Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Złota Góra - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 października 2025
36,35
3635 pkt
punktów Virtualo

Złota Góra - ebook

Złote Miasteczko posiada pewien znak szczególny. To wzniesienie o nazwie Złota Góra. W przewodnikach turystycznych określa się ją mianem „Wzgórza Milczenia”, ponieważ wielu obserwatorom odbiera na jego widok mowę. Przewrotność rzeczy polega jednak na tym, że z turystami, odwiedzającymi to miejsce, dzieje się coś zgoła odwrotnego, i że ci zaczynają mówić szczerą prawdę. Ten efekt prawdomówności zdaje się nie działać na samych mieszkańców miasteczka. Przynajmniej tak jest do czasu pewnego zgonu.
Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-490-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie

Złote Miasteczko, poza kilkoma nudnymi zabytkami oraz zabudową rynku na polu czworokąta, posiada pewnego rodzaju znak szczególny, merkmal, feature, caractéristique albo rasgo, jakby wyraził się niejeden turysta odwiedzający to miejsce. Za wab dla przybywających tu o każdej porze roku gości, zwykło się uważać pewne wzniesienie, od jakiego wzięła swoją nazwę leżąca u jego podnóża osada. W każdym przewodniku turystycznym, poświęconym temu skrawkowi Ziemi, wspomina się o tej jego osobliwości, pisząc o niej wprost jako o Złotej Górze, lub też w bardziej zawoalowany sposób, używając określeń typu „Góra obleczona złotem”, lub też „Pagórek o obliczu wykutym w złocie”. Czasami opisuje się ją jako „Złotonośny Szczyt”, podczas gdy miłośnicy finezji nazywają to cudo „Wzgórzem Milczenia”, wskazując na fakt, że wielu obserwatorom odbiera mowę na widok tego górotworu. Cała przewrotność rzeczy leży jednak w tym, na co żaden z tych przewodników nie poświęca ani słowa, że jest to ponoć jedynie powierzchowny efekt i że, pod wpływem niezbadanych dotąd fluidów Złotej Góry, dziać się ma z ludźmi coś wręcz odwrotnego, ponieważ ci zaczynają mówić. Nie chodzi tu jednak wcale o jakieś farmazony, kwieciste limeryki czy pospolity bełkot, ale o najszczerszą prawdę. Głęboko skrywane tajemnice wiążące serca, sekrety obciążające duszę, oraz wszelkie inne bolączki zatruwające krew i żółć powinny się, zgodnie z krążącymi po okolicy pogłoskami, w tak samo niewyjaśniony, co niepohamowany sposób odsłaniać, doprowadzając w ten sposób do kuriozalnych zdarzeń. Niejedne zaręczyny zostały już rzekomo zerwane i wiele przyjaźni wystawiono w ten sposób na gorzka próbę, po której stały się jedynie karykaturami samych siebie. Ci, którzy dotąd uchodzili w pracy za bojaźliwych, i nie odważyli choćby słówkiem przeciwstawić autokratycznemu szefowi, mieli podobnież znajdować w sobie odwagę do manifestacyjnego tupnięcia nogą i (lub) powiedzenia głośno własnego zdania. Prawdopodobnie także niejedna zaborcza matka wybałuszała ze zdziwienia oczy, kiedy jej od dawna pełnoletnia latorośl ośmielała się odrzucić wygody złotej klatki i opuścić przepełnione duchotą rodzicielskie gniazdko.

Kilka lokalnych, i nie tylko, tytułów prasowych zainteresowało się nimbem tajemniczości, jaki zaczął otaczać Złotą Górę. Dla przykładu, na łamach miejskiego „Kuriera” rozpisywano się dość szeroko, choć nie bardzo wnikliwie, o kilku więziennych uciekinierach, którzy przemierzając obce im złotogórskie okolice, mieli pod wpływem nagłego impulsu dobrowolnie oddać się w ręce sprawiedliwości. W jednej z gazet o zasięgu regionalnym, nagłośniono interesujący przypadek kryminalny o podwójnym dnie. Sprawa dotyczyła prania brudnych pieniędzy przez znanego i cenionego w stolicy właściciela kilku salonów fryzjerskich. Jak podkreślono, karkołomne śledztwo prowadzące wielokrotnie do ślepych uliczek, doczekało się w końcu szczęśliwego rozwiązania. Nigdzie indziej, a właśnie w fenomenie Złotej Góry dopatrywano się przyczyny nieoczekiwanego zwrotu w policyjnym dochodzeniu. Podobno feralny mistrz fryzjerstwa, który urlopował przez kilka dni w swojej letniej rezydencji w okolicy Złotego Miasteczka, miał wyśpiewać swoje grzechy podczas porannego duszu, co nie przeszło mimo uszu jego gospodyni. Z ust do ust opowiadano sobie jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej porywających historii o fluidach Złotej Góry, mających wywoływać u ludzi prawdomówność. Co ciekawe, sami mieszkańcy leżącego u jej podnóża miasteczka i jego okolic, wydawali się być odporni na „uroki” górującego nad nimi wzniesienia. Dziwnym trafem, choć może ów traf wcale nie należy do przypadkowych, trudno było znaleźć pośród miejscowych choćby jeden przypadek podobny do tych, jakie opisano powyżej. Taki stan rzeczy panował w każdym razie do czasu śmierci Anny Berent.

Sprawa tego zgonu odmieniła mieszkańców Złotego Miasteczka, choć niewielu z nich było w stanie się do tego przyznać. Mimo, że tak zwana miejscowa opinia publiczna dopatrywała się w śmierci Berentowej sprawiedliwej kary za rzekome łajdactwo tej kobiety, czegoś w rodzaju dopustu bożego, wątpliwości i przypuszczenia gęsto orbitujące wokół tego przypadku, rabowały sen zarówno stróżom prawa, jak i zwykłym mieszkańcom miasteczka. Wokół śmierci wdowy po Leo Berencie zaczęły krążyć legendy, które niczym wrzeciono, gęsto osnuły sprawdzone i potwierdzone w toku śledztwa informacje związane z tą sprawą. Fakty zaczęły się ludziom mieszać z fantazją, a osoby postronne mogły łatwo odnieść wrażenie, że w złotogórskiej okolicy prześcigano się w dopowiadaniu do tej smutnej historii coraz to dziwaczniejszych i bardziej szokujących wątków. Nie przeszkadzał temu fakt, że miejsce zgonu tej kobiety rozczarowywało swoja nijakością, niektórzy mówili wprost o jego brzydocie. Mało atrakcyjnie przedstawiał się również sam akt znalezienia zwłok. Nawet pogoda panująca w dniu ich odkrycia zupełnie nie pasowała do rangi nazwiska Berent. To zdawało się bardzo drażnić miejscowych. Wielu spośród nich co prawda szczerze życzyło tej kobiecie marnego końca, jednak kiedy ten nadszedł, osoby te czuły się oszukane. Po tej czterdziestotrzyletniej, przedwcześnie owdowiałej kobiecie o urodzie i figurze modelki, posiadającej na dodatek górę pieniędzy, spodziewano się bardziej interesującej śmierci niż ta, jaka faktycznie nastąpiła. Nawet najzacieklejsi wrogowie Berentowej pragnęli skrycie, aby zginęła w taki sposób w jaki żyła, ekskluzywnie i z klasą. Z tego powodu mało rewelacyjna śmierć nad jeziorem wydawała im się nie tylko tandetna, ale nawet niewłaściwa. O wiele chętniej widziano by, gdyby ta najbardziej w okolicy oplotkowywana osoba niefortunnie spadła z konia podczas przejażdżki o brzasku, albo gdyby rozbiła się jachtem u wybrzeży Sycylii, czy zginęła w trakcie dziewiczego lotu prywatnym jetem. Mogłaby z powodzeniem umrzeć na skutek ryzykownego manewru podczas zjazdów narciarskich w Alpach, czy chociażby ześlizgnąć z deski surfingowej, wprost do paszczy rekina, polującego samotnie u wybrzeży Wschodniej Australii. Słowem, zdaniem wielu, stać ją było na dużo lepszą, nietuzinkową śmierć.

Tymczasem płomyk życia Anny Berent zgasł, jakby na przekór tym śmiesznym ludzkim pretensjom, całkiem po cichu, bez niczyjego aplauzu i w zupełnie nieteatralnej, pozbawionej większej fantazji scenerii. Sposób, w jaki ta kobieta wyzionęła ducha, można by co najwyżej określić mianem „romantyczny”, jeśli to określenie w ogóle robi jeszcze na kimkolwiek większe wrażenie. Dla pocieszenia, gdyby ta złotogórska piękność takowego w ogóle w zaświatach potrzebowała, można by rzec, że w dniu jej śmierci niebo przybrało kolor stalowoszary, który był barwą tęczówek jej oczu.Lucjan i pani Berent

Tego majowego ranka Lucek, będący dorastającym synem miejscowej zielarki, mimo przestróg matki po raz kolejny udał się do szkoły na skróty. Te, jak to zwykle bywa, wiodły niebezpieczną, bo w przeważającej części grząską ścieżką, biegnącą wzdłuż poszarpanej urwiskami linii jeziora. Właściwie było to zalane wodą gliniane wyrobisko, bardzo zwodnicze dla pływaków, i już przez sam ten fakt cieszące się wśród szkolnej młodzieży sławą miejsca kultowego. Mimo postawionych na nabrzeżu tablic z zakazem wchodzenia do wody, nie było ani jednego letniego sezonu, w którym miejscowym stróżom porządku publicznego nie udałoby się kogoś przyłapać na chłodzeniu w niebezpiecznych nurtach tego bajorka. Biorąc wspomniany skrót, Lucek nie tyle robił przez to na złość własnej matce, co mierzył z Bartkiem. Bartek był nadzwyczaj ponad swój wiek rozwiniętym fizycznie wyrostkiem, który co prawda nie potrafił sklecić ani jednego poprawnego gramatycznie zdania, za to imponował swoim kolegom niesłychaną jak na dwunastolatka silą. Nie łamał co prawda końskich podków, choć bez problemu udawało mu się miażdżyć masywne deski, które sypały się spod jego rąk niczym suche drzazgi. Drobno zbudowany Lucek nie miałby z nim najmniejszych szans w tej dziedzinie, dlatego też skupił się na budowaniu własnego męskiego wizerunku jako nieustraszony poszukiwacz przygód. Będąc gorącym miłośnikiem przygód Indiany Jonesa, Lucek marzył o dorastaniu w świecie naszpikowanym tajemniczymi zjawiskami i mrożącymi krew w żyłach zdarzeniami. Znajdowanie starych kości, ba nawet całych szkieletów, mogłoby zdaniem chłopaka doskonale urozmaicić jego dzień powszedni. O odkrywaniu świeżych i na dodatek nagich ludzkich ciał natomiast nie śniło mu się nawet w jego najbardziej tajemniczych snach. Kiedy więc Lucek mijał jedną z wysepek, jakie uformowały się w gliniance na skutek rozrostu tataraku, i kiedy jego spojrzenie bezwiednie powędrowało ku miejscu, gdzie spoczywała zupełnie obnażona, o skórze białej jak kamelia Anna Berent, chłopak stanął jak wryty. Serce zaczęło mu szaleńczo łomotać w piersi i pod wpływem strachu wstrzymał oddech. Po chwili zrobiło mu się zupełnie ciemno przed oczami. Zaczerpnął porządnej porcji powietrza do płuc i dopiero wówczas począł analizować sytuację, lub tak mu się przynajmniej zdawało. Pierwsza myśl bowiem, jaka mu przyszła do głowy, okazała się być w zasadzie instynktem nakazującym brać nogi za pas. Dopiero w ślad za nią pojawiła się pospolita ciekawość i to właśnie ona zwyciężyła trwogę, nakazując mu pozostać w miejscu, w którym się znajdował. Tym bardziej, że znajdując się w otoczeniu wybujałych krzewów dzikiej róży oraz jeżyn, czuł, iż posiadał idealna kryjówkę i będąc niewidocznym dla pani Anny, mógł ją bez przeszkód podglądać. Dla pewności, że pozostawał sam na sam z tą kobieta, rozglądnął się wokół siebie. Nie odkrył jednak żywej duszy. Nawet pojedynczym piskiem nie zdradził się ze swoją obecnością żaden ptaszek, najbardziej niepozorna muszka nie ośmieliła się przerwać ciszy trzepotem skrzydełek. Niema zdawała się być okolica jeziora tego ranka, tak jakby nikt i nic nie odważyło się zakłócać spokoju Anny Berentowej, która Luckowi wydała się być uosobieniem śpiącej królewny.

Gdyby chłopak był starszy, bajkowe skojarzenia zapewne w ogóle nie przyszłyby mu do głowy i w mgnieniu oka potrafiłby rozpoznać, że miał przed sobą wyjątkowy egzemplarz żeńskiego piękna o bujnym biuście, wąskiej talii i pełnych biodrach. Ramiona kobiety, szeroko rozwarte, zdawały się wychodzić niebiosom na spotkanie, podczas gdy wyglądające jak wyrzeźbione w alabastrze uda przywierały szczelnie do siebie, broniąc dostępu do najbardziej wstydliwej części ciała. Twarz leżącej, pomimo na wpół otwartych ust, wyrażała osobliwy, niemalże nierealny i tym samym trudny do zdefiniowania spokój. Byłby on trudny do opisania nawet dla pierwszorzędnych znawców mowy ciała, nie mówiąc już o ambitnych literatach, popisujących się gdzie popadnie słowną szermierką, a cóż dopiero dla małoletniego i nie odznaczającego się jakoś szczególnie wybujała fantazją chłopaka. Pierwsze, co przyszło Luckowi do głowy, gdy wpatrywał się w twarz Berentowej, były malunki świętych, zdobiące ściany miejscowego kościoła. Chłopak doskonale wiedział, że poświęcał im znacznie więcej czasu, niż powinien to czynić biorąc udział w niedzielnych nabożeństwach, jednak nie mógł na to wiele poradzić. Puszczając mimo uszu potoki słów księdza Klimuszki, duszpasterza o miłym głosie i jeszcze łagodniejszym sposobie wysławiania się, Lucek ratował się jak mógł od zaśnięcia. Kiedy znudziło mu się wycinanie scyzorykiem wzorków i liter na kościelnej ławce, zajmował się liczeniem oraz zgadywaniem tożsamości osób przedstawionych na pobożnych freskach. Na jednej ze zmarnotrawionych w ten sposób mszy odkrył, że choć co prawda święci różnili się od siebie strojami, kolorem włosów oraz sposobem uczesania, to jednak wszyscy zdawali się mieć tą samą twarz. Oblicze to, wyrażające nieziemski spokój, mogło w jednakowej mierze zachwycać, jak i odstraszać. Ta twarz zdawała się nie znać ani bólu ani radości, jakby ja zanurzono w próżni uczuć. Słowem było to zupełnie nieludzkie oblicze, które początkowo Lucek bardzo podziwiał, wręcz adorował, jednak z czasem zbrzydło mu ono i to w takim stopniu, że chłopak mimowolnie zamykał oczy, ilekroć przebywał w kościele.

Z kobietą w tatarakach było jednak inaczej. Od widoku jej twarzy nie przewracało się Luckowi w kiszkach, a wręcz przeciwnie, chłopak odczuł przyjemność, jaką dorośli nie wahaliby się nazwać rozkoszą. Było w tym olśniewająco białym obliczu, mimo wyrazu błogostanu i anielskiego rozluźnienia, dużo pełnokrwistego i naturalnie ziemskiego piękna, co sprawiło, że Lucek musiał się do siebie uśmiechnąć. Na myśl przyszła mu własna matka, co go zdziwiło. Borysowa, z jej grubymi, jakby w drewnie ciosanymi rysami, nie mogła w żadnym stopniu równać się urodą z leżącą na wodzie pięknością o gładkiej cerze, wysokim czole i wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Nawet jej cienki i nieco przydługi nos jawił się chłopakowi sto razy ładniejszy od prostego i tym samym mało fantazyjnego nosa jego matki. A jednak te całkowicie różniące się od siebie wyglądem zewnętrznym kobiety, zdawała się łączyć cecha, która pozostawała dla niedoświadczonego Lucka zagadką, tak samo zresztą jak tajemnica piękna ciała Anny Berent.

Gdyby Lucek posiadał choćby podstawowe obeznanie w świecie sztuki malarskiej, z łatwością odkryłby źródło własnego zachwytu. Elegancja, jaka emanowała z każdego zagłębienia i z każdej, nawet najmniejszej fałdki na skórze nagiej kobiety leżącej w tatarakach, miała w sobie coś z uwodzącego zimna błękitnokrwistych infantek, ale to nie było wszystko. Jedno spojrzenie prawdziwego estety na owo dzieło natury wystarczyłoby, aby przenieść się myślami do atelier mistrza Tycjana, gdzie z jednej strony wdzięki rasowych modelek nadały ognia rysom Wenus z Urbino, z drugiej zaś użyczyły uświęconego pietyzmu dla postaci Marii Magdaleny. W istocie, naga i uwięziona w wodorostach postać Berentowej, wyglądała jak nieautoryzowane połączenie obydwu dzieł. Lucek nie miał pojęcia kim był Tycjan i jaką wartość przedstawiały sobą jego płótna, mimo tego, patrząc na swoje odkrycie instynktownie czuł, że miał przed oczami coś wyjątkowego. Strach zdawał się opuścić chłopca na dobre i Lucek jak zaczarowany wpił się wzrokiem w ciało kobiety, mierząc je wielokrotnie od stóp po czubek głowy. Nieznane dotąd ciepło rozlało się niczym słodki syrop po chudych i zziębniętych lędźwiach wyrostka. Im dłużej wpatrywał się w wieniec ogniście rudych, długich włosów, oplatających śpiącą głowę, tym mocniej pragnął położyć się obok niej i pozwolić się unosić łagodnemu falowaniu jeziora, przypominającemu regularny oddech żywej istoty. Wdech i wydech, wdech i wydech, wdech… Usta Lucka otwarły się mimowolnie, a po chwili zakrył je sobie dłonią. Zamknął nawet oczy, jednak na próżno. Coś znacznie potężniejszego niż wstyd kazało mu na powrót spojrzeć na nagą postać. Być może kryło się za tym szczeniackie podniecenie, albo też wiecznie niezaspokojona ciekawość okresu dorastania. Gdyby trafiło na zdolnego i dojrzałego artystę, nie zaś na młodocianego syna Borysowej, mogłoby powstać z tej naturalnie pięknej sceny nierodzajowej prawdziwe dzieło sztuki, łączącej naiwną łagodność z dionizyjską dzikością. Berentowa wyglądała bowiem tak, jakby w jej ciele zamieszkały dwa przeciwstawne sobie żywioły, które w jej pięknej twarzy odnalazły własne oblicza i wbrew wszelkiej logice zawarły ze sobą pokój.

Lucek nie posiadał o estetyce w sztuce bladego pojęcia, ba, nie wiedział nawet co dzieje się z nim samym. Nieokiełznany wstyd palił mu policzki, i choć chłopak znalazł w gęstwinie krzewów doskonalą kryjówkę, doznał wrażenia, że jego rumieniec był widoczny dla całej reszty świata. Na swoje szczęście lub nieszczęście znajdował się na wyspie zupełnie sam, lub dokładniej, sam na sam z piękną i całkowicie nagą kobietą. Lucek pomyślał mimowolnie o Alku. Pytał siebie w myślach, co zrobiłby jego starszy brat, gdyby znalazł się na jego miejscu. Alek miał doświadczenie w tych sprawach, to znaczy wiedział jak się postępuje z kobietami. Przynajmniej w ten sposób wyraził się kiedyś w obecności Lucka. Starszy syn Borysów miał okres niewinności za sobą, o czym świadczyło choćby to, że często włóczył się z rożnymi dziewczynami po okolicy Złotej Góry. Jedną z nich przyprowadził pewnego razu do domu. Było to co prawda pod nieobecność matki, ale za to Lucek nakrył parę kotłującą się na kanapie w sieni. Przez kilka następnych dni Alek chodził wściekły jak osa, i dopiero kiedy Lucek, dążąc do pojednania, przysiągł bratu, że nic nie powie Borysowej, Alek podał mu dłoń na zgodę, a nawet udzielił kilku rad dotyczących „bab”. Według niego bowiem każda kobieta była babą, a cała sztuka obcowania z tą odmienną płcią, polegała na dobitnym pokazaniu jej własnego miejsca. Alek uważał, że owo miejsce znajdowało się przy garnkach w kuchni, przy dzieciach, oraz w łóżku męża, które kobieta powinna grzać dla jego przyjemności. Starszy brat Lucka miał jeszcze kilka innych teorii na ten temat, którymi obiecał podzielić się z nim w stosownym czasie. Powiedział, że robi to niejako w zastępstwie ich ojca, bo jego zdaniem, tylko facet mógł uświadomić innego mężczyznę.

— Ciesz się, że to na mnie trafiło, młody — oznajmił młodszemu bratu pewnego dnia. — Na matkę nie masz co liczyć.

Mimo tej i jeszcze kilku innych poważnych rozmów, jakie bracia mieli dotąd za sobą, Alek wciąż traktował Lucka jak szczeniaka, co dawał mu stale do zrozumienia. Własna niedojrzałość już nie raz była dla chłopca solą w oku i Lucek ze wszystkich pragnień, jakie nurtowały jego młode serce, najwięcej życzył sobie szybko wydorośleć. Także, a może nawet przede wszystkim po to, aby móc rozmawiać z matką jak równy z równym. Lucek obserwował w jaki sposób Alek rozmawiał z Borysową. Choć rozumiał sens słów, jakich używali, zdawało mu się nie raz, że między jego bratem i matką istnieje jakaś specjalna nić porozumienia i że tym dwojgu wystarczyło tylko na siebie spojrzeć, aby wiedzieć, co myśli druga strona. Lucek czuł o to zazdrość do brata i jednocześnie żal do matki. Z drugiej strony chłopak umiał w pełni korzystać z przywileju bycia dzieckiem w rodzinie, lubił gdy mu folgowano i patrzono przez palce na jego urwisowanie, głupie, choć mało szkodliwe wybryki. Jednak najbardziej cieszył się wówczas, kiedy Borysowa brała go w ramiona i przytulając do serca szeptała do ucha czułostki.

W chwili kiedy Lucek przyglądał się nagiej Berentowej, rozpostartej na połaci podmokłych zarośli, zdecydowanie nie chciał być małym chłopcem, synkiem mamusi, lecz dorosłym mężczyzną, lub choćby kimś takim jak Alek. Mimo, że starszy syn Borysowej miał ponad dwadzieścia lat, Luckowi nigdy nie przyszło do głowy, aby uważać go za dojrzałego osobnika. Być może dlatego, że Alek nie wdał się do żadnego z rodziców. Luckowi mniej przy tym chodziło o charakter, bo choć wyczuwał różnice w usposobieniu osób, z którymi miał do czynienia, nie potrafił jeszcze tych subtelności ludzkiej natury analizować, a raczej o urodę. Nikomu kto nie znał Borysów, a kto patrzył na pogodna twarz Alka, rozjaśnioną jeszcze przez złocisty kolor lekko pofalowanych włosów i jasnoniebieskie oczy, nie mogło przyjść łatwo do głowy, że był synem dużej kobiety o śniadej cerze i równie ciemnego Adama Borysa. Na tle własnej rodziny, Alek wydawał się być jasny i czysty, tak jakby poczęły go niebiosa zamiast zwykłych śmiertelników. O tym, że jego ojciec musiał zaliczać się do tych ostatnich, Lucek doświadczył jeszcze jako małe dziecko. Odkąd tylko było wiadomo, że Adam Borys zginął w lesie podczas pełnienia służby, policja mówiła o „nieszczęśliwym wypadku” i to z taką częstotliwością, jakby owemu określeniu udało się w pełni zintegrować z imieniem i nazwiskiem leśniczego. Z drugiej strony, podczas przesłuchania obydwu chłopców od Borysów, wypytywano ich o szczegóły pożycia domowego, i to z sumiennością graniczącą z perwersją, co Alek przypłacił załamaniem nerwowym, a Lucek nagłym, choć pojedynczym atakiem agresji. Owo publiczne pranie rodzinnych brudów nie przyniosło żadnych postępów w sprawie śmierci leśniczego Borysa, a jedynie pozostawiło jego obydwu synów w traumie, z którą, oprócz faktu, że ojciec nagle odszedł z ich życia, musieli sobie sami poradzić.

Regina Borys, ich matka, znajdowała się wówczas w szpitalu i nie była w stanie sprostać matczynym obowiązkom, nie mówiąc już o tym, aby mogła dać synom psychiczne wsparcie. Po śmierci męża, ta kobieta doznała pierwszego i jak dotąd jedynego w jej życiu ataku histerii, i gdyby nie jej własna matka, która pozostała w domu z chłopcami, kryzys mógłby się dla świeżo owdowiałej kobiety okazać zabójczy. Tak więc zarówno Borysowa, jak i jej synowie nie mieli wyjścia i musieli się zmierzyć z potwornym demonem śmierci Adama Borysa, choć każdy czynił to na swój sposób. Regina, po opuszczeniu szpitala, rzuciła się w wir pracy domowej i nie tylko. Jeszcze w życiu nie zdarzyło się jej poczynić tak obfitego zapasu ziół jak w owe lato po pogrzebie męża. Pacjentów również jej przybyło, co nie mogło dziwić po tym, jak zaczęła na miejskim targu prowadzić stoisko ze zrobionymi przez siebie lekarstwami.

Alek uczynił coś wręcz przeciwnego niż jego matka i wycofał się na długi czas z tego, co powszechnie nazywa się „życiem towarzyskim”. Przestał uganiać się za spódniczkami, również kontakty z najbliższymi przyjaciółmi musiały ustąpić miejsca jego samotnym wędrówkom po okolicznych drogach, a przede wszystkim bezdrożach. Lucka nie chciał wziąć na żadną z tych wypraw, tak jakby instynktownie czuł, że dla pięcioletniego dziecka nie był to odpowiedni środek znieczulający po stracie rodzica. Nie pomylił się w tej kwestii. W niedługim czasie po pogrzebie, matka usunęła z domu zdjęcia i wszelkie pamiątki po mężu, Lucek zdążył jednak zagarnąć dla siebie jedyną rzecz, jaka mogła podtrzymać jego własne, dziecięce wspomnienia o ojcu, a którą była ilustrowana bajka o brunatnym niedźwiedziu. Adam Borys, ciężki i barczysty, z gęstą czarną brodą i krzaczastymi brwiami, odżywał w wyobraźni chłopca, ilekroć tylko ten przyglądał się zwierzowi, przedstawionemu na kartach powiastki jako król puszczy. Mimo masywnej i budzącej respekt postury, bajkowemu niedźwiedziowi patrzyło z jego ciemnobrązowych ślipiów tak samo dobrze, jak z oczu leśniczego. Lucek lubił się wpatrywać w twarz swojego ojca, która choć pokryta ciemnym i gęstym zarostem, nie budziła w chłopcu żadnych obaw. W oczy matki Lucek nie chciał często zaglądać. Jej mało ruchome, a zarazem bardzo przenikliwe źrenice, tyleż samo go fascynowały, co niepokoiły, podobnie jak tafla jeziora, do którego przychodził wbrew ostrzeżeniom Borysowej.

Patrząc na białe i zjawiskowo piękne ciało Anny Berent, Luckowi przypomniały się matczyne napomnienia i przestrogi. Przyszło mu do głowy, że matka musiała wiedzieć wcześniej o tej kobiecie, o tym, że Lucek spotka ją nagą na wyspie. Ta myśl nie wzięła się znikąd. Jakkolwiek Borysowa znana była w okolicy przede wszystkim jako znachorka, nie brakowało również takich, którzy twierdzili, że parała się jasnowidztwem. Lucek odważył się kiedyś zapytać matkę co oznaczało słowo „jasnowidz”, ale po tym jak na niego spojrzała, nie zrobił tego już nigdy więcej. Czasami słyszał jak jego matka mówiła coś do siebie, ale wolał w tym widzieć modlitwę, sen na jawie czy cokolwiek innego niż owo tajemnicze jasnowidzenie, którego nie potrafił sobie w żaden sposób wytłumaczyć. Z Alkiem nie śmiał o tym rozmawiać, głównie z obawy, że brat go wyśmieje, zaś na kumpli z klasy chłopak nie miał w ogóle co liczyć. Nie raz był świadkiem jak koledzy uciekali przed jego matką niczym przed zarazą i mało który z nich miał odwagę przyjść do domu Lucka. Mówili, że Borysowa potrafi czytać w myślach za pomocą trzeciego oka i że gdyby tylko chciała, mogłaby dowiedzieć się o tym, czego woleli nie ujawniać nawet księdzu podczas spowiedzi. Niektórzy z kompanów młodszego syna Reginy posądzali ją o czary, czego jednak Luckowi nie ośmielili się powiedzieć w twarz. Klasowy dryblas Bartek od czasu do czasu rzucał słowem „czarownica” niczym kamieniem w twarz Luckowi, ale dla półgłówka jego pokroju, Lucek nie tracił w ogóle czasu. Dla Bartka „baletnica” i „jajecznica” oznaczały prawie to samo, dlatego Lucek odpuścił sobie wszelkiego rodzaju utarczki z tym głupkowatym osobnikiem. Jedynie kilku najbliższym przyjaciołom Lucek wyjaśnił na czym polega zielarstwo. Mimo że chciało mu się śmiać na samo wyobrażenie o tym, że matka może posiadać jeszcze jedno poza swoimi dwoma oczami, często czuł, że Borysowa wiedziała więcej niż mówiła, dużo więcej, niż podczas mszy świętej objawiało się miejscowemu prorokowi, księdzu Klimuszce, a nawet więcej niż się śniło wszystkim mieszkańcom złotogórskiej doliny, łącznie z duchami ich przodków.

Mówiono w okolicy wiele o Borysowej, ale najczęściej docierały do uszu Lucka słowa, które potwierdzały to, co chłopak od dawna wiedział, mianowicie, że jego matka była mądrą kobietą. Lucek podziwiał ją za to, a jednocześnie był zazdrosny o ową mądrość, którą sam planował osiągnąć. W swoich dziecięcych wyobrażeniach traktował tę cnotę jako trofeum, jako Złote Runo, po które należy się wyprawić, kiedy przyjdzie na to stosowna pora. Po wyboistych, najeżonych niebezpieczeństwami drogach podążały jego myśli, ilekroć naszła go ochota aby uszczknąć choć trochę z tej mitycznej iskry bożej, jaką przypisywano niektórym ludziom. Lucek był jeszcze dzieckiem, o czym matka nieustannie mu przypominała, tak jakby chciała w ten sposób oszczędzić młodszemu synowi przedwczesnych prób porywania się na coś, na co musiał jeszcze zaczekać. Swoją bezwarunkową miłość do własnych dzieci stawiała Borysowa ponad sławę znachorki, jaką cieszyła się u miejscowych, mimo to obydwaj, Alek oraz Lucek, widzieli siebie w cieniu wiedzy matki, zarówno tej wyuczonej jak i nadnaturalnej.

Owe domniemane nadprzyrodzone umiejętności Borysowej, jak dzwon zabrzmiały na moment w głowie podglądającego Annę Berent Lucka. Chłopak doszedł jednak szybko do wniosku, że jeśli jego matka przestrzegała go przed drogą nad jeziorem tylko z powodu tej kobiety, to sporo przesadziła. Nie uważał, aby mogło być coś złego w widoku nagiego kobiecego ciała, podobnego do tych, jakie sporadycznie widywał w zeszytach Alka, a także coraz częściej we własnej wyobraźni. Lucek zdążył szybko przywyknąć do tego, że często w nocy, a właściwie tuż nad ranem, śniły mu się rozmaite modelki z rozbieranych czasopism brata. Choć owe panie różniły się od siebie wiekiem i urodą, każda z nich zdawała się chcieć od Lucka czegoś, czego chłopak nie mógł pojąć. Wybudzał się wówczas z takiego snu zmęczony, zlany potem i zły na siebie, a właściwie na własną niedojrzałość. Leżąca na wyspie Berentowa, była zupełnie inna od wszystkich śniących mu się kobiet. Jej rozchylone usta nie krzyczały do niego słów, których nie rozumiał. Anna nie wpatrywała mu się głęboko w oczy, ani nie przywoływała do siebie niecierpliwymi gestami dłoni. Leżała tak spokojnie i w tak wdzięcznej pozie, ze wzrokiem skierowanym ku niebu, jakby zapomniała o całym świecie. Lucek, schowany w gęstym gąszczu traw i wpatrujący się jak zahipnotyzowany w obnażone i dorodne piersi Berentowej, cieszył się w duchu ze swojego farta. Ta kobieta nie żądała od niego niczego, czego nie mógł jej dać. Pozwalała jedynie na siebie patrzeć, dzięki czemu mógł przeżyć swoje sny na jawie. Zaczął przy tym doznawać obcego mu dotąd zadowolenia, co spowodowało, że zapomniał o Alku, a tym bardziej o matce. Czuł, że w świecie, w jaki właśnie wkraczał, Borysowa nie miała niczego do szukania.

Dotąd Lucek już nie raz pytał siebie, czy mógł myśleć o sobie jako o mężczyźnie, w taki sposób, w jaki Alek od dawna myślał o sobie. Chłopcu zaświtało w głowie, że musiało być mu już całkiem blisko do tego magicznego momentu przekroczenia progu dojrzewania. W końcu coś się w nim obudziło, kiedy wyobrażał sobie, że wszedł do wody i położył się obok tej kobiety, przytulając do jej boku. Zachciało mu się nagle objąć ustami jeden z jej sterczących, ciemnobrunatnych sutków. Machinalnie zamknął oczy i włożył sobie między wargi kciuka, którego począł ssać jak niemowlę. Przez jakiś czas zastygł w tej pozie przeżywając niewysłowioną, nieznana mu do tej pory rozkosz i dopiero rechot żaby wybudził go z tego swoistego transu. Znowu poczuł rumieniec wstydu na policzkach i w odruchu obrony przed tym pogardzanym przez niego uczuciem, posłał winowajczyni własnego zażenowania spojrzenie pełne oskarżenia. Było to zupełnie trzeźwe, a nawet bardzo ponure spojrzenie, tak jakby chciał się nim posłużyć w celu ukarania pani Berentowej za jej nieskazitelne piękno. Kiedy tak obrzucał ciało nagiej kobiety wzrokiem pełnym błyskawic, zrobiło mu się w końcu od tego zupełnie ciemno przed oczami. Potrząsnął energicznie głową, chcąc się pozbyć niemiłego wrażenia ciemności. Do tego wszystkiego wstrząsnął nim porządnie dreszcz, podobny do tych, jakie miewał przy wysokiej gorączce. Spojrzał na przemoczone buty i postanowił przerwać swoją poranną przygodę aby pójść do szkoły. Nie chciał strawić połowy dnia w wilgotnych krzakach z powodu Berentowej i przyrzekł sobie w myślach, że nawet gdyby nagle zmieniła pozycję i rozwarła nogi pokazując mu to, czego jeszcze u niej nie widział, nie zostałby ani chwili dłużej w swoim ukryciu. Już miał się do niej odwrócić plecami, kiedy uderzyła go znienacka myśl, od której pobladł. Pani Berent nie poruszyła się choćby o cal odkąd zaczął ją podglądać, nie zmrużyła nawet jednego z szeroko otwartych, szaroniebieskich oczu. Żaden nerw nie drgnął w jej pięknej twarzy, w przeciwieństwie do twarzy Lucka, która w ułamku sekundy napięła się, po czym skrzywiła jak do płaczu. Żaden płaczliwy dźwięk nie wydostał się jednak z jego krtani. Chłopak czuł, że spoczywająca na wysepce postać, która po raz pierwszy w jego życiu obudziła w nim męskie instynkty, była tak samo martwa, jak rozkładające się pod jej ciałem szczątki traw.

— Proszę pani? Czy coś się pani stało? — zapytał mimo niemiłego przeczucia, jakie go ogarnęło.

Z rozchylonych, i wyglądających jakby łaknęły rozmowy ust kobiety, nie wydostał się jednak żaden, choćby nawet najcichszy dźwięk. Za to wstrętna ropucha, która wynurzyła się nagle z wody tuż przy uchu Berentowej, zaskrzeczała dwukrotnie i to tak donośnym tonem, jakby miała zamiar wypluć własne skrzela. Kiedy umilkła i zniknęła znów pod woda, Lucek z wrażenia mimowolnie przylgnął do krzewu dziko rosnących róż. Ostre kolce przebiły w wielu miejscach jego ubranie, a nawet poraniły skórę, mimo to chłopak nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Choć wiedział już na pewno, że Anna Berent nie zareaguje nawet, gdyby krzyknął wniebogłosy, ucisnął mocno ręką usta, ufając, że zagłuszy w ten sposób szczęk i zgrzytanie własnych zębów. Mimo strachu, jaki odczuwał, pragnął zachować spokój i w żaden sposób nie zakłócać ciszy, która po występie ropuchy ponownie położyła się niewidzialną zasłoną na jeziorze. Wycofał się ze swojego ukrycia na palcach, co rusz potykając się o uschnięte gałęzie jeżyn i puste rurki tataraku. Nie ważył się obrócić do nagiego ciała plecami, powodowany strachem oraz swego rodzaju dyscypliną. Podczas pochówku ojca, jedynej jak dotąd uroczystości tego rodzaju w życiu Lucka, matka zabroniła mu nawet przez moment stanąć tyłem do trumny w której spoczywał Adam Borys. Chłopak nie rozmyślał o tym wiele, uznając, że tak właśnie należało się zachowywać podczas wszelkich pogrzebów. Tu, nad jeziorem, nie miała co prawda miejsca żadna uroczystość żałobna, ale również rozchodziło się o trupa, co dla Lucka oznaczało praktycznie to samo. Kiedy znalazł się oddalony o dobrych kilkanaście metrów od swojej uprzedniej kryjówki, przeżegnał się w pospiechu i pognał przed siebie, w kierunku skąd przyszedł nad jezioro. Nie zważał przy tym ani na ostre kolce jeżyn, ani na lodowaty chłód wody, które na przemian maltretowały mu stopy, kiedy niczym opętany biegł po błotnistym nabrzeżu w kierunku domu. Jedno pragnienie zaprzątało mu głowę, podczas gdy przedzierał się przez zupełnie cichą, całkiem jeszcze zaspaną okolicę jeziora. Chłopak chciał jak najprędzej znaleźć się w pobliżu swojej matki i zapomnieć o całym świecie, a przede wszystkim o tym, co przed chwilą odkrył w drodze do szkoły.Adam i wąż

Kiedy Regina została sama w kuchni, próbowała pozbierać myśli, a właściwie ich dziwną mieszankę. Wdowę ogarniały na przemian wściekłość, strach oraz uczucie ulgi, jednak przede wszystkim odczuwała rozczarowanie własnym życiem. W najczarniejszych snach jej umysł nie śmiał utkać scenariusza zdarzeń, jaki na przestrzeni ostatnich lat rozegrał się w jej domostwie. Borysowej jawiła się niemalże jako absurdalna ta swoista gra losu, która ponownie połączyła ją z Berentową. Po raz pierwszy zobaczyła tę kobietę podczas mszy w kościele. Nie była to jakaś szczególna uroczystość, a tylko zwykłe nabożeństwo niedzielne. A jednak stało się niejako symboliczne, kiedy Regina dostrzegła w jaki sposób jej maż patrzył na wdowę po Leo Berencie. W tym spojrzeniu, jak sobie później uświadomiła, już czaił się wąż kusiciel, który koniec końców zabił Adama. Akurat on, ten wzór kochającego męża, jak w psim amoku uganiał się później za Berentową, co przypłacił najmarniejszym z możliwych końców. Wstyd za małżonka rozpanoszył się w sercu zielarki i palił ją wszystko trawiącym ogniem. Nawet tęsknotę i żal za Borysem wypalił do cna, skutkując tym, że nie przeżyła żałoby jak powinna, to znaczy tak, jak spodziewano się po powszechnie szanowanej kobiecie, za jaką uchodziła. Jej zachowanie w tej kwestii również było tematem wielu spekulacji i plotek w dolinie Złotej Góry. Gdyby Borysowa piła, zapewne mówiono by, że topiła żal w kieliszku. Ponieważ jednak nikt nigdy nie widział jej w stanie nietrzeźwości, zaczęto szeptać, że wrzuciła swoje smutki do jeziora, tym bardziej, że często widywano ją błądząca samotnie w okolicach glinianki. Reginie z biegiem czasu zobojętniało to złośliwe gadanie za jej plecami, tym bardziej, że miała wiele na głowie, kiedy to na jej barki spadło utrzymanie domu po śmierci męża. Tak wiec dbała o rodzinne finanse i prowadzenie rachunków, doglądała swojej małej farmy hodowlanej składającej się z kur, kaczek oraz paru kóz, zbierała zioła w trosce o swoich pacjentów, a przede wszystkim starała się mieć oko na obydwu synów.

Podczas gdy Lucek zdawał się szybko dojść do siebie i nie okazywał żadnych oznak bólu po stracie ojca, serca Alka Regina nie mogła tak łatwo zgłębić. Czasem wydawało się jej, że widzi w oczach starszego syna wyraz wyrzutu, jakby oskarżenia, jednak z jego ust nie padły nigdy jakiekolwiek słowa, które mogłyby to wrażenie potwierdzić. Choć wciąż mieszkał jeszcze pod ojcowskim dachem, wdowa czuła, że Alek oddalał się od niej z dnia na dzień. Tym więcej, odkąd wbrew jej woli podjął się pracy jako ogrodnik u Berentowej. Kiedy zaczęła podejrzewać, że tak samo jak jego ojciec, on również wpadł w sidła tej kobiety i z nią sypiał, zielarka cierpiała podwójnie, za syna i za siebie. Mimo, iż często wydawało się jej, że zadusi się w końcu w matni własnych niepokojów i przeczuć, nie podejmowała w tej kwestii żadnych kroków z obawy, aby nie stracić swojego dziecka, tak jak straciła wcześniej męża. Odkąd tylko nabrała pewności co do romansu Alka z Anną Berent, postanowiła nie unosić się ani złością, ani dumą, choć obydwa te uczucia grały jej mocno w piersi. Kosztowało ją wiele wysiłku, aby nie wybuchnąć przed starszym synem, ale za każdym razem, ilekroć widziała jego rozmarzone oczy, przypominała sobie uparcie, że gra toczyła się o zbyt wielką dla niej stawkę, aby mogła ulec emocjom. Intuicja nakazała jej spokój i bierność. Wiedziała, że kobieta pokroju Berentowej bawiła się mężczyznami jak dziecko zabawkami, i że porzucała kochanków bez skrupułów, kiedy była nimi znudzona. Nie należało bić się z nią otwarcie, a tylko przeczekać aż odczepi się od swojej ofiary, jak nasycona krwią pijawka od ludzkiego ciała. Swojego Adama, Borysowa chciała ratować na siłę i dlatego przegrała. W przypadku Alka, postanowiła być mądrzejsza.

Na jego pochówku Regina, podobnie jak Lucek, nie wylała ani jednej łzy, a czarne ubranie, które miała na sobie, nosiła przez następne trzy dni i trzy noce. Po tym czasie pożegnała się z żałobą, paląc swój pogrzebowy strój oraz wszystkie pamiątki po mężu na stosie z drewna i gorzkich ziół, jaki przygotowała w tym celu na podwórku za domem. Los osobistych rzeczy leśniczego miało podzielić także obite w drewniane ramy ślubne zdjęcie Borysów, jednak w ostatniej chwili, Regina cofnęła dłoń od ognia, śmiejąc się przy tym do rozpuku niepokojąco jasnym tonem, który przerodził się w końcu w rozpaczliwe zawodzenie.

Po tym wybuchu emocji już nigdy więcej nie płakała po mężu. Przynajmniej nie publicznie. Cierpiała wprawdzie jeszcze przez długi czas, ale w samotności, bez świadków. Nie tyle jednak przed obcymi, co przed własnymi dziećmi bała się przyznać, że umierała z tęsknoty za Adamem, jakby miała zostać za to srodze ukarana. Tęskniła zaś za mężem sromotnie, za jego twarzą i głosem, za dobrocią i prostotą serca, tęskniła też skrycie do ciepła jego rąk i słów, i to pomimo, że unikała z nim zbliżeń, odkąd zadał się z Berentową.

Regina szybko wyczuła pismo nosem. Wszystko, na co patrzyła i czego słuchała, chyba tylko poza ustami samego Adama, mówiło jej wówczas, że on i wdowa po Leo mieli ze sobą romans. Borysowa miała nawet pewność, że odkryła go jako pierwsza, co było dla niej pewnym pocieszeniem. Gdyby dowiedziała się o zdradzie od obcych, wstyd odebrałby jej zupełnie zdolność myślenia. A Regina musiała myśleć, intensywnie i logicznie, aby nie zwariować. Zaczęła usprawiedliwiać, a nawet uszlachetniać ten nieznośny dla niej stan rzeczy. Wmówiła sobie, że nie mogła to być zwyczajna, pospolita afera, polegająca na cielesnych doznaniach i łóżkowych ekscesach. Jej mąż nie należał według niej do zwykłych ludzi, nie był z rodzaju mężczyzn, śliniących się na widok ponętnych wdzięków. Borysowa doszła do przekonania, że za zdradą Adama nie stało zwyczajne zauroczenie czy ordynarne pożądanie, a raczej siła wyższa, nadnaturalna i nie mająca ziemskiego rodowodu. Adam musiał według tej teorii marnie skończyć, ponieważ miał w sobie za dużo jak na człowieka Dobra, przez co ściągnął na siebie uwagę Złego. Wąż w skórze rozpustnicy znienawidził jego czystość tak bardzo, i kusił go swoja urodą tak długo, dopóki go nie uwiódł. A gdy się to stało i leśniczy pogrążył się w grzechu, Borysowa nasłuchiwała i wypatrywała wszelkich znaków, jakie jej zdaniem powinny się były objawić tak na niebie, jak i na ziemi. Nie nastąpiło jednak nic nadzwyczajnego, w każdym razie nic, co mogłoby wskazywać na to, że Niebo płakało nad losem Adama. Cisza, niczym kokon zawisła nad domem Borysów, ale był to spokój bez duszy i przez to, co przeczuwała Regina, skazany na klęskę. Adam starał się zachowywać jak zawsze, wracał z pracy do domu na czas, bawił się z synami i i odrabiał z nimi lekcje, całował Reginę w policzek, kiedy tylko znajdowała się tuż obok niego, starał się zaspokoić ją w nocy i czynił to nawet staranniej niż dotychczas, jednak wyczuwała wyraźnie, że nie ją widział w swoich ramionach, a kogoś innego.

Wydawało się, że wszystko pozostało po staremu. Borys tryskał energią nawet silniej niż zazwyczaj, był pomocny tak dla rodziny jak i każdego, kto tylko potrzebował jego wsparcia, miał otwarte ucho dla kolegów z pracy. A jednak w jego duszy grała już inna muzyka, okazywał dziwne podniecenie, jakby czekał na coś, czego pilnie potrzebował. Czuł się niczym młody bóg, który miał cały świat u swych stóp, także swoją ukochaną boginię. Nie była nią jednak Regina. Podczas gdy ona gryzła się potajemnie i płakała po nocach w poduszkę, on zdawał się rozkwitać jak dzika róża w maju. W końcu nadeszła czarna godzina i ktoś ściął łepek temu kwiatkowi. Berentowa zabrała Reginie nie tylko męża, ale też pogrzebała cały szacunek, jaki Borysowa żywiła dla Adama. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że ta kobieta łajdaczyła się z wieloma, przebierała w mężczyznach jak w ulęgałkach, ale tylko jeden Artur Borys zdechł dla niej jak pies. Regina nie mogła mu darować, że tak łatwo poszedł pod kosę. O to najwięcej miała do niego żal, nie zaś o samą zdradę. Nie nawykła do tego, aby dawać pożywkę jakimkolwiek złudzeniom, wiedziała aż za dobrze, że jak betka musiała przegrać wierność męża na rzecz pięknej wdowy po Berencie. Gdyby jeszcze tylko zachował przy tym choć odrobinę rozumu, odstąpił od niej i zapomniał, gdyby wrócił do życia, wszystko jakoś by się na powrót ułożyło między Borysami. Tego Regina była pewna. W końcu wybaczyła mu to jego zapomnienie w tej samej chwili, kiedy odkryła jego zdradę. Jak się jednak okazało, Borys stracił się cały, tak ciało jak i duszę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij