Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Złoto Gór Czarnych - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 sierpnia 2025
19,98
1998 pkt
punktów Virtualo

Złoto Gór Czarnych - ebook

Były zwiadowca Eliasz Reed wraca na pogranicze, gdzie święte Góry Czarne stają się areną dla poszukiwaczy fortuny, agentów i armii. Gdy dawny towarzysz, Samuel Drake, zjawia się z mapą do złota, przeszłość i teraźniejszość zderzają się jak rzeka w wąwozie. „Złoto Gór Czarnych” to porywający western o rosnącym konflikcie, tajnych układach i pamięci ziemi Lakotów. Na szali leżą losy osady i plemion, a noc lontów pokaże, kto naprawdę ma odwagę stanąć po właściwej stronie.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 263 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Wiatr wiał od wschodu, niosąc ze sobą pył z dalekich prerii i zapach deszczu, który miał nadejść dopiero za kilka godzin. Eliasz, okutany w stary, skórzany płaszcz, poprawił pas z rewolwerem i zwilżył spękane wargi. Jechał powoli, prowadząc zmęczonego konia wzdłuż wąskiej ścieżki, która wiła się pośród wysokich traw. Każdy krok wierzchowca wznosił w powietrze drobiny kurzu, które osiadały na butach i spodniach.

Na horyzoncie, wśród falujących traw, wyrastały czarne zarysy gór. Black Hills – Góry Czarne. Miejsce, które dla białych było obietnicą złota, a dla Lakotów – świętym sercem świata. Tutaj, według legendy, Wielki Duch zesłał pierwszych wojowników, by strzegli ziemi aż po kres dni.

Eliasz znał te historie. Słyszał je w saloonach Deadwood, gdzie opowiadano je przy whiskey, mieszając fakty z legendami. Ale teraz, kiedy góry rosły przed jego oczami, czuł, że te opowieści nie były tylko pijackimi bajkami.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a długie cienie traw kładły się na ścieżce. Z oddali dobiegł go krzyk jastrzębia – przenikliwy, ostrzegawczy. Zatrzymał się, obejrzał za siebie. Nikt nie podążał za nim… jeszcze.

Do rzeki Belle Fourche dotarł tuż przed zmrokiem. Jej wody były ciemne, niemal czarne, a powierzchnia poruszała się powoli, jakby rzeka niechętnie ustępowała miejsca każdej fali. Jedyną przeprawą w okolicy był most zbudowany z powalonych pni i starych lin, oplątany przez dzikie pnącza.

Most wyglądał, jakby miał się rozpaść pod ciężarem większym niż dorosły mężczyzna. Eliasz zsiadł z konia, poprowadził go ostrożnie. Kroki rozbrzmiewały głuchym dudnieniem w drewnie. W połowie drogi poczuł, jak powietrze wokół niego gęstnieje.

Spojrzał w prawo – z brzegu rzeki patrzyła na niego sylwetka w pióropuszu z orlich piór. Wojownik stał nieruchomo, trzymając w dłoni włócznię. Nie krzyczał, nie groził – po prostu obserwował.

— To ziemia przodków – głos wojownika, choć cichy, dotarł do niego ponad szum wody. – Nie każdy, kto na nią wchodzi, powraca.

Eliasz skinął głową, nie próbując tłumaczyć swojej obecności. Wiedział, że w tej chwili każde słowo mogło zostać uznane za fałsz.

Wojownik nie odezwał się więcej. Eliasz przeszedł na drugi brzeg, a gdy obejrzał się przez ramię, tam, gdzie przed chwilą stała postać, nie było już nikogo.

Za rzeką krajobraz zmienił się niemal natychmiast. Sosny ustąpiły miejsca gęstym zaroślom, a w powietrzu unosił się aromat ziół i dymu. Eliasz dostrzegł na ziemi odciski kopyt – świeże, prowadzące w głąb doliny. Obok nich widniały ślady bosych stóp.

Zatrzymał się przy jednym z odcisków, przyklęknął. Wilgoć ziemi wskazywała, że minęło najwyżej pół godziny, odkąd ktoś tędy przechodził.

W oddali unosiła się smuga dymu – cienka, jakby ktoś palił małe ognisko. Eliasz poczuł znajome napięcie. Wiedział, że każdy krok przybliża go do spotkania, które może zaważyć na jego dalszym losie.

Noc była blisko. A w Górach Czarnych noc oznaczała, że duchy przodków budzą się ze snu.

Zmrok rozlał się po dolinie szybciej, niż Eliasz się spodziewał. Pierwsze gwiazdy zajaśniały nad czarnymi szczytami, a z gęstwiny zaczęły dobiegać stłumione odgłosy – pękające gałązki, cichy tupot bosych stóp, poszept w języku, którego nie rozumiał.

Zatrzymał konia i położył dłoń na rękojeści rewolweru, ale nie dobył broni. Wiedział, że to byłby zły znak. W Górach Czarnych nie zaczyna się rozmowy od wymiany ołowiu – chyba że pragnie się szybkiej śmierci.

Po lewej stronie mignął błysk – odbicie ognia w metalowym grocie włóczni. Po prawej, w cieniu sosen, dostrzegł ruch – kształt zbyt duży, by był zwierzęciem.

Z cienia wysunęła się postać. Wojownik ubrany w skórę jelenia, ozdobioną frędzlami i paciorkami z kości, niósł łuk napięty do granic możliwości. Zza jego pleców wyłoniło się trzech kolejnych, każdy uzbrojony w tomahawk lub włócznię.

— Dlaczego wchodzisz na ziemię naszych przodków? – zapytał pierwszy, jego głos był spokojny, ale zimny jak stal noża.

— Szukam drogi… i prawdy – odpowiedział Eliasz po chwili milczenia. – Nie przyszedłem, by zabierać wam ziemię.

Wojownik przez chwilę patrzył mu w oczy, jakby próbował dostrzec kłamstwo. W końcu opuścił łuk, ale nie odwrócił spojrzenia.

— Prawda jest cięższa od złota, obcy. Kto jej szuka, musi być gotów zapłacić.

Skinął głową w stronę gęstwiny. Dwóch wojowników podeszło do Eliasza i gestem nakazało mu iść przed siebie. Nie mieli liny ani kajdan, ale Eliasz wiedział, że nie musi – każdy z nich poruszał się z cichą pewnością myśliwego, który wie, że ofiara nie ucieknie.

Szli przez gęsty las jeszcze dobrą godzinę. Wreszcie drzewa rozstąpiły się, odsłaniając polanę. W jej centrum stały tipi – białe i brązowe płótna, malowane czerwonymi i czarnymi symbolami: bizonami, orłami, błyskawicami. Pośrodku płonęło ognisko, a nad nim wisiał kocioł, z którego unosił się aromat mięsa i ziół.

Kobiety, mężczyźni i dzieci siedzieli w kręgu, spoglądając na przybysza. W ich oczach Eliasz widział mieszaninę ciekawości i nieufności. Niektórzy wojownicy wstawali, by podejść bliżej.

