Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Złotowłosa - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 października 2025
2634 pkt
punktów Virtualo

Złotowłosa - ebook

Tajemnice z przeszłości, toksyczny związek, przemilczane winy.

Ten dzień powinien wyglądać zupełnie inaczej. Miały być zaręczyny i wielka radość, ale wszystko poszło nie tak. Urszula wychodzi do pobliskiego parku, żeby wybiegać wściekłość. I słuch po niej ginie.

Urszula to opiekunka w hospicjum, osoba empatyczna i oddana ludziom, która pomaga i niesie radość nieuleczalnie chorym w najtrudniejszych chwilach. Pacjenci ją uwielbiają, a lekarze doceniają jej poświęcenie i cierpliwość. Kto i dlaczego miałby porwać tę kochaną dziewczynę, która jest aniołem dla innych? I dlaczego narzeczony od razu nie zgłasza jej zaginięcia? Dlaczego nikt jej nie szuka?

Dziewczyna budzi się w zimnej piwnicy – poturbowana, głodna, zdezorientowana. Nie wie, gdzie jest ani kto ją porwał. Przecież nie ma wrogów. W głowie zaś kołacze się pytanie: czy to możliwe, że w parku zaatakował ją niedźwiedź? W dodatku słyszy głos Malwiny – tyle że Malwina nie żyje...

Złotowłosa to thriller psychologiczny o zniknięciu prowadzącym do czegoś znacznie większego – bolesnej konfrontacji z przeszłością i pytań o to, co to znaczy naprawdę zapłacić za swoje błędy. Chmielarz w najwyższej formie.

Okropnie dobra książka. Kilka razy chciałam przestać czytać, ale nie mogłam. Wcześniej tylko podejrzewałam, że Chmielarz dobrze rozumie kobiety, po lekturze Złotowłosej nie mam już wątpliwości.

Marta Górna, „Gazeta Wyborcza”/Wyborcza.pl

Gdy wszyscy milczą, sumienie krzyczy... Oto wirtuozeria gatunkowa! Chmielarz powraca z mistrzowskim thrillerem psychologicznym o winie, pamięci i mrocznych, obezwładniających tajemnicach, które wrastają w człowieka jak drzazgi – bolesne, niewidoczne i trudne do usunięcia. Czytałam na bezdechu.

Małgorzata Tinc, ladymargot.pl

Wojciech Chmielarz rozegrał mnie jak amatora. Wpadłem we wszystkie pułapki, które zastawił, co dowodzi, jak przebiegła z niego bestia i że nadal wie, jak grać w tę grę. Tym razem serwuje znakomity thriller, który ma więcej warstw niż Shrek i przypomina, że karma to nie tylko szamka dla naszych pupili.

PigOut

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68549-20-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ostatnie, co pamiętała, to niedźwiedź. Było to nawet zabawne – zginąć w środku Warszawy z łap niedźwiedzia. W parku, w którym wieczorami bała się siedzących na ławeczce pijaczków i młodych mężczyzn popijających piwo, przeklinających, plujących na chodnik i obrzucających ją pożądliwymi spojrzeniami, a nawet puszczonych luzem psów. Ale nigdy nie obawiała się, że zostanie zaatakowana przez niedźwiedzia.

No cóż, życie potrafi zaskakiwać.

Ile razy to słyszała... Od pana Mieczysława, od pani Stefanii, od pana Zbigniewa, od pani Jadwigi i wreszcie od Malwiny, cudownej pani Malwiny, której nie powinna potraktować tak, jak ją potraktowała. Nagle przypomniała sobie o tym, co jej zrobiła, i coś zakłuło ją w sercu. Odradzali jej, mówili, że będzie żałować, ale ona chciała to zrobić. Poza tym Malwina była stara, umierała. Tak będzie lepiej, powtarzała sobie w duchu. Tylko że potem, w ostatnim przebłysku jej świadomości, w otchłani gasnących oczu, dostrzegła zrozumienie. Malwina wiedziała, że została oszukana. I z taką świadomością właśnie umarła. Że osoba, której ufała, perfidnie ją okłamała.

Ale skąd miała wiedzieć, że tak to się skończy?

No cóż, życie potrafi zaskakiwać.

Tak. Oni wszyscy to powtarzali. Jedno za drugim na przestrzeni lat. Niezależnie od siebie. Jakby to była jakaś tajemna wiedza starych ludzi, którą łaskawie postanowili się z nią podzielić. Niektórzy uśmiechali się wtedy łagodnie, inni klepali ją czule po dłoni. Zbigniew położył jej nawet rękę na kolanie i ścisnął słabo, bo tylko na tyle było go stać, a ona mu pozwoliła, bo przecież co jej szkodziło. Ale kiedy wróciła do domu, ten gest – uroczy, jak wcześniej sądziła – nagle ją przeraził, bo zaczęła się zastanawiać, na co umierający dziś staruszek sobie pozwalał, kiedy był młodszy i silniejszy. Kiedy nie musiał się obawiać tego, że nawet taka filigranowa dziewczyna jak ona byłaby w stanie bez trudu go powalić. Czy myślał o tym podczas długich bezsennych nocy, kiedy czekał na kolejną dawkę środka przeciwbólowego? Czy obawiał się, że te wszystkie kobiety, które skrzywdził w swoim długim życiu, pojawią się przy jego łóżku, teraz, kiedy jest taki słaby i taki bezbronny? Czy jego serce przepełniał strach, że po drugiej stronie odpowie za to, co im zrobił?

No cóż, życie potrafi zaskakiwać.

Nie ją! Odpowiadała ze śmiechem i z radością w głosie, bo właśnie tego od niej oczekiwali. Ale naprawdę tak myślała. Jej życie nie zaskoczy. Ona miała przecież wszystko przemyślane – powtarzała, teatralnie stukając się palcem w czoło. Skończone studia, dobra praca, mąż, dwójka dzieci, macierzyński, jeden awans, kolejny. Wakacje we Włoszech, w Hiszpanii, na Kanarach, nad Bałtykiem. Rodzinny samochód, mieszkanie – najpierw u męża, potem większe, już własne, pewnie na kredyt, ale rodzice pomogą. Po paru latach zakup działki gdzieś pod miastem i w końcu wymarzony dom w stanie surowym.

Może i nudne, zwyczajne, ale zaplanowane, przygotowane. W jej umyśle pewne na sto procent.

No cóż, życie potrafi zaskakiwać.

Zginąć rozszarpana przez niedźwiedzia w środku Warszawy...

Zachichotała.

– Z czego się śmiejesz?

Zamarła i przez kilka długich sekund nie była w stanie wziąć oddechu. Wbijała wzrok w ciemność przed sobą, mając nadzieję, że jakimś cudem się przez nią przebije i dostrzeże tego, kto to powiedział.

Ale wysiłek był tak wielki, że zakręciło się jej w głowie, a w uszach zaszumiało tak mocno, jakby znalazła się nagle na dnie morza. Skrzywiła się. Powoli wstała z ziemi. Wszystkie jej mięśnie protestowały, jakby zalano je cementem. Zrobiła krok do przodu, następnie drugi, wyciągając przed siebie rękę. Machała nią w jedną i drugą stronę, próbując rozgonić mrok, wpuścić w ten straszny zaświat odrobinę światła, ale bez skutku. Szum w głowie narastał, a ona myślała, że nie powinno jej tu być. Że gdyby została w domu – bo przecież nie musiała wybiegać, wystarczyłoby, że zamknęłaby się w sypialni – nigdy nie spotkałaby niedźwiedzia. Ale skąd miała wiedzieć?

Mogłaś nas słuchać, wyszeptali gdzieś na skraju jej świadomości Mieczysław, Stefania, obleśny Zbigniew, Jadwiga i oszukana Malwina, mogłaś nas słuchać – życie potrafi zaskakiwać.

I nagle ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Straciła siły. Nogi załamały się pod nią jak para suchych gałęzi. Poleciała przed siebie, prosto w ciemność, i uderzyła w coś twardego i zimnego.

– Co ty robisz, idiotko?

Co robiła? Leżała, odpływała. Zapadała się w sobie i umierała. Tego ostatniego nie rozumiała, bo przecież była już martwa. A przecież nie da się tego zrobić dwa razy. Widziała w swoim życiu tyle śmierci, że dobrze o tym wiedziała. Dlaczego więc właśnie jej to się przydarza? Chciała spytać Malwinę, najukochańszą i najmądrzejszą osobę, jaką kiedykolwiek spotkała. I szczerze pogodzoną z tym, co ją czeka. I to nie w ten sposób, w jaki godziła się z nieuniknionym większość pacjentów. Ona nie powtarzała raz za razem, że miała dobre, długie życie. Nie opowiadała, że śmierć jest czymś, z czym każdy kiedyś będzie musiał się zmierzyć. Nie spędzała długich godzin z kapelanem, klepiąc żarliwie modlitwy w nadziei, że odkupi nimi popełnione grzechy.

– Było jak było – powiedziała jej kiedyś, kiedy przemierzały wspólnie ogród w hospicjum. Malwina na wózku, krucha i drobniutka, przykryta kocami, okutana w kurtki i swetry, przypominała trochę dziwacznego pluszaka. – Dobrze będzie w sumie odpocząć. Ale wcześniej zjadłabym jeszcze jedną mandarynkę. Przygotujesz mi, kochanie?

A ona od góry wbijała palce w owoc, obierała go ze skórki, które potem wrzucała do foliowego woreczka, i wsuwała jej miękkie kawałki wprost do ust. Sok ciekł Malwinie po brodzie. Śmiała się z tego i próbowała zlizać go językiem. Raz nawet, gdy ona wycierała jej usta chusteczką, staruszka lekko ją ugryzła i zachichotała jak mała dziewczynka ze swojego psikusa.

Malwina się nie bała. Bo wszystko, co straszne, było już za nią. Czekała ze spokojem na to, co miało nastąpić, pogodzona z własnymi błędami i zwycięstwami. Od czasu do czasu śmiejąc się sama do siebie, kiedy przypominała sobie jakieś dawne wspomnienie, i prosząc o kolejną mandarynkę.

Tylko raz złapała ją na płaczu, ale gdy zapytała, co się stało, Malwina machnęła ręką, mówiąc, że nic istotnego i że czasami trzeba popłakać, żeby łzy nas nie zjadły. Uznała wtedy, że to bardzo mądre słowa.

