- W empik go
Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów - ebook
Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dzień Wniebowstąpienia, o godzinie trzeciej po południu w Dreźnie pędził pewien młodzieniec przez Czarną Bramę i wpadł prosto w koszyk z jabłkami i ciastkami, które sprzedawała jakaś stara, brzydka kobieta – tak że wszystko, co ocalało szczęśliwie od zgniecenia, rozsypało się, a ulicznicy wesoło dzielili się zdobyczą, jakby dla nich rozrzuconą przez śpieszącego się pana. Stara zaczęła krzyczeć gwałtu, a na to kumoszki porzuciły swoje stragany z ciastkami i wódką, otoczyły młodzieńca i lżyły go z taką prostacką gwałtownością, że ten, oniemiały ze zmartwienia i wstydu, wyciągnął tylko swój mały, niezbyt obficie napełniony woreczek z pieniędzmi, który stara łakomie chwyciła i szybko schowała. Szczelnie zwarte koło rozluźniło się wtedy wprawdzie, lecz zaledwie młodzieniec wyrwał się zeń co prędzej, stara krzyknęła za nim:
– Tak, pędźże! pędźże dalej, czarci synu! Zginiesz w krysztale, już ci bliżej niż dalej, tak! w krysztale! Przeraźliwy, skrzeczący głos starej miał w sobie coś okropnego, tak że zdumieni przechodnie przystanęli cicho, a śmiech, który się wkoło przed chwilą rozlegał, nagle umilkł.
Student Anzelmus (on właśnie był tym młodzieńcem), chociaż nie rozumiał dziwnych słów starej, uczuł, że ogarnia go mimowolny strach, i uskrzydlił jeszcze bardziej swoje kroki, aby umknąć przed skierowanymi nań spojrzeniami ciekawego tłumu. A kiedy tak się przeciskał przez zbitą gromadę strojnych ludzi, słyszał, jak szemrano na wszystkie strony:
– Biedny młody człowiek! – A niechże tę przeklętą babę!
Tak tedy, w najszczególniejszy sposób, tajemnicze słowa starej nadały śmiesznej przygodzie pewien odcień tragizmu i dzięki temu ze współczuciem spoglądano teraz na młodzieńca, którego przedtem nie zauważono wcale. Kobiety, patrząc na jego krzepką postać i twarz urodziwą, której wyraz potęgował jeszcze płomień wewnętrznego wzburzenia, wybaczały mu całą jego niezręczność jak również strój, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek modą. Jego szczupaczoszary frak był tak skrojony, jak gdyby twórca jego, krawiec, krój współczesny znał tylko ze słyszenia, a czarne, atłasowe, starannie utrzymane pantalony nadawały całości pewien styl powściągliwy, profesorski, pozostający w zupełnej sprzeczności z zachowaniem się i szczególnym położeniem młodzieńca.
Gdy wreszcie student nasz dobiegł do końca alei, wiodącej do Linckesches Bad, był już tak wyczerpany, że oddech mu zapierało. Musiał zwolnić kroku; ale zaledwie śmiał wzrok oderwać od ziemi, gdyż wciąż jeszcze jabłka i ciastka tańczyły mu przed oczyma, a przyjazne spojrzenia spotykanych dziewcząt wydawały mu się tylko odblaskiem złośliwego śmiechu spod Czarnej Bramy. Tak doszedł aż do wejścia prowadzącego do kąpieliska. Ciągnęły tam całe szeregi świątecznie ubranych ludzi. Z wnętrza gmachu dochodziły dźwięki orkiestry dętej, a gwar wesołych gości stawał się coraz głośniejszym.
