- W empik go
Złoty trójkąt - ebook
Złoty trójkąt - ebook
„Złoty trójkąt” to dwuczęściowa powieść autorstwa Maurice’a Leblanca opowiadająca o przygodach Arsène’a Lupin. Akcja powieści rozgrywa się w czasie I wojny światowej w Paryżu. Oficer armii francuskiej, weteran wojenny, kapitan Patrycjusz Belval leczy swoje rany w paryskim lazarecie. Poznaje tam Koralię – młodą i piękną pielęgniarkę, w której się od razu zakochuje. Jest ona żoną nieuczciwego bankiera Essaresa, który chce wywieść nielegalnie z Francji ogromny majątek w złocie. Koralia nienawidzi swego męża, który poślubił ją wbrew jej woli. Wkrótce policja znajduje na wpół spalone zwłoki bankiera. Ukrytych przez niego kilkuset worków ze złotem, pomimo dokładnego przeszukiwania jego posiadłości, nie udaje się jednak odnaleźć. Śledztwo policji i tajnych służb staje w martwym punkcie. W tym momencie do akcji wkracza Arsène Lupin...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-926-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza. Deszcz złotych iskier
Rozdział I. Mateczka Koralia
Rozdział II. Tajemnica ametystowego różańca
Rozdział III. Zardzewiały klucz
Rozdział IV. Sekret Essaresa
Rozdział V. Mąż i żona
Rozdział VI. Krzyk przez telefon
Rozdział VII. 23 minuty po dwunastej
Rozdział VIII. Dzieło Essaresa
Rozdział IX. Patrycjusz i Koralia
Rozdział X. Czerwona taśma
Rozdział XI. Nad przepaścią
Część druga. Zwycięstwo Arseniusza Lupina
Rozdział I. W obliczu śmierci
Rozdział II. Gwoździe do trumny
Rozdział III. Arseniusz Lupin działa
Rozdział IV. Piękna Helena
Rozdział V. Czwarty akt dramatu
Rozdział VI. Uwięzieni w grobie
Rozdział VII. Doktor Geradec
Rozdział VIII. Ostatnia ofiara Szymona
Rozdział IX. Niech się stanie światłośćRozdział I
Mateczka Koralia
Koło godziny szóstej po południu, kiedy miasto zaczynało się pogrążać w mroku wieczornym, dwóch żołnierzy dążyło szybkimi krokami ku czworokątnemu skwerowi na zbiegu ulicy Chaillota i ulicy Piotra Charrona.
Jeden z tych żołnierzy miał na sobie błękitną jak niebo bluzę, drugi, Senegalczyk, ubrany był w mundur żuawa... Pierwszy nie miał prawej nogi, drugiemu brakło lewej ręki. Zatrzymali się oni przy grupie marmurowych sylenów. Błękitny rzucił na ziemię płonącego papierosa. Senegalczyk podjął szybko niedopałek, pociągnął kilka razy i zgasiwszy, schował do kieszeni.
Wszystko to odbywało się bez słowa w zupełnym milczeniu.
W tym samym prawie czasie z mroków ulicy Galliera wyłoniły się dwie inne żołnierskie postacie w umundurowaniu tak posztukowanym różnymi cywilnymi dodatkami, że trudno było określić gatunek broni, do jakiej ci dwaj ludzie należeć mogli.
W każdym razie jeden z nich miał na głowie fez żuawa, a drugi kepi artylerzysty.
Pierwszy szedł na szczudłach, drugi o lasce.
Zatrzymali się przy kiosku, który wznosił się tuż przy chodniku.
Z innych przecznic wysunęły się pojedynczo jeszcze trzy postacie: strzelec bez nogi, kulejący saper i kawalerzysta o skrzywionym biodrze. Każdy z nich obrał sobie jedno drzewo skweru i wsparłszy się o nie, trwał bez ruchu.
Nie rozmawiali ze sobą wcale. Zdawało się, że żaden z tych siedmiu inwalidów nie zna swych towarzyszów i nawet nie dostrzega ich obecności.
Wybiła godzina szósta.
W tejże samej chwili z bramy jednego z domów wyszedł oficer w mundurze khaki. Bandaż owijał pod czapką jego głowę, zakrywając jego czoło. Był to mężczyzna wysoki i bardzo szczupły i tak samo jak tamci żołnierze inwalida. Albowiem prawa jego noga poniżej kolana wspierała się na drewnianym szczudle. Oficer skierował się przez ulicę Piotra Charrona ku Polom Elizejskim, gdzie zatrzymał się w pobliżu wielkiego gmachu, zamienionego, jak opiewał napis nad bramą, na szpital wojskowy.
Oficer zajął stanowisko umożliwiające mu kontrolę wychodzących stamtąd osób, z tym jednak, aby on sam nie był przez nie widziany...
Zegar na wieży wydzwonił trzy kwadranse na siódmą, potem siódmą godzinę.
Pięć osób wyszło z bramy szpitala, potem jeszcze dwie, wreszcie ukazała się pielęgniarka w luźnym błękitnym płaszczu z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie.
– Oto ona – szepnął oficer. Pielęgniarka skierowała swe kroki ku ulicy Piotra Charrona i szła prosto w stronę placu Chaillota. Szła szybko – krokiem lekkim i rytmicznym. Pod luźnym nazbyt szerokim płaszczem odgadywało się toczone kształty młodego ciała.
Oficer postępował za nią w pewnej odległości, rysując z niedbałą miną jakieś zygzaki swoją laską – tak jak to czynią spacerowicze, którym się nie spieszy.
W tej chwili nie widać było na całej tej przestrzeni nikogo prócz niej i niego.
Kiedy jednak pielęgniarka mijała avenue Marceau, automobil, który tam stał, jakby oczekując na kogoś, puścił motor w ruch i zwrócił się w tym samym kierunku, co młoda kobieta Było to taxi – auto, w którym oprócz szofera znajdowało się dwóch mężczyzn.
Automobil, który z początku jechał bardzo powoli, zwiększał szybkość w miarę tego, jak pielęgniarka zbliżała się do skweru. Młoda kobieta szła naprzód, nie oglądając się poza siebie, widocznie łoskot motoru nie zaniepokoił jej.
W chwili kiedy znalazła się tuż przy drzewach okalających plac, auto zatrzymało się nagle. Dwaj mężczyźni wyskoczyli – jeden przez jedne – drugi przez drugie drzwiczki.
Krzyk przerażenia, jaki wydarł się z piersi kobiety, zlał się w jedno z przeraźliwym dźwiękiem gwizdawki, którą przyłożył do ust oficer-inwalida.
Wówczas siedmiu żołnierzy ukrytych za drzewami wypadło znienacka. Rzucili się oni na napastników wprowadzających swą zdobycz do automobilu.
Walka była krótka, a właściwie nie było jej wcale. Szofer, widząc co się dzieje, puścił maszynę w ruch i zmykał z największą możliwą szybkością. Tamci zaś dwaj, zrozumiawszy, że zamiar ich udaremniono, puścili młodą kobietę a następnie rzucili się w mroki ulicy Brugnoles.
– Galop!... Ya-Bon – zakomenderował oficer, zwracając się do Senegalczyka – przyprowadź mi tu koniecznie jednego za kark!...
Sam zaś podtrzymywał kobietę drżącą całą i bliską omdlenia.
– Niech się pani nie lęka, mateczko Koralio!... To ja, kapitan Belval... Patrycjusz Belval...
Wówczas ona wyjąkała:
– Ach! to pan, kapitanie...
– Tak, zebraliśmy się tutaj, przyjaciele pani, dawni pacjenci ze szpitala, którymi się mateczka tak troskliwie opiekowała...
– Dziękuję... dziękuję...
I drżącym głosem zapytała:
– A tamci dwaj?...
– Uciekli. Ya-Bon ich ściga!
– Ale czego oni chcieli ode mnie? I jakim cudem znaleźliście się tutaj wszyscy, aby mi tak w porę przybyć na pomoc?
– Pomówimy o tym później, mateczko Koralio. Teraz jest pani zbyt wyczerpana i musi pani wypocząć trochę...
Delikatnie ująwszy ją pod ramię, poprowadził w stronę domu, z którego sam wyszedł przed godziną. Młoda kobieta nie stawiała żadnego oporu.
Cała gromadka weszła do mieszkania na parterze, gdzie zainstalowano się w wielkim salonie oświetlonym żyrandolem elektrycznym. Na kominku płonął jasno ogień.
– Niech pani spocznie, mateczko Koralio...
Kobieta opadła na fotel – bez słowa.
– Poular – wydał rozporządzenie kapitan – biegnij do jadalni po kieliszek... Ty, Ribrac, przynieś karafkę świeżej wody z kuchni... Chatalani, w kredensie stoi butelka rumu... Nie!... nie!... mateczka Koralia nie lubi rumu... zatem...
– Zatem... – uśmiechnęła się lekko – proszę tylko o szklankę czystej wody...
Policzki młodej kobiety odzyskiwały powoli zwykłą swoją barwę... Do pobladłych warg napływała krew.
Twarz młodej kobiety pełna wdzięku i słodyczy, miała szlachetny, czysty owal i rysy niezwykłej delikatności. Duże jasne oczy patrzyły na świat spojrzeniem dziecka... A jednak w tej twarzy łagodnej i delikatnej było coś, co wskazywało, że subtelna ta istota ma duży zasób energii i silną wolę.
– Cóż, lepiej pani? – zapytał kapitan, kiedy „mateczka” Koralia wychyliła szklankę zimnej wody.
– O wiele lepiej.
– No, to cudownie!... Aleśmy przeżyli gorącą chwilę!... Co za niezwykła historia!... Trzeba to będzie wszystko wyjaśnić – prawda? Oho!... Ya-Bon powraca!... Ciekawym, czy...
Kobieta zerwała się na równe nogi.
– Sądzi pan, kapitanie, że dogonił jednego z tych ludzi?
– Ależ pewny tego jestem... Powiedziałem przecież, żeby mi sprowadził jednego z tych hultajów za kark, a Ya-Bon zwykł wykonywać moje rozkazy...
Wszyscy zwrócili się w stronę westybulu. Senegalczyk szedł już po schodach w górę. Prawą swoją żylastą dłonią trzymał za kark jakiegoś mężczyznę, niosąc go tak, jakby to nie był żywy człowiek, ale pajac z drewna lub gutaperki.
Kapitan rzekł krótko:
– Puść go...
Ya-Bon rozsunął palce. Jeniec upadł bezwładnie jak kloc na kamienną posadzkę westybulu.
– Oto czego się lękałem – mruknął kapitan Belval – Ya-Bon ma tylko jedną rękę, ale jeżeli tą swoją jedyną ręką chwyci kogoś za gardło, to cudem chyba nie udusi... Niemcy mogliby coś o tym powiedzieć...
Oficer nachylił się nad zemdlonym, a potem zwracając się do pielęgniarki zapytał:
– Pani zna tego człowieka?
– Nie...
– Na pewno? Nie widziała pani nigdy tej twarzy?
Była to wielka tłusta twarz o niskim czole pod czarnymi, wypomadowanymi włosami... Nad grubymi zmysłowymi wargami – siwiejące wąsy. Granatowe ubranie było nowe, modne i dobrze skrojone.
– Nigdy... nigdy wżyciu...
Kapitan przetrząsnął kieszenie Nie znalazł w nich najmniejszego papieru.
– No, to poczekamy, aż przyjdzie do siebie i wtedy zaczniemy indagację.
– Ya-Bon, zwiąż mu ręce i nogi i pozostań tutaj przy nim na straży... A wy chłopcy, możecie już odejść... Czas, byście powrócili już do Domu Rekonwalescentów... Pożegnajcie mateczkę Koralię i zmykajcie.
– Dobranoc, mateczko!... – zawołali żołnierze chórem.
– Do widzenia... Dziękuję wam... dziękuję serdecznie...
Kiedy tamci odeszli, Patrycjusz Belval siadł na niskim taboretku – prawie u nóg młodej kobiety – i zaczął:
– A teraz porozmawiamy, mateczko Koralio. Więc przede wszystkim parę słów wyjaśnienia. Będę się streszczał.
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, po czym ciągnął dalej:
– Jak pani wie, mateczko Koralio, osiem dni temu wypuszczono mnie ze szpitala, pozwalając mieszkać prywatnie... Przez cały ten czas spaceruję sobie, jadam, o ile mogę, najczęściej i odwiedzam dawnych przyjaciół... Właśnie dzisiaj przed południem czekałem w kawiarni na jednego z moich dobrych znajomych... Paliłem sobie papierosy i rozmyślałem o różnych rzeczach, kiedy nagle o uszy moje obiły mi się słowa, które zwróciły moją uwagę... Trzeba pani przy tym wiedzieć, że sala ta jest przedzielona drewnianą ścianką na dwie połowy... Jedna połowa przeznaczona jest dla gości kawiarnianych – druga stanowi bar... Tamci dwaj widocznie sądzili, że są sami i mówili tak głośno, że mogłem pochwycić kilka zdań, które sobie nawet zanotowałem...
Belval wyjął z kieszeni notatnik:
– Te kilka zdań, które mnie z łatwo zrozumiałych powodów zainteresowały, poprzedziły słowa o jakimś deszczu złotych iskier. Czy to pani nie naprowadza na jaki domysł?
– Bynajmniej...
– Więc niech pani słucha dalej. Aha! zapomniałem dodać, że ci ludzie rozmawiali po angielsku. Zupełnie wprawdzie poprawnie, ale z akcentem zdradzającym, że ani jeden, ani drugi nie są Anglikami... Oto ich słowa – wiernie przetłumaczone:
– A więc – rzekł jeden z nich – wszystko gotowe... Pan i on będziecie dzisiaj wieczorem przed godziną siódmą na umówionym miejscu...
– Będziemy, pułkowniku. Nasz automobil gotów.
– Dobrze, proszę pamiętać, że ta mała wychodzi ze szpitala o siódmej...
– Proszę być bez obawy. Pomyłka jest wykluczona, ponieważ ona zawsze idzie tą samą drogą w ulicę Piotra Charrona...
– A plan cały wypracowany?
– Jak najbardziej szczegółowo. Stanie się to na rogu ulicy Chaillota... Gdyby nawet tam było kilku przechodniów, to nie zdążą pospieszyć na pomoc, ponieważ działać będziemy z błyskawiczną szybkością!...
– Czyś pan pewny swego szofera?
– Pewny jestem, że za taką zapłatę zrobi wszystko!... To wystarczy!...
– Doskonale!... Oczekuję pana – wie pan gdzie – w automobilu... Pan mi poda tę małą i od tej chwili jesteśmy panami sytuacji...
– A ty, pułkowniku, panem tej małej... Rzecz nie do pogardzenia, bo ona jest diabelnie ładna!...
– Diabelnie!... Znam ją od dawna z widzenia, ale nigdy nie miałem sposobności, aby się przedstawić!... Zamierzam też skorzystać z tej okazji i załatwić te sprawy po żołniersku!...
Pułkownik dorzucił:
– Będzie może trochę płaczu, trochę fochów i krzyku, ale to nie szkodzi!... Lubię nawet opór, wtedy... gdy jestem silniejszy!...
– Zaczął śmiać się brutalnie – kończył relację Patrycjusz – a towarzysz zawtórował mu. Ponieważ regulowali już rachunek – więc ja także wstałem. Tamci nie wyszli razem – jeden przez, drzwi frontowe skierował się na bulwar, a drugi wyszedł przez boczne drzwi i zniknął w przecznicy. Teraz rozumie pani wszystko?...
– Kapitan zamilkł. Młoda kobieta pochyliła głowę w zamyśleniu i dopiero po chwili rzekła:
– Dlaczego mnie pan nie uprzedził?
– Uprzedzić panią!... A gdyby jednak pomimo wszelkich pozorów nie chodziło o panią... Po cóż niepokoić zbytecznie?... Przy tym jeśliby ten plan spełzł od razu na niczym, to nieprzyjaciele pani zastawiliby nową pułapkę, a nie znając niebezpieczeństwa, jakże moglibyśmy mu zapobiec. Nie, najlepiej było podjąć walkę. Stworzyłem sobie mały oddział z dawnych pani pacjentów, którzy wszyscy gotowi byli wskoczyć za panią w ogień, no i udało się nam pokrzyżować plany tym łotrom. Oto jak się rzecz ma cała, mateczko Koralio. A teraz kiedy już pani wie wszystko, co pani o tym sądzi?
Koralia wyciągnęła rękę do młodego oficera.
– Ocalił mnie pan z niebezpieczeństwa, o którym nie wiedziałam zupełnie. Dziękuję panu za to.
– Nie przyjmuję podziękowań, bo było to dla mnie taką rozkoszą, że mogłem pani służyć. Ale chciałbym wiedzieć, co pani o tej całej sprawie sądzi.
– Właściwie nie wiem, co sądzić. Nie mogę panu udzielić żadnych informacji, które by na tę tajemniczą sprawę jakiekolwiek światło rzucić mogły.
– Pani nie zna swoich nieprzyjaciół?
– Osobiście nie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.