Najbliżej ognia siedział starzec. Jego włosy były białe jak śnieg, splecione w dwa warkocze. Ubrany w koszulę z jeleniej skóry ozdobioną orlimi piórami, patrzył na Eliasza wzrokiem, który zdawał się widzieć więcej niż oczy przeciętnego człowieka.

— Nazywam się Szary Wilk – powiedział powoli. – To ziemia moich ojców i ich ojców. Powiedz, białym, dlaczego twoje stopy depczą nasze święte ścieżki.

Eliasz opowiedział mu o pościgu, o ludziach, którzy go ścigali, i o tym, że szuka miejsca, gdzie mógłby zacząć od nowa. Szary Wilk słuchał w milczeniu, a w jego oczach nie pojawiło się ani zdziwienie, ani litość.

— Góry Czarne przyjmują tylko tych, którzy szanują ich duchy – powiedział w końcu. – Jutro zobaczymy, czy jesteś tego godny.

Tego wieczoru Eliasz dostał tipi na skraju obozu. Spał na skórach bizonów, a przez cienkie płótno słyszał odgłosy nocy – wycie kojotów, trzask ogniska, powolne uderzenia bębna, które gdzieś w oddali wyznaczały rytm.

Nim zasnął, wiedział już, że nie będzie łatwo. Próba, o której wspominał Szary Wilk, mogła oznaczać cokolwiek – od polowania, przez test odwagi, aż po coś, czego nie rozumiał, a co należało do świata duchów.

O świcie obudził go młody wojownik. Wręczył mu prosty łuk i kołczan z kilkoma strzałami.

— Dziś zobaczymy, czy potrafisz tropić – powiedział krótko. – W Górach Czarnych nie przetrwa ten, kto nie potrafi zdobyć pożywienia i uniknąć bycia pożywieniem.

Eliasz skinął głową. Wiedział, że dzień, który nadchodził, miał zdecydować, czy zostanie uznany za gościa… czy intruza.

Wyszli z obozu jeszcze przed wschodem słońca. Powietrze było zimne, a poranna mgła otulała dolinę jak miękki koc. Eliasz szedł obok młodego wojownika, którego imię – jak się dowiedział – brzmiało Szybka Strzała.

Ścieżka prowadziła w dół, ku rozlewiskom rzeki. Po obu stronach rosły potężne sosny, a między nimi widać było ślady – odciski kopyt jeleni, niedźwiedzie łapy i coś jeszcze… coś większego, cięższego, co poruszało się ostrożnie, jak drapieżnik na polowaniu.

Szybka Strzała przykucnął i dotknął ziemi.

— Puma – powiedział krótko. – Duża. Może być głodna.

Eliasz poczuł, jak włosy stają mu dęba. Wiedział, że polowanie może przerodzić się w walkę o życie.

W ciągu kilku godzin tropili zwierzynę, posługując się gestami i szeptem. Eliasz czuł, jak jego zmysły wyostrzają się – słyszał każdy trzask gałązki, widział każdy ruch wśród krzewów. I wtedy dostrzegł go – biały ogon jelenia mignął między drzewami.

Eliasz napiął łuk, wypuścił strzałę… i trafił. Zwierzę padło, a Szybka Strzała skinął głową z uznaniem.

— Duchy patrzą na ciebie przychylnie – powiedział. – Ale próba się nie skończyła.

Gdy wracali, mgła zaczęła się rozwiewać, odsłaniając strome zbocza. Wtedy usłyszeli niski pomruk. Puma. Z cienia skał wysunęło się smukłe, muskularne ciało, a złote oczy drapieżnika wbiły się w Eliasza.

Szybka Strzała odruchowo sięgnął po łuk, ale Eliasz zrobił to pierwszy. Strzała pomknęła, trafiając zwierzę w bok, jednak nie powstrzymała ataku. Puma skoczyła, a Eliasz w ostatniej chwili rzucił się na bok, czując, jak pazury rozcinają jego płaszcz.

Szybka Strzała wypuścił kolejną strzałę, tym razem celując w serce. Zwierzę zawyło i upadło, a echo tego dźwięku poniosło się po dolinie.

Przez chwilę obaj stali w milczeniu, ciężko oddychając. Potem młody wojownik uśmiechnął się lekko.

— Teraz duchy wiedzą, że potrafisz walczyć nie tylko o swoje życie, ale i o życie brata.

Do obozu wrócili z jeleniem i skórą pumy. Przy ognisku Szary Wilk wysłuchał relacji, nie przerywając ani słowem. W końcu wstał, podszedł do Eliasza i położył mu rękę na ramieniu.

— Góry Czarne przyjmują cię jako gościa – powiedział. – Ale pamiętaj, białym, że gość, który nadużyje gościnności, staje się wrogiem.

Tego wieczoru w obozie tańczono wokół ognia. Kobiety śpiewały, wojownicy opowiadali historie o dawnych bitwach, a dzieci słuchały z otwartymi ustami. Eliasz siedział w kręgu, czując, że pierwszy raz od wielu miesięcy jest częścią czegoś większego niż on sam.

Nie wiedział jeszcze, że w Górach Czarnych prawdziwe próby dopiero się zaczną… i że złoto, którego szukali biali, kryło w sobie klątwę starszą niż pierwsze kroki człowieka na tej ziemi.ROZDZIAŁ 2

Tamtego wieczoru ognisko w centrum obozu płonęło jaśniej niż zwykle. Eliasz siedział w półcieniu, wsłuchując się w głosy Lakotów. Wokół ognia mężczyźni i kobiety tworzyli krąg – krąg, który, jak się dowiedział, był nie tylko miejscem spotkań, ale i symbolem jedności plemienia.

Szary Wilk, siedząc na skórze bizona, opowiadał historię sprzed wielu zim. Mówił o czasach, gdy Góry Czarne były wolne od białych, a stada bizonów ciągnęły się po horyzont. Opowiadał o wojnach z innymi plemionami, o przymierzach, które przetrwały pokolenia, i o złamanych przysięgach, które sprowadziły zgubę.

Eliasz słuchał w milczeniu, starając się zapamiętać każde słowo. W tych opowieściach czuł echo prawdy, której nie znajdzie w księgach białych ludzi.

— Kiedy biały człowiek przybył do naszych gór – mówił Szary Wilk – niósł ze sobą stal, ogień i obietnice. Niektóre były prawdziwe, inne kłamliwe. Ale wszystkie przyniosły zmianę.

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Eliasz usłyszał trzask ognia. Miał wrażenie, że płomienie odbijają w jego oczach obrazy przeszłości – widział wojowników na koniach, dym unoszący się z wiosek, a w oddali… złoto, błyszczące w ziemi.

Po opowieści Szary Wilk skinął na dwóch mężczyzn. Pierwszy był wysoki, o szerokich barkach, w skórzanej koszuli ozdobionej pazurami niedźwiedzia. Drugi – niższy, ale o bystrym spojrzeniu, ubrany w koszulę wyszywaną paciorkami.