Biednemu Anzelmusowi prawie że łzy stanęły w oczach; dzień Wniebowstąpienia był dla niego zawsze wyjątkowo uroczystym świętem rodzinnym, więc i on miał zaczerpnąć ze źródeł szczęśliwości Linkowego raju; tak, chciał się posunąć aż do pół porcji kawy z rumem i butelki dubeltowego piwa – i aby tak wspaniale użyć, wziął więcej pieniędzy niż zwykle, więcej, niż mógł był sobie pozwolić. Z oto fatalny upadek w kosz z jabłkami pozbawił go wszystkiego, co miał przy sobie. O kawie, o dubeltowym piwie, o muzyce, o widoku postrojonych dziewcząt, krótko mówiąc – o wszystkich wymarzonych rozkoszach nie było już co myśleć; przeszedł obok nich powoli i wreszcie udał się drogą, prowadzącą ku Elbie; była zupełnie pusta. Pod jakimś krzakiem czarnego bzu, co wyrastał z muru, znalazł ciche, ustronne miejsce; tam siadł i nabił fajkę higienicznym tytoniem, który mu podarował jego przyjaciel, konrektor Paulmann.
Tuż przed nim pluskały i szumiały fale złotożółtej Elby; poza nią wspaniałe Drezno dumnie i śmiało strzelało lśniącymi wieżycami w woniejące sklepienie nieba, które spływało ku kwitnącym łąkom i świeżym zielonym lasom, a z głębokiego mroku wynurzał się łańcuch gór, przypominając daleki kraj Czechów. Ale student Anzelmus posępnie patrzał w tę dal, zawzięcie puszczał w powietrze kłęby dymu i wreszcie głośno dał wyraz swemu smutkowi, mówiąc:
– A jednak to prawda; urodziłem się, by dźwigać wszelkie możliwe krzyże, znosić wszelkie możliwe nieszczęścia! Że nigdy nie zostałem królem migdałowym, że w „cetno czy licho” zawsze zgadywałem fałszywie, że chleb z masłem zawsze upadał mi na posmarowaną stronę – o całej tej nędzy wcale już nie chcę wspominać; ale czyż to nie straszne jakieś przeznaczenie, że odkąd diabłu na pociechę zostałem studentem, od razu stałem się i nadal pozostaję pośmiewiskiem kolegów? Gzy włożę kiedy nowy surdut, nie plamiąc go od pierwszego razu czymś tłustym lub nie dziurawiąc go źle zatkniętą szpilką w najwidoczniejszym miejscu? Czy ukłonię się kiedy jakiemu radcy lub jakiej damie, nie gubiąc przy tym kapelusza lub, co gorsza, nie potykając się haniebnie i nie wywracając na równej drodze? Czyż nie płacę stałe, w każdy dzień jarmarczny w halach targowych około trzech-czterech groszy za rozdeptane garnki, bo diabeł kładzie mi w głowę, by iść wprost przed siebie jak lamingi? Czy przyszedłem choć raz w porę na wykład lub tam, gdzie mię zaproszono? Cóż pomogło, że wychodziłem z domu o pół godziny wcześniej i stawałem pode drzwiami z ręką na klamce? Gdy z uderzeniem godziny chciałem tę klamkę nacisnąć, szatan wylewał mi miednicę wody na głowę lub kazał mi się zderzyć z kimś, kto właśnie wychodził, tak że zaplątywałem się w tysiące zatargów i przez to omijało mnie wszystko.
Ach! ach! Gdzież jesteście, błogie sny o przyszłym szczęściu? Jak to ja dumnie marzyłem, że dojdę tu aż do rangi tajnego sekretarza! Ale czyż moja zła gwiazda nie uczyniła najlepszych protektorów moich wrogami?
Wiem, że ten radca tajny, któremu mnie polecono, nie znosi ostrzyżonych włosów; fryzjer z trudem przyczepia mi mały warkoczyk w tyle głowy, ale przy pierwszym ukłonie fatalny sznurek pęka, a wesoły mops, który mię obwąchuje, z triumfem aportuje warkoczyk panu radcy tajnemu. Ja rzucam się na psa przerażony i wpadam na stół, przy którym pan radca pracował jedząc śniadanie – i oto filiżanki, talerze, kałamarz i puszka z piaskiem zlatują z hałasem na podłogę, a strumień czekolady i atramentu zalewa napisany przed chwilą raport. – Czyś pan zwariował?! – ryczy rozzłoszczony radca tajny i wyrzuca mnie za drzwi.
Cóż to pomoże, że mi pan konrektor Paulmann robi nadzieję na posadę sekretarza? Czyż pozwoli na to zła gwiazda, która mnie wciąż prześladuje?!
Albo dzisiaj! Chciałem ten miły dzień Wniebowstąpienia przepędzić tak przyjemnie, chciałem przecież coś niecoś na ten cel poświęcić. Mogłem równie dobrze jak każdy inny gość u Linka zawołać z dumą: – Kelner! Butelka dubeltowego piwa! Ale proszę o naj – lepsze! – Mógłbym był tam siedzieć aż do późnego wieczora, może nawet tuż obok jakiejś grupki wspaniale ubranych, pięknych dziewcząt. Dobrze wiem, że nabrałbym wtedy odwagi, stałbym się zupełnie innym człowiekiem; tak! posunąłbym się aż do tego, że gdyby jedna z nich zapytała: – Która też może być teraz godzina? – albo: – Cóż to oni grają? – podskoczyłbym wtedy lekko, nie wywracając mojej szklanki, nie potykając się o ławkę; podszedłbym kilka kroków, ukłonił się i powiedział: – Mademoiselle, pozwoli pani sobie wyjaśnić, to jest uwertura z „Dziewicy Dunaju” – albo: – Zaraz wybije szósta – Czyż jest na świecie człowiek, który by mi to wziął za złe? Nie! jestem przekonany, że owe dziewczęta popatrzałyby na siebie z takim filuternym uśmiechem, jak to zwykle bywa, kiedy nabieram odwagi i chcę pokazać, że i ja także znam się na lekkim światowym tonie i umiem zachować się wobec dam. Ale cóż? szatan wepchnął mnie w ten przeklęty kosz z jabłkami i oto muszę w samotności palić tytoń higieniczny…
Tu przerwały studentowi Anzelmusowi jego rozmowę z sobą samym jakieś szczególne szmery i szelesty, które powstały w trawie, tuż obok niego, lecz wnet prześliznęły się między gałęzie i liście bzu rozpostartego tuż ponad jego głową. Raz zdawało się, że to wiatr wieczorny potrząsa liśćmi, to znów, że ptaszki igrają wśród gałęzi, goniąc się wesoło i trzepocąc skrzydełkami. A potem zaczęły się jakieś szepty i gwary, jak gdyby kwiaty zadźwięczały niby dzwoneczki z kryształu. Anzelmus słuchał i słuchał. I wtem – sam nie wiedział, jak to się stało – owe gwary, szeptania, dźwięczenia zamieniły się w ciche, rozwiewające się słowa:
– Wśród liści – między witkami – wśród gałęzi, wśród okiści kwiatów wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami – przewijajmy się błyszcząc – kołyszmy się w lśnieniach – szybko, szybko, w górę – na dół – słońce wieczorne ciska strzały promienne, wietrzyk szeleści – rosa upada –
śpiewają kwiaty – ruszajmy języczkami – śpiewajmy wraz z kwiatami i gałązkami – wnet gwiazdy zabłyszczą – wracać nam trzeba – wśród kwiatów i liści, miedzy witkami wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami.
Tak brzmiała ta odurzająca mowa. Student Anzelmus myślał: Toż to przecież tylko wiatr wieczorny, szepce jednak dzisiaj zupełnie zrozumiałymi słowami.
Ale w tej samej chwili rozdzwonił mu się ponad głową jakby trójdźwięczny akord przeczystych dzwonów z kryształu. Spojrzał w górę i zobaczył trzy lśniące zielonym zlotem wężyki, co okręciły się o gałęzie i wysunęły główki ku wieczornemu słońcu. I znowu powtórzyły się w tych samych słowach rozhowory i szeptania, a wężyki przemykały się, prześlizgiwały wśród liści, gałęzi do góry i na dół; a kiedy poruszały się tak szybko, zdało się, że to krzak bzowy sypie tysiącem płomienistych szmaragdów poprzez ciemne liście.
To słońce wieczorne tak igra i lśni na drzewie – myślał student Anzelmus; ale nagle znowu zadźwięczały dzwony z kryształu i Anzelmus zobaczył, że jeden z wężyków wyciągnął ku niemu główkę.
Jakby prąd elektryczny przebiegł mu przez ciało, zadrżał aż do dna duszy, bo oto para ciemnobłękitnych oczu spojrzała nań z niewysłowioną tęsknotą. Jakieś nigdy nie doświadczane uczucie największej błogości i najostrzejszego bólu omal nie rozsadziło mu piersi. A kiedy pełen żaru pożądania wpatrywał się w te przesłodkie oczy, silniej zadźwięczały rozkoszne akordy kryształowych dzwonów, opadły nań płomieniste szmaragdy, otoczyły go, migając wokół tysiącem ogników, igrając błyszczącymi nićmi ze złota. I poruszył się bzowy krzak, i rzekł:
– Leżałeś w cieniu moim, mój zapach owiewał cię, aleś nie pojął mnie: zapach jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
Wiatr wieczorny przeleciał i rzekł:
– Owiewałem sny twoje, aleś nie pojął mnie: tchnienie jest mową moją, kiedy je miłość nieci.
Poprzez chmury wyjrzały słoneczne promienie, a blask ich zdawał się gorzeć wyrazami:
– Oblewałem cię żarem roztopionego złota, aleś nie pojął mnie. Żar jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
I coraz głębiej, coraz silniej zatapiał się wzrok jego w rozkoszny błękit dwojga oczu, coraz goręcej płonęła tęsknota, coraz potężniej paliło pożądanie. A wkoło zadrżało, poruszyło się wszystko, jak gdyby obudzone do radosnego życia. Kwiaty zapachniały wszystkie razem, a woń ich była jak cudny śpiew tysiąca fletni; a śpiew ich niosły echem dalekim chmury złociste, mknące gdzieś w kraje nieznane. Lecz gdy tylko ostatni promień słońca zniknął za górami, a zmierzch rzucił cień na ziemię, z odległej dali zabrzmiał nagłe szorstki, głęboki głos:
– Hej, hej! A cóż to tam za hałasy i gwary? Hej, hej! Kto mi tam szuka promienia za górami? Dosyć świecenia, dosyć śpiewanial Hej, hej! przez krzaki, przez trawy – przez trawy, przez rzeki! Hej, hej! Do doo-omu! Do doo-omu!
I tak rozpłynął się głos, jakby w pomruku dalekiego grzmotu, a dzwony z kryształu zazgrzytały ostrym dysonansem. Wszystko ucichło – i Anzelmus zobaczył, jak owe trzy węże, lśniąc i błyskając wśród trawy, pełzły ku rzece; szemrząc, szeleszcząc rzuciły się w Elbę, a nad falami, w których się zanurzyły, zatrzeszczał zielony płomień i sunął po rzece ukośnie w kierunku miasta.WIGILIA DRUGA JAK STUDENTA ANZELMUSA BRANO ZA PIJANEGO I NIESPEŁNA ROZUMU. – PRZEJAŻDŻKA PO ELBIE. – ARIA BRAWUROWA KAPELMISTRZA GRAUNA. – WÓDKA ŻOLĄDKÓWKA U CONRADIEGO I SPRZEDAWCZYNI JABŁEK W BRĄZIE ODLANA.
– Temu panu się chyba w głowie pomieszało – mówiła jakaś szanowna obywatelka, która, wracając z rodziną ze spaceru, przystanęła nagle i z założonymi rękami przyglądała się, co za niepojęte rzeczy wyprawiał student Anzelmus. Młodzieniec bowiem objął pień bzowego drzewa i wołał bezustannie w gęstwę gałęzi i liści:
– O, tylko raz jeszcze zalśnijcie, zajaśniejcie, najdroższe, złote wężyki, tylko raz jeszcze przemówcie dzwoneczkami waszych głosów! Tylko raz jeszcze spojrzyjcie na mnie, rozkoszne oczy błękitne, tylko raz jeszcze – inaczej zginę w bólu i palącej tęsknocie!
I wzdychał, i jęczał przy tym żałośnie z głębi duszy, i w pożądaniu i niecierpliwości potrząsał bzowym drzewem, które za całą odpowiedź szeleściło liśćmi głucho i niezrozumiale i zdawało się w ten sposób jawnie drwić z bólu studenta Anzelmusa.
– Temu panu chyba się w głowie pomieszało – powiedziała mieszczka, a Anzelmus poczuł się, jakby go ktoś w ciężkim śnie potrząsnął lub oblał lodowozimną wodą, tak że się zbudził gwałtownie. Teraz dopiero ujrzał wyraźnie, gdzie się znajduje, i uświadomił sobie, jak to rozdrażniły go jakieś szczególniejsze mary i nawet doprowadziły do tego, że zaczął głośno mówić do siebie. Zmieszany patrzał na stojącą przed nim kobietę i wreszcie chwycił leżący na ziemi kapelusz, aby uciec stąd natychmiast.
Tymczasem zbliżył się doń również ojciec rodziny i postawiwszy na trawie dziecko, które niósł na ręku, oparł się na lasce i ze zdziwieniem przypatrywał się i przysłuchiwał studentowi. A potem podniósł fajkę i woreczek z tytoniem, które Anzelmus upuścił, i podając mu obydwa przedmioty, rzekł:
– Nie lamentujże pan tak strasznie w ciemności i nie niepokój pan ludzi, jeżeli właściwie nic ci się nie stało, tylkoś pan, jak widać, za głęboko zajrzał do kieliszka, ot, idź pan lepiej do domu i wyśpij się pan porządnie!
Student Anzelmus uczuł się bardzo zawstydzonym, wydobył z siebie tylko płaczliwe: ach!
– No, no – mówił dalej mieszczanin – nie ma się znowu czym tak przejmować. To się zdarza najporządniejszym ludziom, a przy miłym dniu Wniebowstąpienia można przecież ze szczerego serca pozwolić sobie trochę ponad miarę. Można to chyba wybaczyć nawet słudze bożemu – jesteś pan, zdaje się, kandydatem teologii. Ale pozwoli pan, że nabiję sobie fajkę pańskim tytoniem, bo mój się właśnie skończył.
Powiedział to właśnie, gdy student Anzelmus chciał już schować i fajkę, i woreczek, a teraz ów mieszczuch powoli i z namysłem zaczął czyścić swoją fajkę, potem równie powoli zabrał się do jej nabijania. Jednocześnie zaś podeszło ku nim wiele dziewcząt, które szeptały coś po cichu z żoną obywatela i chichotały między sobą, patrząc na Anzelmusa. A ten stał jak na ostrych cierniach i rozżarzonych szpilkach. Więc skoro tylko oddano mu fajkę i woreczek z tytoniem, uciekł stamtąd co tchu. Wszystkie dziwy, na które patrzał, ulotniły mu się zupełnie z pamięci, przypomniał sobie tylko, że pod bzowym drzewem gadał głośno jakieś niestworzone rzeczy, co było dlań tym okropniejsze, że od dawna miał głęboki wstręt do wszystkich, co mówią sami do siebie. „Szatan gada przez nich” – mawiał jego rektor, a on wierzył święcie, że to prawda. Nie do zniesienia była myśl, że brano go za candidatus theologiae pijanego w dzień Wniebowstąpienia. Już chciał skręcić w aleję topolową przy ogrodzie Cosel, gdy jakiś głos za nim zawołał:
– Panie Anzelmie! Panie Anzelmie! Do stu piorunów, dokądże pędzisz pan tak wściekle?
Student zatrzymał się, jakby w ziemie wrósł. Był przekonany, że wnet nowe nieszczęście zwali mu się na głowę. Głos odezwał się znowu:
– Panie Anzelmie, no, wróćże się pan, czekamy tu nad wodą!
Teraz dopiero nasz student poznał, że to jego przyjaciel, konrektor Paulmann go woła; wrócił nad Elbę i spotkał tam konrektora z dwoma córkami oraz pana registratora Heerbranda, wszyscy mieli właśnie zamiar wsiąść w łódkę. Konrektor zaprosił studenta, aby przejechał się z nim po Elbie i potem spędził wieczór w jego domu, znajdującym się na Przedmieściu Pirnańskim. Student Anzelmus bardzo chętnie przyjął zaproszenie, gdyż sądził, że może wymknie się jakoś fatalności, która dziś nad nim ciążyła.
Kiedy już płynęli z prądem, zdarzyło się, że na drugim brzegu, koło ogrodu Antoniego, puszczano ognie sztuczne. Z hukiem i sykiem strzelały w górę rakiety, a lśniące gwiazdy pękały w powietrzu, siejąc wokół tysiące trzaskających iskier i płomieni. Student Anzelmus siedział skulony tuż obok wiosłującego przewoźnika; kiedy zobaczył w wodzie odbicie rozpryskujących się w powietrzu iskier i wstęg ognistych, zdało mu się, że to złote wężyki pełzają po falach. Wszystkie dziwy, jakich był świadkiem pod bzowym drzewem, znowu stanęły mu jak żywe przed oczyma i od nowa ogarnęła go ta sama niewysłowiona tęsknota, to samo palące pożądanie, które mu tam zaciskały serce w kurczowo bolesnym zachwycie.
– Ach, wy żeście to znowu, wężyki złociste?! Śpiewajcie, ach, śpiewajcie! W śpiewie waszym pojawią się znowu te drogie, rozkoszne, ciemnobłękitne oczy. Ach, czyżbyście były tam, pod fałami?
Tak zawołał student Anzelmus i uczynił przy tym gwałtowny ruch, jakby chciał zaraz skoczyć z łódki w wodę.
– Opętany, czy co?! –krzyknął przewoźnik i chwycił go za połę fraka.
Panienki, które siedziały koło niego, krzyknęły przerażone i uciekły na drugą stronę łodzi; registrator Heerbrand szepnął coś konrektorawi Paulmannowi do ucha, na co ten zaczął mu coś długo tłumaczyć, lecz student Anzelmus zrozumiał z tego tylko pojedyncze słowa:
– …Miewa podobne napady… jeszcześ pan nie zauważył?
Wkrótce potem powstał również konrektar Paulmann i z nieco uroczystą, urzędowo poważną miną przysiadł się do studenta Anzelmusa; ujął go za rękę i rzekł:
– Jak się pan czuje, panie Anzelmie?
Student Anzelmus nieledwie że odchodził od przytomności, gdyż czuł, że w głębi duszy powstawało mu jakieś straszliwe rozdwojenie, które na próżno starał się opanować. Ujrzał teraz wyraźnie, że to, co uważał za lśnienia złotych wężyków, było jedynie odbiciem ogni sztucznych koło ogrodu Antoniego; ale jakieś nigdy nie doświadczone uczucie, sam nie wiedział, czy rozkosz, czy ból, zaciskało mu pierś konwulsyjnie, a kiedy przewoźnik tak zanurzał wiosło w wodę, że burzyła się i pieniła, jakby w złości, pluskała i szumiała, rozróżnił w tych bulgoczących szmerach jakby tajemne szeptanie:
– Anzelmie! Anzelmie! Czyż nie widzisz, że płyniemy ciągle przed tobą? Siostrzyczka patrzy znowu na ciebie. Uwierz, uwierz, uwierz w nas!
I zdało mu się, że widzi odblask trzech zielonych, żarzących się smug. Lecz kiedy potem, z sercem zamierającym z tęsknoty, patrzał na wodę, czy nie wyjrzą nań spośród fal te rozkoszne oczy, zrozumiał znów, że ów odblask ma swe źródło w oświetlonych oknach niedalekich domów. I siedział tak, milcząc i walcząc z sobą w głębi duszy; ale konrektor Paulmann zapytał jeszcze głośniej:
– Jak się pan czuje, panie Anzelmie? Student odpowiedział bardzo nieśmiało: