Złote enklawy - ebook
Złote enklawy - ebook
Trzeci tom cyklu „Scholomance”
Ratowanie świata to test, do którego żadna szkoła nie zdoła cię przygotować – taka jest triumfalna konkluzja trylogii będącej bestsellerem „Sunday Times”, zapoczątkowanej Mroczną wiedzą oraz Ostatnim absolwentem.
Jedyne, o czym nigdy nie mówisz, będąc w Scholomance, jest to, co będziesz robić, gdy się z niej wydostaniesz – ponieważ nawet najbogatszy enklawowiec nie chce kusić losu.
Lecz to nierealne marzenie spełniło się El i jej przyjaciołom. Co więcej, nawet nie musiała zostać potwornie złą czarownicą, jaką miała się stać według przepowiedni. Zamiast pozabijać enklawowców, uratowała ich i teraz wszyscy czarodzieje są bezpieczni. We wszystkich enklawach świata zapanowały pokój i harmonia.
Żartuję.
Ponieważ zamiast El ktoś inny zaczął realizować plan zniszczenia enklaw i wszyscy uratowani przez nią są zagrożeni, a nad światem wisi groźba totalnej wojny między enklawami. Tak więc po cudownej ucieczce z Scholomance El musi wrócić i znaleźć sposób, żeby znów się do niej dostać.
Naprawdę jeden z najlepszych obecnie cykli fantasy, a to jeszcze nie koniec. - CULTURESS.
Scholomance jest mroczną szkołą magii na jaką czekałam, a za jej mądrą, sprytną i groźną bohaterką chętnie podążyłabym wszędzie - nawet do szkoły pełnej potworów. - KATHERINE ARDEN
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-712-3 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JURTA
Ostatnie, co powiedział do mnie Orion, ten skończony drań, to „El, tak bardzo cię kocham”.
A potem wypchnął mnie za bramę Scholomance i z łoskotem wylądowałam na tyłku w raju, w miękkiej trawie tej polanki w Walii, którą ostatnio widziałam przed czterema laty, z zielonym listowiem klonów prześwietlonym promieniami słońca i czekającą tam na mnie mamą. Mama! Trzymała całe naręcze kwiatów: maków na ukojenie, zawilców na pokonanie stresu, podejźrzonów na zapomnienie i wilców na nowy początek. Powitalny bukiet dla ofiary traumy, mający przegnać z mojego umysłu koszmary, uleczyć i dodać sił. Kiedy wyciągnęła rękę, żeby pomóc mi wstać, ja zerwałam się z ziemi, krzycząc „Orion!”, i kwiaty rozsypały się wokół.
Kilka miesięcy – całe wieki – temu, gdy jeszcze gorączkowo ćwiczyliśmy pokonywanie toru przeszkód, dziewczyna z mediolańskiej enklawy dała mi zaklęcie przenoszące. Było po łacinie i należało do tych nielicznych, które można rzucić na siebie, nie rozpadając się przy tym na kawałki. Miałam używać go do przeskakiwania z miejsca na miejsce w auli – żeby móc ratować takie osoby jak enklawowcy z Mediolanu. Dlatego podarowała mi to zaklęcie warte pięcioletniego zasobu mocy. Zwykle nie używa się go na dużą odległość, ale czas to mniej więcej to samo co przestrzeń, a ja byłam w Scholomance zaledwie dziesięć sekund temu. Miałam w oczach obraz auli tak wyraźny i dokładny jak szkic architektoniczny, wraz z okropnym cielskiem Wytrwałości i nadciągającą hordą wygłodniałych złowrogów. Zamierzałam przenieść się za bramę, dokładnie tam, gdzie stałam, kiedy Orion mnie wypchnął.
Jednak zaklęcie nie dawało się rzucić, stawiając opór, który był jak ostrzegawczy znak drogowy: ślepa uliczka, droga zmyta przez deszcze. Mimo to rzuciłam je, popierając mocą, ale odbiło się z impetem i powaliło mnie, jakbym wpadła na betonowy mur. Wstałam i spróbowałam rzucić je ponownie, ale obaliło mnie po raz drugi.
Dzwoniło mi w uszach. Z trudem podniosłam się z ziemi. Mama pomagała mi wstać, ale jednocześnie odciągała mnie, mówiąc coś i usiłując mnie powstrzymać, a ja tylko warknęłam do niej: „Atakowała go Wytrwałość!”. Puściła mnie i wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
Minęły już dwie minuty, od kiedy zostałam wypchnięta; dwie minuty w auli to cała wieczność, nawet zanim wypełniłam ją wszystkimi potworami tego świata. Jednak interwencja mamy powstrzymała mnie przed dalszym waleniem głową w bramę. Zastanowiłam się, a potem spróbowałam przenieść stamtąd Oriona.
Większość ludzi nie potrafi przywołać niczego większego i rozumniejszego od gumki do włosów. Jednak rzucając którekolwiek z licznych zaklęć przywołujących, które mimowolnie poznałam z biegiem lat, zawsze otrzymywałam jedną lub kilka nieszczęsnych i wrzeszczących osób, zapewne po to, żebym złożyła je w ofierze, czego uparcie nie chciałam robić. Miałam tuzin takich zaklęć, a jedno z nich pozwalało zobaczyć kogoś i przeciągnąć przez lustrzaną taflę.
Jest szczególnie skuteczne, jeśli ma się do dyspozycji wielkie zaczarowane zwierciadło. Szkoda, że zostawiłam je na ścianie mojego pokoju w szkole. Jednak przebiegłam przez polankę i znalazłam małą kałużę między korzeniami drzewa. Zwykle to by nie wystarczyło, ale wciąż miałam nieograniczony zasób mocy wpływającej we mnie z auli. Wzmocniłam nią zaklęcie, zmusiłam kałużę, by stała się gładka jak szkło, i patrząc na nią, zawołałam:
– Orionie! Orionie Lake! Wzywam cię w…
Zerknęłam na pierwsze promienie słońca i niebo, które widziałam po czterech latach tęsknoty za nimi, ale czułam tylko głęboki zawód, że nie jest to przedświt, samo południe, północ czy inna przydatna pora.
– …w środku dnia, abyś przybył do mnie z mrocznej otchłani, posłuszny jedynie mnie.
Co oznaczało, że po przybyciu tutaj byłby związany zaklęciem zniewalającym, ale tym będę się martwić później, kiedy już tu będzie…
Tym razem zaklęcie przeszło i woda uniosła się srebrzysto-czarną chmurą, powoli i niechętnie przybierającą widmową postać, którą mógł być Orion, widoczny tylko jako niewyraźna sylwetka na czarnym tle. Pomimo to wyciągnęłam rękę w ciemność, sięgając po niego, i przez moment wydawało mi się – byłam pewna – że go mam. Poczułam głęboką ulgę: dokonałam tego, złapałam go – a potem wrzasnęłam, ponieważ moje palce dotknęły paszczora i poczułam jego nienasycony głód.
Każda komórka mojego ciała zapragnęła natychmiast uciec. A potem zrobiło się jeszcze gorzej, jakby to w ogóle było możliwe, ponieważ nie był to tylko jeden paszczor, ale dwa, atakujące mnie z dwóch stron, jakby Wytrwałość jeszcze nie całkiem strawiła Męstwo. Cały rocznik uczniów, posiłek tak obfity, że pożarcie go trwało długo, a tymczasem połykane Męstwo wciąż szukało ofiar, usiłując zaspokoić głód.
W auli było dla mnie całkowicie jasne, że nie zdołamy zabić tego koszmarnego potwora, nawet dzięki mocy przekazywanej mi przez cztery tysiące uczniów. Z Wytrwałością można było zrobić tylko to co z całą Scholomance: wepchnąć w otchłań i mieć nadzieję, że zniknie w niej na zawsze. Najwyraźniej jednak Orion był innego zdania, gdyż został tam, by walczyć, chociaż szkoła wokół niego chybotała się na krawędzi tego świata.
Tak jakby sądził, że Wytrwałość wydostanie się ze szkoły, i jakąś częścią swojego ograniczonego umysłu wyobraził sobie, że może ją powstrzymać, tak więc musi zostać tam i do końca być bohaterem, chłopcem powstrzymującym tsunami. Tylko taki możliwy powód mogłam sobie wyobrazić, wystarczająco idiotyczny nawet bez wypychania za bramę mnie, która jako jedyna naprawdę walczyłam wcześniej z paszczorem. Ten pomysł był tak niewiarygodnie głupi, że po prostu musiałam wyciągnąć stamtąd Oriona, żeby mieć go tutaj i nawrzeszczeć na niego, dopóki nie pojmie bezmiaru swojej głupoty.
Uczepiłam się tego gniewu. Gniew pozwolił mi stawić opór, pomimo odoru rozkładu paszczora próbującego wchłonąć moje palce, przysysającego się do mojej skóry i osłony jak dziecko próbujące dostać się do słodszego nadzienia cukierka, usiłującego wchłonąć mnie, spowić mnie całą i pożreć, tak by pozostały tylko wytrzeszczone oczy i otwarte do krzyku usta.
Gniew i zgroza, ponieważ ten stwór chciał zrobić to Orionowi, który wciąż był z nim w auli. Tak więc nie odpuściłam. Spoglądając w taflę kałuży, rzuciłam morderczy czar nad jego ledwie widocznym ramieniem, raz po raz powtarzałam moje najlepsze i najszybciej zabijające zaklęcie i czułam, jak cofa się bajoro zgnilizny wokół moich rąk. Walczyłam z mdłościami przy każdym wdechu i każdym „À la mort!” spływającym z mojego języka, coraz mniej wyraźnie, aż przeszło w rzężenie. Lecz przez cały czas nie odpuszczałam, próbując wyciągnąć stamtąd Oriona. Nawet gdybym miała wraz z nim sprowadzić na ten świat Wytrwałość i rzucić tego nienasyconego potwora w zielony las Walii i pod nogi mamy, w to spokojne miejsce, o którym marzyłam w każdej minucie mojego pobytu w Scholomance. Przecież musiałabym tylko go zabić.
To jeszcze pięć minut wcześniej wydawało się absolutnie niewykonalne, tak niemożliwe, że po prostu śmieszne, ale teraz było tylko drobnym i trywialnym zadaniem, ponieważ alternatywą było pozostawienie Oriona na pastwę potwora. Byłam bardzo dobra w zabijaniu różnych stworów. Znalazłabym jakiś sposób. Nawet już zaczęłam układać w myślach plan; zajął się tym chłodny mechanizm mojej podświadomości, który po czterech latach w Scholomance nie zatrzymywał się ani na chwilę. Będziemy walczyć z potworem we dwoje. Ja zabiję paszczora kilkadziesiąt razy, a Orion będzie czerpał z tego moc i przekazywał ją mnie. Razem stworzymy niekończący się zabójczy krąg, aż ten stwór zniknie. To się uda, na pewno – przekonywałam siebie. Nie odpuszczę.
I nie odpuściłam. Zostałam odepchnięta. Znowu.
Zrobił to Orion. Na pewno on, no bo nie paszczor. Moc, którą wlewałam w zaklęcie przywołujące, pochodziła z ogólnego zasobu, jakby wszyscy w szkole wciąż mi ją przekazywali. To jednak było niemożliwe. Ponieważ wszyscy pozostali uczniowie już odeszli. Wydostali się ze Scholomance, ściskali rodziców i opowiadali im, co zrobiliśmy, płakali i opatrywali swoje rany, dzwonili do przyjaciół. Już nie dostarczali mi mocy. Nie mieli tego robić. Sednem naszego planu było zerwanie wszelkich więzi ze szkołą: chcieliśmy zapełnić ją złowrogami, oderwać od tego świata i cisnąć w otchłań, aby poleciała w nią jak cuchnący balon pełen walczących potworów i znikła w ciemności, gdzie było jej miejsce. Zmierzała tam, kiedy Orion i ja jako ostatni biegliśmy do portalu.
O ile wiedziałam, teraz tylko ja łączyłam szkołę z rzeczywistością, wciąż pobierając płynącą z niej moc. A jedyną pozostałą w Scholomance osobą, która mogła mi ją przesyłać, był Orion. On mógł odbierać moc złowrogom, które zabijał. Tak więc przynajmniej w tym momencie wciąż żył i walczył: Wytrwałość jeszcze go nie połknęła. I najwyraźniej poczuł, że próbuję go stamtąd wyciągnąć, ale zamiast odwrócić się i pomóc mi to zrobić, odsunął się ode mnie, opierając się przyzywającemu zaklęciu. Koszmarny lepki pysk puścił moją rękę i też się wycofał. Tak jakby Orion próbował zrobić to samo, co przed wieloma laty zrobił mój ojciec: złapał i odciągnął paszczora, żeby ten pożarł jego zamiast ukochanej dziewczyny.
Tylko że ukochana Oriona nie była delikatną, łagodną uzdrowicielką; była mistrzynią masowej zagłady, która już rozszarpała dwa paszczory na strzępy, więc ten cholerny dureń powinien wierzyć, że zdołam zrobić to znowu. Jednak nie wierzył. Zamiast tego opierał się, a gdy próbowałam użyć mocy, żeby zmusić go do przejścia, nagle jej bezdenny ocean wyczerpał się, jakby ktoś wyciągnął korek z wanny.
W mgnieniu oka dzielnik mocy na moim nadgarstku stał się zimny, ciężki i bezużyteczny. W następnym moje mocożerne zaklęcie straciło impet i Orion wyśliznął mi się z rąk, jakbym próbowała przytrzymać garść oleju. Jego sylwetka w magicznym zwierciadle znikła w mroku. Mimo to rozpaczliwie usiłowałam go złapać nawet wtedy, gdy obraz zaczął gasnąć, ale mama klęczała obok mnie przez cały czas, patrząc na mnie z niepokojem i lękiem, a teraz złapała mnie za ramiona i przemocą odciągnęła od kałuży, zapewne ratując moją dłoń przed odcięciem w przegubie, kiedy czar prysł i wyczarowana przeze mnie studnia bez dna znów zmieniła się w półtoracentymetrowej głębokości kałużę między korzeniami drzewa.
Jednym zwinnym ruchem przetoczyłam się po ziemi i podniosłam na klęczki, nawet o tym nie myśląc. Kilka miesięcy przygotowywałam się do zakończenia szkoły. Ponownie dopadłam kałuży i wbiłam palce w muł. Mama objęła mnie, błagając, żebym przestała. Jednak nie dlatego przestałam. Zrobiłam to, ponieważ nic innego nie mogłam zrobić. Nie została mi ani uncja mocy. Mama znów złapała mnie za ramiona, a ja odwróciłam się i chwyciłam kryształ, który miała zawieszony na szyi.
– Proszę, proszę – wydyszałam.
Mama patrzyła na mnie z rozpaczą, czułam, że chce mnie odciągnąć, ale zaraz na moment zamknęła oczy i drżącymi rękami rozpięła łańcuszek. Dała mi kryształ: był w połowie wypełniony mocą, co nie pozwalało wskrzeszać zmarłych lub palić miasta, ale wystarczało, aby rzucić czar na Oriona i nakazać mu, żeby pozwolił mi się uratować. Jednak nie zdołałam tego zrobić.
Próbowałam wielokrotnie, wykrzykując jego imię, aż zabrakło mi tchu i mocy w krysztale. Równie dobrze mogłabym krzyczeć w otchłań, gdzie zapewne znalazła się teraz cała Scholomance. Tak jak to sobie zmyślnie zaplanowaliśmy.
Nawet gdy w krysztale prawie nie było już mocy, zużyłam jej resztki na zaklęcie rejestrujące bicie serca, usiłując sprawdzić, czy on jeszcze żyje. To bardzo tanie zaklęcie, ponieważ jest idiotycznie skomplikowane i rzuca się je dziesięć minut, tak więc sama czynność rzucania wytwarza niemal całą potrzebną do tego moc. Rzuciłam je siedem razy, jedno za drugim, nie podnosząc się z ziemi i na mokrych od błota kolanach słuchając wiatru w koronach drzew, świergotu ptaków, beczenia owiec i cichego szmeru strumyka gdzieś w oddali. Nie usłyszałam ani jednego uderzenia serca.
A kiedy w końcu nie zostało mi mocy nawet na to, pozwoliłam, by mama zaprowadziła mnie do jurty i położyła spać, jakbym znów miała sześć lat.
Pierwsze przebudzenie tak bardzo przypominało sen, że aż bolało. Byłam w jurcie, której drzwi otwarto, by wpuścić chłodne nocne powietrze, i słyszałam cichy śpiew mamy na zewnątrz, tak jak we wszystkich moich najbardziej męczących snach w ciągu ostatnich czterech lat, tych, które zawsze nagle się urywały, choć rozpaczliwie usiłowałam przedłużyć je o kilka minut. W tym, który miałam teraz, najgorsze było to, że nie chciałam, by trwał. Obróciłam się na drugi bok i znów zapadłam w sen.
A kiedy nie mogłam już zasnąć, po prostu długo leżałam na wznak na łóżku, wpatrując się w pofalowany łuk sufitu. Gdybym mogła zrobić cokolwiek, nie położyłabym się spać. Teraz nawet nie byłam w stanie się złościć. Jedyną osobą, na którą mogłam się wściekać, był Orion, a na niego nie mogłam się gniewać. Próbowałam: próbowałam ułożyć sobie listę ostrych uwag, którymi zasypałabym go, gdyby tu był. Jednak kiedy pytałam go w duchu „Co ty sobie wyobrażałeś?”, wcale nie czułam gniewu. Tylko ból.
I nie mogłam go nawet opłakiwać, ponieważ wcale nie umarł. Krzyczał teraz, pożerany przez paszczora, tak jak tato. Ludzie wolą udawać, że ofiary paszczora są martwe, ponieważ nie mogą znieść myśli, że tak nie jest. Nic nie można na to poradzić, więc jeśli ktoś, kogo kochasz, zostaje pożarty, to jest dla ciebie martwy, więc równie dobrze możesz udawać, że już po wszystkim. Jednak ja wiedziałam z własnego doświadczenia, że nie umierasz, kiedy pożera cię paszczor. Po prostu jesteś pożerany przez wieczność – tak długo jak on istnieje. Tylko że ta wiedza w niczym mi nie pomogła. Nic nie mogłam na to poradzić. Ponieważ Scholomance wpadła w otchłań.
Nie ruszyłam się, gdy chwilę potem weszła mama. Wsypała garść nasion do miseczki, cicho mówiąc „Masz, mała” do Ślicznotki, która pisnęła z wdzięcznością i zaczęła chrupać ziarenka. Nawet nie było mi przykro, że o niej nie pomyślałam, małej i głodnej. Byłam zbyt nieobecna i zbyt przygnębiona. Mama podeszła, usiadła przy moim łóżku i położyła mi na czole swą ciepłą i delikatną dłoń. Nic nie powiedziała.
Opierałam się przez chwilę; nie chciałam poczuć się lepiej. Nie chciałam wstać i zmierzyć się ze światem, akceptując w ten sposób fakt, że on nadal się kręci. Jednak leżąc tam z dłonią mamy na czole, niewyobrażalnie bezpiecznie i wygodnie, mimowolnie poczułam się głupio. Świat kręcił się nadal, czy mu na to pozwalałam, czy nie, więc w końcu usiadłam i pozwoliłam, by mama dała mi się napić wody z koślawego kubka, który sama zrobiła. Usiadła na łóżku, objęła mnie i gładziła moje włosy. Była taka mała. Jurta też była mała. Głową prawie dotykałam sufitu, nawet siedząc na łóżku. Mogłabym wyskoczyć na zewnątrz jednym susem, gdybym była tak głupia, żeby skakać na oślep w nieznane, gdzie mogło się czaić nie wiadomo co.
Oczywiście teraz wcale nie byłoby to głupie. Nie byłam już w Scholomance. Uwolniłam jej uczniów, w ich miejsce uwięziłam wszystkie złowrogi, a potem wypchnęłam szkołę z tego świata wraz z wszystkimi tymi stłoczonymi w niej wygłodniałymi stworami, żeby przez wieczność pożerały się wzajemnie. Tak więc teraz mogłam bez obawy spać przez dwadzieścia godzin, wyskoczyć z jurty z pieśnią na ustach, robić, co chcę, i udać się w dowolne miejsce na świecie. Tak jak wszyscy inni, każdy dzieciak, którego wyprowadziłam z Scholomance, i wszystkie dzieci, które już nigdy nie będą musiały do niej pójść.
Poza Orionem, który znikł w ciemnościach.
Gdyby została mi choć odrobina mocy, to wyobraziłabym sobie, że mogę mu jakoś pomóc, i natychmiast spróbowałabym to zrobić. Ponieważ jednak jej nie miałam, mogłam tylko myśleć, że powinnam zwrócić się do kogoś – może do jego mamy, która była na dobrej drodze do zostania dominą nowojorskiej enklawy – i poprosić ją o moc, żebym mogła coś zrobić. W tym miejscu zawiodła mnie wyobraźnia: nie mogłabym spojrzeć w twarz jego matce, która go kochała i czekała na jego powrót do domu, i poprosić ją o użyczenie mocy na realizację jednego z tych pomysłów, które stałyby się ewidentnie głupie i niewydarzone, gdybym próbowała kogoś do nich przekonać. Tak więc zrobiłam jedyne, co mi pozostało: schowałam twarz w dłoniach i zapłakałam.
Mama siedziała przy mnie przez cały czas, była ze mną, przejęta moim smutkiem, ale nie udawała, że go podziela, ani nie ukrywała głębokiej radości z tego, że jestem w domu, żywa i bezpieczna. Cała promieniała szczęściem z tego powodu, ale nie próbowała mnie nakłaniać, abym przestała się martwić i dzieliła jej radość. Wiedziała, że cierpię, co ją smuciło, i była gotowa zrobić wszystko co w jej mocy, żeby mi pomóc, kiedy tego zechcę. Jeśli zapytacie, w jaki sposób powiedziała mi to wszystko, nie mówiąc ani słowa, to ja też chciałabym to wiedzieć. Ja czegoś takiego nie potrafiłam.
Kiedy przestałam płakać, wstała i zaparzyła mi kubek herbaty, wybrawszy liście z siedmiu różnych słoików zdjętych z całkowicie zastawionych nimi półek, a ponieważ nie chciała iść do ogniska i zostawić mnie samej, uzyskała wrzątek za pomocą magii, czego zwykle nigdy nie robiła. Kiedy zalała zioła wodą, w całej jurcie rozszedł się słodki zapach. Dała mi napar i znów usiadła, trzymając moją wolną rękę w swoich dłoniach. Nie zadawała mi żadnych pytań i wiedziałam, że nie będzie naciskać, tylko w uprzejmym milczeniu zaczeka, aż zacznę o tym mówić. Dzielić się z nią smutkiem z powodu czegoś, co się stało i już się nie odstanie. Nie mogłam znieść tej ciszy.
Kiedy wypiłam herbatę, odstawiłam kubek i spytałam:
– Dlaczego ostrzegłaś mnie przed Orionem? – Mój głos zabrzmiał ochryple i szorstko, jakbym kilkakrotnie przetarła gardło papierem ściernym. – Czy właśnie dlatego? Widziałaś, że…
Wzdrygnęła się, jakbym ukłuła ją szpilką. Na moment zamknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, a potem obróciła się i spojrzała mi w oczy w sposób, który nazywała „właściwym widzeniem”, czyli kiedy naprawdę chciała coś rozumieć. Na jej twarzy uwidoczniły się ledwie widoczne zmarszczki zaczynające się w kącikach oczu.
– Jesteś bezpieczna – powiedziała niemal szeptem, spojrzała na moją dłoń i znów ją pogładziła, bliska płaczu. – Jesteś bezpieczna. Och, moja kochana córciu, jesteś bezpieczna.
Głośno przełknęła ślinę i zalała się łzami, wstrzymywanymi przez cztery lata.
Nie prosiła, żebym płakała z nią; nawet odwróciła głowę, próbując ukryć przede mną swoje łzy. Chciałam, tak bardzo chciałam wpaść w jej ramiona i dzielić jej radość z tego, że jestem żywa i bezpieczna. Jednak nie mogłam. Płakała z radości i miłości do mnie, a ja też chciałam płakać z tych powodów: cieszyć się, że jestem w domu, na zawsze uwolniona z Scholomance, żywa w świecie, który zmieniłam na lepsze, w którym dzieci nie będą rzucane do jaskini lwów w nadziei, że zdołają z niej powrócić. Nie mogłam. Ta jaskinia wciąż istniała, a Orion był w niej.
Uwolniłam rękę z dłoni mamy, a ona nie próbowała mnie powstrzymać. Zrobiła kilka głębokich wdechów i otarła łzy, starannie skrywając radość, żeby nie przeszkadzała nam w kontakcie, a potem odwróciła się i ujęła jedną dłonią moją twarz.
– Tak mi przykro, kochanie.
Nie powiedziała, dlaczego ostrzegała mnie przed Orionem. I natychmiast zrozumiałam powód: nie chciała mnie okłamywać, ale także nie chciała mnie zranić. Rozumiała, że go kochałam i straciłam ukochanego w taki sam okropny sposób, jak ona straciła tatę, więc teraz przejmowała się tylko moim cierpieniem. Nie zamierzała mi wyjaśnić, dlaczego mnie ostrzegała, ani przekonywać, że miała rację.
Jednak dla mnie powód był ważny.
– Powiedz – wycedziłam przez zęby. – Powiedz. Udałaś się do Cardiff i przekazałaś wiadomość przez tego chłopca…
Skrzywiła się lekko, przygnębiona, ponieważ prosiłam ją, żeby mnie zraniła, mówiąc coś, czego na pewno nie chciałam usłyszeć, ale ustąpiła. Skinęła głową i powiedziała łagodnie:
– Próbowałam śnić o tobie co noc. Wiedziałam, że nie zdołam się z tobą skontaktować, ale mimo to próbowałam. Kilkakrotnie wydawało mi się, że też o mnie śnisz, i niemal nawiązałyśmy kontakt… ale to był tylko sen.Przełknęłam ślinę. Ja też pamiętałam te sny, ten kilkakrotny niemal nawiązany kontakt i jej miłość, którą prawie mogłam wyczuć przez gęstą zasłonę zaklęć chroniących Scholomance i blokujących każde przejście – ponieważ inaczej mogłoby zostać wykorzystane przez złowrogi.
– Jednak w zeszłym roku naprawdę cię zobaczyłam. Tamtej nocy, gdy użyłaś tego lnianego opatrunku.
Szeptała, a ja skuliłam się, wspominając ten moment i widząc go jej oczami: siebie na podłodze w kałuży własnej krwi, z ziejącą w brzuchu dziurą od noża, którym pchnął mnie mój jeden szczególnie czarujący kolega. Przeżyłam tylko dzięki temu uzdrawiającemu opatrunkowi, który zrobiła mi własnoręcznie, nasączając latami miłości i magii każdą splecioną niteczkę płótna.
– Pomógł mi Orion – powiedziałam. – To on nałożył mi opatrunek…
Urwałam, ponieważ głośno wciągnęła powietrze, krzywiąc się na wspomnienie koszmaru gorszego niż widok mnie wykrwawiającej się na podłodze.
– Czułam, jak go dotykał – wykrztusiła i natychmiast zrozumiałam, że pożałuję, że zapytałam. – Ujrzałam go tuż przy tobie. Zobaczyłam, jak cię dotyka, i poczułam jego… głód.
Powiedziała to z obrzydzeniem, jakby ujrzała jakiegoś pożerającego mnie żywcem złowroga, a nie Oriona klęczącego na podłodze i przyciskającego opatrunek do mojej rany.
– Był moim przyjacielem – jęknęłam, ponieważ chciałam ją uciszyć, i poderwałam się tak gwałtownie, że uderzyłam głową w belkę. Natychmiast usiadłam, przyciskając dłonie do czubka głowy, i zaczęłam płakać z bólu. Mama próbowała mnie objąć, ale wyrwałam się jej, gniewna i szlochająca, i znów podniosłam się z łóżka. – On uratował mi życie – krzyknęłam do niej. – Uratował mi życie trzynaście razy.
Jęknęłam z udręki; teraz już nie będę miała okazji, żeby wyrównać rachunek.
Mama nic nie powiedziała; nie spierała się ze mną, tylko siedziała z zamkniętymi oczami i splecionymi rękami, ciężko oddychając.
– Kochana córeczko, tak mi przykro – szepnęła tylko i słyszałam, że naprawdę tak jest, że tak bardzo jej przykro z powodu tego, że rani mnie, mówiąc o tym, co dostrzega w Orionie. Chciało mi się krzyczeć.
Zamiast tego parsknęłam okropnym i złowrogim śmiechem, który nawet we mnie budził dreszcz.
– Nie martw się, on odszedł na dobre – powiedziałam szyderczo. – Przez mój genialny plan.
I wyszłam z jurty.
Przez jakiś czas wędrowałam po terenie komuny, trzymając się za linią drzew, poza zasięgiem wzroku jej członków. Głowa bolała mnie od płaczu i uderzenia o sufit, a także dlatego, że przez moje ciało przepłynął ocean mocy, a wcześniej przez cztery lata siedziałam w więzieniu. Nie miałam chusteczki ani niczego takiego. Wciąż miałam na sobie brudne przepocone legginsy, koszulkę, tę nowojorską, którą dał mi Orion, i samodziałowe ponczo z czterema otworami, jedyną część garderoby, która została mi pod koniec semestru. Chwyciłam jego rąbek i wytarłam w nie nos.
Pragnęłam wrócić do mamy, ale nie mogłam, ponieważ chciałam ją prosić, żeby tuliła mnie przez miesiąc, a jednocześnie wykrzyknąć, że zupełnie nic nie wie o Orionie. Teraz żałowałam, że zadałam jej to pytanie. Było gorzej, niż gdyby powiedziała mi, że wszystko to przewidziała. Gdybym posłuchała jej ostrzeżenia, zamiast włączać Oriona w mój wspaniały plan ratowania wszystkich uczniów, nic by mu się nie stało.
Mogłam zgadnąć, co zobaczyła mama: Oriona odbierającego moc złowrogom i ziejącą w nim pustkę, ponieważ tę pobraną moc natychmiast oddawał. Te jego zdolności były tak przerażająco silne, że po prostu musiał być tym głupio zuchwałym bohaterem, który w pojedynkę stawi czoło całej hordzie złowrogów, ponieważ ludzie zawsze traktowali go jak dziwoląga, jeśli nie nadstawiał za nich karku.
W Scholomance cieszył się ogromną popularnością, ale poza mną nie miał przyjaciół, bo wszystkich innych interesowały tylko jego zdolności. Udawali, że uważają go za szlachetnego bohatera, ponieważ usilnie starał się wpasować w ten obraz, który tak im się podobał, i wykorzystywał swoje umiejętności dla ich dobra, pomagając im. W ten sam sposób wszyscy spoglądali na mnie oraz moją moc i widzieli potwora, ponieważ nie zamierzałam dać im tego, czego chcieli. Tak więc uwielbiali Oriona równie głęboko, jak mnie nienawidzili. Oboje nie byliśmy dla nich ludźmi. On był tylko użytecznym narzędziem, którym ja nie zamierzałam być.
Nigdy jednak nie sądziłam, że mama – właśnie ona, która nigdy nie pozwoliła, abym ujrzała w lustrze monstrum, chociaż cały świat usiłował mnie przekonać, że nim jestem – spojrzy na Oriona, zobaczy jego zdolności i uzna go za potwora. Nie mogłam znieść tego, że nie zdołała dostrzec w nim człowieka. Przez to czułam się tak, jakby kłamała, mówiąc, że widzi go we mnie.
Tak więc mogłam wrócić i nakrzyczeć na nią, powiedzieć jej, że przeżyłam i mogła o mnie śnić tylko dlatego, że Orion zabił czarownika, który mnie dźgnął. A potem ryzykował życie, spędzając całą noc w moim pokoju i zabijając złowrogi, których potok wlewał się do środka, żeby dokończyć dzieła. Jednak chciałam dowieść jej, że się myli, i zamierzałam w przyszłym tygodniu przyprowadzić Oriona do naszej jurty, żeby sama mogła się przekonać, że nie jest straszliwym zagrożeniem, jakie w nim dostrzegła, ani idealnym bohaterem, jakim chcieli go widzieć wszyscy inni. Tylko człowiekiem, jest po prostu człowiekiem.
Był człowiekiem. Zanim dał się zabić przy samej bramie auli, ponieważ uważał, że jego zadaniem jest wyprowadzić ze Scholomance wszystkich innych.
Spacerowałam tak długo, jak mogłam. Nie chciałam odczuwać niczego tak trywialnego jak zmęczenie, potrzeba kąpieli czy głód, ale czułam. Świat uparcie wciąż się kręcił, a ja nie miałam mocy, żeby go zatrzymać. W końcu przyszła po mnie Ślicznotka, która wyskoczyła spod jakiegoś krzaka i uczepiła się mojej stopy, kiedy znów znalazłam się w pobliżu jurty. Nie pozwoliła, żebym ją podniosła. Pobiegła w kierunku jurty, przysiadła kawałek dalej i spojrzała na mnie karcąco. Jej olśniewająco białe futerko było wyraźnym zaproszeniem dla dużej liczby kotów i psów wałęsających się po terenie komuny. To, że jesteś towarzyszką, nie czyni cię nietykalną.
Tak więc poszłam za nią do jurty i pozwoliłam, by mama dała mi talerz zupy jarzynowej, która miała smak prawdziwych warzyw, co może wydać się wam niezbyt ekscytujące, ale co wy tam wiecie. Pomimo cierpienia i urazy zjadłam pięć misek zupy oraz prawie cały bochenek chleba z masłem, a potem dałam się namówić mamie na wizytę w łaźni. Tam spędziłam całą godzinę pod prysznicem, łamiąc zasady obowiązujące w komunie, próbując rozpuścić się w lekkomyślnie zużywanej ciepłej wodzie. I wcale się nie martwiłam, że z sitka prysznica może wyskoczyć jakaś amfisbena.
Zamiast niej pojawiła się Claire Brown. Stałam z zamkniętymi oczami pod prysznicem, gdy dobiegł mnie szokująco znajomy głos, który powiedział: „A więc wróciła córka Gwen”. Bez entuzjazmu i rozmyślnie głośno, żeby wszyscy usłyszeli.
Nie rozzłościło mnie to, co było dziwne i krępujące: dotychczas moje zasoby gniewu wydawały się niewyczerpane. Zakręciłam kurek i wyszłam spod prysznica w nadziei, że znajdę w sobie choć odrobinę złości, ale nie zdołałam. Do pryszniców przylegała duża szatnia, lecz ona także się skurczyła, kiedy mnie nie było. Komuna zbudowała ją, kiedy miałam pięć lat, i palce moich nóg pamiętały każdą nierówność podłogi, zatem wiedziałam, że ten ciasny pokoik z jedną ławką jest tym samym pomieszczeniem, a mimo to trudno mi było w to uwierzyć. A na ławce siedziały Claire, Ruth Marsters i Philippa Wax, w samych ręcznikach, jakby czekały, aż zwolnię kabinę, chociaż były jeszcze dwie inne.
Wszystkie trzy spojrzały na mnie, jakby mnie nie poznawały. I z pewnością ja też ich nie poznawałam, choć wyglądały i mówiły jak te kobiety, które tysiąc razy powtarzały mi, że jestem okropnym ciężarem dla mojej biednej matki. Każdy członek komuny przybył tutaj z jakiegoś powodu, który kazał mu odizolować się od reszty świata. Mama znalazła się tu, ponieważ nie chciała pójść na egoistyczny kompromis, ale te trzy kobiety oraz liczne inne osoby nie przybyły tu, żeby czynić dobro, ale by robiono dobrze im. Patrzyły na mnie i widziały idealnie zdrowe dziecko, darzone miłością, uwagą i opieką przez matkę czarodziejkę, i wszystkie chciałyby być na moim miejscu, a tymczasem ja ponuro i niewdzięcznie korzystałam z tych dobrodziejstw, choć ich zdaniem nie miało ze mnie wyrosnąć nic dobrego.
Co nie usprawiedliwiało dokuczania biednemu i samotnemu dziecku, a to, że rozumiałam ich pobudki, nie oznaczało, że byłam gotowa im wybaczyć. Powinnam była powiedzieć im z zadowoleniem i wzgardą: „Zgadza się, wróciłam i dorosłam; a co wy tu robiłyście przez ostatnie cztery lata poza plotkowaniem?”. Mama tylko westchnęłaby, kiedy by o tym usłyszała, a ja wcale bym się tym nie przejęła. Opuściłabym łaźnię ze złośliwą i głęboką satysfakcją.
Jednak nie zrobiłam tego. Najwyraźniej jeśli nie mogłam się złościć na Oriona, to nie mogłam się gniewać na nikogo.
Nic im nie powiedziałam, a one nie odezwały się do mnie ani do siebie nawzajem. W milczeniu odwróciłam się, wytarłam i włożyłam ubranie, które mama zostawiła mi na wieszaku obok kabiny prysznica: zupełnie nowe bawełniane gatki wyjęte z celofanu oraz lnianą koszulę wiązaną na szyi, wystarczająco długą i luźną; jeden z członków komuny robił je dla uczestników historycznych rekonstrukcji. Sandały były dziełem innego z naszych sąsiadów: drewniana podeszwa z jednym skórzanym paskiem. Przez cztery lata nie miałam na sobie niczego tak czystego, z wyjątkiem dnia, w którym po raz pierwszy włożyłam koszulkę Oriona. Ostatnim ciuchem, który na początku trzeciej klasy kupiłam od czwartoklasistki, była para mało używanych majtek. Nabyłam je niechętnie, ponieważ mojej ostatniej pary nie dało się już zacerować nawet za pomocą magii. Nowa bielizna osiągała w szkole zawrotne ceny; za nienoszone majtki można było dostać antidotum na wszelkie trucizny, a teraz otrzymałam takie bezcenne dary.
Jednak nie potrafiłam się nimi cieszyć, tak samo jak nie mogłam zemścić się ciętą uwagą. Włożyłam je, ponieważ byłabym głupia, gdybym tego nie zrobiła, i oczywiście poczułam się lepiej, wręcz cudownie, ale spojrzałam na wystrzępioną i brudną koszulkę Oriona, nadającą się tylko do wyrzucenia, i natychmiast poczułam się gorzej. Próbowałam się zmusić do wyrzucenia jej z resztą starych łachów, ale nie mogłam. Zwinęłam ją i schowałam do kieszeni, gdyż była już tak cienka i w połowie złożona z magii, że nie zajęła więcej miejsca niż chusteczka. Umyłam zęby nową szczoteczką i świeżą pastą miętową, po czym wyszłam z łaźni. Na zewnątrz było już ciemno. Mama rozpaliła przed jurtą małe ognisko. Usiadłam na jednym z pniaków obok niego i po chwili znów zaczęłam płakać. Zdaję sobie sprawę, że nie było to nic oryginalnego. Mama podeszła i znów mnie objęła, a Ślicznotka wspięła się i usiadła mi na podołku.
Cały następny dzień przesiedziałam otępiała przy wygasłym ognisku. Byłam czysta i najedzona, grzałam się na słońcu i nie ruszyłam się z miejsca, nawet gdy pokropił deszczyk. Mama w milczeniu krzątała się wokół, dała mi coś do zjedzenia i herbatę do picia, po czym zostawiła mnie, żebym wszystko sobie przemyślała. Nie robiłam tego. Usilnie starałam się nie myśleć, ponieważ nie mogłam myśleć o niczym prócz tej okropnej prawdy, że Orion krzyczy gdzieś w otchłani. Jeśli zastanawiałam się nad tym za długo, niemal słyszałam jego głos, słyszałam, jak woła: „El, pomóż mi, proszę. El”.
Nagle podniosłam głowę, ponieważ ten głos już nie rozbrzmiewał tylko w moich myślach. Na sąsiednim pniu usiadł fioletowo-czarny ptaszek z pomarańczowym dziobem i jaskrawożółtymi plamkami na łebku, mierząc mnie spojrzeniem paciorkowatych czarnych oczu.
– El? – powiedział ponownie. Spojrzałam nań ze zdziwieniem. Wyciągnął szyję i wydał odgłos podobny do kaszlu, po czym znów się wyprostował. – El? – powtórzył. – El? El, nic ci nie jest?
Mówił głosem Liu; może trochę zmienionym, ale z jej akcentem i w taki sposób jak ona. Gdyby przemówił za moimi plecami, pomyślałabym, że Liu tu jest.
– Nie – odpowiedziałam mu szczerze. Przechylił łebek.
– _Nĭ hăo_ – powiedział, po czym znowu: – El? – a potem moim głosem: – Nie. Nie. Nie.
Nagle poderwał się do lotu i znikł między drzewami.
Umówiłyśmy się, ja, Aadhya i Liu: zaraz po wydostaniu się ze szkoły miałam znaleźć jakiś telefon i wysłać im esemesa. Kazały mi zapamiętać numery ich telefonów. To jednak było częścią tego planu, o którym teraz nie chciałam myśleć.
To był naprawdę dobry plan. Miałam sutry Złotego Kamienia, bezpieczne ze wszystkimi moimi notatkami i przekładami w miękkim woreczku, który uszyłam z ostatniego samodziałowego koca, umieszczone w pracowicie rzeźbionej kasetce włożonej do wodoszczelnego worka na ubranie. Zarzuciłam go sobie na ramię, gdy tylko zaczęły się obracać przekładnie Scholomance. Tylko to stamtąd zabrałam, tę moją zdobycz – jedyną dobrą rzecz, jaką wyniosłam ze Scholomance. Oddałabym je za Oriona, gdyby zaproponowała mi to jakaś siła wyższa, ale po dwusekundowym namyśle.
Zgodnie z planem, jeśli przeżyję, miałam pół miliona razy uściskać mamę, chwilę potarzać się w trawie, znów przytulić mamę, a potem wziąć sutry i ruszyć do Cardiff, gdzie w pobliżu stadionu mieszkała spora grupa czarodziei. Nie byli wystarczająco potężni ani bogaci, żeby stworzyć własną enklawę, ale pracowali nad tym. Zaproponowałabym, że wezmę zgromadzoną przez nich moc i stworzę im małą enklawę Złotego Kamienia poza miastem. Niezbyt okazałą, ale wystarczająco dużą, żeby chroniła w nocy ich dzieci oraz ich samych przed złowrogami ocalałymi z pogromu.
Orion nie był częścią tego planu. Owszem, wiedziałam, że może znaleźć mnie w Cardiff, jeśli będzie szukał. Jednak on miał wpaść w ramiona swoich rodziców i całej społeczności nowojorskiej enklawy. Wszyscy powstrzymywaliby go przed jej opuszczeniem, odwołując się do jego uczuć i lojalności. Tak więc nie spodziewałam się, że Orion tu przybędzie; jestem pesymistką. Wcale nie musiał tu przybywać. Byłam gotowa rozpocząć własne życie.
Nawet nie wiedziałam, że tak bardzo chcę, żeby przeżył. Zanim zaczęliśmy realizować nasz bezsprzecznie zwariowany plan ucieczki, byłam prawie pewna, że zginę tam ja sama i co najmniej połowa osób, na których mi zależało, z Orionem na czele. Gdyby nasz plan nie wypalił, gdyby złowrogi zdołały przejrzeć podstęp z miodową pułapką i zaczęły nas mordować, a on byłby jedną z osób zabitych w chaosie zbiorowej ucieczki, zapewne opłakałabym go i pogodziła się ze stratą.
Tego jednak nie mogłam znieść. Nie mogłam znieść tego, że tylko on zginął, ratując nas wszystkich. Ratując mnie. Nawet jeśli sam postanowił zawrócić i stawić czoło Wytrwałości, nawet jeśli mnie odepchnął, żeby być bohaterem, którym jego zdaniem musiał być. Nie mogłam znieść takiego zakończenia tej opowieści.
Dlatego nie czułam się dobrze. Nie szukałam telefonu, nie próbowałam dzwonić do Aadhyi i Liu. Nie udałam się do Cardiff. Po prostu przesiadywałam w jurcie lub na dworze i wciąż usiłowałam zmienić bieg wydarzeń, raz po raz odtwarzając je w myślach, jakbym mogła zmienić rzeczywistość, znajdując lepszy zestaw czynności, które powinnam była wykonać.
Wiem z doświadczenia, że to bardzo przypomina sytuację, gdy zostajesz upokorzona w kawiarni lub łaźni w obecności kilkunastu osób i ponieważ w porę nie znalazłaś żadnej ciętej riposty, wciąż wymyślasz różne zjadliwe uwagi, które powinnaś była wygłosić. Jak kilkakrotnie tłumaczyła mi mama, kiedy byłam dzieckiem, w rezultacie bez końca rozpamiętujesz to upokorzenie, podczas gdy twojej dręczycielce nic nie jest. Mama miała rację, o czym wiedziałam nawet wtedy, ale dotychczas nigdy mnie to nie powstrzymywało. Bez końca rozpamiętywałam takie zdarzenia, usiłując zdążyć na pociąg, który już dawno odjechał.
Po kilku kolejnych dniach prób napisania tej historii na nowo w mojej głowie wpadłam na wspaniały i oryginalny pomysł, że może powinnam to zrobić naprawdę. Poszłam do jurty i wyjęłam jeden z moich zeszytów z podstawówki, który mama trzymała w kuferku. Znalazłam pustą kartkę na końcu i napisałam kilka linijek: coś tam, coś tam _l’esprit de l’escalier_. Wydawało się to bardzo francuskie, tak jak moje najlepsze i najładniejsze mordercze zaklęcie, a jeśli nie wydaje się to wam dobrą rekomendacją, to nie mam pojęcia dlaczego.
Nie potrafię także powiedzieć, co sobie myślałam, kiedy zaczęłam tworzyć zaklęcie, które pozwoliłoby mi dosłownie zmienić materię rzeczywistości. Coś takiego nie działa długoterminowo, nieważne, jaką masz moc. Rzeczywistość jest silniejsza i w końcu zniweczy taką próbę, całkowicie cię przy tym niszcząc. Z pewnością możesz jednak odbyć przyjemną i długą – przynajmniej subiektywnie – podróż do krainy swoich fantazji, a im dłużej ona trwa i im więcej masz mocy na ich podtrzymanie, tym straszliwsze będą dla ciebie i innych skutki, gdy czar pryśnie. I gdybym zastanowiła się nad tym choć przez chwilę, pojęłabym to wszystko: zarówno bezsens, jak opłakane rezultaty takiego działania. Jednak nie zastanawiałam się, tylko próbowałam znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, jakbym razem z Orionem była we wnętrzu paszczora i rozpaczliwie usiłowała się wydostać.
Mama zastała mnie przy szukaniu następnego wiersza zaklęcia, który niemal na pewno zdołałabym znaleźć. Bardzo kiepsko idzie mi pisanie własnych zaklęć, chyba że mają wywoływać potworne zniszczenia i zgrozę – w układaniu takich nie mam sobie równych. Tolerancyjne podejście mamy nie obejmowało biernego obserwowania, jak niszczę planetę i przy okazji przenoszę się w niebyt. Ledwie zobaczyła, co piszę, a wyrwała mi zeszyt z rąk i cisnęła w ogień, a potem uklękła przede mną, mocno złapała za ręce i przycisnęła je do swojej piersi.
– Kochana córeczko – powiedziała, a potem uwolniła jedną rękę i przyłożyła do mojego czoła. – Oddychaj. Pozbądź się słów. Pozbądź się wszelkich myśli. Pozwól im ulecieć. Już ulatują, z twoim następnym oddechem. Oddychaj. Oddychaj ze mną.
Posłuchałam jej, ponieważ nie mogłam się oprzeć. Mama niemal nigdy nie używała na mnie magii, nawet gdy byłam rozwrzeszczanym bachorem, którego każdy inny obdarzony magiczną mocą rodzic natychmiast by uspokoił. Większość dzieci czarodziei już w wieku dziesięciu lat jest odporna na zaklęcia uspokajające rodziców, lecz kiedy ja miałam cztery lata i darłam się, bo nie chciałam iść spać, mama nie zmuszała mnie do tego zaklęciem, ale przez trzy godziny nuciła mi kołysanki; kiedy wściekałam się jako siedmiolatka, traktowała to wyrozumiale i cierpliwie, chociaż wolałabym, żeby mnie skrzyczała i podała sporą dawkę uspokajającego naparu. Właściwie nie polecam tak łagodnego podejścia – z perspektywy czasu nadal sądzę, że czasem wolałabym dawkę uspokajającego naparu – ale to oznaczało, że nie potrafiłam zablokować magii mamy, przynajmniej nie instynktownie, a instynktowne działanie było moim jedynym motorem.
No cóż, magia mamy jest dobra, ponieważ taka ma być, więc poddałam się jej z ulgą. Zanim zdołałam się otrząsnąć, już usunęła początek zaklęcia z mojej pamięci i wystarczająco poprawiła mi samopoczucie, żebym pojęła, że robiłam coś niewiarygodnie głupiego.
Nie żebym była jej wdzięczna za tę pomoc czy coś. Gdy pojęłam, że miała całkowitą rację, poczułam się jeszcze gorzej. Kiedy mnie puściła, byłam już zbyt spokojna, by wybiec w ulewny deszcz, ale także niezdolna zrobić coś tak niewymownie okropnego, jak mówić o moich uczuciach lub podziękować za powstrzymanie mnie przed unicestwieniem siebie, komuny, a może i połowy Walii. Musiałam znaleźć inną drogę ucieczki, więc wzięłam sakwę i wyjęłam z niej sutry.
Mama poszła na drugi koniec jurty i myła naczynia odwrócona do mnie plecami, żeby dać mi ochłonąć. Po chwili jednak spojrzała na mnie, zobaczyła, że coś czytam, i zapytała uspokajającym tonem, który kochałam i którego nienawidziłam:
– Co czytasz, kochanie?
Oczywiście chciałam się pochwalić i popisać, lecz zamiast tego tylko mruknęłam ponuro:
– To sutry Złotego Kamienia. Zdobyłam je w szkole.
Tylko że nie dokończyłam ostatniego zdania, ponieważ mama wydała taki dźwięk, jakby ktoś ją dźgnął, i z trzaskiem upuściła talerz, który myła. Spojrzałam na nią ze zdumieniem, a ona na mnie, szeroko otwartymi i przerażonymi oczami, po czym osunęła się na kolana, skryła twarz w dłoniach i dosłownie zawyła jak zwierzę.
Wpadłam w panikę. Dostała takiego samego ataku histerii jak ja pół godziny wcześniej, ale ja miałam do pomocy ją, a ona tylko mnie, ja zaś nie jestem zbyt pomocna, chyba że atakuje cię armia złowrogów. Nie miałam pojęcia co robić. Dosłownie dwukrotnie obiegłam jurtę, tocząc oszalałym wzrokiem, zanim przyniosłam jej kubek wody. Błagałam, żeby ją wypiła i powiedziała mi, co się stało. Ona tylko zawodziła. Potem doszłam do wniosku, że zatruła się płynem do naczyń, i próbowałam zbadać ją na obecność toksyn. Nie odkryłam żadnej, więc zdecydowałam, że muszę rzucić uniwersalne zaklęcie uzdrawiające, na które nie miałam dość mocy, dlatego zaczęłam robić pajacyki, żeby ją wyprodukować, a mama przez cały czas łkała. Pewnie wyglądałam jak wariatka.
W końcu mama zdołała sama się uspokoić. Kilka razy głośno wciągnęła powietrze i powiedziała do mnie:
– Nie, nie.
Przestałam podskakiwać, zasapana, po czym uklękłam przed nią i złapałam ją za ramiona.
– Mamo, co się dzieje, po prostu powiedz mi, co mam robić. Przepraszam. Przepraszam.
Natychmiast wybaczyłam jej wszystko, to, że nie kocha Oriona, że kazała mi trzymać się od niego z daleka, że dzięki niej poczułam się lepiej. Wszystko to nie miało znaczenia w obliczu tego wybuchu, jakby moje niedokończone zaklęcie jakimś cudem już zaczęło zmieniać świat wokół mnie.
Powoli i z jękiem wciągnęła powietrze, a potem przemówiła:
– Nie, kochanie. Nie. Nie ty masz za co przepraszać, tylko ja. Ja.
A kiedy zamierzałam powiedzieć coś głupiego, w rodzaju nie ma sprawy, zamknęła oczy, ścisnęła moje ramię, po czym rzekła:
– Powiem ci. Muszę ci to powiedzieć. Najpierw jednak muszę pójść do lasu. Wybacz mi, kochanie. Wybacz.
Powoli jak staruszka wstała z podłogi i wyszła na zewnątrz, w ulewny deszcz.
Usiadłam na łóżku, tuląc do piersi sutry jak pluszowego misia, wciąż bliska paniki, w którą nie wpadłam tylko dlatego, że mama zawsze chodziła do lasu i wracała zeń spokojna, żeby uzdrawiać i koić, tak więc kurczowo trzymałam się nadziei, że tym razem też wróci, ale jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się coś takiego, a wszystkie złe zdarzenia w moim życiu zawsze działy się z mojej winy. Niemal się rozpłakałam, gdy mama jednak wróciła, zaledwie godzinę później, w zupełnie przemoczonej sukience oblepiającej nogi, z ubłoconą piersią i twarzą, jakby przez jakiś czas leżała na ziemi. Na jej widok poczułam tak głęboką ulgę, że chciałam tylko ją uściskać.
Jednak powstrzymała mnie.
– Muszę ci to teraz powiedzieć – rzekła niskim, głuchym głosem, którym przemawia tylko w poważnych sytuacjach; gdy przychodzi do niej jakiś czarodziej i prosi, żeby wyleczyła go z jakiejś naprawdę strasznej przypadłości, rzuconego uroku lub klątwy, a ona mówi mu, co powinien zrobić. Tylko że tym razem nakazywała to sobie. Ujęła moje ręce i trzymała je przez chwilę, a potem przyciągnęła moją głowę i pocałowała mnie w czoło jakby na pożegnanie, więc byłam prawie pewna, że zaraz powie mi, że myliła się przez te wszystkie lata i naprawdę moim przeznaczeniem jest siać śmierć i zniszczenie zgodnie z przepowiednią, która od dziecka wisiała nad moją głową, tak więc muszę opuścić ją na zawsze.
Potem dodała:
– Rodzina twojego ojca mieszkała w jednej z enklaw Złotego Kamienia.
– Tych zbudowanych za pomocą sutr? – spytałam łamiącym się szeptem, choć właściwie nie było to pytanie. Wiedziałam, że rodzina mojego ojca, Sharmowie, kiedyś żyła w enklawie – prastarej enklawie czystej mocy gdzieś na północy Indii – która została zniszczona parę wieków temu, podczas brytyjskiej okupacji. Sutry Złotego Kamienia były starymi zaklęciami w sanskrycie i wiedziałam, że przed wiekami użyto ich do stworzenia całego szeregu enklaw w tej części świata. Tak więc był to trochę dziwny zbieg okoliczności, ale nie widziałam w tym niczego złego. Wciąż byłam przerażona: czułam, że zaraz usłyszę coś naprawdę strasznego.
– Enklawy powstają dzięki czarnej magii – podjęła mama. – Nie wiem, w jaki sposób, ale możesz to wyczuć, kiedy w nich jesteś, jeśli się skupisz. Każda z nich oprócz enklaw Złotego Kamienia. Powiedział mi o nich twój ojciec.
– To przecież dobrze – powiedziałam z nadzieją w głosie i wyciągnęłam do niej rękę, w której trzymałam sutry. – Nie używa się czarów przy tworzeniu tych enklaw, mamo. Odczytałam wszystkie zaklęcia i choć jeszcze nie umiem rzucać wszystkich, to jestem pewna…
Jednak ona ze zmienioną twarzą spoglądała na tę piękną księgę. Wyciągnęła ku niej drżącą dłoń, która zawisła w powietrzu, jakby bała się jej dotknąć, a potem jej palce zacisnęły się w pięść, nawet nie musnąwszy okładki.
– Arjun i ja chcieliśmy stworzyć nową złotą enklawę – powiedziała. – Myśleliśmy, że jeśli zdołamy pokazać wszystkim lepszą… – Urwała i zaczęła od nowa, w znany mi sposób: zawsze mówi ludziom, żeby się nie usprawiedliwiali, prosząc o wybaczenie, i niczego nie wyjaśniali, dopóki nie zostaną o to poproszeni. – Chcieliśmy stworzyć złotą enklawę. Chcieliśmy znaleźć te sutry – powiedziała, a ja chyba wtedy zaczęłam pojmować, ale nagle poczułam w głowie pustkę, pełną szumu zakłóceń zamiast myśli. – Uważaliśmy, że największe szanse ich zdobycia będziemy mieli w szkolnej bibliotece. Kochanie, tak mi przykro. Rzuciliśmy zaklęcie przywołujące. Poprosiliśmy o sutry z otwartą zapłatą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki