- W empik go
Złota kaczka - ebook
Złota kaczka - ebook
Konrad T. Lewandowski w drastyczny sposób opisuje możliwe skutki współczesnej „wojny polsko-polskiej”. Przed Radosławem Tomaszewskim stoi prawdopodobnie największe wyzwanie w jego życiu. Dochodzi do pomieszania rzeczywistości i na Krakowskim Przedmieściu pojawia się… najprawdziwsza Złota Kaczka! A to dopiero początek.
- Co się stało z Prezesem i dlaczego na jego miejscu pojawił się dobrotliwy starszy pan, zainteresowany wyłącznie pisaniem pamiętników? Dlaczego konieczne jest sprowadzenie prawdziwego Prezesa?
- Co to są strefy siostrzanej miłości i dlaczego więzione są tam zasłużone działaczki feministyczne? Czy spełnienie niektórych postulatów postępowców nie jest dla nich bezpośrednim zagrożeniem?
- Czy może zaistnieć świat, w którym nie doszło do Smoleńska, za to prezydent Tusk kończy drugą kadencję? I co to oznacza dla Polski?
Wyrusz z Radosławem Tomaszewskim oraz jego oryginalnymi przyjaciółmi w niezwykłą podróż po rzeczywistościach alternatywnych celem odszukania Prezesa. Jednak uważaj – podróż po światach równoległych może się skomplikować, jeżeli Twoim tropem podążają komandosi Otto Skorzenego!
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958293-1-4 |
Rozmiar pliku: | 747 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiem. Zrobiłem z siebie idiotę, ale musiałem coś zrobić. Nie mogłem czekać bezczynnie…
– Czekać na co?! – przerwał mi ostro ten młodszy, aspirant z kadrowej łapanki ulicznej, wnosząc po obliczu wyglądającym jak kartofel ze słoika.
Chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią, po czym darowałem ją sobie w ogóle. Ten młody był za głupi i zbyt agresywny. Już dawno dałby mi pałą lub paralizatorem, gdyby nie mój siwy łeb. Istniało uzasadnione podejrzenie, że serce mi nie wytrzyma, albo tętniak wyskoczy, a panowie władza, po ostatnich głośnych wypadkach przy pracy, stali się ostrożniejsi. Jednak atmosfera dialogu była taka, że gdybym był choć o dziesięć lat młodszy, dostałbym wpierdol.
– Dlaczego pan milczy, panie Tomaszewski? – Komisarz robił za dobrego glinę, poza tym chyba wyczuł, że z półgłówkiem nie będę gadać. Przedstawił mi się zdawkowo, ale nie zapamiętałem nazwiska. Nerwowo postukał palcem w biurko, na którym leżały moje ulotki. Każda osobno, w hermetycznie zamykanej foliowej torebce, bali się skażenia. Nie dziwiłem im się. To była jedyna rozsądna racjonalizacja tego, co się tam stało. Co nie znaczy, że choć trochę sensowna.
Zapatrzyłem się na te ulotki. Niektóre były zmięte lub podarte, częściowo zabłocone, jedna miała wyraźny odcisk podeszwy buta. Dwie jednak były idealnie czyste, miały ślady starannego składania na pół, musiałem je wręczyć policyjnym wywiadowcom do rąk własnych. Wobec tego mieli dowód, że nie były skażone żadnym narkotykiem, skoro ich ludziom nic się nie stało. Mimowolnie zacząłem czytać nagłówek najbliższej, a potem dalej, uśmiechając się przy tym, sam nie wiem do czego. Do własnej durnoty! Naiwności? Idealizmu…?
Stary, a ciągle głupi!
Drogi Pisiorze, Drogi Kodziarzu!
Katole i lewaki! Łączy was więcej niż możecie sobie wyobrazić! Przede wszystkim wspólny strach przed totalitaryzmem neobolszewickim. Nie bez racji widzicie jego przejawy u drugiej strony. A jednocześnie wasze odruchy obronne są równie głupie, nikczemne i nie do przyjęcia. Ideały zaś, póki nie bierzecie się do ich praktycznej realizacji, budzą jednakową sympatię.
