Złota śmierć - ebook
Złota śmierć - ebook
Jubileuszowy, pięćdziesiąty tom bestsellerowej serii Oblicza śmierci. Porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas mierzy się z tajemniczym zabójcą.
W Nowym Jorku znów ktoś popełnia seryjne morderstwa. Tym razem giną szanowani obywatele. Sposób popełnienia przestępstwa jest nietypowy: morderca wysyła dobrze zabezpieczone pojemniki w formie otwieranych, pozłacanych gęsich jaj. Ktoś pokrywa je od wewnątrz środkiem izolującym na bazie ołowiu i wypełnia trującą, żrącą substancją, która po uwolnieniu z pojemnika – w zetknięciu z powietrzem – zamienia się w śmiercionośny gaz i zabija ofiary w ciągu kilku minut.
Dlaczego ktoś pozbawia życia poważane osoby?
Czy dociekliwej Eve Dallas uda się rozwikłać skomplikowaną sieć zabójczych powiązań, wykryć motywy zbrodni i zapobiec kolejnym śmierciom w kolorze złota?
Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-018-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Doktor Kent Abner rozpoczął wielce zadowolony, na pełnym luzie dzień, w którym miała przyjść jego śmierć.
Ucałował na pożegnanie swego męża Martina, kiedy ten wychodził do pracy – jak czynił to od trzydziestu siedmiu lat – a potem, wciąż w szlafroku, rozsiadł się wygodnie z kolejną filiżanką kawy i zaczął rozwiązywać krzyżówkę w komputerze – jak to miał w zwyczaju od niepamiętnych czasów w dni wolne od obowiązków zawodowych. W tle leciała muzyka z opery Mozarta _Czarodziejski flet_; nastawił ją w domowym zestawie stereo.
Kwiecień roku dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego był bardzo ciepły, łagodne jak balsam powietrze przesycały wonie rozwijających się błyskawicznie kwiatów, toteż w planach doktora znalazło się bieganie po parku Hudson River, następnie wizyta na siłowni, wyciskanie ciężarów i szybki prysznic, a na koniec lekka przekąska w pobliskiej knajpce.
W drodze do domu planował zakupić bukiet świeżych kwiatów i pokręcić się chwilę po markecie w poszukiwaniu oliwek, które tak lubił Martin, i może jeszcze jakiegoś zestawu serów. Później chciał wstąpić do pobliskiej piekarni po bagietkę i co tam mu się jeszcze na miejscu spodoba.
Kiedy Martin wróci do domu, otworzą butelkę wina, usiądą razem i pogadają, pojadając tartinki z serem. Pozostawi mu wybór, czy zjeść obiad w domu, czy wyjść gdzieś na miasto. Miał nadzieję na romantyczne zakończenie wieczoru, o ile oczywiście Martin nie będzie zbyt zmęczony.
Zwykle żartowali sobie, że Kent jako pediatra prowadził urocze niemowlęta i czarujące dzieciaczki, podczas gdy Martin jako dyrektor dwunastoklasowej prywatnej szkoły musiał lawirować pomiędzy czarującymi dzieciaczkami a naburmuszonymi nastolatkami o szalejących hormonach.
Mimo to obaj świetnie dajemy sobie radę – myślał Kent, wypełniając puste pola hasła dwadzieścia jeden pionowo.
TOKSYNA
Przez następną godzinę zabawiał się układaniem puzzli, po czym wyszorował kuchnię, słuchając wciąż muzyki, wypełniającej dźwiękami wnętrze ich domu w dzielnicy West Village.
Przebrał się w końcu w strój do biegania, a po chwili zastanowienia wrzucił jeszcze na siebie cienką bluzę z kapturem. Spakował torbę na siłownię, postanawiając z góry, że nim zacznie trenować biegi, zostawi ją w szafce w przebieralni.
Kiedy zasuwał ekler, rozległ się dzwonek u drzwi. Nie spieszył się z otwarciem. Nucąc pod nosem, wyniósł torbę do salonu i cisnął ją na koralową sofę, którą wybrali z Martinem pół roku temu, kiedy wzięli się do przearanżowania wnętrza.
Zanim otworzył drzwi, zerknął wpierw na wyświetlacz wideofonu. Zobaczył stojącą przed wejściem znajomą dziewczynę z firmy kurierskiej, która zwykle dostarczała im przesyłki. Tym razem również trzymała niewielką paczuszkę.
Odblokował zamki i otworzył drzwi.
– Dzień dobry! – rzekł.
– Dobry, doktorze Abner – odparła. – Mam dla pana paczkę.
– Właśnie widzę. Złapałaś mnie w ostatniej chwili. – Wziął pakunek i obdarzył dziewczynę uśmiechem. Za jego plecami przez otwarte drzwi wylewała się na Bedford Street aria zemsty Królowej Nocy z drugiego aktu _Czarodziejskiego fletu_. – Co za piękny dzień!
– Pewnie, że piękny. Dobrego dnia, panie Abner! – dodała, już schodząc w dół po schodach prowadzących na chodnik.
– Tobie też.
Kent zamknął drzwi i poszedł do kuchni, przyglądając się z uwagą przesyłce. Ponieważ była zaadresowana do niego, otworzył szufladę i wyjął specjalny nóż do otwierania paczek. Rzucił jeszcze okiem na etykietkę z adresem nadawcy. Widniał tam adres ze śródmieścia oraz nazwa sklepu „Wszystko, co lśni”, która nic mu nie mówiła.
Czy to prezent? – przeszło mu przez głowę, gdy rozcinał oklejone taśmą pudło.
W środku, również starannie opakowane, znajdowało się drugie pudełeczko, a właściwie prosta, gładka szkatułka z materiału imitującego ciemne drewno, zamknięta na mały zameczek. Dołączono do niego kluczyk na cienkim łańcuszku. Niewiele myśląc, włożył kluczyk do dziurki i otworzył zapadkę.
W środku szkatułki, na grubej czarnej wyściółce, spoczywał niewielki pojemnik – raczej na pewno bezwartościowy – w kształcie złotego jaja, szczelnie zamkniętego na haczyk.
– Wszystko, co lśni – mruknął pod nosem Kent, otwierając zamknięcie.
Obie połówki jaja były jak gdyby sklejone ze sobą i z początku nie chciały się otworzyć. Musiał użyć nieco więcej siły.
Ku swemu zdumieniu Kent niczego w środku nie zobaczył. Ani nie ujrzał wydobywających się ze środka oparów, ani nie poczuł ich zapachu, natychmiast jednak odczuł efekty ich oddziaływania: jego gardło zacisnęło się nagle w supeł, płuca jakby się zapchały. Oczy zaczęły palić go żywym ogniem, a dobrze wytrenowane mięśnie zadrżały.
Sekundę później jajko wypadło mu z ręki, ruszył na oślep w stronę okna. Powietrza! Potrzebował na gwałt powietrza. Potknął się, upadł, próbował się jeszcze doczołgać. Wszystko na nic. Cały jego system pokarmowy eksplodował, zwracając lekkie śniadanie zjedzone z Martinem. Walcząc z rozdzierającym bólem, usiłował przepełznąć jeszcze kawałek w stronę okna.
Skonał w konwulsjach, gdy królowa Mozarta wzięła wysokie F.
*
Było wiosenne, jasne popołudnie, kiedy porucznik Eve Dallas stanęła nad ciałem doktora Kenta Abnera. Promienie stojącego nisko słońca wpadały przez okna, których nie zdążył otworzyć. Oświetlały kałuże płynów ustrojowych i kawałki potłuczonego plastiku.
Denat leżał twarzą do góry – mimo to po stłuczeniach na czole i skroni Eve od razu rozpoznała, że najpierw padł bezwładnie do przodu. Miał zaczerwienione, podpuchnięte oczy o zamglonym spojrzeniu, które nadała mu śmierć. Patrzył teraz martwo wprost na Eve.
Ona z kolei widziała rozmazane po podłodze butami, dłońmi i kolanami wydalone z jego ciała płyny ustrojowe. Ślady stóp, obwiedzione krwią, żółcią i wymiocinami, znaczyły całą podłogę kuchni.
W takim stanie scena zbrodni jest gówno warta – pomyślała Eve.
– Posterunkowy Ponce! – krzyknęła na policjanta, który pierwszy przybył na miejsce zbrodni. – Proszę o relację z przebiegu zdarzeń.
– Ofiara to doktor Kent Abner, lekarz znaczy się. Miał akurat dzień wolny. Mieszkał tutaj wraz z mężem. Jego mąż, też doktor, tyle że nauk humanistycznych, Martin Rufty, wrócił do domu po pracy, a jest zatrudniony jako dyrektor w szkole imienia Theresy A. Gold. Gold to złoto, więc od nazwiska założycielki mówią na szkołę Złota Akademia. No więc Rufty wrócił do domu ze Złotej około szesnastej. Zobaczył ciało. Wszedł wprost w te wszystkie wydzieliny, pani porucznik, odwrócił ciało i, prawdę mówiąc, nim wezwał karetkę pogotowia, próbował go jeszcze reanimować. – Mundurowy, człek o krzepkiej budowie, pokręcił głową, patrząc na scenę zbrodni. – Później wszyscy weszli do środka i zadeptali ślady, nim wezwali w końcu policję. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, żeby zabezpieczyć to, co zastaliśmy. Ofiara nie żyła od kilku godzin. Ratownicy medyczni orzekli, że ciało było zimne i sztywne. No i że wygląda to na zatrucie chemiczne.
– Gdzie jest teraz współmałżonek?
– Zabraliśmy go na górę. Jest z nim mój partner. Facet się strasznie rozsypał.
– Okej. Proszę pozostać do dyspozycji – rzekła Eve i zwróciła się do swojej partnerki: – Peabody! Ja zajmę się ciałem. Ty odszukaj nagrania z kamery monitoringu i rzuć na nie okiem.
– Tak jest! – Peabody ostrożnie stawiała kroki w swoich różowych kowbojkach.
Eve kucnęła obok zwłok i otworzyła podręczną walizeczkę oględzinową. Kiedy zabezpieczyła ręce gumą w spreju, włączyła dyktafon, a następnie wyjęła Identipada w celu weryfikacji tożsamości ofiary.
– Denat zidentyfikowany jako Kent Abner, zamieszkały pod tymże adresem. Wiek: sześćdziesiąt siedem lat. Stłuczenia i otarcia na czole, lewej skroni, a także na lewym kolanie. Ich stan wskazuje na ścisły związek z upadkiem. Na opuszkach kciuków obu rąk rany wyglądające na oparzenia. Wystąpiło stężenie pośmiertne ciała. Oczy ofiary są zaczerwienione, opuchnięte. – Ostrożnie otworzyła usta mężczyzny. – Spuchnięty jest również język. Wygląda, jakby był oblepiony… pozostałościami piany, śliny i wymiocin. Z nozdrzy wypłynęła zaschnięta obecnie mieszanina krwi i śluzu. – Wyjęła przyrządy pomiarowe. – Czas zgonu: dziewiąta czterdzieści trzy. Peabody! Przewiń nagranie do dzisiejszego poranka. Sprawdź, o której wyszedł jego współmałżonek i czy ktokolwiek jeszcze potem przychodził.
– Owszem. Mam tu mężczyznę w tweedowej marynarce – zaczęła Peabody – gość pod sześćdziesiątkę, około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, na oko osiemdziesiąt kilogramów. W ręce neseser. Kieruje się wprost do drzwi. Wchodzi do środka kilka minut po szesnastej. Ma kartę dostępu, wprowadza kod. Wpuszcza do środka zespół ratowników medycznych o godzinie szesnastej dziesięć. Dwóch mundurowych przybywa o szesnastej szesnaście. – Policjantka z krótkimi ciemnymi włosami, ściągniętymi jak zwykle w krótką, podskakującą kitkę, rzuciła okiem w stronę drzwi. – Przejrzę raz jeszcze wstecz – dodała.
Eve znów przystąpiła do oględzin ciała.
– Brak ran świadczących o napaści czynnej lub otrzymanych w samoobronie. Głowa i kolano: możliwe uderzenie, ale obrażenia wyglądają raczej na związane z upadkiem. Denat był dobrze zbudowanym mężczyzną, prawdopodobnie fizycznie sprawnym i silnym. Niewątpliwie walczyłby w swojej obronie, gdyby miał taką możliwość. Może zjadł coś lub wypił?…
– Ten sam mężczyzna, zapewne współmałżonek, wychodzi z domu o siódmej dwadzieścia z rana. Wcześniej nie ma żadnego ruchu. Aha! Jest jeszcze coś… Kobieta w uniformie firmy kurierskiej Global Post & Packages. Dzwoni do drzwi o dziewiątej trzydzieści sześć. Otwiera jej nasz nieboszczyk. Zachowuje się przyjaźnie, jakby się dobrze znali. Odbiera paczkę, kobieta odchodzi.
Eve wstała i podeszła do kuchennego blatu.
– Standardowe kartonowe pudełko do pakowania przesyłek? – podjęła po chwili. – Sześcian o ściance długości piętnastu centymetrów?
– Tak, dokładnie takie – potwierdziła Peabody. – Przewijam dalej. Nie ma nic pomiędzy dostarczeniem przesyłki a powrotem małżonka. – Wróciła do kuchni.
– Tutaj leży nóż do rozcinania paczek. Mężczyzna zmarł siedem minut po otrzymaniu przesyłki. Przynosi ją tutaj i od razu otwiera – dedukowała Eve. – Wyjmuje z niej tę szkatułkę z taniej imitacji drewna z małym zameczkiem i dołączonym kluczykiem. Otwiera. Na podłodze leżą rozbite kawałki jakiegoś kruchego materiału: prawdopodobnie kolejny pojemnik z zewnątrz malowany na złoty, błyszczący kolor, biały od środka. Może to twardy plastik. Ten pojemnik coś krył. Mężczyzna otwiera go i… Szlag! – Nagle cofnęła się o kilka kroków. – Wezwij natychmiast służby neutralizujące i zabezpieczające substancje niebezpieczne.
– A niech to cholera! – zawtórowała Peabody.
– Małżonek żyje, nic się też nie stało zespołowi ratowników medycznych ani policjantom, którzy przybyli na miejsce zdarzenia. Cokolwiek to było, musiało ulec całkowitemu rozproszeniu. Mimo to wezwij ich i poinformuj, że mamy do czynienia z nieznaną substancją toksyczną.
Eve ponownie podeszła do kuchennego blatu i przebiegła wzrokiem dane nadawcy, umieszczone na pudełku.
– „Wszystko, co lśni”. – Sprawdziła w internecie. – Nie ma takiego sklepu. Adres też jest fałszywy.
– Jednostka jest już w drodze – zameldowała Peabody. – Radzą nam, żebyśmy się stąd czym prędzej ewakuowały.
– Jest już na to za późno. Siedem minut, Peabody. Odejmij ze dwie, aby tu dojść, wyciągnąć nóż do rozcięcia pudełka i wszystko pootwierać. Kiedy się zabrał do rozbrojenia paczki siedem godzin temu, właściwie już nie żył. – Zastanowiła się, co dalej. – Wyślij mundurowego Carmichaela oraz funkcjonariuszkę Shelby do firmy wysyłkowej Global Post & Packages, dowiedz się, w którym miejscu wrzucono paczkę do wysłania, kto ją wrzucił, czy mają tam monitoring i kamery z zapisem obrazu. Później skontaktuj się z kostnicą i poinformuj ich, że mamy nieboszczyka do zbadania na cito.
– Dallas! Dotykałaś go!…
– Zabezpieczonymi dłońmi – odbiła piłeczkę Eve. – Dotykał go i jego małżonek, i ratownicy medyczni. Cokolwiek go zabiło, nie jest już aktywne. Wykonało swoją robotę.
Znieruchomiała na moment niczym posąg, wysoka, o wysportowanej, szczupłej sylwetce, z krótką grzywą kędzierzawych włosów, przenikliwym spojrzeniem piwnych oczu, w brunatnej skórzanej kurtce i brązowych ciężkich butach.
Podstawowe zasady bezpieczeństwa – napomniała się w myślach.
– Najpierw oczyszczę i zdezynfekuję ręce, stosując się do wymagań regulaminu – rzekła. – Kiedy to zrobię, porozmawiamy z małżonkiem. Trzeba pozbierać wszystkie ubrania, zabezpieczyć je w workach i zawieźć do przebadania; te, które mąż miał na sobie, kiedy dotykał denata. Skieruj to do laboratorium substancji niebezpiecznych – poleciła partnerce, po czym schwyciła swoją walizeczkę oględzinową i ruszyła w poszukiwaniu toalety z umywalką lub łazienki. – Skontaktuj się wpierw z firmą kurierską – rzuciła przez ramię. – Musimy porozmawiać z kobietą, która dostarczyła przesyłkę.
Może być już na to za późno… – myślała, szorując dłonie specjalnym pilingiem w eleganckiej toalecie o rdzawoczerwonych ścianach.
Zgodnie z kodeksem małżeńskim – który sama opracowała i spisała na własny użytek, a którego przestrzegania bardzo pilnowała – powinna teraz poinformować o wszystkim własnego małżonka. Roarke wprawdzie odnosił się z pełnym zrozumieniem do jej absurdalnych godzin pracy, ale do ustaleń własnoręcznie spisanego kodeksu należało się stosować.
Peabody podeszła do drzwi.
– Carmichael i Shelby są już w drodze do firmy kurierskiej. Mam też nazwisko osoby, która dostarczyła tę konkretnie przesyłkę. To Lydia Merchant. Zakończyła pracę o zwykłej porze, udało mi się zdobyć wszystkie jej dane kontaktowe.
– Sprawdź ją od razu. Byłoby dość dziwne, gdyby chciała otruć klienta, sama dostarczając mu paczkę, jednak głupota ludzka nie zna granic.
Eve poczekała jeszcze na ekipę toksykologów, ze stoickim spokojem zniosła badanie skanerem, aby upewnić się, że jej ciało nie wchłonęło żadnych substancji trujących, i zaczęła słabo protestować, dopiero kiedy laborant-technik uparł się pobrać jej krew i wykonać na miejscu badanie na obecność toksyn. Zgodziła się jednak, zdając sobie sprawę z tego, że lepiej dmuchać na zimne. Chciała to mieć już za sobą i ruszyć dalej z robotą.
Po skontrolowaniu krwi i uzyskaniu wyniku negatywnego powędrowały z Peabody na górę przeprowadzić rozmowę z małżonkiem. Po drodze młodsza policjantka odszukała informacje o Lydii Merchant.
– Dziewczyna ma dwadzieścia siedem lat – zaczęła. – Zatrudniona od sześciu lat w GP & P. Czysta karta zatrudnienia, brak jej nazwiska w rejestrach kryminalnych.
– Mimo to i tak z nią porozmawiamy – odrzekła Eve.
Ubrania Rufty’ego zostały już spakowane do plastikowych worków i zabezpieczone. Mężczyzna znajdował się w kąciku wypoczynkowym sypialni, całej tonącej w rdzawych czerwieniach i starym złocie. Siedział na miękkiej dwuosobowej sofce, widocznie cierpiąc, wciąż w szoku. Przebrał się w szare dresowe spodnie i granatowy podkoszulek ze złotymi literami T.A.G. na piersi.
Miał wypielęgnowaną brązową kozią bródkę z blond pasemkami, dopasowaną w kolorze do kudłatej czupryny. Był wysokim, postawnym mężczyzną o pociągłej twarzy i ciemnobrązowych oczach, w tej chwili pełnych łez.
Na serdecznym palcu lewej ręki nosił obrączkę z białego złota – identyczną jak denat. Obie dłonie splótł tak mocno, jakby go to miało uchronić przed rozsypaniem się w kawałki.
Eve dała znak mundurowemu, który siedział obok.
– Zacznijcie z partnerem przepytywać sąsiadów – poleciła. – Chcę się dowiedzieć, czy ktoś coś zauważył. Jeśli dotykaliście ciała lub czegokolwiek innego, musicie się poddać badaniu toksykologicznemu w celu neutralizacji potencjalnych trucizn.
– Tak jest, pani porucznik! – Odchodząc, spojrzał przez ramię na Rufty’ego. – On chce zadzwonić po swoje dzieci, lecz jak na razie udało mi się go od tego odwieść. Na pewno dotykał ciała.
– Do tego też dojdziemy. Na razie proszę zabrać na dół torby z ubraniami i oddać je technikom. Niech ktoś od nich przyjdzie tu na górę i przeskanuje męża ofiary.
Podeszła do Rufty’ego i usiadła naprzeciw niego w głębokim czerwonym fotelu.
– Panie Rufty – zaczęła spokojnie – jestem porucznik Dallas, a to moja partnerka, detektyw Peabody. Nasze kondolencje.
– Ja… Muszę porozmawiać z dziećmi. Nasze dzieci… Muszę…
– Wkrótce będzie mógł pan to zrobić. Zdaję sobie sprawę, że to trudny dla pana czas, musimy jednak zadać kilka pytań.
– Ja… Wróciłem do domu i już od drzwi zawołałem coś w stylu: „Jezu! Kent! Co za dzień! Musimy koniecznie to oblać!”. – To rzekłszy, zakrył swą pociągłą twarz dłońmi o długich palcach. – Poszedłem od razu do kuchni i… i… Kent… Kent… Leżał na podłodze. On był… próbowałem… nie mogłem… on był…
Peabody pochyliła się ku niemu, ujęła jego dłoń i przykryła swoją.
– Bardzo nam przykro, doktorze Rufty. Nie mógł pan nic zrobić.
– Jednakże… – Odwrócił się do niej, jego twarz wyrażała rozpaczliwą prośbę: pomóż mi! wytłumacz! zrób coś, żeby to powstrzymać!
Przynajmniej tak to widziała Eve.
– Nie rozumiem… – ciągnął. – Był okazem zdrowia. Zawsze mnie namawiał do ćwiczeń, do zdrowego odżywiania. Był taki silny, taki wysportowany. Nie rozumiem… Zamierzał pobiegać dziś przed południem. Zawsze chodził pobiegać, ilekroć miał wolne od pracy. Biegał nawet w przerwie na lunch, o ile pozwalał mu na to grafik przyjęć pacjentów. Miał zamiar dokończyć krzyżówkę, a potem pobiegać.
– Panie Rufty! – Odczekała, aż rozbiegane piwne oczy na nowo się na niej skoncentrowały. – Czy oczekiwaliście nadejścia paczki w dniu dzisiejszym? Lub jakiejkolwiek przesyłki?
– J-ja pojęcia nie mam. Nie mogę zebrać myśli.
– Czy kiedykolwiek zamawialiście coś z outletu o nazwie „Wszystko, co lśni”?
– Nie sądzę.
– Czy przesyłki dostarczała wam firma kurierska Global Post & Packages?
– Tak. Owszem, dostarczała je nam Lydia, ale ja… – Przyłożył dłoń do skroni. – Nie sądzę, żebyśmy tym razem coś zamawiali. Nie przypominam sobie.
– W porządku! Proszę na mnie spojrzeć, panie Rufty! Czy zna pan kogoś, kto chciał skrzywdzić pańskiego męża?
– Co takiego?! – Mężczyzna drgnął. Na jego twarzy odmalował się szok. – Skrzywdzić Kenta? Nigdy! W życiu! Nie, na pewno nie. Wszyscy go uwielbiali. Wszyscy! Nic nie rozumiem.
Eve z całkowitym spokojem wysłuchała jego krzyku. Rozpaczy wyartykułowanej wysokim, łamiącym się głosem.
– Może ktoś z jego biura? Z przychodni, gdzie prowadził praktykę? Z waszego sąsiedztwa?
– Nie, nie! Kent prowadzi wspaniałą przychodnię. Leczy niemowlęta i małe dzieci. Doskonale mu się tam wiedzie. Pracuje tak ciężko dla swoich małych pacjentów. Może pani spytać każdego – dodał, a jego głos znów wskoczył na wysokie tony. – Może pani spytać kogokolwiek, wszystkich, którzy tam pracują. Wszyscy bez wyjątku uwielbiali Kenta!
– W porządku. Byliście bardzo długo małżeństwem. Czy mieliście jakieś problemy?
– Nie i jeszcze raz nie. Kochaliśmy się. Mamy wspólne dzieci. Mamy wnuki. Muszę się skontaktować z naszymi dziećmi.
Kiedy zaczął łkać, Peabody podeszła i usiadła tuż obok niego.
– Wiem, że to trudne – powiedziała. – Czy Kent wspominał może o kimkolwiek, kto mógłby go niepokoić? Czy kiedykolwiek wspomniał o kimś lub o jakimś przypadku, który by wzbudził u niego jakiekolwiek obawy?
– Nie. Nic, o czym bym pamiętał. Nie, nie. Nie rozumiem. Co się właściwie stało? Co się stało? Czy ktoś skrzywdził Kenta?
– Panie Rufty! – Eve nie miała innego wyjścia, jak powiedzieć mu to prosto z mostu. – Sądzimy, że doktor Abner dostał dziś z rana przesyłkę zawierającą jakieś toksyczne związki, które spowodowały jego śmierć.
Łzy dalej płynęły z oczu mężczyzny, lecz jego ciało stężało. Wyprostował się jak struna.
– Co? Co takiego?! Czy chcecie przez to powiedzieć, że ktoś zabił Kenta? Ktoś przysłał coś na nasz adres, do naszego domu? Przysłał coś, co go zabiło?!
Eve wstała, słysząc pukanie do drzwi, i wpuściła do środka technika ekipy likwidującej ślady zbrodni, ubranego w biały kombinezon.
– Musimy zachować środki ostrożności. Skoro dotykał pan ciała ofiary, poprosimy o poddanie się przeskanowaniu. Będziemy też zmuszeni prosić o zgodę na pobranie krwi w celu jej przebadania. Możliwe, że paczka, którą otworzył denat, zawierała jakieś toksyczne substancje.
– Nie ma takiej możliwości! – Mężczyzna natychmiast odrzucił wszelkie sugestie. – Nikt nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Nikt, kto znał Kenta, nie uczyniłby niczego takiego.
– Mimo wszystko musimy zachować ostrożność – powtórzyła Eve, patrząc Rufty’emu w oczy. – Zamierzamy uczynić wszystko, co w naszej mocy, ażeby wykryć, co się stało pańskiemu mężowi.
– Kochał go pan – wtrąciła Peabody łagodnym tonem. – Na pewno pan chce, żebyśmy wykryli sprawcę.
– Tak. Róbcie to, co macie do zrobienia. A potem, proszę, pozwólcie mi zawiadomić dzieci. Muszę porozmawiać z naszymi dziećmi.
Eve odczekała, aż Rufty zostanie przeskanowany, przebadany oraz poddany powierzchniowej neutralizacji. Cokolwiek zabiło Kenta Abnera, uległo rozkładowi, zanim ktokolwiek zbadał jego ciało.
– Teraz może pan zadzwonić do dzieci – poinformowała Eve Rufty’ego. – Czy jest jakieś miejsce, do którego mógłby się pan przenieść na kilka dni? Lepiej by było, gdyby pan nie został tutaj.
– Mógłbym pomieszkać u naszej córki. Utrzymywaliśmy bliższe kontakty. Syn mieszka w Connecticut, ale Tori wraz z rodziną ma mieszkanie kilka przecznic od nas. Mogę się u niej zatrzymać.
– Zorganizujemy panu transport i przewieziemy tam, kiedy będzie pan gotów.
Rufty zamknął oczy, a kiedy je otworzył, po łzach nie było już śladu. W jego spojrzeniu tliła się determinacja.
– Muszę się dowiedzieć, co się stało mojemu mężowi. Ojcu moich dzieci. Mężczyźnie, którego kochałem przez czterdzieści lat. Jeśli ktoś istotnie dopuścił się takiego czynu, jeśli ktoś go skrzywdził, muszę wiedzieć, kto to zrobił. I dlaczego.
– Odnalezienie odpowiedzi na te pytania to nasza praca, panie Rufty. Jeśli cokolwiek się panu przypomni, cokolwiek – podkreśliła Eve – proszę się ze mną skontaktować.
– Kent był takim dobrym człowiekiem! Kochającym wszystkich. Nigdy w życiu by nikogo nie skrzywdził. Wszyscy go lubili. Uwielbiali go.
Ktoś go jednak nie lubił – pomyślała Eve.
– Wierzę mu – odezwała się Peabody, kiedy opuszczały miejsce zbrodni. – Faceta to nieszczęście dosłownie zwaliło z nóg. Nie kłamał, kiedy mówił, że nie zna nikogo, kto mógłby wziąć na Abnerze odwet.
– Zgadzam się, tylko że współmałżonek nie zawsze o wszystkim wie. Musimy podrążyć w życiu Abnera, w jego pracy, zwyczajach, hobby. Może wypłyną jakieś pozamałżeńskie związki?
Peabody pokiwała głową, podziwiając jednocześnie dom z brązowego piaskowca z małym przedogródkiem. Uwagę przyciągały zwłaszcza rozkwitłe niedawno tulipany.
– Wiesz, byłoby o wiele gorzej, gdyby się okazało, że to był totalny przypadek. Pech. Zły los. Fatum.
– E tam! Dajże spokój z tym swoim „o wiele gorzej”. Paczkę zaadresowano do konkretnej osoby, więc musimy szukać konkretów. Tymczasem zamieńmy słówko z dziewczyną z firmy kurierskiej.
Peabody wstukała jej adres do nawigacji w desce rozdzielczej samochodu.
– Nic ci nie jest, dobrze się czujesz? – chciała się jeszcze upewnić.
– Nic mi nie jest – odrzekła Eve. – Przecież nasza ekipa medyków-wampirów wyssała ze mnie całą krew i zneutralizowała wszelkie toksyny.
– Taa… Poczuję się zdecydowanie lepiej, kiedy zidentyfikują te toksyny. – Peabody wyjrzała przez okno ze ściągniętymi brwiami. – Denat leżał tam od kilku godzin. Dobrze chociaż, że cokolwiek to było, uległo rozkładowi, wszyscy pozostali żyją. Źle, że nieboszczyk leżał tam tyle godzin.
– Mhm… Pomyśl tylko: paczkę dostarczono z samego rana. A zatem ktoś dokładnie wiedział, że nikt się nie zjawi w mieszkaniu aż do późnego popołudnia. To mi wygląda na zabójstwo konkretnej, wybranej osoby. Zauważ, że zginął tylko Abner. – Eve, przeciskając się między sznurami aut, wybrała na swoim naręcznym zegarku wielofunkcyjnym numer funkcjonariuszki Shelby. – Cześć! No i co tam słychać? Co ci się udało ustalić?
– Firma prześledziła trasę przesyłki aż po paczkomat w West Houston, pani porucznik. Nadawca zalogował się do automatycznej, samoobsługowej wrzutni, działającej po godzinach pracy dyspozytorni, punktualnie o dwudziestej drugiej.
– Są jakieś nagrania z kamer ochrony?
– No właśnie, w tym sęk, pani porucznik. Bo kamera miała awarię od dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt osiem do dwudziestej trzeciej zero dwa.
– Awaria, powiadasz? Tylko idiota nazwałby to przypadkowym zbiegiem okoliczności.
– Tak jest, pani porucznik! Funkcjonariusz Carmichael, który idiotą nie jest, od razu wezwał ekipę speców od technik operacyjnych w celu sprawdzenia kamer ochrony i nagrań z tej dyspozytorni. Jeśli jednak zabójca okaże się idiotą… Za wysyłkę paczki zapłacono smartfonem. Miała zostać dostarczona z samego rana następnego dnia. Rzeczoną płatność ściągnięto z konta niejakiej Brendiny A. Coffman, lat osiemdziesiąt jeden, zamieszkałej przy ulicy Bleecker numer trzydzieści osiem, mieszkania jeden A.
– Od razu złożymy jej wizytę. Dobra robota, Shelby!
Peabody nie zdążyła się wczepić dłonią w uchwyt bezpieczeństwa przy drzwiach, kiedy Eve z piskiem opon skręciła na najbliższym skrzyżowaniu, zmieniając kierunek jazdy.
– Zdobądź nakaz prokuratorski! – rzuciła do niej Eve. – Musimy zerknąć na historię karty kredytowej Coffman.
– Brendina Coffman – odczytała głośno Peabody z ekranu swego podręcznego komputera, gdy Eve lawirowała wśród rzeki samochodów, pędząc do ulicy Bleecker. – Pozostaje w związku małżeńskim z Roscoe Coffmanem od pięćdziesięciu ośmiu lat. Od trzydziestu jeden mieszkają wspólnie pod obecnym adresem. Emerytowana księgowa, zatrudniona w firmie Loames & Gardner przez… o rety! przez pięćdziesiąt dziewięć lat! Żadnych zatargów z prawem przez ostatnie pół wieku. Drobne zajścia, kiedy miała dwadzieścia kilka lat: dwukrotne zakłócenie porządku publicznego. Dochowali się trójki dzieci, w kolejności: płci męskiej, płci żeńskiej i jeszcze jedno płci męskiej. Wiek odpowiednio: pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt trzy oraz czterdzieści osiem. Sześcioro wnucząt w wieku od lat dziesięciu do dwudziestu jeden.
– Zacznij sprawdzać wszystkich po kolei – zarządziła Eve. – Tego na pewno nie zrobił pierwszy lepszy kretyn – mruknęła pod nosem. – Aż takimi szczęściarami nie jesteśmy. Na wszelki wypadek sprawdź ich wszystkich – powtórzyła.
– Okej. No cóż… Najstarszym potomkiem Coffmanów jest rabbin Miles Coffman, żonaty z Rebekką Greene Coffman od dwudziestu jeden lat. Wyświetla mi się przy nim synagoga Szalom. Ona jest nauczycielką w hebrajskiej szkole przy tej synagodze. Mają trójkę dzieci w wieku lat dwudziestu, osiemnastu oraz szesnastu, odpowiednio: płci żeńskiej, męskiej i męskiej. Nic nie figuruje w aktach policyjnych o dzieciach, nie odnotowano też kryminalnych aktów w przypadku rodziców.
Nie widząc wolnych miejsc parkingowych, Eve zaparkowała na drugiego, wywołując lekkie zdenerwowanie u innych kierowców jadących ulicą Bleecker. Zignorowała to jednak i włączyła koguta na dachu.
– Do boju! – rzekła Eve i wysiadła. Stojąc już na chodniku, zaczęła się uważnie przyglądać solidnej, starej szeregówce. Trzykondygnacyjna, o wyblakłej elewacji z cegły. Żadnego graffiti, czyste szyby w oknach. Niektóre otwarte dla wpuszczenia do środka chłodnego wiosennego powietrza.
– Marion Coffman Black, zamężna od dwudziestu trzech… nie… od dwudziestu czterech lat… z Francisem Xaviorem Blackiem. Obchodzą właśnie rocznicę ślubu. Ona jest zatrudniona od dwudziestu lat jako księgowa w tej samej firmie, w której pracowała matka. Znalazłam dwa drobne incydenty naruszające prawo. Kiedy miała lat dwadzieścia z okładem, brała udział w nielegalnych protestach. Od tamtego czasu nic więcej się nie zdarzyło. Syn, lat dwadzieścia jeden, student na Uniwersytecie Notre Dame. Córka lat dziewiętnaście, również uczy się w Notre Dame.
– Zatrzymaj się na tym, proszę – rzuciła Eve, kiedy się zbliżały do szarych drzwi segmentu jeden A.
Przyzwoity system monitoringu – pomyślała – aczkolwiek nic specjalnego. Nacisnęła dzwonek.
Kobieta, która im otworzyła, wyglądała nadzwyczaj dobrze jak na swoje osiemdziesiąt jeden lat. Włosy ufarbowane na atramentowoczarno, wytapirowane i polakierowane, tworzą kulę, której nie naruszyłby największy nawet huragan – przemknęło Eve przez głowę. Usta umalowała na czerwień ulicznego znaku stopu. Policzki miała uróżowane, oczy mocno podkreślone czarną kredką, powieki wycieniowane, a rzęsy grubo pociągnięte tuszem.
Ubrana była w koktajlową suknię w kolorze ultramaryny ze stójką przy szyi i z długimi rękawami. Obrzuciła Eve i Peabody zdziwionym spojrzeniem orzechowych oczu.
– Niczego nie kupujemy – powiedziała.
– A my niczego nie sprzedajemy – odrzekła Eve i zaprezentowała swą policyjną odznakę.
Twarz Brendiny zbladła jak prześcieradło.
– Joshua! – zawołała piskliwie.
– Nie, psze pani! – pospieszyła z wyjaśnieniem Peabody. – Tu nie chodzi o pani syna. – Po czym zwróciła się do swej partnerki: – Syn pani Coffman, Joshua, również jest policjantem. – A następnie ponownie odwróciła się do pani Coffman. – Nie chodzi nam o pani syna.
– Okej, okej! W takim razie w czym rzecz?
– Może mogłybyśmy wejść na momencik… – zaczęła Eve.
– Właśnie wychodzimy – weszła jej w słowo kobieta. – O ile Roscoe wreszcie skończy się pindrzyć.
– Nie zabierzemy wam wiele czasu.
Niezadowolona Brendina skinęła głową i odsunęła się na bok, żeby wpuścić obie śledcze do schludnego salonu. Tak wypucowanego, że drobinki kurzu muszą czmychać w popłochu na jego widok – pomyślała Eve. Staromodne meble miały zapewne tyle lat, co ich małżeństwo, lecz lśniły jak lustro. Sofę zdobiło kilka eleganckich poduch.
Pod ścianą stało niewielkie pianino z mnóstwem rodzinnych zdjęć w ramkach. W powietrzu unosiła się mocna woń cytryny.
– Czy to pani robota te koronki igłowe? – jęknęła z zachwytem Peabody, miłośniczka rękodzieła. – Są przepiękne!
– Ach! Wkręciła mnie w to moja synowa i teraz nie mogę już przestać. O co właściwie chodzi?
– Pani Coffman, czy wczoraj wieczorem wysyłała pani ekspresową paczkę do Kenta Abnera z dyspozycją dostarczenia dzisiejszego ranka? – Eve przeszła do konkretów.
– Dlaczego miałabym to zrobić? Nie znam żadnego Kenta Abnera.
– Pani karta kredytowa została obciążona kosztami wysyłki.
– Jakim cudem, skoro niczego nie wysyłałam?
– Może zechciałaby pani to sprawdzić, a my poczekamy.
– No dobrze, dobrze. Roscoe! Na litość boską! Znowu się spóźnimy! – krzyknęła w stronę drzwi. – Co za facet! Zawsze muszę godzinami na niego czekać. Przez tego guzdrałę nigdzie nie zdążamy na czas. Wybieramy się na przyjęcie z okazji dwudziestej czwartej rocznicy ślubu naszej córki – wyjaśniła, podchodząc do schludnie utrzymanego biureczka, na którym stał mały laptop. – Wyszła za mąż za katolika. Nigdy by mi nawet przez myśl nie przeszło, że mogłaby to zrobić, ale Frank okazał się dobrym człowiekiem i dobrym ojcem, a poza tym zapewnił jej dobre, dostatnie życie. Tak więc my… Ach! Niech to wszyscy diabli!
A jednak! – pomyślała Eve, kiedy Brendina znów się do nich odwróciła.
– Faktycznie! Moja karta została obciążona kosztami takiej przesyłki! To z pewnością jakiś błąd. Mam tu wyszczególnione obciążenie rachunku o godzinie dwudziestej drugiej w dniu wczorajszym. Wczoraj o tej porze leżałam w łóżku, oglądając w telewizji jakiś program, a raczej usiłowałam go obejrzeć. Roscoe chrapał w najlepsze, rzężąc jak stary parowóz. Zawsze zapisuję wszystkie wydatki, więc wiem, ile mam na koncie i ile mogę wydać. Byłam księgową dłużej, niż wy obie żyjecie na tym świecie.
– Nie wątpimy w to, pani Coffman.
Tymczasem wkurzona Brendina zaczynała się dopiero rozkręcać.
– Ach! Ci z tej firmy kurierskiej GP & P jeszcze mnie popamiętają! Możecie mi wierzyć! – Dłonie zaciśnięte w pięści oparła na biodrach. Jej oczy ciskały błyskawice na Eve, jakby to ona była winna całemu zajściu. – Lepiej, żeby to wszystko wyjaśnili. Chciałabym się naprawdę dowiedzieć, jak ktoś zdołał wyciągnąć moje dane, bo tak to właśnie wygląda. Komuś z tego GP & P widocznie omsknął się palec na klawiaturze – pomstowała.
– Wierzymy, że spotkała się pani z podobną sytuacją pierwszy raz – orzekła Eve.
– Zaraz pozmieniam wszystkie kody dostępu. Wszystkie, zapewniam was. Chciałabym, żeby spojrzał na to mój syn. Jest ostatecznie funkcjonariuszem policji.
– Tak jest, droga pani! Mogłaby pani poprosić syna, żeby się skontaktował z nami w komendzie głównej policji? Na razie jednak… czy zechciałaby nam pani zdradzić, kto miał dostęp do pani konta?
Brendina najpierw dźgnęła palcem wskazującym w powietrze, a potem postukała się w pierś.
– Ja! A któż by inny? Naturalnie i Roscoe ma dostęp, ale on założył swoje konto, a mój login i hasło posiada tylko na wypadek, gdyby zdarzyła się jakaś awaria. Z tego samego powodu ja mam jego login i hasło. Roscoe, przyjdźże tu, na litość boską!
– Przestań się drzeć, kobieto, do jasnej anielki! Przecież już idę! Idę już, Brendi!
Kiedy się wreszcie pojawił, Eve przyszło na myśl słowo elegancik. Ubrany w bladoniebieski garnitur w białe prążki, białą koszulę oraz jasnoczerwoną muszkę z poszetką w tym samym kolorze, wyglądał szykownie. Srebrnosiwe włosy sczesał do tyłu i wybłyszczył tak, że lśniły jak księżyc w lustrze wody. Siwe wąsy strzygł i pielęgnował zaiste perfekcyjnie.
Jego oczy miały kolor garnituru.
– Nie powiedziałaś mi, że mamy towarzystwo. – Uśmiechnął się wesoło do Eve i Peabody.
– To nie towarzystwo, lecz policja.
– Koleżanki z pracy Joshui?
– Nie, proszę pana – odezwała się Eve. – Jesteśmy tu w sprawie paczki, którą dostarczono dzisiejszego ranka. Opłata za tę czynność została ściągnięta z konta pańskiej żony.
– Co przesłałaś, Brendi?
– Nic! Ktoś się podszył pode mnie i włamał na moje konto!
Popatrzył na nią z sympatią, aczkolwiek zaskoczony.
– Jak udało im się tego dokonać?
– Pojęcia nie mam. A powinnam mieć?
– Pani Coffman – wtrąciła się Eve – czy ma pani gdzieś przy sobie swój telefon?
– Oczywiście, że mam. Właśnie przekładałam rzeczy z jednej torebki do drugiej, kiedy zadzwoniłyście.
To rzekłszy, pomaszerowała w stronę drzwi, za którymi – jak się domyśliła Eve – kryła się sypialnia. Wkrótce wróciła z niej szybkim krokiem, taszcząc olbrzymią torbę na ramię w żywym fioletowym kolorze oraz równie wielką, połyskliwą, czerwoną torebkę wieczorową – o barwie dopasowanej do muchy męża, jak skonstatowała Eve.
– Akurat wyjmowałam z niej to, co mi się przyda na wieczór. – Po czym, jakby na dowód, zagłębiła rękę w czeluściach przepastnej torby.
Brendina, do tej pory jedynie poirytowana, nagle zrobiła przerażoną minę. Skierowała się szybkim krokiem do stolika kawowego i wyrzuciła na jego blat zawartość torby.
Eve przyszło na myśl, że jeśli kobieta dawała radę, ciągając za sobą ten wór bez dna, to i teraz przeżyje stratę.
– Zniknął! O mój Boże! – zdenerwowała się. – Nie ma mojego telefonu!
– Gdzież on może być, Brendi? – zainteresował się mąż.
– Na litość boską, Roscoe! Odczepże się!
– Tylko się nie denerwuj, kochanie. Pomogę ci go szukać – zaofiarował się małżonek.
Kobieta natychmiast złagodniała.
– Nie ma takiej potrzeby, kochanie. Zniknął. Ktoś musiał widocznie ukraść go z mojej torebki.
– Kiedy po raz ostatni używała pani telefonu? – spytała Eve.
– Na pewno wczoraj. Wszystkie razem pojechałyśmy na zakupy. To znaczy moje dziewczyny i ja: moje synowe i córka. Marion chciała kupić nowe buty na dziś wieczór, musiała też odebrać zegarek wielofunkcyjny, ten, który zamówiła dla Franka w prezencie. Oddała go do wygrawerowania dedykacji. No i… Mój Boże! Byłyśmy nieomal wszędzie. Zjadłyśmy późny lunch. Użyłam telefonu, żeby zadzwonić do siostry w celu poinformowania jej o zmianie godziny rezerwacji w restauracji na wpół do trzeciej, bo to wszystko zajęło nam sporo czasu. Była z nami umówiona, a zawsze ją szlag trafia, kiedy musi gdzieś czekać.
– Gdzie pani przebywała w czasie wykonywania tego połączenia?
– Ach!… – Kobieta przyłożyła dłoń do czoła. – W okolicy skrzyżowania ulic Chambers i Broadway. Jestem tego prawie pewna. Właśnie wyszłyśmy od jubilera, który się tam mieści.
– Przypomina sobie pani może, czy korzystała później z telefonu?
– Wiem, że już go nie używałam. Poszłyśmy jeszcze coś kupić, a potem spotkałyśmy się z siostrą i zjadłyśmy razem lunch. Siedziałyśmy dość długo w restauracji. Kiedy wychodziłyśmy, Marion się uparła, żebyśmy z Rachel, czyli moją siostrą, wróciły do siebie taksówką. Zamówiła ją nawet i opłaciła z góry kurs. Nie dała sobie wybić tego z głowy. Wróciłam do domu, ucięłam sobie drzemkę. To był męczący dzień. Później zjedliśmy z mężem kolację na ciepło, pooglądaliśmy telewizję. A dziś nigdzie jeszcze nie wychodziłam. Musiałam trochę posprzątać w domu, zajęłam się też przygotowaniami do dzisiejszego wieczoru. Mam w telefonie ustawione dokonywanie płatności tylko z jednego konta. Płacę nim za zakupy i robię opłaty za mieszkanie, jednakże…
– Już dobrze, Brendi! – Roscoe objął żonę ramieniem. – Pomogę ci. Czas najwyższy, żebyś kupiła nowy.
– Ech! – Wtuliła się w niego z wdzięcznością, głośno westchnąwszy. – Pozwól mi korzystać ze swojego, Roscoe, a w końcu jakoś to wszystko ogarnę. Teraz już na pewno się spóźnimy.
– Peabody, daj państwu nasze wizytówki. – Eve znów popatrzyła na Coffmanów. – Możecie poprosić waszego syna, żeby się z nami skontaktował?
– Oczywiście. Dziękujemy za wszystko! Będę musiała jakoś sobie z tym poradzić. Porozmawiajcie z Joshuą. Jest w końcu funkcjonariuszem policji.