kupić wapno w proszku.
– Na koniec – Markowska zmrużyła oczy i ze sterty papierzysk zalegających na biurku wygrzebała jakąś kartkę – chciałam ci zapowiedzieć, że przez kilka dni musisz sobie radzić sama! Wyjeżdżam, tralala! – zanuciła.
Zojka spojrzała na szefową zaintrygowana.
– Bierzesz urlop?
– No, niezupełnie, to wyjazd służbowy – wyjaśniła Markowska i zamachała trzymaną w ręku kartką. – I w sumie tylko na weekend, ale może mi się spodoba i zostanę? Zresztą co ja ci będę tłumaczyć, przeczytaj sama. A ja umyję jeszcze trochę truskawek.
Zojka spojrzała na kartkę. Był to wydruk wiadomości mailowej. W centralnym miejscu dostrzegła zarys jakiegoś budynku – ni to domu, ni to zamku – oraz duże kolorowe słowo: „ZAPROSZENIE”. Pod spodem w zgrabnie zredagowanej formułce informowano o uruchomieniu nowo wybudowanego hotelu pod miastem. W związku z inauguracją jego działalności zaplanowano szereg atrakcji i imprez. Oczywiście przy tak uroczystym wydarzeniu nie mogło zabraknąć przedstawicieli czwartej władzy, stąd zaproszenie dla redaktor naczelnej „Głosu Wadowic”.
Zojka westchnęła w duchu. Markowskiej to dobrze! Spędzi majowy weekend w luksusowym hotelu pod miastem, przystojni masażyści wymasują jej cellulit na tyłku, a równie przystojni kelnerzy będą podsuwać pod nos szampana i fikuśne przekąski. Pewnie nawet na srebrnej tacy, żadne tam łódeczki z papryki z serkiem i oliwką!
Na dodatek może zabrać ze sobą osobę towarzyszącą i zamienić służbowy wyjazd w upojny weekend we dwoje…
Zaraz, zaraz, osobę towarzyszącą?
Zojka rzuciła się po kartkę, którą w przypływie wisielczego humoru złożyła w samolocik, i posłała w podniebny rejs po redakcji. Pospiesznie wygładziła ją palcami i wzrokiem odszukała odpowiedni ustęp. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Przecież „Głos Wadowic” nie był jedynym tytułem na lokalnym rynku! Całkiem możliwe, że podobne zaproszenie trafiło na skrzynkę mailową redaktora Marcina Kordeckiego, a wtedy…
No właśnie, co wtedy?
Zojka zmarszczyła brwi.
To, że szef „Kroniki Wadowickiej” został zaproszony na otwarcie hotelu, wcale nie oznaczało, że zechce ją, Zojkę, mianować swoją osobą towarzyszącą i zabrać ze sobą! Myśli młodej dziennikarki poszybowały ku wydarzeniom piątkowego wieczoru i dziewczyna aż skuliła się z zażenowania. To będzie cud, gdy po takich atrakcjach Kordecki zechce z nią w ogóle porozmawiać, a co tu mówić o wspólnych wyjazdach do hotelu!
Ale z drugiej strony…
Zojka pomyślała, że prawdopodobnie aktualnie jest najbardziej towarzyszącą osobą z wszystkich osób otaczających redaktora Kordeckiego. Trochę go już poznała i wiedziała, że z pewnością nie grał na dwa fronty. W jego życiu nie było żadnej innej kobiety, matka nie żyła, siostry nie miał.
– Kogoś musi zabrać – mruknęła pod nosem Zojka i ponownie złożyła wydruk maila w samolocik. Niesiony prądem powietrza poszybował w kierunku okna, a potem sfrunął na ulicę Zatorską.
Aspirant Paweł Chochołek zatrzymał się przed salonem z modą męską i przez chwilę bezmyślnie spoglądał na białą koszulę w ogromne granatowe groszki. Na samą myśl, że miałby coś takiego włożyć, poczuł lodowaty dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Te granatowe kropy były takie ostentacyjne! Gdyby choć miały inny kolor… żółty na przykład. Śliczny, słoneczny, żółciutki kolor. Jak cytryna, mniszki lekarskie i puchaty kanarek. Ale nie. Modne były właśnie granatowe!
Paweł Chochołek zapłakał w duchu, a potem pchnął drzwi i wszedł do sklepu.
Przy jego boku natychmiast zmaterializowała się ekspedientka. Była drobna i niska, skakała wokół policjanta na wysokich i na oko diabelnie niewygodnych obcasach, robiąc przy tym mnóstwo zamieszania. Chochołkowi natychmiast skojarzyła się z upierdliwą muchą i z trudem powstrzymał się od jej odpędzania. Zamiast tego przyoblekł uprzejmy uśmiech i wyłożył, z czym przyszedł.
– Garnitur! – Ekspedientka wyszczerzyła drobne zęby. – Mamy wspaniałe garnitury! Od renomowanego polskiego producenta! – ćwierkała, nurkując wśród wieszaków uczepionych srebrzystego relingu. – Cudowne garnitury na maturę… – zawiesiła głos, zerkając na stojącego obok mężczyznę – …a czy mogę zapytać, na jaką okazję potrzebne jest panu nowe ubranie?
– Pogrzeb – wesoło rzucił Chochołek. – Prawdopodobnie własny.
Dziewczyna zamrugała nerwowo powiekami i głośno przełknęła ślinę. Najwyraźniej nie wiedziała, co odrzec. Chochołkowi zrobiło się jej żal i uśmiechnął się krzywo, machając lekceważąco ręką.
– Tylko żartowałem. Potrzebny mi garnitur na ślub.
– Czyj ślub? – zapytała nieufnie.
– Również własny – odparł zrezygnowany Chochołek. Obejrzał się nerwowo w kierunku okna wychodzącego na ulicę, spojrzał na ekspedientkę prosząco i zniżył głos do szeptu: – Proszę, czy możemy się pospieszyć?
– A co pan taki niecierpliwy? – Ekspedientka złapała centymetr krawiecki leżący pod ladą i podeszła do nerwowego klienta. – Policja pana ściga?
– Coś w tym rodzaju – odmruknął Chochołek.
Parę chwil później wciśnięty w modny chabrowy garnitur Chochołek obracał się przed lustrem. Poruszał przy tym nerwowo ramionami, skubał mankiety i od czasu do czasu potrząsał lewą nogą. Ubranie piło go tu i tam. Właściwie to piło go wszędzie. Stojąca za plecami policjanta ekspedientka skromnie splotła dłonie na płaskim brzuchu i pokręciła głową.
– Wygląda pan bardzo elegancko, ale…
– Ale – podjął ochoczo Chochołek – tu chyba jest źle zszyte, bo szew okropnie gniecie.
– Hmmm, to taki fason – zgodziła się dyplomatycznie. – Niestety, mamy tylko takie.
– A może coś w większym rozmiarze? I w innym kolorze? Macie coś… jaśniejszego?
– Wrzosowe, ale w damskich. Co do rozmiaru… – zawahała się. – Ten producent nie ma kolekcji dla puszystych – oznajmiła, ale gdy dostrzegła oburzone spojrzenie klienta, szybko dodała: – bo stawia na młodzieżówkę! A młodzi to raczej tacy jacyś patykowaci!
– Dobre sobie! – żachnął się aspirant. Oderwał wzrok od odbicia w lustrze i zerknął za okno. Nagle wyprostował się jak struna.
Zaniepokojona ekspedientka obserwowała klienta bez słowa. Czy to jakiś atak? Najpierw w jego oczach pojawił się wyraz niedowierzania, potem obrzucił ją rozżalonym spojrzeniem, a na koniec zaczął nerwowo szarpać ubranie, usiłując zerwać z siebie przyciasną marynarkę. Ta niestety odmówiła współpracy i zdenerwowany mężczyzna został uwięziony w dziwacznym chabrowym kaftanie bezpieczeństwa.
Zawieszony przy drzwiach dzwonek wydał z siebie krótkie brzdęknięcie. Wydawać by się mogło, że szamoczący się mężczyzna tylko czekał na ten sygnał, bo znieruchomiał i posłał jej bezradne spojrzenie. Ekspedientka przeniosła wzrok na nowo przybyłych i zdumiona skonstatowała, że ma przed sobą dwie kobiety. Młodsza, o ładnej i pogodnej twarzy, uśmiechnęła się do niej uprzejmie. Druga kroczyła majestatycznie, popatrując na wyeksponowane elementy męskiej garderoby spod wysoko uniesionych brwi. Do piersi jak tarczę przyciskała niedużą torebkę z lakierowanej skórki.
Chochołek zaklął w duchu, naprężył muskuły w nadziei, że pomoże mu to w pozbyciu się za małej marynarki, a kiedy nic to nie dało, uśmiechnął się do Klary promiennie.
– Znalazłem ślubny garnitur! Jest idealny!
– Niezup… – próbowała wtrącić ekspedientka, ale pod wpływem morderczego spojrzenia mężczyzny zamilkła.
– Och, Pysiu! – Klara popatrzyła na Chochołka jak na niesfornego łobuziaka. Potem obróciła się w stronę matki i pokręciła bezradnie głową, jakby chciała powiedzieć: widzisz, co ja z nim mam? Chochołek zacisnął zęby. Tymczasem jego narzeczona delikatnie pogładziła go po zaczerwienionym z wysiłku policzku. – Nie możesz włożyć tego garnituru!
– Dlaczego? – Aspirant zrobił nadąsaną minę. – Nie podoba ci się kolor?
– Kolor jest piękny, ale tylko spójrz… – Klara złapała za guzik i cmoknęła z dezaprobatą.
– Co jest nie tak z guzikami? – Chochołek najeżył się.
– Nie zapną się!
– Więc będą odpięte!
Klara zniżyła głos do szeptu:
– Pysiu, czy ja naprawdę muszę ci przypominać? Naprawdę? Jesteś policjantem. Ważną osobistością w tym mieście! Nie możesz wyglądać na ślubie jak ostatni łapserdak!
– Ale… – zaprotestował płaczliwie Chochołek.
– Ale… – wtrąciła ekspedientka, a kiedy Klara przeniosła na nią łagodne spojrzenie, dokończyła na bezdechu: – nie mamy większych rozmiarów!
Gdzieś za plecami Chochołka matka Klary chrząknęła znacząco. Młodsza kobieta ponownie pogładziła policzek policjanta, a następnie potrząsnęła włosami i uśmiechnęła się do ekspedientki uspokajająco.
– Och, nie szkodzi! Niepotrzebny nam większy rozmiar!
– Nie? – Chochołek ucieszył się.
– Oczywiście, że nie! Potrzebny nam rozmiar mniejszy! – oświadczyła wesoło Klara. Jej dłoń powoli zsunęła się w dół i poklepała wydatny brzuszek stróża prawa. – Tutaj!
– Tutaj? – Zdezorientowany mężczyzna rozejrzał się po salonie odzieżowym. – Co to ma znaczyć, do cho…? – urwał raptownie i tylko patrzył na nią okrągłymi oczyma.
– To znaczy, kochanie, że przechodzisz na dietę!
Chochołek jęknął przeciągle. Nagle dotarło do niego, że koszula w wielkie granatowe grochy nie jest najgorszą pułapką czyhającą na niego w gąszczu przedślubnych przygotowań i pożałował, że tamtego zimowego dnia pies Zojki Tuszyńskiej rzeczywiście nie połknął pierścionka przeznaczonego dla Klary.
CIĄG DALSZY W WERSJI PEŁNEJ