- W empik go
Złoto nie złoto - ebook
Złoto nie złoto - ebook
Młody warszawski literat zrywa ze swoim dotychczasowym życiem w stolicy i wyjeżdża na spokojną prowincję. Trafia do zagłębia miedzi na południu Polski. Inspirujący wpływ nowego środowiska pomaga pisarzowi w twórczym procesie pisania książki. Jej bohaterami mają być znani aktorzy, wzorowani na hollywoodzkich gwiazdach: Elizabeth Taylor i Richardzie Burtonie. Zderzenie wielkiego świata z wielobarwną prowincją buduje interesujące pole do rozważań nad ludzką psychiką.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8832-2 |
Rozmiar pliku: | 531 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiedziała:
‒ Obiad będziesz musiał zjeść na mieście.
‒ W porządku ‒ mruknął spod kołdry.
‒ I nie wiem, kiedy wrócę.
‒ W porządku! ‒ powtórzył. Nie otwierając oczu widział ją, jak stoi w drzwiach gotowa do wyjścia, wciąż niezdecydowana, czekająca na coś, śliczna, a nieszczęśliwa, zakochana w takim draniu, w takim artyście od siedmiu boleści, który umiał być tylko nadzieją, podczas gdy inni mężczyźni (zgoda, może nie tak piekielnie wrażliwi, nie tak inteligentni, ale co komu po tej niepraktycznej inteligencji na tym praktycznym świecie?), podczas gdy inni mężczyźni wstawali rano, szli do pracy i wracali do domu, przynosząc z sobą nie tylko pieniądze, również spokój zaczętych i skończonych spraw, nie porzuconych w połowie obowiązków... Inżynier mechanik! Dlaczego nie pokochała inżyniera mechanika? Warsztat samochodowy bardziej się teraz liczy niż Nagroda Nobla, architekt to także coś, albo lekarz z prywatną praktyką, w każdym razie nie te mrzonki, te fantazje, te mistyfikacje, których miała dość w teatrze. Stała wciąż w drzwiach i milczała, ale on słyszał każde jej słowo, wymawiane z dobitnym i kłótliwym żalem, przed którym nie mogą się obronić nawet kobiety z klasą, starannie wymyśloną przez siebie. Milczała, a on przysięgał sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby ktoś na niego wrzeszczał, żeby pomiatał nim tylko dlatego, iż wciąż nie mógł się doczekać chwili, w której wszystko okaże się cudownie proste, w której puste kartki zaczną się zapełniać czarnymi rysunkami słów tak szybko, jakby nadawał mu je ktoś tylko jemu znanym kodem ‒ ale na to trzeba czasu i jedynym dobrem, jakiego oczekiwał od ludzi, byłoby zrozumienie. W końcu i on mógłby mieć do niej pretensje o to, że w teatrze nie obsadzono jej nigdy w głównej roli, że w telewizji angażowano ją jedynie do „Kobry”, a w filmie zagrała tylko raz u debiutanta reżysera, który w dodatku miał więcej ambicji niż talentu. Mógł jej to wszystko powiedzieć, ale uznał, że chwila była na to za poważna, wiedział, że jest poważna, do diabła! chciał, żeby wreszcie była poważna, żeby w końcu coś się zmieniło, ruszyło, runęło, choćby to miało bardzo boleć.
‒ No to idę ‒ powiedziała. Jej głos czekał jeszcze, ale ona sama już się poruszyła, już dłonią dotknęła klamki. Mógł się zerwać, mógł ją objąć, mógł jej (po raz któryś) przysiąc, że zaraz, od dziesiątej trzydzieści, stanie się Szekspirem, Witkacym, Albee’em albo Arturem Millerem, że do południa napisze sztukę, w której ona będzie grała główną rolę, od pierwszego do ostatniego aktu przez cały czas na scenie, by mogła się wreszcie wygrać, syta zmęczenia i oklasków ‒ powiedziałby jej to wszystko, ale już mu się nie chciało. Bo może by znowu uwierzyła, a wtedy te jej oczy, gdy po powrocie do domu zastałaby go znowu nad czystą kartką papieru... Więc milczał i nieruchomo leżał pod kołdrą. Otworzyła wreszcie drzwi; dziwnie długo je otwierała, myślał, że przynajmniej porządnie nimi w końcu trzaśnie, lecz zamknęła je bardzo cicho. Może naprawdę tego nie chciał, ale jednak przez chwilę czekał, przez chwilę miał nadzieję, że wróci. Nie wróciła.
Zdziwił się. Aż mu dech zaparło, bo jednak nie wyobrażał sobie, żeby to było możliwe. Nie wróciła i szła teraz do przystanku, jak co dnia, kołysząc się lekko na swoich nieprawdopodobnie wysokich obcasach, może jeszcze ładniejsza niż zwykle, bo smutna, a smutek dodaje kobietom urody i inteligencji, tak, inteligencji także ‒ może wreszcie dziś reżyser dostrzeże w niej to, czego dotąd było mu w niej brak, daj jej Boże.
Odrzucił kołdrę i zerwał się z łóżka, jakby je ktoś podpalił od spodu. Skoczył do łazienki i długo oddając mocz, znowu się boleśnie zamyślił. To jednak koniec. Majka szła na próbę, a on powinien przez ten czas coś z sobą zrobić, zwinąć się stąd i wynieść, trzeba mieć wreszcie odrobinę honoru!
Najpierw musiał sprawdzić, czy go na to stać, czy go stać na tę odrobinę honoru. Przeszukał kieszenie w kurtce i spodniach, pałętało się tam kilka dwudziestek i dziesiątek, razem osiemdziesiąt złotych, to nie była kwota, przy której można było unosić się ambicją, ale obiad chyba da się za to zjeść.
Przedtem jednak pomyślał o śniadaniu. Woda w czajniku była jeszcze ciepła, ale podpalił pod nim gaz, bo lubił herbatę gorącą, gorącą i mocną, sprawdził, czy Majka zaparzyła świeżą, zaparzyła, dzień jednak nie zaczynał się tak źle, jak to sobie wyobrażał. Pod szklanym kloszem żółcił się kawałek sera, maselniczka także nie była pusta, na wiklinowym koszyczku leżało kilka bułek. Rozkroił je, posmarował, przełożył serem i, jakby uspokojony, czekał, aż woda w czajniku zacznie szumieć.
Co mógł zrobić? Mógł złożyć pomysł na film telewizyjny w Poltelu, ale złożył już dwa i kiedy zostały zaakceptowane, nie rozwinął ich w nowelę ani w scenariusz. To zresztą i tak nie dałoby mu zaraz pieniędzy, za nic nie dostaje się zaraz pieniędzy, chyba za spotkanie autorskie z czytelnikami. Ale kto by mu je zorganizował ‒ autorowi jednego tomiku wierszy i jednego tomiku opowiadań? Najsławniejsi mieli po dwadzieścia osób na sali i nadrabiali miną, zapewniając organizatorów, że nade wszystko cenią sobie właśnie takie kameralne spotkania. Trzeba wymyślić coś innego. Piosenka! Mógł napisać słowa, zainteresować nimi jakiegoś piosenkarza albo kompozytora. Obiecywał zawsze Majce, że się w końcu do tego weźmie, kiedy pokazywała mu, jakimi samochodami jeżdżą po Warszawie tekściarze. „Gwiazdki, trawki, żurawie, polne myszy”, a konto w ZAiKS-ie bije jak licznik w taksówce ‒ wszystko prawda, ale on tego nie uważał za sprawę poważną. A co uważasz za sprawę poważną? ‒ pytała mrużąc oczy, a on miał wtedy ochotę ją zabić i żałował, że można by to było zrobić tylko raz. Co uważasz za sprawę poważną? Te odwieczne pytania, które ludzie stawiają, wiedząc, że nie będzie na nie odpowiedzi? Jeśli ci o to chodzi, to i w piosence można je stawiać, nawet niektórym znakomicie się to udaje.
Niektórym... innym... ‒ zawsze w każdej dyskusji do tego dochodzili. Nie, nie mógł tego dłużej tolerować. Nie mógł pozwolić, żeby go popędzano, nękano, przypierano do muru, żeby wrzeszczano na niego.
Cisza, która była przedłużeniem milczenia Majki, wciąż trwała, więc z ulgą powitał cichutki zrazu śpiew wody w czajniku a potem triumfalne jej wrzenie; nalał sobie herbaty, wbił żeby w bulkę.
Radio u sąsiadów mówiło o kolejnej rundzie rozmów rozbrojeniowych w Wiedniu. Zbierano się w tej sprawie już bodaj sześćdziesiąty raz, nikt się nie śpieszył, dlaczego miałby się śpieszyć właśnie on? Nie, sukcesu na pewno nie można przywołać do nogi, tylko idiotki, którym się zdaje, że wszystko będzie się kręcić tak, jak one pragną, mogły to sobie wyobrażać.
Przez chwilę jeszcze, uchyliwszy szerzej okna, słuchał radiowego dziennika, jego własne zmartwienia zdusiła ciężka łapa losów świata, prawie go pocieszyła ich niepewność, wszystkie kariery, które robili „niektórzy” i „inni”, wszystkie ich zdobycze wydały mu się nieważne i kruche, ileż spokoju było w myśli, że on nie trudził się na próżno.
Nalał sobie znowu mocnej herbaty, rozkroił, posmarował, przełożył starannie serem drugą bułkę. Słońce pokazało się już na balkonie, mógłby nadmuchać materac i wyciągnąć się na nim, kwietniowa opalenizna jest intrygująca, ludzie od razu pytają, czy się wróciło z gór, mówiłby wszystkim, że spędził właśnie dwa miesiące w Domu Pracy Twórczej w Zakopanem, że pracował jak potępieniec, tylko w południe krótki spacer pod reglami. Ach nie, cóż znowu, w samotności, w zupełnej samotności, dziewczyny lubią takie gadki, ale komu właściwie miałby je opowiadać? Majce już nie.
A to przecież ona powiedziała tak ładnie, kiedy Tadeusz go jej przedstawił: Ach, to pan!
Miał ten jeden nieszczęsny tomik wierszy i drugi opowiadań, w dodatku nie czytała żadnego, a jednak powiedziała przechylając głowę na lewe ramię: To pan! I patrzyła olśniona, a on od razu poczuł się stawny, czytany i podziwiany, witany z radością przez wydawców i redaktorów pism. Wyprostował się, podniósł głowę, szepnął skromnie, z nutką czułości w głosie: Ja.
Człowiekowi potrzebny jest czyjś podziw, wtedy to zrozumiał. Jest jak ciepły płaszcz, jak wysoki mur, którego nie przebiją żadne strzały. Kto ponosił winę za to, że nie udało mu się tego podziwu utrzymać, zachować, rozdmuchiwać, kiedy przygasał? Żal ścisnął mu gardło; odsunął herbatę, odłożył bułkę. Rzucił się do przedpokoju i ściągnął z pawlacza walizkę.
Zanim jednak otworzył szafę, żeby wyjąć z niej swoją skromną garderobę, odezwał się telefon. Pozwolił mu dzwonić długo, nawet wahał się, czy w ogóle podnieść słuchawkę, strach, który musiało w kimś budzić jego milczenie, sprawiał mu mściwą satysfakcję. Ale gdy dzwonek telefonu zająknął się i umilkł na sekundę, jednym skokiem dopadł do aparatu, przerażony, że czyjaś cierpliwość skończyła się wcześniej, niż to przewidywał.
Dzwoniła Majka.
‒ Bardzo mi przykro ‒ powiedziała.
‒ Tak? ‒ zdziwił się. ‒ A dlaczego?
‒ Och, nie dręcz mnie. Naprawdę nie chciałam tego powiedzieć. Rozumiem, że musisz mieć dużo czasu...
‒ Rozumiesz? Dziwne.
‒ Przestań mnie dręczyć! Nic się nie stało, prawda?
‒ No... nie wiem.
‒ Zawsze umiesz wszystko obrócić tak, że w końcu ja jestem winna.
‒ Niczego nie obracam. I to ty zadzwoniłaś do mnie.
‒ Próba się jeszcze nie zaczęła.
‒ Myślałem, że już od dobrych dziesięciu minut wisisz głową w dół na tej swojej huśtawce.
‒ Przestań! ‒ syknęła.
‒ Mówiłaś, że przynosi ci to zaszczyt.
‒ I przynosi.
‒ No to dlaczego się wściekasz?
‒ Julek!
‒ No co? ‒ zapytał wrogo.
‒ Czy nie możemy rozmawiać jak dawniej?
‒ Rozmawiamy jak dawniej.
‒ Nie! ‒ zawołała. ‒ Nie!
‒ Myśl sobie o tym, co chcesz. Nie masz w teatrze okazji do analizy tekstu i potem to sobie nadrabiasz, czepiając się każdego słowa. Ja wiem jedno...
‒ Co wiesz? ‒ zapytała, gdy na sekundę zawiesił głos, od razu przestraszona, porażona niepewnością.
I pewnie ten płaczliwy, babski ton, który miała na zawołanie, sprawił, że powiedział to, czego wcale nie miał zamiaru powiedzieć i co bardziej godziło w niego niż w nią.
‒ ...że muszę w końcu mieć jakieś miejsce ‒ krzyknął ‒ gdzie mógłbym spokojnie pracować!
‒ A... u nas... w naszym mieszkaniu... ‒ zająknęła się ‒ nie możesz?
Ostatnio to mieszkanie coraz częściej było „jej”, teraz nagle znowu stało się „nasze”. Powinien to podchwycić, wykorzystać tę chwilę, ale nie wykorzystał.
‒ Nie, nie mogę ‒ warknął. ‒ I dobrze wiesz, dlaczego.
‒ Ależ ja... Julek... ‒ szeptała bezradnie. ‒ To wszystko jest jak zły sen. Obudzimy się i znowu będzie po dawnemu.
‒ Nie ‒ powiedział. ‒ Nie będzie.
Właściwie było mu jej żal. Choć to on był godny pożałowania, nie wiedział, gdzie złoży głowę dzisiejszego wieczora ‒ ona zostawała w swoim przytulnym mieszkanku, za kilka dni dostanie pensję, kupi sobie jakiś ciuch i górę ciastek; a jednak była w gorszym położeniu, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Wiele zmieniło się w życiu kobiet, ale to jedno zostało. Wykształcone, samodzielne, z tytułami naukowymi, z mieszkaniami, szklarniami i samochodami ‒ zawsze były w gorszym położeniu od pętaków w trampkach, którzy je opuszczali, nie chcąc ich pieniędzy.
Było mu jej żal, a jednak powtórzył:
‒ Nie będzie po dawnemu.
‒ Co ty mówisz? Julek! Opamiętaj się!
Wciąż było mu jej żal. Ale i siebie już także. Nie mógł więc pojąć, dlaczego wrzasnął:
‒ Wyprowadzam się! Słyszysz? Natychmiast!
Rzuciła słuchawkę ‒ może zemdlała, a może odwołano ją na próbę. Dobrze, że wisiała głową w dół, nikogo nie zdziwi wyraz jej twarzy, będzie sobie mogła nawet płakać bez obawy rozmazania makijażu.
Odłożył także słuchawkę, ale zaraz znowu ją podniósł, nakręcił numer przyjaciela; właśnie będzie miał okazję się przekonać, czy jeszcze nim jest.
‒ Andrzej? ‒ zawołał, usłyszawszy znajome mruknięcie.
‒ No, co jest?
‒ Cześć, stary! ‒ zagaił dość niepewnie.
‒ Cześć! ‒ odpowiedział mu zaspany głos.
‒ Dobrze ci się powodzi, jeszcze w łóżku...
‒ Źle mi się powodzi. Gdyby mi się dobrze powodziło, byłbym już na nogach i w plenerze, ale stary ma trudności twórcze.
‒ Hm ‒ mruknął, myśląc o swojej sytuacji, lecz przyjaciel wziął to za zachętę do zwierzeń.
‒ Cała ekipa czeka. A jak się czeka, to wiesz, goła pensja.
‒ Rozumiem. ‒ Powiedział to jakoś tak, że przyjaciel mimo własnych kłopotów zapytał:
‒ A co u ciebie?
Chrząknął, przejechał otwartą dłonią po twarzy, przez chwilę gniótł nią twardy zarost na brodzie.
‒ Stary! Co u ciebie? ‒ krzyknął Andrzej.
‒ Nic szczególnego, stary ‒ odpowiedział. ‒ Właśnie chciałem cię spytać, czy nie przyjąłbyś mnie znowu na waleta.
‒ Odstawiła cię od piersi?
‒ No... właściwie to ja ją.
‒ Nie mów!
‒ Słowo!
‒ Nie wierzę.
‒ Słuchaj ‒ zaczął groźnie, ale zaraz spuścił z tonu, to naprawdę nie był dzień, w którym mógłby z byle powodu unosić się honorem. ‒ Nieważne, co myślisz, fakt, że postanowiłem się od niej wynieść.
‒ Zaraz? ‒ spytał przyjaciel bez zachęty.
‒ Zaraz.
‒ No to cóż? Wstawiaj graty.
‒ Dzięki.
‒ Tylko... wieczorami będziesz musiał wychodzić.
‒ Często? ‒ zająknął się.
‒ Za kogo ty mnie masz, stary? Codziennie!
‒ Codziennie?
‒ Żebyś wiedział, co to za dziewczyna!
‒ Wyobrażam sobie.
‒ Nie, nie wyobrażasz sobie. Nogi...
‒ Posłuchaj. Mam dosyć dziewczyn na dłuższy czas! Zich nogami... zich...
‒ Przejdzie ci to, stary. Jak cię znam, to ci to prędko przejdzie.
‒ Obawiam się, że nie. A w deszcz?
‒ Co: w deszcz?
‒ W deszcz też będę musiał wychodzić?
‒ Pójdziesz do kina albo do teatru... Zresztą idzie wiosna, potem lato... Miejmy nadzieję, że będzie suche tego roku.
‒ Miejmy nadzieję ‒ powtórzył. Ale to coś, na co nie było go stać tego dnia, wciąż się jeszcze w nim kołatało, więc dodał z zajadłą pychą: ‒ Może do tego czasu jakoś inaczej się urządzę.
‒ Inaczej?
‒ Oczywiście.
‒ No tak ‒ bąknął przyjaciel. ‒ Zawsze przecież możesz...
Nie pozwolił mu dokończyć, krzyknął:
‒ Tutaj! Tutaj inaczej się urządzę! O czym ty myślisz?
Tego właśnie nie mógł zrobić, mógł kogoś okraść, oszukać, zamordować, mógł się sprzedać za miskę strawy i poduszkę pod głowę ‒ ale tego jednego nie mógł zrobić na pewno. Nie wraca się bez sukcesu do małych miasteczek, gdzie wszyscy się znają, gdzie niczego nie można ukryć, a już najpewniej klęski. Matka na pewno by się ucieszyła, ojciec też, ale chcieliby chyba od razu wiedzieć, na jak długo przewidział dla nich tę radość, na jak długo... on ze stolicy... tutaj... do starych kątów... do starych przyjaciół, którzy czytają jego książki (psiakrew, na długo im tego nie starcza!) i dopytują się o następne. Właśnie. Dopytują się o następne. Czy miałby każdemu, kogo by spotkał na ulicy, tłumaczyć, że sukces to takie bydlę, które nie da się przywołać do nogi? Bliźni wymagają od człowieka, żeby mu się wiodło, to z kolei budzi zawiść, ale takie są składniki tej gry, z której nikomu nie udało się wyplątać.
‒ Stary! Co się dzieje? Żyjesz tam jeszcze?
‒ Ledwo, ledwo! ‒ krzyknął. I ciszej dodał: ‒ Jeszcze do ciebie zadzwonię.
‒ Co za mowa! Wstawiaj graty! Jeśli obraziłeś się, że wieczorami...
‒ Nie obraziłem się ‒ powiedział sennie. ‒ I naprawdę jeszcze zadzwonię.
Odłożył słuchawkę, wrócił do kuchni, zjadł do końca bułkę, dopił herbaty. Miał mnóstwo czasu. Majka kończyła próbę o drugiej, nawet jeśli bardzo będzie się dziś śpieszyć, nie zjawi się przed wpół do trzeciej. Poszedł do łazienki i z odrazą przyjrzał się w lustrze swojej nie ogolonej gębie.
Zwykle lubił te chwile porannej samotności. Przychodziły mu wtedy do głowy najlepsze pomysły, dialogi układały się w zwięzłe, cięte riposty ‒ tylko że mu się to potem rozłaziło, kiedy usiłował zanotować, wwiercić w papier każde słowo, raptem przyciężkie i niezgrabne. Gdyby miał dyktafon, naciśnięcie guzika nie burzyłoby w nim tej ulotności, tak jak burzyło sięganie po papier i pióro ‒ trzeba było być wytrawnym rzemieślnikiem, żeby umieć powtórzyć pierwszy kształt tej zjawy, która rodzi się nagle w myślach i równie nagle przepada, nie uwięziona pamięcią.
Ogolił się; odraza, z jaką patrzył na siebie, zmniejszyła się do tego stopnia, że zaczął żartobliwie przemyśliwać nad jeszcze jedną szansą, którą miał. Czytywało się w ogłoszeniach rozmaite anonsy. On mógłby napisać: „Dysponuję sobą (28 lat, 183 wzrostu, 80 wagi, 32 zeby, oczy szare, włosy ciemnoblond), tylko poważne propozycje będą brane pod uwagę”. Zrobił kilka szybkich przysiadów, stójkę pod ścianą przedpokoju, poboksował płaszcze na wieszaku, paroma ruchami palców przemalował mięśnie łydek i ramion. Zanucił.
Ale starczyło mu tego nastroju na krótko, melodyjka wygasła, wszystko stało się równie odrażające, jak przed chwilą: on sam, pomysły, które przychodziły mu do głowy, świat podsuwający mu je zamiast tych, z których mógłby być dumny. Ale z jakich mógłby być dumny? Gdzie były te sprawy jednoznaczne, nie obłożone niewiadomymi, dane człowiekowi do wierzenia, do trzymania się ich nad przepaścią? Pusty śmiech go ogarnął na przypomnienie radiowego komunikatu o kolejnej rundzie wiedeńskich rokowań w sprawie redukcji sił zbrojnych i zbrojeń w Europie Środkowej. Ten „maraton dyplomatyczny” trwał od jesieni 73 roku. Delegaci dziewiętnastu państw zasiadali znów przy wspólnym stole, patrzyli na siebie, nie dowierzali sobie, i od czego w końcu pokój był zależny? Od ich ustępliwości czy od ich uporu? Może trzeba było o tym pisać? Ale jak? Gdzież była ta jasność, która dawałaby odwagę przedkładania swoich racji czytelnikowi?
A czytelnik lubi, kiedy autor ma rację, lubi się z nim zgadzać lubi myśleć, że on by to właśnie tak przedstawił, gdyby sam pisał książki. Ale czytelnik także wielu rzeczy nie lubi, przede wszystkim śladów tej piekielnej męki, której kosztem rodziły się zdania w jego mniemaniu lekkie i potoczyste; nie wolno wyprowadzać go z błędu, nie wolno go dopuszczać do tej męki ‒ tylko naprawdę wielcy pisarze pozwalają sobie na swoistą kokieterię szczerości. Jego nie było jeszcze na to stać, a zresztą... nie interesował i nie obchodził nikogo.
Zwykle kiedy zdawał sobie z tego sprawę, rozczulał się nad samym sobą, dziś po raz pierwszy doznał uczucia nie krzywdy, lecz winy.
Jakby go ktoś kopnął w żołądek.
Przysiadł na brzegu krzesła, schylił się, zwinął, dotykając brodą kolan, ale zaraz ogarnęła go panika ‒ zerwał się i z pośpiechem wskoczył w ubranie, zatrzasnął pustą walizkę i wypadł z domu. Na ulicy odetchnął głęboko. Może wszystkie zmartwienia i niepokoje brały się stąd, że miał za mało powietrza, że siedział wciąż w czterech ścianach, sam z sobą, że za mało przestawał z ludźmi? Uśmiechnął się do kioskarki, u której kupował sporty, przez chwilę zastanawiał się, co by mógł dla niej zrobić, ale nic nie wymyśliwszy powiedział tylko:
‒ Ładnie pani w tym uczesaniu.
Kioskarka była niemłoda, włosy miała skromne, w widocznym pośpiechu ściągnięte w ciasny koczek na czubku głowy. Dotknęła go nerwowo, zarumieniła się.
‒ Pan żartuje.
‒ Ani trochę. Lubię u kobiet prostotę. A pani posługuje się nią bezwiednie.
‒ Bezwiednie ‒ powtórzyła kioskarka.
‒ Tak. I właśnie to przychodzi mi na myśl, ile razy panią widzę.
‒ „Życie Warszawy”! ‒ krzyknął ktoś, wrzucając w okienko złotówkę.
Odszedł, pozostawiając kioskarkę jej kobiecemu zdumieniu. Dzień był cudowny, wsparty na dachach miasta prawdziwie wiosennym błękitem nieba; nad drzewami unosił się już zielony opar, wszystkie dziewczyny zdjęły czapki, wiatr rozczesywał ich lśniące włosy. Szedł za jedną długo, dopóki nie zrozumiał, że przypomina mu Majkę, jej sposób chodzenia długimi krokami, jej kołysanie bioder, przechylenie głowy, z jakim zawsze przyglądała się światu.
Obezwładniło go wspomnienie tego pierwszego dnia, kiedy od razu poszli do łóżka, bo całowali się już na schodach, bo rozbierali się po drodze, i kiedy potem nie przyszło mu na myśl żadne ze słów, których zwykle używał w podobnych sytuacjach, nie zapytał: jaki byłem? czy tak to sobie wyobrażałaś? tylko zamilkł, wtulił twarz w poduszkę, zacisnął na niej żeby i nagle zachciało mu się płakać, jak chłopcu, który z niewiadomej przyczyny dostał czegoś o wiele więcej, niż miał dostać, niż się spodziewał i niż na to zasłużył.
Ona także milczała, tylko oddychała cichutko i gdyby można było całować czyjś oddech, to by go całował, gdyby można było klękać przed nim, to by klękał ‒ w łóżku z pogniecioną pościelą zrobiło się nagle jak w kościele i nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miał już zaznać uczucia takiego święta.
‒ Posłuchaj ‒ zaczął wreszcie po tym wielkim, szczęśliwym milczeniu. ‒ Posłuchaj dziewczyno! Jeśli będę kiedyś sławny i bogaty, to dla ciebie! Jeśli dostanę kiedyś Nagrodę Nobla, to także dla ciebie! Będziemy już wtedy starzy, a król Szwecji się zdziwi, kiedy ściskając mu rękę powiem, że ta nagroda cieszy mnie tylko ze względu na pewną siwiuteńką dziewczynę, która bardzo pragnęła żeby mi ją przyznano...
‒ Kochany wariacie! ‒ powiedziała wtedy. ‒ Przyjmuję to wszystko już teraz. Ale kocham cię bez pieniędzy, bez sławy i nagród, kocham cię bez niczego, zapamiętaj to sobie.
Dopiero kiedy ktoś go potrącił, spostrzegł, że stoi pośrodku chodnika, ruszył więc przed siebie, w przeciwnym kierunku niż przedtem; tym sposobem znalazł się przy wydawnictwie, które wydało mu opowiadania, wstąpił tam, znajomej redaktorce powiedział, że zamierza złożyć konspekt powieści. Zapytała, jakiej. Powiedział, że współczesnej. Niech pan składa czym prędzej, powiedziała i dodała, bo najwidoczniej miał coś w oczach, co skłoniło ją do tej informacji: Wie pan, jak długo czeka się na umowę i zaliczkę.
Tak, nigdzie nie można było dostać pieniędzy zaraz. W każdej branży w zarobek wkalkulowany był czas i cierpliwość. Nawet kartofle trzeba było najpierw zasadzić, potem bronować je i obkopywać, zbierać z nich stonkę, patrzeć, jak rosną, i dopiero gdy wyrosną, wykopać je i czekać na pieniądze.
Oni to umieli, umieli sadzić, bronować, zbierać stonkę i czekać ‒ każdy z siedzących przy skromnym stole arcyekskluzywnej stołówki przy arcyekskluzywnej ulicy podzamcza, do której w końcu dobrnął; każdy z nich albo właśnie coś wydał, albo złożył w wydawnictwie, podpisał umowę na wznowienie, na ekranizację, na przeróbkę sceniczną, miał jakiś etat, pół, ćwierć etatu, ryczałt, pół ćwierć, jedną ósmą ryczałtu, konsultację, udział w kolegium, stałe miejsce na felieton, na esej, na recenzję ‒ to się jakoś sumowało, dopełniało, zaokrąglało tym dopełnieniem, stwarzało pewność, ba, może nawet spokój. Patrzył na nich bez zazdrości, z prawdziwie szczerym podziwem, on się jeszcze tego nie nauczył, on się jeszcze szarpał, wmawiał w siebie, że prawdziwa wolność twórcza nie uznaje żadnych zobowiązań i terminów... Do diabła z nią! Łysy facet, siedzący naprzeciwko przy tym samym stole, facet obłożony etatami jak parówka chrzanem powiedział komuś od niechcenia: kiedy ostatni raz byłem w Stanach... Przed dwoma laty z taką samą miną napomykało się tutaj o Paryżu. Równie dobrze brzmiał wówczas Londyn, jeszcze jako tako Rzym. Dziś jeździło się do Stanów. Przynajmniej co trzecia osobistość, zajadająca obiad abonamentowy, już tam była lub miała być, dopchawszy się do jakiegoś stypendium czy delegacji. Ci etatowcy zawsze pierwsi byli w kolejce, z chmurnym zamyśleniem w oczach pierwsi wypatrywali to, co warto było wypatrzyć. Łysy facet mówił teraz o wrażeniach, jakich doznaje, ilekroć przyjeżdża do Nowego Jorku...
Podeszła kelnerka, zapytała, co będzie jadł; rozejrzał się po talerzach, żeby się zorientować, co jedzą inni ‒ i zamówił zupę grzybową, zraz wołowy z ogórkiem i kaszą gryczaną, kompot na deser. Doznał na krótko sennego uspokojenia, jakby wszystkie jego kłopoty odsunęły się gdzieś na czas obiadu, na który na pewno starczy mu pieniędzy, stołówka była prowadzona przez Związek bez narzutu opłacalności i ‒ być może ‒ był to jedyny nie przynoszący strat lokal w mieście. Kiedy po ukazaniu się tomu jego opowiadań zaliczono go w poczet pisarzy i uzyskał prawo wstępu do tego przybytku ‒ uczucie nobilitacji najdobitniej objawiło mu się właśnie tutaj. Zasiadł do stołu z ludźmi, o których ‒ lub których ‒ dotąd tylko czytał, teraz dotykał łokciem ich łokci, gdy równocześnie wygarniali z talerzy stołówkową zupę. Patrzył na nich z bliska, słuchał, co mówili, właściwie uczestniczył w ich życiu, choć oni zapewne tak by tego nie nazwali. Szczeniacką zawiścią były jego myśli sprzed chwili, kiedy miał im za złe tę zdolność wygodnego sadowienia się wszędzie tam, gdzie mogły zasiąść literackie pośladki; trzeba było być kimś, żeby wskoczyć w te etaty i ryczałty, konsultacje i kolegia ‒ tak, łysiało się w ciągu lat pozyskiwania tych praw.
Dostał swoją zupę i zajął się tylko nią, popatrując od czasu do czasu po dwóch salkach piwnicy, pełnych już, jak zawsze o tej porze. Jadali tu także członkowie innych związków twórczych, przychodzili tu chętnie plastycy, aktorzy i filmowcy, niektórzy już tak sławni, że bywali tu z uczuciem nie nobilitowania siebie, lecz sobą, widziało się to w ich twarzach. Jeden z reżyserów siedział właśnie w rogu wraz ze swoim dworem, odniósł kolejny wielki sukces i młode aktorki marzyły, żeby je zauważył. Majka też tu chyba przyszła wtedy z tą nadzieją, ale, biedactwo, nie miała szczęścia ‒ to on ją zauważył, nie tamten, on, bezustanna nadzieja na artystę bez skrawka etatu czy ryczałtu, bez krzesełka w najmniej ważnym kolegium. Ale tę legitymację w kieszeni miał, mógł tu siedzieć i chlipać zupę z najsławniejszymi tego kraju, to się także liczyło, to się może liczyło przede wszystkim.
Wyprostował się, spojrzał po najbliższych sąsiadach bez pokory. Oni także byli kiedyś chłopakami z wargami wysuszonymi pragnieniem (pragnienie to była przenośnia, udała mu się, powinien ją zapamiętać: pragnienie wszystkiego!), chłopakami pożeranymi przez ambicję, nękanymi uczuciem własnej znikomości, powinni wiedzieć, powinni pamiętać, że bicepsy to jeszcze nie pełnia szczęścia, jak myślą ludzie starzy. Zazdrościł im ‒ tym, co wiele przeżyli ‒ ich życiorysów jeszcze nie ukończonych, a już tak pełnych tych lat, które nazywali trudnymi, a one wiodły ich ku całemu bogactwu ich doświadczeń, ku szacunkowi i sławie, ku zawiści nawet, która także była miarą tego, co uzyskali.
Dopiero co skończył czytać świeżo wydaną książkę tego Największego (wzrost miał także wspaniały), tom wspomnień z podróży tak cudownych, że adeptom sztuki, których wyobraźnia żywiła się jedynie wspomnieniami z podróży do Wołomina, musiały się wydać własnym snem, przeżytym przez kogoś innego.
Widział go może dwa czy trzy razy, kiedy po prezydium zarządu wszyscy schodzili na obiad do piwnicy i nie było nic nadzwyczajnego w tym, że On jadł zupę zamiast ambrozji.
Mój Boże! ‒ myślał, a był wciąż dwudziestoośmioletnią nadzieją na artystę ‒ po jakim życiu tamten człowiek napisał tę cudowną książkę, podczas jakiego życia napisał wszystkie inne! Jakich znał ludzi, jakie miewał z nimi rozmowy, ile widział pejzaży i miast, a w nich ‒ w oberżach, gospodach, w restauracjach wielkich hoteli ‒ jakimi winami sycił swoje pragnienie, a potrawami głód! Nawet po latach nie traciły swego niepowtarzalnego smaku, aromatu i barwy. On umiał o tym pisać, z pomarańczy, obieranej wprawnymi palcami sycylijskiego kelnera, potrafił uczynić dzieło sztuki. Może w dzieło sztuki przemienił całe swoje życie?... I przyszłych biografów zdumiewać będzie niepodzielność tego, co było gromadzeniem, a co wydawaniem, co środkiem, a co skutkiem, co drogą, a co celem artysty.
Więc tamten miał takie życie i nie zmarnował go, a jemu przypadło w udziale... Odsunął nie dojedzony zraz, przestał mu smakować, choć kolacja wobec dąsów Majki była niewiadomą. Więc jednak miał tam wrócić. Pobuntował się, poszarpał i był znowu w tym samym miejscu, równie otwartym, co zamkniętym, bezwolność była jednak potężną, pętającą siłą, czul jej dławiące palce na gardle.
Zerwał się od stołu ‒ łysy facet, który wciąż jeszcze był przy swoich ostatnich wrażeniach z Nowego Jorku, spojrzał na niego, dopiero teraz nim zainteresowany ‒ odszukał kelnerkę, zapłacił za obiad i z uczuciem, że się dusi, wbiegł na schody wiodące do głównego hallu i szatni. Potrącił kogoś w ciasnym przejściu, nie przeprosił. Ale ten ktoś się nie obraził, złapał go za ramię, przytrzymał.
‒ Cześć, Julek! ‒ powiedział ucieszony. ‒ Dlaczego się nie pokazujesz?
‒ Byłem ostatnio trochę zajęty ‒ bąknął.
‒ Rozumiem. ‒ Kolega z prezydium, jeden z tych, którzy już się nauczyli plasować, gdzie najwygodniej, patrzył na niego długo, ważąc jakąś myśl. ‒ Bo miałbym dla ciebie propozycję.
‒ Jaką ‒ wycedził niedbale.
‒ Przyszło pismo w sprawie stypendiów...
Przesunął suchym językiem po stężałych wargach.
‒ Skąd? ‒ zapytał cicho.
‒ Z CRZZ. Ale skoro masz już coś i jesteś zajęty...
‒ Właściwie... ‒ wykrztusił ‒ może mógłbym wygospodarować trochę czasu... Co to za stypendia?
‒ Różne. Na powieść, na tom opowiadań.
‒ Ale czy... wyjazdowe?
‒ Tak, trzeba by pobyć trochę w terenie. Musiałbyś sobie wybrać jakąś wielką budowę, zakład przemysłowy, kopalnię. Jest pismo w sekretariacie, zerknij.
Powiedział, że ‒ zerknie. Może dziś, może jutro... Ale kiedy kolega z prezydium zniknął w drzwiach stołówki, on rzucił się na pierwsze piętro, przeskakując po trzy stopnie. Przed drzwiami sekretariatu zatrzymał się dla wyrównania oddechu. Ta chwila była mu także potrzebna, żeby nadać twarzy wyraz całkowitego braku zainteresowania. Zdołał nawet opanować drżenie rąk, gdy brał pismo od sekretarki.
Nie od razu zrozumiał dokładnie jego treść. Na urzędowy maszynopis kładły się litery jego własnego pisma ‒ te trzy zdania, które miał zostawić Majce na małej kartce papieru: „Wyjeżdżam na pół roku do Paryża. Wrócę sławny i bogaty. Jeśli chcesz, to czekaj”.