Tak Pisiorze, rozumiem twoją obawę przed lewicowo-liberalną inżynierią społeczną, która nie liczy się z żadnymi ludzkimi uczuciami. To niesłychane, że urzędnicy mogą ot tak odbierać dzieci matce, depcząc fundamenty człowieczeństwa i jednocześnie mieć gęby pełne frazesów o prawach człowieka. Śledziłem uważnie sprawę dzieci z Niska i powiedziałem sobie, że choć nie cierpię PiS jak zarazy, chcę żeby ta partia rządziła, bo oni się do czegoś takiego nie posuną. I tu się nie pomyliłem, bo siła PiS wypływa z głębi tego co ludzkie, choćby podniebienia tych ludzi były najczarniejsze. To nie medialne pranie mózgów, które za odpowiednią ilość pieniędzy i czasu antenowego podejmuje się wmówić wszystko, realizując odwieczny totalitarny projekt „nowego człowieka”, w którym nie ma nic ludzkiego.
Tak Kodziarzu, masz rację PiS to polityczna sekta, pełna odrażających kreatur, pozbawionych wszelkiej intelektualnej uczciwości i ludzkiej dobroci. Tak, ich wódz to sfrustrowany szaleniec, podręcznikowy przykład tyrana, opisany już przez Platona, ale jednocześnie geniusz polityczny, który potrafi skutecznie zarządzać strumieniami społecznej energii, w iście makiawelicznym stylu, poza wszelką etyką. Umiał rozpoznać te energie, skupić je i użyć ich do realizacji swoich celów. Nikt nie potrafi się z nim równać w tej mierze! Mimo że jego nieudaczni przeciwnicy mają za sobą całą finansową i medialną potęgę Brukseli, a on tylko kota.
Tak Pisiorze, oni chcą zniszczyć tradycyjną rodzinę, zatomizować społeczeństwo i zalać nas masą barbarzyńców i cynicznie godzą się na to, by ludzie byli rozjeżdżani samochodami na ulicach, rozstrzeliwani na koncertach, wysadzani w powietrze. To jest dla nich cena postępu, którą masz zapłacić ty i twoja rodzina, bo oni schowają się za armią ochroniarzy w gettach strzeżonych osiedli. Jesteś dla nich kredką do mazania po chodniku i laboratoryjnym szczurem społecznego eksperymentu. Kiedy jednak zioniesz na nich nienawiścią, roi ci się inkwizycja, reedukacja i bicie lewactwa na ulicach, właśnie utwierdzasz ich w przekonaniu, że koniecznie należy ten eksperyment społeczny doprowadzić do końca i wychować człowieka bez ludzkich uczuć, dokładnie takiego samego jak wszyscy, którego nawet płeć i orientacja seksualna będą zależeć od tego, co na ten sezon zaplanuje mu władza. Biedny Orwell! On się obawiał, że Partia będzie mówić ludziom tylko ile mają palców u ręki...
Tak Kodziarzu, słusznie marzą ci się rządy prawa, a nie szalonego politycznego demiurga. Zauważ jednak, że do tej pory wystarczała ci tylko medialna imitacja państwa prawa, które w istocie było tylko bezsilną teoretyczną kupą kamieni, bo ty spałeś. Teraz Kaczyński cię obudził, lecz zamiast przetrzeć oczy, wrzeszczysz że znów chciałbyś zasnąć. Powtórzę, wystarczały ci namiastki, fasady i produkty demokracjopodobne. Słusznie boisz się idącej przez szczyty władzy hordy moralnych zombie Kaczyńskiego, ale zapominasz, że horda zombie Tuska miała tylko lepiej zrobione zęby i mniej śmierdziało im z paszczy. Głupota, cynizm i oportunizm były dokładnie te same. Istotnie różne są tylko źródła władzy i wpływów, do których te hordy nieustanie szukają dostępu – pałace Brukseli i pałace biskupie.
Tak Pisiorze, Kaczyński rozumie, że gwardia moralnych zombie nie wystarczy, więc postawił na młodych i żywych – prezydenta Dudę i premiera Morawieckiego. Ja jednak, mimo ich sukcesów nie potrafię się do nich przekonać, bo nie mogę zrozumieć jak można było ich wybitne walory moralne godzić ze ślepą lojalnością wobec Prezesa i jego obsesji? Co gorsza, obaj są politycznie niesamodzielni, są kreaturami Prezesa, który stworzył ich z politycznej nicości, więc zawsze będą sobie szukać jakiegoś politycznego patrona, który da im wyborców. Już widać, że będzie to episkopat. Kaczyński swój smoleński obłęd zabierze ze sobą do grobu, a sztama Dudy z biskupami pozostanie – Kościół dostanie nowe polityczne wpływy i nowe pieniądze z budżetu państwa.
Tak Kodziarzu, Polska ewoluuje w kierunku teokracji ajatollachów w stylu irańskim. Biskupi są amoralni i nie wierzą w żadnego Boga, tylko sobie nim gęby wycierają. Kościół polski jest anachronicznym przeżytkiem, który dawno stracił moralne i ideowe racje by dalej istnieć. Robi to siłą bezwładu gigantycznego pasożyta, wysysającego z Polski społeczną energię i zdolnego jedynie do obrony swojego stanu posiadania, przez zarządzanie strachem przed szatanem i wskazywanie wrogów, a więc sianie zabobonnych lęków przed opętaniem i psychozy oblężonej twierdzy – zagrożenia duchowe, cywilizacja śmierci, ideologia gender, a ty masz się tylko bać i trzymać czarnej kiecy.
Tak Pisiorze, cywilizacja śmierci promuje aborcję i powoduje rozmyślną depopulację białych Europejczyków. Nie zabija się dzieci dla pieniędzy ani bo mieszkanie było za małe, jednocześnie adoptując pszczoły. Aborcja jest prawem tylko bardzo głupich kobiet. Jednak nie zmienisz tego, oblepiając ulice zdjęciami poaborcyjnych ochłapów, które wzbudzają tylko obrzydzenie do ciebie i twojej sprawy. Kobiety potrzebują poczucia bezpieczeństwa, a ty potrafisz tylko wymyślać im od dziwek i grozić piekłem. Realnie nie możesz pomóc, bo ten Kościół, który tak bardzo jest za życiem, jeszcze bardziej jest za luksusem życia biskupów, zażywających przejażdżek karocami z dyni w towarzystwie ministra Szyszki – za życia jeszcze jednego biskupa, jeśli chodzi o styl bycia. Tak Pisiorze, Kościół jest częścią polskiej tradycji i tożsamości, fundamentem, na który stoi nasze poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji życiowej. Tak, druga strona chce to zniszczyć, nie dając nic w zamian. Zauważ jednak, że ta opoka tożsamości i tradycji każe sobie coraz więcej za świadczenie usługi opoki płacić i jest to usługa coraz gorszej jakości. Kościół jest już właścicielem jednej czwartej Polski, a w zamian utrzymuje tylko parę przytułków i garkuchni. Ale ciągle im mało. Ten amoralny klub kryptogejów i pijaków sprzeda twoją tożsamość i tradycję bez mrugnięcia okiem, kiedy zwęszy lepszy interes. Już pokazuje, że bardzo chętnie by przyjął hojną ofertę Brukseli, gdyby takowa padła i na zachętę nazywa imigrantów „uchodźcami” oraz bredzi o obowiązku chrześcijańskiego miłosierdzia wobec terrorystów, którzy natychmiast rozjadą cię na ulicy, kiedy im je okażesz i pozwolisz im zbudować w Polsce swoje zaplecze społeczne.
Kodziarzu i Pisiorze, wiem, że obaj tęsknicie za bezpieczeństwem społecznym i stabilizacją. Chcecie pewności, że o świcie do waszych drzwi nie zaczną dobijać się jakieś sukinsyny, aby zabrać wam dzieci do gejowskich rodzin zastępczych lub was samych do więzienia. Niestety, nie mam dla was dobrej wiadomości. Jeśli nie zaczniecie być przytomnymi obywatelami, będziecie mieli jednakowo przejebane!
Za długie, prawda?
Tak, ja to napisałem, jak grafoman ostatni. Wiem, że za długie, nie musicie mi tego mówić. Ulotka musi mieć krótki, zwarty przekaz jak notatka prasowa, a tutaj bez mała esej. To zresztą pół biedy. Sam miałem ochotę złapać się za głowę. Co mnie podkusiło?! Wyrzucić co się miało na wątrobie to jedno, ale iść z tym wypracowaniem na miesięcznicę smoleńską i rozdawać na Krakowskim Przedmieściu fanatykom z obu stron… Ot, jeszcze jeden oszołom z manifestem. Punknijże się w ten siwy łeb, panie Radosławie!
Cholera! Aż dwie strony drobnego druku… Zbyt drobnego, żeby czytać o zmroku na ulicy. Jeśli nawet kogoś to zainteresowało, schował do kieszeni, by przestudiować później w domu, mając spokojną głowę. Bodaj nikt nie przeczytał tego od razu na miejscu, zanim się zaczęło, kiedy to ostrzeżenie mogło mieć jakiś sens. Na co więc ja liczyłem?
– Na co pan liczył, panie Tomaszewski? – Komisarz idealnie wszedł w rolę echa moich myśli.
Na osłabienie zbiorowych emocji poniżej punktu krytycznego – taka powinna być prawidłowa odpowiedź. Bo kilka przypadkowych linijek powinien jednak przeczytać człowiek, któremu wcisnąłem tę kartkę w rękę. A potem zawahać się. Zrobiłem tych ulotek pięćdziesiąt sztuk. Gdybym stłumił nimi emocje choć u kilkunastu osób, wtedy może by się nic nie stało... Może efekt motyla zadziałby po mojej myśli. Tak układałem to sobie w głowie dopiero teraz, po fakcie, kiedy było już po ptakach…
Tfu! Jeszcze jedno głupie skojarzenie! Wtedy działałem intuicyjnie, na wariata, wiedziałem, że muszę coś zrobić, nie zastanawiałem się czemu i dlaczego akurat tak. Po trosze też bałem się, że jak zacznę się na tym poważniej rozmyślać, to się puknę w czoło i zamiast na Krakowskie Przedmieście znowu pójdę na piwo.
– Chciałem ostrzec ludzi – odpowiedziałem tylko po to, żeby coś powiedzieć, bo było jasne, że moje milczenie jest zbyt wkurwiające i należało choć zamarkować skłonność do współpracy z władzami.
– „Będziecie mieli jednakowo przejebane!” – komisarz zacytował z namaszczeniem ostatnie słowa. – Skąd pan wiedział, że będzie zamach?
– Obaj wiemy, że to nie był żaden zamach – odparłem zmęczonym głosem.
Znów odeszła mi chęć, żeby z nimi gadać. Nie było tu żadnych możliwości komunikacji. Oni mieli swoje procedury, w których kompletnie nie mieściło się to, co się tam stało.
– Co się więc właściwie wydarzyło? Bo wiedział pan, że coś się wydarzy, to akurat nie podlega dyskusji. Proszę nam powiedzieć, skąd pan to wiedział?!
– Żebyście wsadzili mnie w kaftan bezpieczeństwa? I tak mi nie uwierzycie. Będziecie potem tylko jeszcze bardziej wkurzeni i sfrustrowani. I na co mi to?
– Ktoś podczas miesięcznicy rozpylił w tłumie silny narkotyk psychodeliczny. Pan dobrze zna się na chemii, sprawdziliśmy to już, więc co to było? LSD czy DMT? Proszę nam pomóc, to naprawdę ważne!
– Skoro nie wiecie co to było, to znaczy, że wasze testy niczego nie wykazały. LSD i DMT to są proszki, które osiadałyby na ubraniach, a tam były tysiące ludzi, mieliście więc całe hektary powierzchni płaszczy, kurtek i czapek do pobierania dowolnych ilości próbek. Skoro więc nic nie znaleźliście, to niczego takiego nie było.
– Nasi specjaliści uważają, że to mogła być bardziej lotna pochodna, któregoś z tych związków. Odparowała szybko…
– Nic z tych rzeczy! – zaprzeczyłem stanowczo. – Brniecie w ślepą uliczkę.
– Doszło do zbiorowych halucynacji. Setki ludzi widziały… – Nie dokończył, nie chciało mu to przejść przez gardło.
– Złotą Kaczkę – dopowiedziałem za niego. – Pomalowanego żółtym sprejem żywego ptaka, z malutką złotą koroną przyklejoną do głowy. Ktoś w ramach politycznej prowokacji wypuścił ją na Krakowskie Przedmieście, akurat w czasie przemówienia Prezesa…
– To już wiemy, że ten ptak nie był żywy, tylko omamem zbiorowym. Ale pan przecież wie, czym spowodowanym. Pan się tego spodziewał.
– Akurat nie Złotej Kaczki, muszę przyznać.
– A czego? – spytał bez mała błagalnie.
– Jakby to panu delikatnie powiedzieć…? – zadumałem się. – Pamięta pan pierwszą część Ghost busters? Scenę, kiedy do nabrzeża przybija „Titanic” i wysiadają z niego zjawy pasażerów? No, mniej więcej czegoś takiego się spodziewałem, dostosowanego rzecz jasna do naszych polskich realiów…
– Panie komisarzu, jak mu przypierdolę! – nie wytrzymał zły aspirant.
– Wyjdźcie! – warknął tamten i zaczekał, aż za aspirantem zamkną się drzwi. – Skoro uważa pan, że jestem za głupi, żeby ze mną rozmawiać, to może wskaże pan kogoś, kto pana zdaniem byłby w tych kwestiach bardziej kompetentny…
– Nie znam nikogo takiego – odpowiedziałem po krótkim namyśle. – Najlepiej będzie, jeśli mnie teraz zostawicie w spokoju i przyjdziecie znowu, jak będziecie już wiedzieli o co pytać.
– Sam pan tego chciał! Przekazujemy sprawę ABW!
– Myślę, że ABW od początku prowadzi tę sprawę, a policję poproszono tylko o przeprowadzenie wstępnego przesłuchania podejrzanego. Ponieważ męczymy się tu ze sobą już ponad trzy godziny, a postępów brak, rozmawiamy w kółko o tym samym, należy się spodziewać, że na coś czekamy… Czy tak?
Kiwnął głową.
– ABW po wczorajszym wypadku na Krakowskim Przedmieściu ma ręce pełne roboty.
– Skoro nawet ja nie mam priorytetu, to znaczy, że zawieruszył się wam sam Prezes…
Chciał zaprzeczyć, ale zbladł tak bardzo, że musiał to poczuć i zdał sobie sprawę, że ja już wiem, że trafiłem w sedno.
– Jeśli ma pan jakikolwiek związek z tym porwaniem…! – wydyszał z furią.
– Z porwaniem Jarosława Kaczyńskiego przez Złotą Kaczkę? – zapytałem uprzejmie. – Postawicie mi zarzut współudziału…?
Teraz on wybiegł z pokoju. Tak szybko, że nie zdążyłem spostrzec, czy jest bardzo wkurzony, czy stara się zapanować nad śmiechem. Skoro zaś zostałem sam, zacząłem sobie na własny użytek po kolei przypominać, co się właściwie zdarzyło podczas tej nieszczęsnej miesięcznicy...
***
Przyszedłem na Krakowskie Przedmieście trochę wcześniej i ustawiłem się tak, by dołączyć najpierw do zwolenników Kaczyńskiego, a potem czekałem na właściwy moment, by móc zacząć rozdawać moje ulotki jednocześnie im oraz ich przeciwnikom, którzy – jak pokazywała praktyka poprzednich miesięcznic – też zwykli na wstępie udawać lud smoleński i nie zamierzali się ujawniać zbyt szybko, żeby ich policja nie wypchnęła za te nieszczęsne barierki. Podsłuchiwałem prywatne rozmowy, żeby zorientować się, kto jest kim, i mieć obie strony barykady w zasięgu ręki.
To mi się udało, a potem było jak zwykle. To znaczy, ludzie czytali tylko to, co im pasowało. Czyli patrząc na nagłówek mojej odezwy, pisowcy wyczytywali, że jest ona adresowana do kodziarzy, a kodziarze, że do pisowców. Jedni i drudzy dostrzegali tylko pół tytułu i reagowali oburzeniem, że agent drugiej strony śmiał do nich przeniknąć. Poleciały wyzwiska, dostałem parę szturchańców w plecy. Tylko raz dotarł do mnie sygnał, że ktoś zaczął coś rozumieć, to były słowa: „Zaczekaj, popatrz!”, chyba kobiety. Poza tym funkcjonalny analfabetyzm ekumenicznie zjednoczył obie strony przeciwko mnie.
Zostało mi około dwudziestu ulotek, kiedy spowodowanym przeze mnie zamieszaniem zainteresowała się policja. Był sam początek miesięcznicy, więc jeszcze nie reagowali nerwowo. Całkiem sprawnie rozdzielili politycznych przeciwników, wyłuskując mnie spomiędzy obu frakcji i wepchnęli do grupy cywilów, czyli okolicznych mieszkańców, którzy utknęli przy zamkniętym już przejściu przez barierki. Zdaje się zawdzięczałem to policyjnemu wywiadowcy, który zapoznał się z całym nagłówkiem i dał skryty znak mundurowym, trafnie zaliczając mnie tych neutralnych. Nie wylegitymowali mnie jeszcze wtedy.
Mogłem już wracać do domu, ale zostało mi jeszcze te kilkanaście kartek w garści, więc postanowiłem zaczekać na kolejną okazję, by je rozdać lub rozrzucić, tak by spadły na obie strony.
Obok mnie znalazła się starsza kobieta z może dziesięcioletnim chłopcem. Jak się zorientowałem z ich rozmów, była to gosposia domowa, która odprowadzała z jakichś popołudniowych lekcji dzieciaka swoich państwa. Nie zdążyli przejść Krakowskiego Przedmieścia, zanim policja zamknęła barierki, chyba akurat przeze mnie stało się to zbyt szybko, ale nie mieli tego świadomości. Chłopak trochę marudził, opiekunka uspokajała go, potem zaczęła dzwonić do jego matki z tłumaczeniami, dlaczego się spóźnią. Słuchałem tego piąte przez dziesiąte, wypatrując swojej drugiej szansy. Dotarł do mnie jednak sposób mówienia tej kobiety – rasowy warszawski dialekt, podszyty tembrem mowy Wiecha. Rzadko już słyszało się taką mowę na ulicach stolicy.
Chcąc nie chcąc przyszło mi wysłuchać standardowego miesięcznicowego przemówienia Prezesa pt. „Prawda jest już blisko”. Filozof Zenon z Elei, autor paradoksu, dlaczego Achilles nigdy nie dogoni żółwia, byłby zachwycony.
– Marcysia patrzy, ptasior! – wykrzyknął nagle chłopiec.
Środkiem Krakowskiego Przedmieścia, w stronę świty Prezesa dreptała Złota Kaczka w złotej koronie.
Ktoś parsknął śmiechem. Koncept rzeczywiście wydawał się wybornym żartem politycznym. Pomijając przyszłe lamenty animalsów, że lakierowanie sprejem żywych istot to znęcanie się nad zwierzętami. Tu i teraz jednak pomysł wydawał się naprawdę w dechę. Ktoś wreszcie pomyślał, jak sprowadzić rzeczy do ich właściwych proporcji i z dramatu zrobić farsę, na którą ta sprawa od dawna zasługiwała.
Śmiech bodaj nigdy nie słyszany na tych zgromadzeniach przybierał na sile. Oczywiście tylko po jednej stronie, po drugiej wzbierała zimna furia… Ta miała jednak wybuchnąć dopiero za chwilę. Sam ubawiłem się też, muszę przyznać, tak dobrze, że aż na chwilę zapomniałem o swojej misji i mrocznych intuicjach.
Kaczka jednak nie była pomalowanym ptakiem. Po lepszym przyjrzeniu dało się dostrzec unoszący się za nią żółty opar, coś jakby obłok złotego kurzu… To był nierzeczywisty, odrealniający efekt, niczym z klasycznej kreskówki Disneya, kiedy chciano pokazać magię. Jednak na pierwszy rzut oka zupełnie umykał świadomości. Pewnie też bym go zignorował jak większość świadków, gdyby nie stanowcza reakcja starej warszawskiej gosposi.
– Michałku, proszę natychmiast zamknąć oczy! Odwróć główkę! Nie wolno na to patrzeć ani tego słuchać!
Dzieciak był z gatunku tych rozpieszczonych bez umiaru, widać od razu, ale polecenie opiekunki było tak stanowcze, że posłusznie zrobił co mu kazano, a pani Marcelina energicznie odciągnęła go do tyłu.
Ja też otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę, że postać z kreskówki Disneya pośrodku kipiącego emocjami politycznego zgromadzenia to jest poważne naruszenie porządku ontologicznego. Czyli coś, czego się właśnie obawiałem.
Też odsunąłem się od barierki i ruszyłem za chłopcem i jego opiekunką. Na moje miejsce od razu wepchnęły się dwie osoby ze smartfonami gotowymi do nagrywania. Już wiedziałem, że efektami tej rejestracji będą mocno zaskoczeni.
Tymczasem pani Marcelina znów zadzwoniła do matki chłopca. Jednak nie mówiła, gdzie są, ani kiedy będą, tylko oznajmiła, że jak odprowadzi małego, to zostaje na noc, bo boi się wracać tą samą drogą.
Dotarło do mnie, że nie powinienem jej słyszeć, bo stała teraz zbyt daleko, odwrócona tyłem do mnie. Na dodatek, właśnie wybuchła tradycyjna awantura, skończył się śmiech, zaczęły bluzgi, wykipiała werbalna agresja. Mimo to słyszałem wyraźnie każde słowo gosposi, a nawet odpowiedź, która rozległa się w słuchawce telefonu: „Niech Marcysia nie histeryzuje! Najważniejsze, żebyście jak najszybciej wrócili. Potem zobaczymy”.
Wiedziałem już, że oni nie wrócą. Tych dwoje i wielu, wielu innych…
Zanim jednak zdążyłem się nad tym zastanowić, zdałem sobie sprawę, że słyszę myśli innych ludzi. Moja świadomość się rozszerzyła, jakby po narkotykach. Opodal mnie, gdzieś w tłumie patrzyła na siebie jakaś para. Nie widziałem ich, ale byłem tego doskonale świadom…
Najpierw darli się na siebie z dwóch stron barierki na Krakowskim Przedmieściu. Jak to się więc stało, że ze wszystkich wykrzywionych złością twarzy, ona akurat zwróciła uwagę na niego, a on na nią? I wtedy, jakoś tak niepostrzeżenie, tradycyjne epitety zamarły im na ustach. Kto inny stał się esbeckim pomiotem, kto inny klero-faszystą. Przestali krzyczeć i wbrew sobie zapatrzyli się na siebie nawzajem. W ogólnej sytuacji niczego to nie zmieniło, obie gromady dalej wyzywały się jak zwykle i podniecały coraz bardziej, nakręcone świeżą prowokacją. Tylko tych dwoje połączyła niechciana, metafizyczna nić porozumienia, wzajemnego dostrzeżenia własnego człowieczeństwa. Mała epifania wbrew wszystkiemu. Już dawno powinni stracić się z oczu, przenieść uwagę gdzie indziej, zakrzyczeć w sobie ten moment zawahania i konsternacji. Tymczasem oni wciąż na siebie patrzyli. Wrzawa wkoło jakby ucichła, odrealniła, działo się coś nierzeczywistego, w poprzek łańcuchom przyczyn i skutków. A przecież się nienawidzili! Byli dla siebie nawzajem uosobieniem tego, co podłe, godne najwyższej pogardy, czystego zła. To się nie zmieniło. Tak było. Świadczyły za tym cała ich wiedza i wszystkie przekonania. A jednak zmieniły się emocje, zawiązała nić sympatii, mimo wszystko, może coś więcej. Miłość od pierwszego wejrzenia? Co się właściwie stało…?
Do cholery jasnej! Otrzeźwiałem. Co ja niby jestem?! Wszechwiedzący narrator trzecioosobowy…? Stawałem się postacią literacką?! To musiało być kolejne pęknięcie porządku ontycznego… Należało stąd spieprzać, ale już!
– Dokumenty poproszę! – obstąpiło mnie nagle trzech policjantów, z tego dwóch po cywilnemu.
Bez gadania wyjąłem dowód.
– Pan ma coś wspólnego z tym wygłupem z tą kaczką?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo wtedy nastąpiła pierwsza kolizja rzeczywistości.
Policjanci zniknęli razem z moich dowodem osobistym. Pani Marcelina z komórką przy uchu, trzymająca za rękę swojego podopiecznego, znalazła się nagle kilkadziesiąt metrów dalej. Na pewno nie odeszła, ja i ona cały czas staliśmy w miejscu. To czasoprzestrzeń uległa lokalnej inflacji.
Znalazłem się w jakimś innym tłumie niż dotąd. W zasięgu mojego wzroku powinien być róg ulicy Ossolińskich, tymczasem ciągnęła się tu lita pierzeja domów, których zupełnie nie kojarzyłem. Krakowskie Przedmieście przestało nagle wyglądać znajomo. Naprawdę już należało stąd spieprzać, pal licho dowód! Rzuciłem resztę ulotek jak popadło i zacząłem iść na południe, jak mi się zdawało. Zaraz jednak utknąłem na barierce, której tu ni cholery nie powinno być, no chyba żebym poszedł na wschód, co by wskazywało, że moja orientacja w przestrzeni zawiodła teraz naprawdę grubo. Zgubiłem się na prostej ulicy, w środku rodzinnego miasta!
Nie panikowałem. Pomyślałem, że trzeba improwizować, więc wszedłem w pierwszą napotkaną bramę i wyszedłem nią na Nowy Świat! Przy czym po drodze nie było żadnego podwórka, żadnej oficyny, tylko sama brama z ulicami na obu końcach. Zatem nie z moim umysłem był problem, tylko topografia Warszawy nagle sfiksowała.
Instynkt podpowiedział mi, żeby nie iść prosto, więc znów na chybił trafił skręciłem w najbliższą bramę i wyszedłem z niej od razu w Alejach Jerozolimskich, przy czym kiedy się odwróciłem, za mną była już fasada kamienicy. Jakby specjalnie dla mnie utworzyło się wyjście ewakuacyjne ze strefy ontologicznego kolapsu. Mury i duchy tego miasta mnie jednak trochę lubiły!
Po drugiej stronie Alei zobaczyłem znajome witryny sklepów; czym prędzej, na wariata przebiegłem obie jezdnie i torowisko tramwajowe, by do nich dotrzeć.
Sklepy pozwoliły mi podejść do siebie. Nie uciekły niczym miraż, więc naiwnie uznałem, że zdołałem wydostać się z obszaru zbuntowanej przestrzeni miejskiej.