I nagle, z dnia na dzień, wszystko się zmieniło. Czasami tak się dzieje. U większości choroba jest jak rzeka, która powoli, ale uparcie podmywa brzegi. Niepostrzeżenie zabiera ze sobą kolejne kawałki, garść za garścią, aż nic nie zostaje. Kiedy indziej umysł długo się broni, dzielni żołnierze stoją na murach pamięci, ale w pewnym momencie padają jeden za drugim. Fortyfikacje walą się z hukiem, a kiedy kurz opada, nie ma już niczego.

To właśnie spotkało Malwinę. Jednego dnia była tą mądrą, empatyczną staruszką o umyśle ostrym jak brzytwa, drugiego trzęsącą się ze strachu istotą, która ledwo potrafiła mówić, nie rozpoznawała ludzi i robiła pod siebie. W tych rzadkich momentach, kiedy wracały do niej strzępy świadomości, uważała, że została uwięziona wbrew swojej woli. Wołała dzieci, żeby do niej przyszły i ją uwolniły.

Miała dwójkę. Starszego syna, który mieszkał w Warszawie, ale kiedy do niego dzwonili, zawsze mówił, że przecież niedawno odwiedził matkę (nawet jeśli to było kilka tygodni wcześniej) i płaci za hospicjum, więc powinni dać mu spokój. Zadzwonić mogą co najwyżej, kiedy nadejdzie czas. Może wtedy zdąży przyjechać.

Córka natomiast wyjechała do Poznania. Z matką nie chciała mieć nic wspólnego. Podczas jedynej rozmowy, jaką odbyły, powiedziała, że za opiekę niech płaci brat, skoro to on zatrzymał mieszkanie, i żeby więcej już do niej nie dzwonić.

Nie powinnaś tego robić, mówili jej. Będziesz żałować.

Ale ona chciała. Poza tym co złego mogło się stać?

No cóż... życie potrafi zaskakiwać.

Następnego dnia podała się za córkę Malwiny. Nie wiedziała nawet, jak tamta ma na imię. Znała ją tylko z nazwiska i numeru telefonu. Wystarczyło, że powiedziała zwykłe „cześć, mamo”, kiedy weszła do pokoju. Staruszka od razu się uspokoiła. Ciągle płakała, ale jej ciałem przestały wstrząsać dreszcze przerażenia. Nie broniła się już przed lekarzami i pielęgniarkami. Pozwoliła się nakłuwać, pobierać krew, podawać leki. Kilka razy udało im się nawet, tak jak kiedyś, wyjść na spacer. Stały wtedy w ogrodzie w jesiennym słońcu, Malwina trzymała ją za rękę i przepraszała, chociaż sama nie wiedziała za co. Ale ta potrzeba przeproszenia była tak wielka i tak niezaspokojona, że nie potrafiła nad nią zapanować. Ona odpowiadała, że nic nie szkodzi, i karmiła staruszkę mandarynkami.

Obudziła się. Ciągle kręciło się jej w głowie i bolało ją w tylu miejscach, że nawet nie potrafiłaby ich wszystkich wymienić. Najgorsza była suchość w ustach i gardle. Jakby ktoś wysypał jej tam ciężarówkę pustynnego piasku. Po raz pierwszy jednak dotarło do niej, że być może wcale nie umarła. Przynajmniej jeszcze nie. Że tkwi zawieszona w jakimś dziwnym stanie, pomiędzy życiem a śmiercią, a gdzieś tam, wysoko nad nią niezbadane kosmiczne siły właśnie wydają na nią wyrok. I zadrżała, bo wiedziała przecież, jaki będzie.

Czuwała przy Malwinie, kiedy tamta odchodziła. Głaskała ją po dłoni. Pod skórą, tak cienką i suchą jak jesienne liście, dało się dostrzec gęstą sieć żył i tętnic. Jakby była tylko opakowaniem założonym na biologiczny rekwizyt.

– Ola...

Wtedy jedyny raz usłyszała z jej ust to imię. Pojęła, że staruszka zwraca się do swojej córki, i natychmiast weszła w swoją rolę.

– Jestem, mamusiu.

Staruszka nadludzkim wysiłkiem uniosła się na centymetr, dwa, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Oczy otworzyły się szeroko, mgła w spojrzeniu jakby się rozwiała, a potem twarz wykrzywiła się w grymasie zgrozy.

– Ty nie jesteś nią – powiedziała, po czym chwyciła za stojącą nieopodal lampkę nocną i zamachnęła się.

Była tak zaskoczona, że nie zdołała się nawet zasłonić. Dostała pod oko. Zabolało. Staruszka chciała ją uderzyć jeszcze raz, ale nie miała już sił. Lampka wypadła jej z dłoni i potoczyła się po podłodze.

– Ty nie jesteś nią – wycharczała Malwina.

To były jej ostatnie słowa. Umarła kilka sekund później. W pełni świadoma tego, jak strasznie ją okłamano. Ze zdruzgotanym sercem. I nienawiścią do tej, która dopuściła się oszustwa.

Usłyszała ruch. Odwróciła z trudem głowę i ujrzała Malwinę. Była tutaj przez cały czas. Stała nad nią z twarzą stężałą w białą pośmiertną maskę.

– Wróciłaś.

– Tak. Żeby cię zabić.

Przerażenie zmroziło jej serce. Nie ze względu na ten wyrok, bo był przecież sprawiedliwy. Po prostu to, co zrobiła Malwinie, wcale nie było najgorszą rzeczą, jakiej się dopuściła. I wkrótce – dobrze o tym wiedziała – pojawią się kolejne duchy, żeby się zemścić.2

Nie umarła.

Tego była pewna. Oddychała, wyczuwała swój puls, bolało ją i marzła. Przede wszystkim jednak chciało się jej pić. A w tym właśnie przejawiało się życie. Nieprzyjemnie, w postaci, której zazwyczaj staramy się unikać, ale jednak życie. Był to jakiś pozytyw.

_Jesteś pewna?_

Teraz już wiedziała, do kogo należy ten głos w jej głowie. Złośliwy i nieprzyjemny. Tylko że Malwina ani razu nie użyła w stosunku do niej takiego tonu.

_Wtedy jeszcze nie wiedziałam, kim naprawdę jesteś._

Chciała odpowiedzieć, ale kiedy tylko otworzyła usta, zapiekło ją gardło. Miała poczucie, jakby zdzierała sobie skórę z warg. Po policzkach pociekły łzy. Chciała je otrzeć, ale zabrakło jej sił, żeby podnieść ręce. Przewróciła się tylko na bok i podciągnęła nogi, przybierając pozycję embrionalną.

_Będziesz teraz spała?_

A miała jakiekolwiek inne wyjście? Była słaba. Zmęczona. Obolała.

_Dziewczyno, wydawało mi się, że jest w tobie więcej ikry!_

Więcej ikry? Kto tak jeszcze mówi? Uśmiechnęła się i od razu pożałowała, bo zapiekły ją kąciki ust, jakby ktoś gasił na nich właśnie papierosa.

_I dobrze ci tak! Co, miałaś dość sił i odwagi, żeby oszukać umierającą staruszkę, ale już nie dość, żeby teraz zawalczyć?_

Wariuje. Słyszy głosy w swojej głowie. Chociaż to zapewne dopiero początek choroby. Co będzie potem? Jakie wizje sprowadzi na nią jej własny obłąkany umysł? Miała nadzieję, że przynajmniej niektóre z nich będą przyjemne. A jeśli nie przyjemne, to na tyle odjechane, że badającemu ją psychiatrze opadnie szczęka z wrażenia. Będzie najbardziej szaloną wariatką, jaką kiedykolwiek spotkał. Opublikuje o niej kilkanaście artykułów, dorobi się doktoratu, a potem napisze książkę, która okaże się bestsellerem i...

_Po prostu coś, kurwa, zrób!_

Czyli to nie była Malwina. Malwina nigdy nie przeklinała. W żadnych okolicznościach. Zresztą Malwina nie żyje, zmarła na jej oczach. To tylko głos w głowie. Jakaś część jaźni, która oddzieliła się od reszty i postanowiła w ten sposób się zamanifestować, żeby nie dać jej zwyczajnie zasnąć.

_Po prostu coś zrób..._

– Dobra, dobra...

Uniosła się na przedramionach. Odgarnęła strąki brudnych blond włosów, które opadły jej na twarz, i rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w piwnicy. W pomieszczeniu o planie prostokąta o szarych, chropowatych ścianach. Na suficie paliła się pojedyncza goła żarówka. Wysoko na jednej ze ścian znajdowało się niewielkie okno, wpadała przez nie odrobina dziennego światła, po przeciwnej stronie zaś obite stalową blachą drzwi. Oprócz materaca, na którym leżała, w pomieszczeniu nie było żadnego mebla. Żadnego krzesła, szafki. Niczego. Nawet zwykłego wiadra, do którego mogłaby się załatwić.

Kiedy tylko sobie to uświadomiła, zachciało się jej siku. Omal nie parsknęła śmiechem. Bo równocześnie strasznie chciało się jej pić. Najwyraźniej organizm też zwariował, skoro uznał, że to najlepszy moment, żeby pozbyć się wody, której tak dramatycznie teraz potrzebowała.

_Popatrz w lewo._

Skierowała wzrok w tamtą stronę. Żeliwna rura pięła się pionowo w górę i znikała w suficie, przy podłodze natomiast zakręcała i szła wzdłuż ściany do kolejnego pomieszczenia.

_Nie na to!_

Skupiła więc wzrok na obiekcie znajdującym się bliżej. Plastikowej butelce wody mineralnej.

– Dziękuję – wyszeptała.

Sięgnęła po nią, ale ręce drżały tak, że butelka omal jej wypadła. Nie dawała rady odkręcić zakrętki. Palce ślizgały się po karbowanej ściance. Wytarła dłoń w bluzę i spróbowała jeszcze raz. Zacisnęła zęby. Ignorując ból, napięła wszystkie mięśnie.

Nic z tego. Zakrętka tkwiła uparcie na swoim miejscu.

– Kurwa...

Zagryzła wargę tak mocno, że aż poczuła na języku słony smak krwi.

_Uspokój się i pomyśl przez chwilę!_

Pomyśl, tak. Powinna pomyśleć. Nie wpadać w panikę. Jest dorosłą, dojrzałą kobietą. Poradzi sobie z jedną butelką. To nie może być przecież takie trudne.

Odetchnęła głęboko.

Chwyciła za zakrętkę przez bluzę. Dzięki temu miała lepszy, mocniejszy chwyt. Podjęła kolejną próbę. Serce zaczęło mocniej bić, w uszach szumiało, a w głowie zakręciło się z wysiłku.

Straciła jednak tylko siły, a butelka wyślizgnęła się z dłoni i upadła na materac.

– Co jest...

Czy to możliwe, żeby była aż taka słaba? Przyglądała się przez moment zakrętce. Zaczęła podejrzewać, że ktoś postanowił z niej zakpić. Może przykleił zakrętkę supermocnym klejem, a teraz śmiał się do rozpuku, obserwując daremną walkę. Skierowała głowę w kierunku okna, ale nikogo w nim nie dostrzegła. Sprawdziła pod sufitem, ale nigdzie nie było żadnej kamery. Obróciła butelkę kilka razy w dłoniach, ale nie zauważyła niczego podejrzanego. To była zwykła zakrętka od zwykłej plastikowej butelki. Taka, jaką codziennie otwierały miliony ludzi – małych i dużych, dzieci i starców.

A ona nie dawała sobie z nią rady.

_Jesteś odwodniona, potrzebujesz wody. I cukru, ale przede wszystkim wody. Dlatego przestań już się wygłupiać i po prostu ją otwórz._

– Nie mogę... Nie potrafię...

_Jakbyś nie traciła tyle czasu i energii na gadanie sama ze sobą, już dawno byś się napiła!_

Głos miał rację, musiała się napić. Człowiek może wytrzymać bez wody około trzech dni. Tylko że ona sama nie wiedziała, jak długo przebywa w tej piwnicy. Kilka godzin? Kilkanaście? Kilkadziesiąt? Próbowała się skupić, żeby przypomnieć sobie objawy odwodnienia. Mieli to przecież na jednym z kursów w hospicjum. Co prawda przeznaczonych głównie dla personelu pielęgniarskiego, bo wolontariusze nie mieli prawa do podawania leków ani przeprowadzania żadnych, najdrobniejszych nawet zabiegów, ona jednak się załapała. Dziewczyny uznały, że przychodzi do nich tak długo, że dodatkowa wiedza może się jej przydać. I nawet jeśli nie będzie podawać kroplówki, to lepiej, żeby umiała rozpoznać objawy, które wskazują na konieczność jej zastosowania.

Jak to było? Sucha i zimna skóra, suche usta i oczy. Jak u niej.

_Tak, ale dlatego, że w tej piwnicy jest pieruńsko zimno. Jeszcze tego nie czujesz, bo jesteś ledwo przytomna, ale taka jest prawda._

Uczucie pragnienia.

_A to zaskoczenie. Nigdy bym się nie spodziewała!_

Zmęczenie, ból głowy, zawroty, oszołomienie. Rzadkie oddawanie moczu i jego ciemnożółty kolor. Podwyższone tętno, osłabienie. Wreszcie omdlenia. I wszystko, co się z tym wiąże wewnątrz organizmu: zaburzenie pracy nerek, zwiększone stężenie mocznika we krwi, mózg zaczyna gorzej pracować, podobnie jak serce – nic dziwnego, przecież co najmniej w siedemdziesięciu procentach składa się z wody. A krew staje się gęstsza i tworzą się skrzepy, które prowadzą do udaru.

Czy tak właśnie umrze? Z powodu udaru? Jak staruszka?

_Daj spokój. Tak, musisz się napić wody. To teraz twój priorytet. Ale jesteś oszołomiona, może podano ci narkotyki, wyziębiłaś się. To nie są objawy odwodnienia. Tak, twoja sytuacja jest zła, ale jeszcze trochę pociągniesz. A teraz otwórz wreszcie tę cholerną butelkę!_

– Próbowałam. Nie mogę...

_To pomyśl, do cholery, pomyśl!_

Zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem czegokolwiek, co pomogłoby jej w otworzeniu wody. Zawiesiła spojrzenie na oknie. Zastanawiała się, czy mogłaby użyć kamiennego parapetu, a może ramy, żeby jakoś pokonać zakrętkę. Może wykorzystać je jako dźwignię? Albo trzeć tak długo, aż przetnie plastik?

Tylko że to wymagałoby od niej, żeby teraz wstała, co już samo w sobie było niewiarygodnie trudne, a potem przeszła kilka kroków. Ten dystans wydawał się jej nie do pokonania. Równie dobrze mogłaby teraz próbować przebiec maraton.

Zaczęła macać materac, na którym leżała, w poszukiwaniu...

_No właśnie, czego? Co wydaje ci się, że możesz tutaj znaleźć? Nóż? Otwieracz do konserw? Śrubokręt? Daj spokój! Przecież wiesz, że nie ma tutaj niczego!_

– To co mam zrobić?!

_Pomyśl! Masz dwie ręce! Masz rozum! Masz swoje ciało!_

Nagle ją olśniło. Nie da rady odkręcić zakrętki, jest za słaba, ale może będzie w stanie przegryźć butelkę? Przecież to tylko cienka warstwa plastiku. Wystarczy jedynie dobrze się wbić.

_Zniszczysz ją w ten sposób._

– A po co mi ona?

_Może przydać się później._

– Chcesz się napić czy nie?

Malwina nie odpowiedziała. Urszula uznała więc, że ta stara, martwa suka wreszcie się zamknęła.

Nie, nie powinna o niej tak myśleć. Malwina była dobra. Malwina była słodka. Malwina była mądra. Malwina chciała jej tylko pomóc. Powinna czuć wobec niej wdzięczność, a nie gniew.

Ale teraz chciała się tylko napić.

Chwyciła butelkę w obie dłonie, otworzyła usta, najszerzej, jak tylko potrafiła, a potem się wgryzła. Przez moment wydawało się, że przebiła plastik i zaraz poczuje na języku cudowną wilgoć.

Zęby jednak się ześlizgnęły. Spróbowała ponownie, mocniej, pewna, że teraz naprawdę się uda. Tylko że nie była w stanie. Zaciskała szczękę raz za razem, aż zdała sobie sprawę, że musi wyglądać jak bóbr z kreskówki, który obgryza kłodę drewna. On przynajmniej miał jakieś efekty, a ona przy ostatniej próbie wbiła sobie siekacze w język.

Krzyknęła w przestrzeń przed sobą.

Chwyciła butelkę jak maczugę i zaczęła walić nią w podłogę. Nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Przed oczyma miała tylko czerwień. Nie była w stanie sformułować żadnej myśli oprócz tej, że nienawidzi tej cholernej zakrętki.

Nagle butelka wypadła jej z dłoni, odbiła się od podłoża, poleciała w górę i przekoziołkowała w powietrzu, a potem upadła pod przeciwległą ścianą.

Wpatrzona w wodę trwała tak w niewygodnej pozie, ni to siedząc, ni to leżąc. Niezdolna do niczego poza bezgłośnym łkaniem.

– Czy mogę już się po prostu położyć? – wyszeptała wreszcie, z trudem łapiąc oddech.

_Tak. Napracowałaś się już dzisiaj._3

_No to wpadłaś w niezłą kabałę..._

Ze wszystkich głosów, które mogła sobie wymyślić w tej sytuacji, wybrała ten należący do staruszki. Staruszki, którą uwielbiała – żywą, bo martwa robiła się coraz bardziej irytująca. No i używała takich słów jak „kabała”. W hospicjum nigdy tak nie mówiła. Niektórym najwyraźniej pogarszało się po śmierci.

_Tak jak tobie._

– Ja jeszcze żyję – wycharczała.

_To ogarnij się wreszcie i zrób coś sensownego! Bo tylko leżysz tutaj i pachniesz! Nie, śmierdzisz!_

– Dobrze, dobrze...

Zmusiła się do otwarcia oczu. Tak naprawdę nie spała już od dłuższego czasu. Leżała tylko z zaciśniętymi powiekami na brudnym materacu. Miała nadzieję, że jeszcze odpłynie na godzinę, dwie, a może nawet resztę życia. To byłoby łatwiejsze niż to, co czekało ją w tej chwili. Czyli konfrontacja z ponurą rzeczywistością.

A jednak, ku jej zaskoczeniu, czuła się lepiej. Ciągle dokuczało jej zimno, wstrząsały nią dreszcze i ból przeszywał ciało, ale była już w stanie się poruszać. Była w stanie poskładać w swojej głowie więcej niż te dwie, trzy myśli na krzyż. Jakby wracała z bardzo długiej podróży. Szkoda tylko, że do tej paskudnej piwnicy.

– To nie do końca trzygwiazdkowy hotel – wymruczała.

A zaraz potem zmarszczyła brwi. Kiedy spała, ktoś tu wszedł. Zniknęła butelka, z którą odbyła tę żałosną walkę. Zamiast tego na podłodze zauważyła plastikowy kubeczek z wodą oraz talerzyk z kilkoma herbatnikami.

– Proszę, proszę... Obsługa się postarała.

Sięgnęła po kubek i już miała się napić, kiedy Malwina ją powstrzymała.

_Czekaj, czekaj! A jeśli jest zatruta?!_

Zamarła, a potem powoli odstawiła kubek z powrotem. Przyglądała mu się podejrzliwie. Podobnie zresztą jak herbatnikom. Czy to było możliwe? Czy naprawdę ten, kto ją tutaj uwięził, próbował ją teraz otruć?

„Uwięził”. To słowo niespodziewanie ją zszokowało, jakby na głowę spadła jej cegłówka.

_No. W końcu zaczyna do ciebie docierać._

Cofnęła się gwałtownie, aż uderzyła plecami w ścianę. Rozejrzała się przerażona. Szare ściany. Goła podłoga. Żadnych mebli. Niewielkie okno gdzieś wysoko pod sufitem. Pordzewiałe rury. I materac.

Serce zaczęło mocniej bić. W płucach rodził się krzyk.

_Uspokój się! Uspokój!_

– Zamknij się!

_Panika w niczym ci teraz nie pomoże._

To akurat była prawda, Malwina miała rację. Zawsze powtarzali to ratownicy na kursach – nieważne, czego dotyczyły, pierwszej pomocy czy reagowania w różnych sytuacjach zagrożenia jak pożar albo topienie się w jeziorze – panika w niczym nie pomoże. Zmarnuje tylko siły i cenną energię.

Przymknęła powieki i zaczęła głęboko oddychać. Brała mocny wdech, długo trzymała powietrze w płucach, a potem powoli je wypuszczała. Trwała tak może nawet i kilka minut, dopóki nie poczuła, że głowa jej się oczyściła, a strach... może nie zniknął, ale zmniejszył się do poziomu, w którym uznała, że może go kontrolować.

_Dobra dziewczynka._

– Dzięki.

Otworzyła oczy. Piwnica. Nie rozpoznawała jej. Nie wiedziała też, jak się tutaj znalazła. Przez chwilę opierała się oczywistym wnioskom, ale...

_Porwano cię._

– Dzięki, Malwino.

Porwano ją. Tak, to było jedyne logiczne wytłumaczenie, dlaczego się tutaj znalazła. Co od razu prowadziło do kolejnego pytania, którego bała się zadać.

_Dasz radę, dziewczyno. Musisz się z tym zmierzyć, jeśli chcesz wyjść z tego cało._

– Ale po co?! Nic mi to nie da!

_Musisz wiedzieć takie rzeczy, jeśli chcesz zrozumieć, co się z tobą dzieje! Dasz radę to zrobić! Przestań się tak wreszcie wszystkiego bać, do cholery!_

– Zostałam zgwałcona?

Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, schowała twarz w dłoniach. To nie mogła być prawda! To nie mogło się zdarzyć! Zawsze na siebie uważała! Kiedy szła nocą przez park, to zawsze w wygodnych butach, żeby móc szybko uciekać, z kluczami zaciśniętymi w dłoni i gazem pieprzowym w torebce lub kieszeni kurtki. Nigdy nie przyjmowała drinków od nieznajomych. Pilnowała barmana, kiedy podawał jej piwo. Zresztą rzadko chodziła do klubów i tylko ze znajomymi. Takie rzeczy powinny się zdarzać tym wszystkim dziewczynom, które na siebie nie uważają. Które wychodzą z klubów z ledwo co poznanymi gośćmi i idą do ich domów. Które samotnie włóczą się nocą po mieście, wracają nocnymi autobusami zamiast taksówkami i ubierają się jak dziwki albo...

_Przestań! Jesteś okropna!_

– Jestem – przyznała.

Bo wiedziała, że to są złe myśli. Paskudne, okrutne. Nikt, żadna kobieta, żadna dziewczyna nie zasługuje na to, żeby spotkało ją coś takiego. Ale jeśli już komuś musiało się to przydarzyć, to przecież nie jej! Było tyle innych, lepszych ofiar.

_Czy naprawdę pomyślałaś „lepszych”?_

– Wiesz, o co mi chodzi, Malwina.

Gdy ta przez długą chwilę nie odpowiadała, pomyślała, że może staruszka się na nią obraziła. I zaraz niemal roześmiała się histerycznie, bo dotarł do niej cały absurd tej sytuacji. Bała się urazić uczucia wyimaginowanego głosu.

_Nie zostałaś zgwałcona._

– A skąd możesz to wiedzieć?

Z jakiegoś powodu uznała jednak, że Malwina ma rację. Nie czuła się zgwałcona. Nie czuła się tak, jakby odbyła stosunek. Wiele rzeczy ją bolało, ale nie tam na dole. Czy to miało sens? Była przecież nieprzytomna, odurzona, nic nie pamiętała od momentu, kiedy... Kiedy wybiegła z domu. W ciemną noc, do parku. I zaszyła się w najciemniejszej alejce, by nikt jej nie znalazł. Bo jeden z najpiękniejszych dni w jej życiu zmienił się w jakiś koszmar i wszyscy pewnie uważali, że to przez nią.

„Ula! Ula!” – słyszała krzyk za sobą.

Przywoływał ją. Chciał, żeby wróciła. Być może nawet po to, żeby ją przytulić, porozmawiać, przeprosić, pogodzić się. Ale ona nie mogła na niego patrzeć. Dlatego biegła dalej, a jego głos cichł w oddali. I nagle zdała sobie sprawę, że jeśli chciał ją dogonić, to szybko zrezygnował. Może miał jej dość, tak samo jak ona jego.

A potem zaatakował ją niedźwiedź. Niewiele z tego pamiętała.

_Pamiętasz więcej, niż ci się wydaje. Ale spokojnie. Dojdziemy tam. Krok po kroku. Już odnieśliśmy sukces. Nazywasz się Urszula. To dużo jak na kogoś, kto został odurzony i dostał w głowę._

Dostała w głowę? Chyba tak. Przypomniała sobie coś, moment, kiedy się przewracała. Podniosła ostrożnie dłoń do czoła. Wyczuła pod palcami miękki materiał, w którym szybko rozpoznała bandaż elastyczny, a pod nim gazę. Ktokolwiek ją tutaj przetrzymywał, opatrzył ją.

– Jaki miły, troskliwy, porywacz...

Odważyła się wreszcie wstać z materaca. Ugięły się pod nią kolana i w pierwszej chwili przestraszyła się, że zaraz znowu się przewróci, ale utrzymała równowagę. Zrobiła kilka kroków w stronę drzwi. Zaczęła je macać, nigdzie jednak nie znalazła klamki. Tylko lekko wystający zamek. Sprawdziła futrynę, szukając jakiejś nierówności, miejsca, gdzie mogłaby wsadzić palce, żeby spróbować się stąd wydostać. Ale nic takiego nie znalazła. Zresztą skoro nie dała sobie rady z zakrętką od butelki, to co miałaby teraz zrobić?

Zakręciło się jej w głowie. Oparła się o ścianę. Jej wzrok powędrował w stronę okna pod sufitem i nagle dostrzegła, że ktoś zamontował w nim kratkę z mocnego, grubego drutu. Od wewnątrz.

Podeszła bliżej. Okno znajdowało się dość wysoko, ale mogłaby chwycić się parapetu i podciągnąć się. Oczywiście nie teraz, kiedy brakowało jej sił. Tylko że okno było zbyt małe, żeby dała radę się przez nie przecisnąć. Wpuszczało akurat odrobinę dziennego światła. Za szybą dostrzegała coś białego i dopiero po chwili dotarło do niej, że to śnieg.

Śnieg? W Warszawie przecież zima była taka sama jak od lat – łagodna i mokra. Pamiętała, że kiedy biegła w nocy przez park, omijała kałuże, ale błoto i tak mlaskało nieprzyjemnie pod stopami. Ten dźwięk ją rozpraszał i niepokoił. Odwracała się co chwila, żeby sprawdzić, czy ktoś za nią nie idzie.

I szedł. Szedł za nią niedźwiedź. Tylko dlaczego go nie dostrzegła? Bo spodziewała się człowieka, jakiegoś zakapturzonego mężczyzny, a nie dzikiego zwierzęcia. Nie w cholernym parku Szczęśliwickim!

_Daj spokój, tam nie było żadnego niedźwiedzia!_

– Wiem, co widziałam.

_Tak? I niby niedźwiedź cię zaatakował, porwał, wyniósł z parku, a potem uwięził w tej piwnicy?_

Nie, to nie miało sensu. Potrafiła sobie wyobrazić pierwszą część tego scenariusza: atakuje ją niedźwiedź. Niech będzie, że uciekł z cyrku albo nielegalnej hodowli. Takie rzeczy były skrajnie nieprawdopodobne, ale przecież mogły się wydarzyć. Tylko co potem? Znalazł ją jakiś przechodzień i... porwał? Nie. Na widok kobiety rannej po ataku niedźwiedzia zawiadomiłby natychmiast pogotowie! A może faktycznie się jej zdawało? Może to było inne zwierzę?

_Niby jakie?_

Chociażby jeden z tych wielkich kudłatych psów, jakie czasami widziała, wracając do domu. Dwa ogromne bydlaki, większe od bernardynów. Prowadziła je zawsze na smyczy drobna kobieta, mniejsza od niej. Latem nosiła jasne sukienki i słomkowe kapelusze, a jesienią i zimą czerwoną kurtkę oraz wysokie buty turystyczne. Gdyby te psy chciały, mogłyby ją porwać i przebiec z nią przez pół Warszawy. W żaden sposób by ich nie zatrzymała.

To mógł być pies takiej rasy, specjalnie wyszkolony. Najpierw zaatakował, obezwładnił, pozbawił przytomności, a potem pojawił się jego właściciel i zajął się resztą.

Tak. To całkiem prawdopodobne.

_Tylko że nie masz na ciele żadnych ugryzień. Żadnych śladów po pazurach._

Zaczęła się dotykać, ale znów przyznała Malwinie rację. Jedyny bandaż, jaki miała, to ten na głowie. Nie raz, nie dwa syknęła z bólu, kiedy natknęła się na miejsce, gdzie pojawił się już siniak, ale nie odkryła żadnych ran ciętych lub szarpanych.

Co w takim razie się wydarzyło? Przecież widziała...

_Zdaje ci się, że widziałaś. Zbigniewowi wydawało się, że w kącie jego pokoju siedzi anioł i nerwowo patrzy na zegarek, pospieszając go, żeby umarł. Zbigniew nawet krzyczał na tego anioła, żeby dał mu w spokoju zrobić swoje, że on nie zamierza jeszcze odchodzić. Pamiętasz? I co? Był w tym pokoju jakiś anioł?_

– Nie było.

_Ale Zbigniew krzyczał, żebyś wyrzuciła anioła. Latałaś potem z miotłą po kątach, że niby go wyganiasz. To były tylko zwidy przerażonego człowieka. I ty też byłaś wtedy przerażona. A twój umysł..._

– Tak, masz rację.

Nie było żadnego niedźwiedzia. Po prostu pobiegła w głąb parku, w ciemność przed siebie, byle dalej od Tadka. Byle dalej od jego głosu, złości i zawodu w oczach. I tego cholernego niezrozumienia u człowieka, z którym zamierzała przecież spędzić resztę życia. Miała po prostu pecha, bo tym razem w ciemności czaił się potwór.

Nagle coś usłyszała. Jakby chrupnięcie. Potem kolejne. I dopiero po chwili zorientowała się, że to kroki. Ktoś był na zewnątrz. Ktoś przechodził obok okna.

W jednej sekundzie zapomniała o bólu, zmęczeniu i oszołomieniu. To wszystko przestało się liczyć.

– Ratunku! – zaczęła krzyczeć. – Ratunku! Ratunku! Jestem tutaj! Błagam! Ratunku!

Próbowała chwycić się parapetu, podciągnąć się, wyjrzeć na zewnątrz, ale brakowało jej sił. Kroki zatrzymały się. Ktokolwiek tam był, usłyszał ją. Zwróciła jego uwagę. W jej sercu pojawiła się nadzieja.

– Ratunku! Błagam! Ratunku! – wrzeszczała, nie zważając na ból gardła. – Tutaj jestem! Tutaj!

Kroki znowu ruszyły. I zbliżały się w jej stronę.

A sekundę później w wąskiej przestrzeni okna pojawiła się para niedźwiedzich łap.

------------------------------------------------------------------------

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij