Złota korona - ebook
Złota korona - ebook
Złota korona jest zbiorem ponad trzydziestu opowiastek historycznych
dla dzieci autorstwa Marii Krüger. Akcja utworów usytuowana
jest w czasach początków państwa polskiego. Pisarka przybliża młodemu
czytelnikowi wybitne historyczne postacie i przełomowe dla losów
Polski wydarzenia. Czyni to ze znaną tylko sobie wirtuozerią, wplatając
autentyczne dzieje w bieg fascynujących przygód stworzonych przez
siebie dziecięcych bohaterów. W tej wartościowej książce najdawniejsze
dzieje naszej ojczyzny przemieniają się w pasjonującą sagę, która
zainteresuje i zachwyci zarówno najmłodszych badaczy historii Polski,
jak i wielbicieli powieści przygodowych.
Lektura uzupełniająca w klasie IV
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66837-41-6 |
Rozmiar pliku: | 28 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzemień to rzecz cenna
Mocniejsze od brązu
Goście u Kołodzieja
Pożegnanie z koziołkiem
Uśmiech księżniczki
Ten chłopiec marsowy
Przydajmy złoto do złota
Mały pierścionek
Hej, koniku...
Niziołek to był...
Jak król pana Pszonkę ukarał
Nowy modry płaszcz
Ślad na kamieniu
Malowidło w krużganku
Przez ten most dębowy
Ciemny staw
Jadwisia, córka Nawoja
Złota korona
Najpiękniejsza suknia
Blask Aldebarana
Przygody Mestka Ostróżki
Czikunia
Grosz Marcinki
Jak Małgorzata Sobierajowa o sprawiedliwość wołała
Sierotka
Wesele panny Beaty
Ogród Janusi
O pannie Justce i miedzianej rynnie
Jasny warkocz Marcynki
Strzemię Wielkiego Wezyra
Płonący lont
Wierność i pożegnanie
Bajka o królewnie
Spotkanie w lesie
List ze stolicy
Więcej niż królKrzemień to rzecz cenna
Chłopak obudził się pierwszy, ale leżał cicho, bo nie chciało mu się wstawać. Było ciepło i wygodnie na posłaniu, wymoszczonym mchem, suchymi liśćmi i przykrytym niedźwiedzią skórą.
Obudzony, najpierw otworzył jedno oko, potem drugie. Przekonał się, że wszyscy jeszcze śpią, więc i on na nowo zabierał się do snu, kiedy usłyszał znajome wołanie kukułki. Wobec tego stracił ochotę do wylegiwania się i wysunął się spod niedźwiedziej skóry. Przeciągnął się i ziewnął. W świetle, wpadającym do izby przez otwór wejściowy, widać było, że chłopak jest szczupły i niezbyt duży. Może miał jedenaście lat, a może trochę więcej. Gęste potargane włosy spadały mu na ramiona, a spod tej czupryny spoglądały jasne oczy, bystre jak oczy rysia. Odziany był w pozszywane skóry o miękkim futerku. Może zajęcze? To jego matka zszyła je tak zgrabnie ostrą, ale grubą igłą zrobioną z kości, a nawleczoną włóknem sporządzonym z baranich jelit.
Chłopiec rozejrzał się po wnętrzu niewielkiej chaty. Jej ściany, splecione z wikliny, wylepione były gliną i utkane darnią i mchem. Było tu przytulnie niczym w ptasim gnieździe, chociaż nieco mrocznie, bo światła wpadało tylko tyle, co przez wejście, przesłonięte w tej chwili mocną plecionką z gałęzi i wikliny.
Teraz obudziła się matka. Jej pierwsze spojrzenie padło na ognisko, pokryte warstwą siwego popiołu. Zaniepokojona, czy nie zgasło, pochyliła się nad nim. Żarzyło się zaledwie. Zawołała więc resztę śpiących, aby jej pomogli ratować ogień. Zerwali się śpiesznie – starsza siostra chłopca, starszy brat, ojciec, a także i dwaj młodsi bracia. Ojciec był wysoki, brodaty, silny. Jego ramiona z pociemniałą od słońca skórą wyglądały jak konary drzewa. W tej chwili odsunął wszystkich i sam pochylił się nad ogniskiem. Wciągnął powietrze w płuca i dmuchnął z całych sił. Jasny popiół rozsypał się wokoło, zaraz potem pokazały się czerwone iskry. Matka dorzuciła suchych gałęzi i rozległo się trzaskanie płonącego drewna. Teraz wszyscy przykucnęli wokół ogniska i ogrzewali dłonie. Matka i siostra zaraz umieściły nad nim odartą z kory gałąź dębową, na którą nawleczony był kawał mięsa.
Mięso skwierczało i pachniało apetycznie. Chłopiec i jego młodsi bracia zaczęli podskakiwać i wykrzykiwać: – Jedzenie! jedzenie!
Tymczasem siostra chwyciła niewielkie, skórzane wiadro i wybiegła z chaty. Opodal zieloną łąkę przecinał szeroki strumień. Dziewczyna, przyklękła i nabrawszy dłonią czystej, chłodnej wody, piła ją chciwie. Obmyła twarz, a potem, zaczerpnąwszy wody wiadrem, wróciła szybko do domu. Przyszła w samą porę. Mięso już było upieczone, a matka po odkrojeniu ostrym, krzemiennym nożem sporego kawałka mięsa podała je ojcu. Ojciec wziął do ręki gorącą i jeszcze trochę surową pieczeń, dmuchając, zaczął jeść z apetytem. Dopiero teraz przyszła kolej na dzieci. Były głodne, więc jadły łapczywie, rwąc zębami duże kęsy.
Po śniadaniu zaczynał się pracowity dzień. Matka i siostra zamierzały zabrać się do tkania lnianego płótna na koszulę. Takiego stroju będą jej na pewno zazdrościły dziewczyny w osadzie, bo jeszcze nie wszystkie kobiety potrafiły wyrabiać płótno.
Tymczasem ojciec i starszy brat, razem z innymi mężczyznami z osady, wyruszali, do kopalni krzemienia. Zamierzali wydobyć go tyle, aby można było sporządzić większą ilość znakomitych siekier. Słynne były te krzemienne siekiery. Ludzie przybywali po nie nieraz nawet z bardzo odległych stron. W zamian chętnie dawali cenne ziarno pszeniczne, len, owce i wełnę owczą, z której kobiety nauczyły się tkać ciepłą, wygodną i piękniejszą od skór odzież. Przy większych zakupach można było od owych przybyszów z dalszych okolic o trzymać czasem też i różne cenne przedmioty albo i mleczne jałówki. Opowiadano także, że przy szczególnie pomyślnej sprzedaży krzemiennych siekierek, noży i grotów, to kto wie, czy nie można by dostać i konia. Chłopiec widział raz owo piękne zwierzę, tak przydatne, gdy niosło jeźdźca na swoim grzbiecie.
A tymczasem majowe słońce podnosiło się na niebie coraz wyżej i czas było wyruszać do pracy. Mieszkańcy innych chat szykowali się już do drogi i pokrzykiwali na sąsiadów. Ojciec i starszy brat zabierali z sobą twarde, ostre, a zarazem lekkie narzędzia sporządzone z jelenich rogów, zabierali kubki z brzozowej kory i nieco wędzonego w jałowcowym dymie mięsa. Obiecywali, że wrócą, gdy tylko uda im się znaleźć należytą ilość krzemienia.
Wtedy to chłopiec odważył się poprosić ojca, aby zabrali go z sobą. Starszy brat wzruszył ramionami – taki mały chłopak!
Tam trzeba siły, tam trzeba pracować!
– Kiedy ja jestem silny! Naprawdę jestem silny! – zapewniał żarliwie chłopiec. – Przydam się! Będę pracował!
Ojciec nie był bardzo przekonany o tej sile, ale zgodził się.
– Niech idzie! Wcześniej się przyuczy do roboty.
Pięknie było tak wędrować z gromadą dorosłych mężczyzn brzegiem strumienia aż do wielkiej kłody zwalonego drzewa, gładkiej i oślizłej, po której można było przejść na drugą stronę. Chociaż byli i tacy, którzy, wchodząc po pas do zimnej wody, woleli przejść strumień w bród. Dalej szli przez rozległe łąki i przez mokradła uginające się pod stopami, aż wreszcie weszli w las. Gęsty i ciemny. Można było zgubić się w nim, ale ci, którzy szli, znali już tę drogę i nieraz ją przemierzali. W końcu dotarli do rozległej polany, otoczonej zaroślami. Wtedy chłopiec zobaczył, jakby wieńcem stojące, niewysokie kopczyki. Chciał zapytać, co to jest, ale nie śmiał. Pomyślał więc tylko, że być może są bo tak niezwykle duże mrowiska. Ale kiedy podeszli bliżej, przekonał się, że były to wysypiska piasku, a pośrodku każdego z nich widniała duża, ciemna jama.
Ojciec, brat i ci wszyscy, którzy z nimi przyszli, zatrzymali się teraz i zaczęli mówić o tym, kto z nich zejdzie na dół, a kto zostanie na powierzchni. Była to rozmowa gwałtowna, bo mało było chętnych do pozostania na górze. Dopiero po długich targach i obietnicach, że otrzyma swój udział w wydobytym krzemieniu, zgodził się zostać ten, którego zwano Borsukiem. Był niewysoki, ale i słynął ze swej siły. Dobrał też sobie sam pomocników do wyciągania urobku.
Teraz szykowali grube, zaopatrzone w supły sznury, po których zaczęli spuszczać się do ciemnej jamy, gdzie rozdmuchiwali żar tlącego się pod kamieniami ogniska i od niego zapalali smolne szczapy.
Chłopcu porządnie waliło serce, kiedy tak zaraz za ojcem miał się zsunąć na dół. Zwłaszcza że brat, który jeszcze został na powierzchni, wołał do niego, aby się nie bał, tylko prędzej schodził. Trzymał się więc mocno grubego sznura i bosymi stopami szukał supłów. Wreszcie w jakiejś chwili poczuł, że stoi już na twardym gruncie. Nie było to nawet tak głęboko w ziemi, jak mu się w pierwszej chwili wydawało. Rozejrzał się teraz i w świetle płonącego łuczywa zobaczył jakby dość obszerną izbę. W ścianach, wydrążonych w żółtobiałej, wapiennej skale, widać było ciemne, okrągłe otwory. Potem przekonał się, że były to niskie, ciasne korytarze, w których można było tylko czołgać się. Ludzie, zaopatrzeni w narzędzia z jeleniego rogu, wsuwali się w te chodniki w poszukiwaniu cennego krzemienia.
Chłopiec chciał teraz koniecznie zobaczyć, jak go się wydobywa, i zabrać się do roboty razem z dorosłymi, nie śmiał jednak naprzykrzać się ojcu. Ojciec właśnie ugadzał się z ich sąsiadem, zwanym Lisem, który z nich będzie żłobił nowy chodnik. Oglądali zakopconą miejscami od łuczywa ścianę i wybierali właściwe miejsce. Ale starszy brat, zadowolony, że może pochwalić się swoją znajomością kopalni, sam mu pokazał ciemne pręgi w jasnej ścianie. Powiedział, że to pozostałości po wydobytych już stąd bułach krzemiennych. Krzyknął do ojca, że idzie pracować, i wskazawszy jedną z ciemnych jam, pociągnął za sobą chłopca. Zaopatrzony w łopatkowato zakończone i wyostrzone narzędzie z jeleniego rogu, zaczął wpełzać w ciemny otwór. Chłopiec czołgał się za nim trochę zaniepokojony wąskością chodnika. Przerażała go ciemność. Ale po jakimś czasie dojrzał sączące się z góry światło. Był to niewielki otwór, przez który wpadało powietrze. Zatrzymali się tu, gdzie korytarz rozszerzał się nieco. Brat zaczął niemal po omacku, dotykając wapiennej ściany, opukiwać ją przyniesionym narzędziem z rogu. Naraz radośnie krzyknął: – Jest! jest!
Chłopiec mógł teraz, dotykając dłonią ściany nad głową, wyczuć tkwiącą w niej okrągłą masę krzemiennej buły. Wzrok, przyzwyczajony już do zmroku, pozwalał odróżnić ciemną plamę. Brat, wciąż leżąc w wąskim chodniku, zaczął przy pomocy rogowej łopatki ostrożnie i umiejętnie wyłuskiwać kulistą, twardą masę. Praca była ciężka i wymagała wprawy i cierpliwości. Chłopiec pomagał mu, odgarniając odłupane kawałki wapnia. W dusznym korytarzu coraz trudniej było oddychać, ale pracowali wytrwale, na nic nie zważając i dopiero kiedy dobiegły ich nawoływania z owej dużej komory, zaczęli się wycofywać. Może jeszcze dzisiaj wydobędziemy nasz krzemień – obiecał sobie brat.