— To jest Żelazna Ręka i Jasny Orzeł – powiedział starzec. – Żelazna Ręka dowodzi wojownikami, a Jasny Orzeł jest naszym zwiadowcą.

Mężczyźni przyjrzeli się Eliaszowi uważnie. Żelazna Ręka miał spojrzenie, które mogło przeszyć na wskroś, a Jasny Orzeł uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach kryła się czujność drapieżnika.

— Jeśli Szary Wilk mówi, że możesz zostać, to zostaniesz – odezwał się Żelazna Ręka. – Ale wiedz, że w tych górach nie tylko biali szukają złota. Są też tacy, którzy pragną krwi.

Eliasz poczuł, że te słowa nie były ostrzeżeniem bez powodu.

Rankiem Jasny Orzeł skinął Eliaszowi, by podążał za nim. Zwiadowca poruszał się bezszelestnie po wąskiej grani, jakby znał każdy kamień z osobna. Po lewej, w dolinie, zalegał biały welon mgły; po prawej wiatr odsłaniał skrawki widoków na szmaragdowe kotliny. Gdzieś wysoko krążył jastrząb – cichy punkt w niebie, wpatrzony w ich marsz.

— Pokażę ci, jak czytać tę ziemię — rzucił Jasny Orzeł półgłosem. — To, czego nie zobaczysz oczami, poczujesz stopami.

Na skraju skalnego występu przysiadł i wskazał niewielką polanę poniżej. Na jej środku sterczał okopcony krąg kamieni: miejsce po ognisku. Przy nim — resztki puszek po fasoli, potłuczona butelka, fragment plandeki. Ziemia była rozorana końskimi kopytami.

— Biali górnicy — stwierdził Eliasz.

— Nie wszyscy górnicy robią takie śmieci — prychnął Jasny Orzeł. — Ci są pijani i pewni bezkarności.

Zwiadowca poprowadził go w dół, slalomem między sosnami. Przy ognisku przykucnęli; Eliasz widział świeże niedopałki skrętów, ślady butów z podkuciami, resztki solonej wieprzowiny. Między kamieniami tkwiły nadpalone skuwki od dynamitu. Nie na żarty.

— Kopią blisko świętych miejsc — powiedział Jasny Orzeł chłodno. — W nocy słyszeliśmy huk. Zobacz.

Prowadził kilka kroków w głąb lasku. Na gałęzi jałowca wisiały modlitewne tasiemki — porwane, nadpalone, splątane ze smolistą liną. Przy podstawie pnia ktoś wrył w korę krzywy inicjał „J”. Obok — ślad po ciężkiej podeszwie z klinowym bieżnikiem, rzadko spotykanym u wędrowców. Znał go z miast. Znał go z Deadwood.

— Jack — powiedział Eliasz bez zastanowienia.

Jasny Orzeł nie zapytał „jaki Jack”. W tych górach Czerwony Jack był imieniem, które rozumiały nawet psy.

— Weź to — dodał zwiadowca i podał mu drobny, spłaszczony krążek mosiądzu. Na nim wytłoczony był ledwie czytelny napis: Pod Złamanym Koniem. Zawieszkę ktoś zerwał z drzwi, może z beczki, może z kasy.

— Ich tropy idą północą — ocenił Jasny Orzeł. — Do starych sztolni po traperach. Tam nie powinni wchodzić nawet pijani.

— Dlaczego?

— Bo te sztolnie mają pamięć. A pamięć jest jak rzeka: jeśli ją zatkasz, znajdzie nowy brzeg i zaleje to, czego nie planowałeś.

Eliasz skinął. Rozumiał go inaczej, niż brzmiały słowa; rozumiał intuicją, że kopnięty kamień może wywołać lawinę, której nie zatrzyma nikt.

— Pokażemy to Radzie Ognia — rzekł Jasny Orzeł. — Dzisiaj nocą.

Gdy słońce zjechało do samej granicy wzgórz, na środku obozu rozpalono większy ogień. Krąg wojowników i starszyzny zamknął się ciasno; kobiety i młodzi stali z tyłu, w półmroku. Dym unosił się pionowo – wieczór zapowiadał pogodę bez wiatru, dobrą na marsz, złą na długie spanie.

Żelazna Ręka przemówił pierwszy. Jego głos był niski, jakby mówił przez bęben:

— Na północnym skraju zbezczeszczono tasiemki modlitw i zniszczono drzewo przodków. Widziano tam ślady ludzi Jacka z Deadwood. Kto dołączył do Jacka, dołączył do wilków, które gryzą w nocy. Nie ma między nami pokoju.

Szary Wilk milczał długo, po czym podniósł dłoń, jakby odgarniał z powietrza widmową pajęczynę.

— Zanim uderzysz, zapytaj rzekę, czy nurt jest z tobą — powiedział starzec. — Zanim sięgniesz po nóż, zapytaj duchy, czy twoja ręka nie drży z gniewu, a nie z mądrości.

Jasny Orzeł pokazał zebranym mosiężną zawieszkę i opowiedział o dynamicie, puszkach, inicjale w korze. Kiedy skończył, na kręgu zapadła półminutowa cisza.

— Traktat mówił: Góry Czarne są nasze — odezwał się młody wojownik z tylnych rzędów. — Traktat był mową białych. Mowy białych to są cienkie zamarznięte rzeki: trzymają, dopóki słońce nie wyjdzie.

— Fort Laramie — mruknął Eliasz. — Widziałem, jak się podpisuje rzeczy, których nikt nie zamierza dotrzymać.

Głowy się poruszyły: w stronę białego, który mówił jak ktoś, kto pamięta.

— Co o tym wiesz, Reed? — zapytał Żelazna Ręka bez złości, ale twardo.

Eliasz wziął oddech.

— Widziałem ludzi z mapami, którzy sprzedawali ziemię innym ludziom z mapami. Widziałem ołów, który podpisywał, i ołów, który zamykał usta, kiedy podpis przestał pasować. Jack nie kopie tylko złota. Ktoś mu płaci, by przecierał ścieżki. Ktoś, komu zależy, żebyście zaczęli strzelać pierwsi.

Na te słowa kilka par oczu zaiskrzyło się gniewem. Szary Wilk pochylił się, dorzucił do ognia jałowcowej gałązki.

— Nie damy mu tej radości — zdecydował. — Dwie drogi: Ręka zamyka ludziom Jacka przełęcze na wschód. Zwiad idzie za świętym pękiem, który zniknął zeszłej nocy z Mahto Paha.

— Zginął pęk? — odruchowo zapytał Eliasz. Kilka twarzy uniosło się ku niemu, jakby przekroczył granicę.

Jasny Orzeł skinął.

— Zniknął mały węzeł piór i kości, związany starym rzemieniem. To nie jest amulet dla oka. To pamięć. Kto go poniewiera, kala nasz język.

— Myślisz, że Jackowi potrzebny święty pęk? — zdziwił się Eliasz.

— Jackowi potrzebna jest legenda — odparł Żelazna Ręka. — Legendą się płaci ludziom, którzy boją się tylko duchów. I dynamitem.

— Pójdę ze zwiadem — powiedział Eliasz.

Nikt nie słyszał śmiechu. Nikt też nie zaprotestował.

Przed wyruszeniem siadł przy ogniu z najstarszą kobietą w obozie. Nazywali ją Babką Sosną. Podała mu miskę z odwarem z bylicy i dzikiej mięty.

— Kto idzie z nami, powinien wiedzieć dwa, trzy słowa — mruknęła. — Nie dla nas. Dla duchów. Duchy lubią, gdy obcy próbuje mówić jak człowiek.

Uczyła go powoli, smakując spółgłoski, jakby rozgryzała pestki. Eliasz powtarzał miękkie głoski: hanhepi wašte — dobra noc; pilámaya — dziękuję; tókša akhé — do zobaczenia. A potem te ważniejsze: tȟašína — koc, čhaŋgléška — obręcz, wówačhiŋtȟaŋka — odwaga.

— Twoje usta są jak obce konie — mruknęła z cienkim uśmiechem Babka Sosna. — Ale koń też nauczy się ścieżki, kiedy kilka razy po niej przejdzie.

Położyła mu dłoń na przedramieniu. Skóra była cienka jak pergamin, a ciepła jak świeża kora brzozy.

— Pamiętaj, białym synu: są słowa, które mają własne nogi. Jak je wypuścisz, same dojdą, gdzie chcą.

Tego wieczoru Eliasz przerzucał w ustach nowe brzmienia, jakby sprawdzał, czy nie kłują od środka. W cieniach tipi, gdzie płomień tańczył po płótnie, słyszał swój szept, ważny tylko dla niego i dla nocy.

Gdzieś koło północy psy w obozie zaszczekały krótko, urwały, zawyły. Z ciemności na skraj kręgu ogniska wtoczył się jeździec, chwiejny, niemal zsuwający się z siodła. Koń był spieniony, na łopatkach biały od soli. Mężczyzna miał twarz zaciemnioną krwią i dymem.

Zanim runął, Jasny Orzeł już był przy nim. Z pomocą Babki Sosny rozcięli koszulę; z boku sterczał grot krótkiej strzały z żelaznym zębem.

— Pióro Kruka — rozpoznał Żelazna Ręka. — Nie nasi.

Ranny uchylił powieki.

— Mahto Paha… — wychrypiał. — Ogień… węzeł… zabrali w nocy… biali i ludzie z czerwonymi chustami… pijani… śmiali się…

Czerwone chusty. Taki znak nosili czasem ludzie Jacka, kiedy chcieli być widziani.

— Którędy? — Jasny Orzeł pochylił się nad posłańcem.

— Przez Dziki Ścieg… do starych sztolni… jutro świt… — Głos zgasł mu w gardle. Babka przycisnęła mu policzek dłonią i wyszeptała coś, co brzmiało jak kołysanka.

W obozie zrobił się ruch jak w ulu. Żelazna Ręka rozdawał krótkie rozkazy; młodzi przynosili pęta suszonego mięsa, bukłaki, nowe cięciwy do łuków. Szary Wilk stał nad ogniskiem z przymkniętymi oczami, jakby rozmawiał z kimś, kogo nie było widać.

— Dwie garście ludzi pójdą z Ręką zamknąć przełęcz — rozstrzygnął. — Trzy cienie ruszą Dziki Ściegiem. Jasny Orzeł. Szybka Strzała. I białym, który nie pyta „dlaczego”.

Nie było dyskusji. Eliasz wstał.

— Pilámaya. — Słowo wyszło z niego chropawo, ale czysto. Kilka twarzy drgnęło w cieniu z uznaniem.

Przed świtem ruszyli. Dziki Ścieg był ledwie domysłem ścieżki: skokiem między dwie płyty piaskowca, prześlizgnięciem się pod zwaliskiem pnia, krótkim biegiem po wilgotnym żwirze, by nie zostawić śladu. Gdzieś daleko dudniła kozica; gdzieś blisko trzepotało serce Eliasza, liczące kroki zamiast uderzeń.

Jasny Orzeł prowadził ich jak woda, która zawsze znajduje spadek. Na niebie blade pasma chmur żłobiły świt. Po trzech godzinach dotarli na krawędź kanionu. Poniżej, na dnie, w krzakach wierzby trzeszczały gałęzie. Ktoś rozmawiał szeptem, zrazu żartobliwym, potem krótkim i ostrym.

— Dwóch. Może trzech — odliczył Szybka Strzała, kładąc dłoń na ziemi jak na skórze bębna. — Jeden ma buty z żelazną piętą.

Eliasz wyjrzał przez szczelinę między głazami. Widział ich teraz: dwóch młodych, brudnych górników i człowiek Jacka, wyższy, o barkach drwala. Czerwona chusta przewiązana na szyi. Przy nim płócienny worek, z którego wystawał ciemny rzemień, a na końcu rzemienia — pióra, połamane, ale wciąż święte.

— Weźmiemy go bez huku — szepnął Jasny Orzeł. — Musi mówić.

Zeszli cicho jak cień. Na dwóch górników spadli z boków: krótkie uderzenie w nadgarstek, skręt barku, powietrze z piersi. Bez krzyku. Trzeci, chustka, zerwał się z przekleństwem i sięgnął po rewolwer. Eliasz był już przy nim. Złapał nadgarstek, pchnął, wbił kolano w udo. Ziemia poszła mu z butów. Rewolwer wypadł, czerwona chusta zafurkotała.

— Złamałeś moje kolano, sukinsynu… — syknął bandyta, ale w głosie nie było odwagi, lecz złość.

— Oddaj worek — powiedział Eliasz bez krzyku.

— Nie wiesz, co to jest.

— Wiem wystarczająco.

Wypluł krew.

— My tylko niesiemy… szefowi. Jutro o świcie… most przy Rubasznej Przełęczy… odbiór. Jak nie przyjdziesz z resztą, on sam przyjdzie tu. I spali wszystko, co tańczysz wokół ognia.

Szybka Strzała zacisnął pięści, ale Jasny Orzeł dotknął go lekko ręką: nie teraz. Eliasz zabrał worek, położył go ostrożnie na ziemi i przykucnął. Rzemień był stary, tłusty od lat; pióra — orle i jastrzębie — poprzecierane, nadal piękne. Kości — cienkie, wypolerowane palcami wielu pokoleń. Święty pęk nie był złotem, ale ważył więcej niż złoto.

— Powiesz Jackowi — rzekł Eliasz do jeńca — że przyjdę. I że nie przyniosę dynamitu. Przyniosę słowa, których nie zrozumie. To będzie dla niego nowe.

— Że co? — bandyta parsknął pogardliwie. — Słowa? Jack słów nie je. On je ludzi.

— Tym bardziej się udławi.

Jasny Orzeł związał mężczyznę rzemieniem i wcisnął mu w usta skrawek jego własnej chusty, żeby nie wabił kłopotów. Dwóch górników zostawiono skulonych pod klonem, z ostrzeżeniem, które brzmiało prościej od piór i kości: idziecie dziś do domu.

Kiedy podnieśli się na grzbiet kanionu, niebo zrobiło się o ton ciemniejsze. Na dalekim zachodzie zbierały się chmury, gęste jak stado wron. Wiatr zmienił barwę, niósł w sobie metaliczny zapach burzy.

— Rubaszna Przełęcz jest tam — wskazał Jasny Orzeł linię zębów skalnych, z której wystawała stara, kanciasta sosna. — Jest rubaszna dla ludzi z Deadwood. Dla nas bywa Głodna.

— „Jutro o świcie” — powtórzył Eliasz. — Mamy noc.

— Noc i duchy — dodał Szybka Strzała, patrząc na worek z pękiem. — Jeśli go wystawimy, może zechcą popatrzeć, kto po niego wyciąga rękę.

Eliasz przysiadł na kamieniu. Palcami dotknął rzemienia, tak delikatnie, jakby mógł go skaleczyć dotykiem. W jego pamięci przewinął się korytarz z drewnianych desek, zapach stajni, chłodny uśmiech człowieka z rudymi włosami. Czerwony Jack był cieniem, który umiał chodzić po świetle.

— Jack przyjdzie — powiedział. — Nie o pęk mu idzie. O to, żebyśmy zaczęli. Jak zaczniemy, on skończy po swojemu.

— To wymyśl koń, który nie wchodzi w rowy, kiedy mu je kopią — mruknął Jasny Orzeł. — Masz taki na wschodzie?

Eliasz uśmiechnął się krótko.

— Mam. Nazywa się zasadzka.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Burza zamruczała z daleka. Zapadła decyzja, której nie trzeba było wypowiadać: przyjdą przed świtem, nie z pękiem, lecz z jego cieńszym bratem – wiarygodną przynętą, przygotowaną w obozie. Prawdziwy pęk wróci do Szarego Wilka, pod skórę, gdzie chroni go pamięć.

— A jeśli Jack przyjdzie liczniejszy? — spytał Szybka Strzała.

— Wtedy niech nas nie widzi wszędzie — odparł Eliasz. — Tylko tam, gdzie zgodzi się patrzeć.

Na to nic już nie powiedzieli. Rozłożyli się w jarze, z którego mieli widok na przełęcz i stary most z bala – zapadnięty, naprawiany naprędce gwoździami i bluźnierstwami. Eliasz oparł głowę o chłodny kamień, Zamknął oczy tylko na chwilę — i jak zwykle, kiedy sen brał go w porze czat, przychodzili umarli. Tylko że tym razem stali w półokręgu jak Rada Ognia. A pośrodku, w miejscu dla starca, siedział Jack i trzymał w dłoniach… mapę.

Papier był stary, tłusty, przebitą przez palce siatką linii. Widział na nim coś, co wyglądało jak rzeka, która nie płynie po wierzchu, lecz pod ziemią.

Obudził się zimny.

— Co? — mruknął Jasny Orzeł.

— Myślę, że Jack nie sprzedaje złota. Sprzedaje drogę do niego. I że ta droga idzie nie przez wodę, ale przez kamień.

— Przez stare żyły, które nasi przodkowie znali po kolorze runa i smaku źródła — dodał Jasny Orzeł. — A których biali szukają z mapą i dynamitem.

Pierwsza kropla spadła Eliaszowi na policzek. Potem druga. Burza nadciągała, a z nią świt — ten najkrótszy z możliwych momentów, w którym świat jeszcze pamięta, kim był w nocy, a już udaje, że nim nie był.

Rankiem Jasny Orzeł zaprosił Eliasza na zwiad. Chcieli sprawdzić wschodnią dolinę, gdzie kilka dni wcześniej zauważono obce ogniska.

Szli cicho, jakby każdy krok mógł zdradzić ich obecność. Eliasz próbował naśladować ruchy Lakoty – stawianie stóp na krawędziach kamieni, omijanie suchych gałęzi, zatrzymywanie się przy każdym dźwięku.

Po godzinie marszu dotarli na skraj urwiska. Stamtąd widać było niewielką dolinę, a w niej – obóz białych. Kilka wozów zaprzężonych w muły, namioty i dym unoszący się znad ognisk.

— Poszukiwacze złota – szepnął Jasny Orzeł. – Ich liczba rośnie z każdą pełnią.

Eliasz przyjrzał się uważnie. Mężczyźni krzątali się przy przesiewaniu żwiru w drewnianych korytach. Mieli karabiny oparte o wozy, a obok leżały skrzynie, zapewne pełne zapasów.

— Ilu ich jest? – spytał Eliasz.

— Za dużo, by atakować otwarcie – odparł zwiadowca. – Ale wystarczy kilku, by sprowadzić kłopoty.

Kiedy wrócili do obozu, Szary Wilk wysłuchał relacji w milczeniu. W jego oczach pojawił się cień zmartwienia.

— Biali przynoszą ze sobą nie tylko chciwość – powiedział w końcu. – Zawsze idzie za nimi choroba, wojna i kłamstwo.

Żelazna Ręka uderzył pięścią w dłoń.

— Jeśli pozwolimy im kopać w naszych górach, wkrótce spłyną krwią. Lepiej uderzyć, zanim zapuszczą korzenie.

Eliasz wiedział, że słowa wojownika mają w sobie prawdę, ale i gniew. Sam widział, jak gorączka złota potrafi zmienić ludzi w zwierzęta.

— Możemy ich obserwować – zaproponował. – Wiedzieć, ilu ich przybywa i skąd. To da nam przewagę.

Szary Wilk skinął głową.

— Będziesz częścią tego zwiadu, białym. Zobaczymy, czy potrafisz patrzeć i milczeć, gdy trzeba.

Dwa dni później Eliasz wyruszył z Jasnym Orłem i dwoma młodymi wojownikami – Cichym Wiatrem i Wężowym Okiem. Słońce dopiero wschodziło, a dolina spowita była złotą mgłą.

Poruszali się szybko, ale bez hałasu. Eliasz zaczynał rozumieć, że w tych górach każdy dźwięk, nawet krok źle postawionej stopy, mógł stać się sygnałem dla kogoś, kto czeka w ukryciu.

Dotarli do miejsca, gdzie poprzednio widzieli obóz białych. Teraz było tam więcej namiotów i wozów. Na skraju obozowiska leżały worki z rudą, a przy jednym z wozów Eliasz dostrzegł skrzynie oznaczone wojskowym symbolem.

— To nie tylko poszukiwacze – szepnął Jasny Orzeł. – Widzisz te skrzynie? To zapasy od żołnierzy. Może i broń.

Wąż w postaci chciwości i przemocy coraz wyraźniej podpełzał w stronę Gór Czarnych.

Kiedy wracali, trafili na miejsce, które zmroziło krew w żyłach Eliasza. Przy rzece leżało ciało bizona. Nie zabito go dla mięsa – mięso pozostawiono, a zniknęła tylko skóra i głowa z rogami.

— To ostrzeżenie – powiedział Cichy Wiatr ponuro. – Ktoś chce pokazać, że nie szanuje naszych praw.

Lakoci wierzyli, że zabicie bizona bez potrzeby to grzech przeciw duchom ziemi. Taki czyn sprowadzał nieszczęście na całe plemię.

Eliasz zrozumiał, że ktoś celowo prowokuje konflikt.

Tego wieczoru, w wielkim tipi wodza, zebrało się kilkunastu najważniejszych wojowników i starszyzna. W środku paliło się ognisko, a dym unosił się ku otworowi w szczycie namiotu.

Żelazna Ręka domagał się szybkiego ataku na obóz białych. Jasny Orzeł proponował śledzenie ich ruchów i ostrzeganie okolicznych plemion. Szary Wilk milczał długo, słuchając wszystkich głosów.

Eliasz siedział z boku, ale w końcu odezwał się:

— Jeśli uderzymy teraz, mogą przysłać więcej żołnierzy. Ale jeśli pozwolimy im rosnąć w siłę, będzie za późno. Potrzebujemy sposobu, by ich odepchnąć, nie wzywając armii.

Szary Wilk uniósł wzrok.

— Może twoje słowa są warte przemyślenia, białym. Ale pamiętaj – duchy gór mają swoje zdanie, a ono bywa surowsze niż ludzkie.

Noc była bezksiężycowa, a wiatr niósł ze sobą zapach dymu. Eliasz leżał w tipi, gdy usłyszał stłumione głosy na zewnątrz. Wyszedł cicho, widząc, jak Jasny Orzeł i dwóch wojowników wraca od strony wschodu.

— Co się stało? – zapytał półgłosem.

— Obóz białych… — Jasny Orzeł zawahał się, jakby szukał odpowiednich słów. — Ktoś ich zaatakował.

Eliasz zmarszczył brwi.

— Myślałem, że to nie my…

— To nie my – przerwał mu wojownik. – Zostali napadnięci przez innych białych. Najpewniej przez bandę zbiegłych więźniów lub łowców nagród.

Wieści były złe – oznaczały chaos, a chaos przyciągał jeszcze więcej przemocy.

Następnego dnia Lakoci wysłali zwiadowców, by sprawdzić miejsce ataku. Eliasz poszedł z nimi. To, co zobaczył, na zawsze wryło mu się w pamięć.

Obóz białych był splądrowany, dwa wozy spłonęły, a ziemia była zbryzgana krwią. Wśród zniszczeń leżały przewrócone koryta do płukania złota. Na dnie jednego z nich Eliasz dostrzegł błyszczący pył.

Podszedł, nabrał go w dłoń. Było to czyste złoto, drobne jak piasek, ale o barwie słońca.

— Teraz rozumiem, czemu tu przyszli – powiedział cicho.

Jasny Orzeł skinął głową.

— Ale złoto w Górach Czarnych nigdy nie jest darmowe. Duchy każą płacić swoją cenę.

Wieczorem Szary Wilk ogłosił decyzję.

— Nie będziemy jeszcze atakować. Najpierw zrozumiemy, kto naprawdę zagraża naszym górom. Ale od dziś każdy wojownik ma być gotów do drogi w każdej chwili.

Eliasz poczuł, że napięcie w obozie wzrosło. Mimo ciepła ognia w powietrzu wisiał chłód nadchodzącej burzy.

Kiedy zasypiał, wiedział, że następne dni przyniosą więcej krwi niż złota.ROZDZIAŁ 3

Wiatr zmienił się nagle, niosąc zapach deszczu i dymu. Eliasz stał na skraju wzgórza, patrząc na dolinę, gdzie jeszcze wczoraj widział obóz białych. Teraz unosiły się znad niej nowe kłęby dymu – tym razem były to ogniska rozstawione w wojskowym porządku.

— Żołnierze – mruknął Jasny Orzeł, który stał obok. – Przybyli, by pilnować złota.

Eliasz poczuł, jak w żołądku zaciska mu się supeł. Wiedział, co to oznacza. Gdzie pojawiali się żołnierze, tam wkrótce krew mieszała się z błotem.

Tego samego dnia zwiadowcy odkryli świeże ślady koni prowadzące w stronę rzeki. Były głębokie, co oznaczało, że jeźdźcy jechali szybko.

Eliasz ukląkł i przyjrzał się tropom. Rozpoznał jeden szczegół, który zamroził mu krew w żyłach – podkówka z charakterystycznym nacięciem na krawędzi. Znał ją dobrze.

Takie podkowy miał jego dawny towarzysz z pogranicza – Samuel Drake. Kiedyś razem walczyli ramię w ramię, teraz Drake był człowiekiem, o którym krążyły historie pełne chciwości i zdrady.

— Jeśli to on… — Eliasz poczuł, jak wspomnienia wracają niczym chłodny cień.

Wieczorem zwiadowcy wrócili z wieścią, że niewielka grupa białych, prowadzona przez mężczyznę w czarnym kapeluszu, została zauważona niedaleko obozu Lakotów.

Żelazna Ręka zebrał sześciu wojowników i Eliasza. Ruszyli w noc, skradając się wzdłuż rzeki. W świetle księżyca dostrzegli sylwetki obcych.

Nagle rozległ się trzask – jeden z koni nadepnął na suchą gałąź. Ciszę rozdarł huk strzału.

Bitwa była krótka, ale gwałtowna. Strzały mieszały się z okrzykami, konie rżały, a woda w rzece chlupała od kroków uciekających.

Eliasz dopadł jednego z napastników i przewrócił go w błoto. Gdy mężczyzna uniósł głowę, Eliasz zamarł – patrzył w twarz Samuela Drake’a.

Eliasz chwycił Drake’a za kołnierz i pchnął go na pień powalonego drzewa. Deszcz zaczął siąpić, a krople spływały po twarzy Samuela, mieszając się z błotem.

— Samuel Drake… — wysyczał Eliasz. — Myślałem, że gnijesz gdzieś na południu.

Drake uśmiechnął się krzywo, choć jego oczy były zimne jak stal.— A ja myślałem, że ty już dawno leżysz w płytkim grobie. Ale widzę, że trzymasz się blisko Indian… zawsze miałeś słabość do przegranych spraw.

Eliasz przycisnął go mocniej.— Co robisz w Górach Czarnych?

— To samo, co wszyscy, którzy mają trochę rozumu — odparł Drake. — Szukam złota.

Kiedy wojownicy Lakotów otoczyli ich, Samuel podniósł ręce, udając, że nie stanowi zagrożenia.

— Spokojnie, nie przyszedłem tu, żeby się z wami bawić w strzelaniny — powiedział, patrząc na Szarego Wilka, który podszedł, by zobaczyć, co się dzieje. — Mam dla was propozycję.

— Mów — warknął Żelazna Ręka, trzymając napięty łuk.

— Znam ludzi w wojsku — zaczął Drake. — Wiem, kiedy przyślą więcej żołnierzy. Mogę was ostrzegać. Ale w zamian… chcę kawałek tego złota, które tu znajdziecie.

Lakoci spojrzeli po sobie. Eliasz czuł, że Samuel mówi tylko połowę prawdy.

— To pułapka — powiedział Eliasz do Szarego Wilka. — On nigdy nic nie robi za darmo.

Rozmowę przerwał nagły krzyk z lasu. Jeden z wojowników padł na ziemię z raną w ramieniu. Strzała tkwiła głęboko w jego ciele.

— Do lasu! — krzyknął Żelazna Ręka.

Rozgorzała chaotyczna walka. Nieprzyjaciel był niewidoczny w mroku, ale strzały i kule świstały ze wszystkich stron. Eliasz szarpnął Drake’a, ciągnąc go za sobą w stronę osłony.

— To twoi ludzie?! — wrzasnął, próbując przebić się przez hałas.

— Nie! — odkrzyknął Samuel. — Ale wiem, kto to może być…

Gdy walka ucichła, a napastnicy zniknęli w gęstwinie, Lakoci zebrali rannych. Trzech wojowników nie wróciło.

Drake w końcu powiedział to, czego Eliasz się obawiał:— To byli Crows. Krukowie. Od dawna polują na waszych ludzi, a teraz, gdy wyczuli złoto, będą bardziej bezlitośni niż wojsko.

Szary Wilk zmrużył oczy.— Wojna nadchodzi z dwóch stron. Biali i Krukowie. Jeśli chcemy przetrwać, musimy wybrać, z kim walczyć najpierw.

Eliasz wiedział, że wybór ten może zdecydować o losie całych Gór Czarnych.

Następnego ranka Jasny Orzeł zebrał czterech najlepszych zwiadowców. Eliasz dołączył do nich, mimo że Samuel Drake ostrzegał go, by „nie pchał się w sam środek piekła”.

Szli w głąb gór, gdzie drzewa stawały się coraz gęstsze, a cisza – nienaturalna. Tylko czasem gdzieś w oddali słychać było stukot dzięcioła lub plusk strumyka.

Po kilku godzinach dostrzegli pierwsze znaki – resztki ognisk, świeże ślady butów i kopyt, a także zawieszoną na gałęzi ptasią czaszkę. Jasny Orzeł szepnął:

— To znak Kruków. Oznacza, że ich oczy patrzą na nas.

Eliasz czuł, że w tym lesie każdy ruch może być ostatnim.

Wieczorem, w obozie Lakotów, Samuel Drake siedział z Eliaszem przy ognisku. Płomienie tańczyły na jego twarzy, rzucając ostre cienie.

— Powiedz mi szczerze, Sam — zaczął Eliasz. — Dlaczego tak naprawdę tu jesteś?

Drake spojrzał w ogień, milcząc przez chwilę. Potem powiedział powoli:— Bo wiem, że w sercu tych gór jest coś więcej niż złoto. Coś, co może kupić całe miasto, a może nawet całą wojnę.

Eliasz zmrużył oczy.— A ty chcesz to znaleźć, zanim znajdzie to wojsko albo Krukowie.

Samuel uśmiechnął się krzywo.— Dokładnie tak. I myślę, że ty też.

Kilka dni później zwiadowcy wrócili z wiadomością, że w jednej z bocznych dolin odkryto stary szyb górniczy – porzucony, ale wciąż pełen błyszczących żył kwarcu i złotych drobin.

Szary Wilk wezwał starszyznę i wojowników.— Jeśli to złoto jest prawdziwe, stanie się przekleństwem lub ratunkiem. Musimy je zobaczyć pierwsi.

Eliasz wiedział, że wyruszą tam jeszcze tej nocy. I wiedział też, że Samuel Drake, niezależnie od tego, czy dostanie pozwolenie, czy nie, pójdzie z nimi.

Góry Czarne czekały – a w ich sercu czaiła się tajemnica, która mogła rozpalić pożar, jaki pochłonie wszystkich.ROZDZIAŁ 4

Rozdział 004

Noc była bezksiężycowa, a mgła sunęła po ziemi jak duchy przodków. Obóz Lakotów tętnił cichą aktywnością – wojownicy sprawdzali łuki, ostrzyli noże, poprawiali siodła na koniach.

Eliasz zapiął na piersi stary karabin, który od lat nosił jako pamiątkę po wojnie secesyjnej. Jasny Orzeł podał mu torbę z suszonym mięsem i bukłakiem wody.

— W górach nie znajdziesz nic prócz wiatru i kamieni — powiedział. — Ale jeśli znajdziesz złoto, znajdziesz i śmierć.

Wyruszyli tuż przed świtem. Cisza była tak gęsta, że każdy stuk kamienia pod końskim kopytem brzmiał jak uderzenie bębna.

Po kilku godzinach marszu dotarli do miejsca, gdzie rzeka rozlewała się w płytką zatokę, a strome skały otaczały dolinę z trzech stron. Tu właśnie, według zwiadowców, znajdował się stary szyb.

Wejście było zasypane częściowo osuwiskiem. Drewniane belki, które kiedyś podtrzymywały konstrukcję, były spróchniałe, a nad nimi wisiała tablica z wyblakłym napisem w języku angielskim:

Black Hills Mining Co. – 1837

— Starsze niż myślałem — mruknął Eliasz.

Samuel Drake spojrzał na niego z cieniem uśmiechu.— Starsze znaczy bogatsze. Tylko trzeba uważać, żeby się to wszystko nie zawaliło nam na łeb.

Przecisnęli się przez wąski otwór i weszli do środka. Powietrze było chłodne, pachniało wilgocią i rdzą. Światło pochodni oświetlało ściany pełne żył kwarcu, w których tu i ówdzie mieniły się drobinki złota.

Lakoci patrzyli w milczeniu – dla nich to nie był skarb, ale ostrzeżenie. Eliasz natomiast czuł, jak serce bije mu szybciej.

W głębi szybu znaleźli stary wózek górniczy przewrócony na bok i skrzynie rozsypane po ziemi. W jednej z nich leżały bryłki złota, wielkości orzecha włoskiego.

— Wystarczyłoby, żeby kupić całe miasteczko… — wyszeptał Samuel.

Nagle Jasny Orzeł uniósł dłoń, nakazując ciszę. Z mroku dobiegł ich cichy dźwięk – kroki, powolne, ostrożne.

Zgasili pochodnie i przywarli do ścian. Po chwili w wejściu pojawiły się sylwetki – co najmniej ośmiu mężczyzn. Nie byli to ani żołnierze, ani Lakoci. Byli to Krukowie, a ich twarze wymalowane były w czarne i czerwone wzory.

Pierwszy z nich, wysoki wojownik z pióropuszem z kruczych piór, trzymał włócznię ozdobioną wisiorem z ludzkich zębów. Jego głos był cichy, ale pewny:

— Góry Czarnych Kruków nie oddadzą swego serca obcym.

Krukowie weszli do środka bez pośpiechu, pewni, że szyb jest pusty. Lakoci wykorzystali moment – pierwszy strzał przeszył ciszę i utkwił w piersi wojownika niosącego pochodnię. Światło zgasło, a mrok zalał tunel.

Rozległy się okrzyki bojowe, odbijając się od skał niczym echo piekła. W ciasnej przestrzeni huk wystrzałów mieszał się z jękami rannych. Eliasz uderzył kolbą karabinu w twarz napastnika, czując, jak krew pryska mu na policzek.

Samuel Drake walczył obok niego z zaskakującą sprawnością, sztyletem przecinając gardło jednego z Kruków.

W ferworze walki jedna z belek podtrzymujących strop pękła z głuchym trzaskiem. Eliasz spojrzał w górę – kurz i drobne kamienie zaczęły sypać się z sufitu.

— Wynocha! — wrzasnął, popychając Jasnego Orła w stronę wyjścia.

Ale było już za późno. Fragment stropu runął, grzebiąc dwóch wojowników Lakotów i odcinając wąskie przejście. Eliasz, Samuel i trzech pozostałych znaleźli się w głębi szybu, odcięci od reszty.

Mrok był niemal absolutny, tylko pojedyncza pochodnia dogasała w ręku Eliasza.

— Świetnie, stary przyjacielu — syknął Eliasz do Samuela. — Znów wpakowałeś nas w kłopoty.

— Może i tak, ale wciąż żyjemy — odparł Drake, biorąc od niego pochodnię. — A jeśli chcesz stąd wyjść, będziesz musiał mi zaufać.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy – lata zdrad, urazów i wspomnień zawisły między nimi jak ostrze noża. Potem Eliasz skinął głową.

Ruszyli w głąb szybu, szukając innego wyjścia. Kroki odbijały się echem, a każdy dźwięk w ciemności wydawał się zwiastować kolejne niebezpieczeństwo.

Po długich minutach znaleźli boczny korytarz, który prowadził stromo w górę. W połowie drogi natknęli się na skrzynię przykrytą płótnem. Odsłonili ją – w środku, oprócz narzędzi, leżał mały worek pełen złotych grudek.

Samuel podniósł go, a jego oczy błysnęły w świetle pochodni.— Jeśli stąd wyjdziemy, to zmieni wszystko.

Nie mieli czasu na dalsze słowa – z tyłu dobiegł ich odgłos kroków. Krukowie ruszyli w pościg.

Wybiegli na powierzchnię tuż przed świtem, wpadając prosto w rzekę mgły. Z tyłu słychać było wrzaski pościgu, ale ciemność i plątanina skał pozwoliły im zniknąć.

Gdy zatrzymali się wreszcie na grzbiecie wzgórza, Eliasz spojrzał na Samuela.— To złoto jest przekleństwem.

Drake uśmiechnął się szeroko.— A ja myślę, że to dopiero początek.ROZDZIAŁ 5

Nad ranem nad Górami Czarnymi wisiała mgła, jakby ziemia nie mogła zdecydować, czy oddychać, czy dusić się własnym oddechem. Obóz Lakotów budził się bez słów. Kobiety rozniecały żar w paleniskach, dzieci milkły na sam widok malowanych twarzy wojowników. W powietrzu pachniało szałwią, tłuszczem bizonim i mokrym dymem.

Szary Wilk siedział nieruchomo przed tipi, na kolanach trzymał owiniętą w skórę fajkę pokoju. Eliasz zbliżył się bez odgłosu. W tym świecie nauczył się chodzić tak cicho jak cień.

— Krukowie wrócą — powiedział wódz, nie podnosząc wzroku. — Widzieli, jak ziemia oddaje złoto. Nikt, kto to zobaczy, nie zapomina drogi.

— Wrócą też inni — dodał Eliasz. — Żołnierze. Osadnicy. Ludzie Samuela. Wszyscy będą chcieli skorzystać.

Jasny Orzeł przysunął się bliżej. Na policzkach miał dwa cienkie pasy czerni, na piersi skórzany pancerz zszyty z dziesiątków rzemieni.— Najpierw Kruki. Nie będziemy gonić trzech wilków naraz. Uderzymy w tego, który stoi najbliżej ogniska.

Szary Wilk skinął. Podał Eliaszowi skórzany mieszek z popiołem.— Posyp swoje buty. Ziemia nie powie o tobie więcej, niż trzeba.

W głębi obozu rozpoczął się rytuał. Stary śpiewak, którego nazywano Bawołowym Głosem, stanął przy świętych drzewcach i rozgarnął dym szałwii białym piórem. Wojownicy, jeden po drugim, podchodzili, by dotknąć berła z pazurami orła i otrzymać znak węża z ochry na ręce. Żelazna Ręka uniósł włócznię, na której zwisały kosmyki końskiego włosia — obietnica, że koń i jeździec wrócą razem.

Eliasz patrzył uważnie: cisza była cięższa niż stal. W tej ciszy rozumiał, że Lakoci nie idą po chwałę. Idą, by utrzymać oddech gór. I wiedział, że jeśli zawiodą, Góry Czarne staną się tylko nazwą na mapie kogoś innego.

Po drugiej stronie wzgórz, kilka mil na południe od doliny, rosło inne mrowisko. Kolumny wozów, szeregi namiotów Sibleya, skrzynie ze znakiem Orła i Strzał. Trąbka zagrała pobudkę, a obóz armii zafalował jak pole pszenicy na wietrze.

Kapitan Whitford, z wąsami ostrzyżonymi pod linijkę, rozkładał mapę na skrzyni. Obok stał porucznik Hale, młodszy, z papierosem przylepionym do kącika ust. Nad nimi kołysała się wyblakła flaga.— Mamy rozkaz zabezpieczyć trakty i zapobiec “incydentom” — powiedział Whitford. — Co w języku polityków znaczy: macie trzymać Indian z dala od miejsc, gdzie biali chcą kopać.

— Fort Laramie, osiemdziesiąty ósmy, panie kapitanie — mruknął Hale, strzepując popiół. — Podpisali, że te góry są święte i poza zasięgiem osadników.— A potem ktoś znalazł błyszczący piasek w korycie potoku — odparł sucho Whitford. — I nagle wszystkie papiery okazały się napisane mlekiem.

Na skraju obozu sierżant Malik ćwiczył rekrutów strzelanie do tarcz namalowanych na deskach. Huk Winchestrów szarpał powietrze w rytmie marszu. Dalej kowal klepał podkowy, a kwartmistrz wydawał skrzynie z sucharami i kawą. Wzdłuż rzeki prali koszule osadnicy w kapeluszach, których oczy patrzyły już tylko w stronę gór.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij