Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zły chłopak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2022
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zły chłopak - ebook

Kobieciarz, Dziwkarz, Łamacz Serc - to imiona znane Benowi Rhodesowi. Woli Money Mana lub Sex Goda, ale nie pozwala, by rządziły nim opinie innych ludzi. Śmierć najlepszego przyjaciela w młodym wieku dała mu cenną lekcję: nie zbliżać się zbytnio do nikogo… nigdy. Aż jedna inteligentna i uparta kobieta o przyciągających wzrok krzywiznach rzuca mu wyzwanie… I nie chce dać się oswoić. Samantha Calhoun po druzgocącym zerwaniu z facetem, o którym myślała, że będzie jej mężem, skupia się na swojej karierze, budowaniu biznesu i osiąganiu sukcesu. Przypadkowe spotkanie sprawia, że gubi się w ponętnych stalowoszarych oczach. Ostrzeżona przez niezbyt pochlebne plotki, desperacko próbuje grać w grę Bena, jednocześnie strzegąc swojego serca…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67217-83-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

W dźwięku zamy­ka­ją­cych się za nią drzwi brzmi osta­tecz­ność. Pewien rodzaj drę­czą­cego spo­koju, gdy już wia­domo, że to koniec. Nie powi­nie­nem ocze­ki­wać, że sprawy będą się toczyły cią­gle tym samym torem. Jak­żeby mogły? Nie­raz bywało, że ci, któ­rych dopu­ści­łem naj­bli­żej sie­bie, wypa­dli z mojego życia lub zawie­dli.

Słowo, które mnie prze­śla­duje, przy­jęło rolę sędziego, ławy przy­się­głych i kata dla naj­bliż­szych mi osób. Dla­czego w tym przy­padku mia­łoby być ina­czej? Przy­ci­skam rękę do czoła, by zła­go­dzić miaż­dżący ból głowy, który usil­nie daje o sobie znać. To tylko kwe­stia czasu, kiedy wszystko się roz­pad­nie jak sko­rupa mojego pustego serca.

Wpa­truję się w dziury w ścia­nach, jak­bym wciąż mógł zoba­czyć ją, tę, którą wpu­ści­łem do środka. Słońce wscho­dzi i zacho­dzi, uka­zu­jąc swoje wewnętrzne i zewnętrzne piękno, ośle­pia­jąc mnie czymś, czego nie śmiem nazwać, bo prze­raża mnie nadzieją, którą ze sobą przy­nosi – nadzieją, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem. Za każ­dym razem, gdy z nią byłem, wie­dzia­łem, że nadej­dzie świt. Teraz, gdy jej nie ma, ciem­ność zasło­niła drogę świa­tłu sło­necz­nemu usi­łu­ją­cemu prze­do­stać się przez okno.

Słodka jak brzo­skwi­nia… Rzadko zda­rzało jej się mówić o kimś coś złego – aż do teraz. Stoję jak wro­śnięty w pod­łogę. W moim pustym sercu roz­brzmiewa to, jak opi­sała mnie na poże­gna­nie, zaczy­na­jąc od suki, a koń­cząc na synu… Nie szo­kuje mnie samo słowo, nie pierw­szy raz je usły­sza­łem. Jestem zasko­czony tylko dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łem, żeby wymru­czała choć jedno prze­kleń­stwo. A gdy wresz­cie to zro­biła, było ono wymie­rzone we mnie…

Moje ręce zaci­skają się wokół szklanki i wypi­jam wypeł­nia­jący ją bursz­ty­nowy płyn, mając nadzieję na zapo­mnie­nie lub coś w tym stylu. Tak dobrze znam tę drogę. Tylko tym razem jest ina­czej. Ni­gdy nie zale­żało mi tak jak teraz. Ona zna­czy dla mnie wię­cej niż szyb­kie rżnię­cie. Czy nie mia­łem jej wła­śnie o tym powie­dzieć? Jak to moż­liwe, że tak szybko wszystko poszło nie tak?

Czuję, jak jej pogarda kpiąco prze­bija się przez moją klatkę pier­siową i wysysa z niej krew, dokład­nie tak, jak to sobie zamie­rzyła. Bicie mojego serca zwal­nia i roz­brzmiewa echem z dru­giej strony prze­pa­ści, która powstała mię­dzy nami, gdy bez­wied­nie wyrwała mi je z piersi i ode­szła, zabie­ra­jąc je ze sobą w siną dal.

A jed­nak drzwi mię­dzy nami wciąż ośmie­lają mnie, bym prze­kro­czył próg i wszystko napra­wił. Coś pozor­nie tak pro­stego, a jed­nak naj­trud­niej­szego ze wszyst­kich rze­czy, które przy­szło mi zro­bić. Jakby tego było mało, zza grobu spo­gląda na mnie z dez­apro­batą mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, a ja tęsk­nię za jego obec­no­ścią bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Był moim kom­pa­sem, prawą ręką i gło­sem roz­sądku w sytu­acjach takich jak ta.

Nie­uchron­nie samotny, patrzę, jak moje życie zapada się w nicość z powodu moich decy­zji. Mogę to napra­wić. Świerzbi mnie ręka, aby się­gnąć po list, który napi­sał w swo­ich ostat­nich dniach. W szu­fla­dzie obok łóżka przez cały czas leży papier z poprze­cie­ra­nymi sze­re­gami liter, który tak czę­sto roz­kła­da­łem i skła­da­łem. Ale nie mam dość siły, żeby po niego pójść. To nie ma zna­cze­nia. Ile razy prze­czy­ta­łem to cho­ler­stwo? Sto? Tysiąc? Jego przej­mu­jące myśli i rady wryły mi się w mózg rów­nie głę­boko jak widok jego umie­ra­ją­cej twa­rzy. Kiedy, kurwa, wyrzucę ten obraz z głowy? I kiedy prze­stanę go potrze­bo­wać, żeby mnie ścią­gnął znad kra­wę­dzi, do cho­lery? Jak, do cho­lery, mam napra­wić to, co jest mię­dzy nią a mną bez niego? _Dla­czego, do cho­lery, musia­łeś umrzeć? Przy­ja­ciele nie powinni umie­rać, póki trwa przy­jaźń. Prze­cież wiesz, że jestem w tym kom­plet­nie do dupy!_

Słowa odbi­jają się echem od ścian, gdy na­dal zapusz­czam korze­nie w pod­łogę jak nie­chciany chwast.

Prak­tycz­nie sły­szę, jak krzy­czy: „Rusz i zatrzy­maj ją, idioto”!

Ale nie mogę. Umar­łem milion razy, odkąd on opu­ścił zie­mię.

– Gdy­byś wciąż tu był, nie tkwił­bym po uszy w tym gów­nie – wydu­szam z sie­bie, jakby wspo­mnie­nie o nim stało się cia­łem.

Czego bym nie dał, żeby był tu teraz. Dał­bym wszystko. Bo gdyby był, wie­dział­bym, że wszystko jest moż­liwe. Zwłasz­cza wszystko, co chcia­łem, aby było mię­dzy nią a mną. Jego śmierć jest tylko przy­po­mnie­niem, że marze­nia się nie speł­niają.

_Nie bądź głupi. Wciąż możesz to napra­wić_.

Cho­ciaż trzy­mam się jego pamięci jak powie­trza, któ­rym muszę oddy­chać, posta­na­wiam zigno­ro­wać jego nie­wy­po­wie­dzianą radę. Zamiast tego upar­cie pozo­staję na swoim miej­scu, ponie­waż nic już nie może zmie­nić tego, co się stało. To prawda, która będzie mnie prze­śla­do­wać do ostat­niego tchnie­nia. I wiem o tym nie tylko ja, ale też ona. Mię­dzy nami powstał mur, na który nie jestem w sta­nie się wspiąć… nawet gdy­byś dał mi cho­lerną dra­binę.

Ni­gdy nie skła­nia­łem się ku pono­sze­niu zby­tecz­nego ryzyka w spra­wach ser­co­wych. Mogę spra­wić, aby na moim wyciągu z konta ban­ko­wego wid­niała cyfra z wie­loma zerami. Ale nie umiem być męż­czy­zną, z któ­rym kobieta zostaje. Czy przed tym rów­nież jej nie ostrze­ga­łem?

Nie potra­fiąc spoj­rzeć poza wła­sną gów­nianą egzy­sten­cję, tęsk­nię za jej powro­tem. Chcę wie­rzyć, że to wszystko było jakąś pomyłką i mogę o tym zapo­mnieć, mimo że wiem, jak jest. W miarę jak upły­wają sekundy, dociera do mnie, że to już naprawdę koniec. Tak szybko jak zatrza­skują się drzwi jej samo­chodu i roz­brzmiewa war­cze­nie sil­nika, zamyka się też moje okno moż­li­wo­ści.

Jest tak bli­sko, ale jed­no­cze­śnie daleko. Im dłu­żej pozwa­lam, by mię­dzy nami pię­trzyły się minuty, wzra­sta we mnie pew­ność, że roz­łąka nie popchnie nas sobie znów w ramiona. Ale może to i lepiej. Miłość czy cokol­wiek, co się pod nią kryje, nie wystar­cza, by zakryć brudną, popie­przoną prawdę. Gdy tylko sytu­acja prze­ro­sła moje ocze­ki­wa­nia, fakty wszystko zepsuły.

Z jękiem ciskam w stronę drzwi krysz­ta­łową szklankę wartą małą for­tunę. Sam nie jestem w sta­nie podejść do drzwi. Świa­tło pięk­nie gra na okru­chach, które spa­dają kaskadą w dół, eks­plo­du­jąc niczym fajer­werki. To jest jak pokaz mojej roz­pa­czy, która naj­pierw uci­ska, a następ­nie masa­kruje moją klatkę pier­siową, ponie­waż naj­lep­sze, co mi się przy­tra­fiło, ode­szło…, pozo­sta­wia­jąc mnie z jedy­nym pew­nym prze­ko­na­niem, że moim prze­zna­cze­niem jest być z nią.

– Kocham cię – szep­czę po raz pierw­szy zamiast słów poże­gna­nia. Mogę się tylko modlić, żeby­śmy oboje prze­żyli to, co ma nadejść.JEDEN BEN

Jeden

BEN

Mętne, szare niebo jest dosko­na­łym odbi­ciem mojego życia w chwili, gdy patrzę, jak trumna z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem opusz­cza się na zawsze do ziemi. Drew odszedł w wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat. I to jest tak cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe. Przy­glą­dam się, tęsk­niąc za sta­nem odrę­twie­nia, który nie nad­cho­dzi. Czuję o wiele za dużo, gdy organ wiel­ko­ści pię­ści w mojej piersi na­dal bije, jakby drwiąc z tego, że serce Drew już prze­stało. To nie jest w porządku i to mnie powoli zabija.

Piękna kobieta, która przy­lgnęła do mnie, jak­bym mógł ją utrzy­mać w tu i teraz, nie należy do mnie. Cate należy do Drew w spo­sób, jaki poeci opi­sują w sone­tach. Należą do sie­bie nawza­jem tak, jak przed­sta­wia każdy bab­ski film, jaki kie­dy­kol­wiek powstał.

Dla niego robię wszystko, co w mojej mocy, aby utrzy­mać wdowę na nogach. _Wdowa_. _Cho­lera_.

Ona potrze­buje opar­cia, a nie pizdy, która poza rodziną stra­ciła wszystko, co się liczy. Więc maskuję pustkę, która okrywa mnie jak koc, parą bez­u­ży­tecz­nych oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. Ukry­wają moje zaczer­wie­nione oczy, gdy wspo­mnie­nia ostat­nich kilku dobrych dni spę­dzo­nych w jego domu wypa­lają wnę­trza moich powiek.

Cate radzi sobie nie­wiele lepiej, bo grube łzy spły­wają jej po policz­kach, przy­po­mi­na­jąc mi, że życie ni­gdy nie będzie takie samo. Kto będzie zno­sił moje gów­niane pro­blemy lub zwy­zywa mnie, gdy będę tego potrze­bo­wał?

Wil­goć spływa mi po twa­rzy i jestem wdzięczny za deszcz, który eks­plo­duje z chmur w ide­al­nym, kurwa, momen­cie. Otwie­ram para­sol i trzy­mam go nad nami oboj­giem. Kiedy padają ostat­nie słowa, posu­wamy się do przodu jak zom­bie i wrzu­camy świeżo ścięte róże w dziurę wiel­ko­ści mojego popa­pra­nego serca. Nie wiem, dla­czego czuję się tak zje­bany po jego odej­ściu. Prze­cież nie byli­śmy sekret­nymi kochan­kami czy coś w tym rodzaju. Ale on był moją drugą połówką w spo­sób, w jaki może być tylko naj­lep­szy przy­ja­ciel. Miał wszystko, czego ja nie mia­łem. Dobrą rodzinę, karierę, którą się cie­szył, i kobietę, którą kochał bar­dziej niż swój ostatni oddech. Więc dla­czego to on musiał umrzeć?

Zgło­sił­bym się na ochot­nika na jego miej­sce, gdyby dano mi szansę. Co musia­łem zosta­wić za sobą? Karierę, którą uwiel­biam nie­na­wi­dzić? Kobietę? Te myśli przy­pra­wiają mnie o śmiech. Moja kariera jest obec­nie w rękach mojego ojca. A kobiety ni­gdy nie zna­czyły dla mnie nic wię­cej niż tym­cza­sowe miej­sce, w któ­rym mogę zako­pać się głę­boko aż po same jaja.

– Ben, nie mogę.

Drżące słowa Cate są echem moich wła­snych myśli. Życie jest zde­cy­do­wa­nie zbyt krót­kie i tak bar­dzo nie­spra­wie­dliwe. Moja odpo­wiedź jest pusta, ale i tak wypy­cham ją z gar­dła.

– Dasz radę, dla Drew.

Moje wspo­mnie­nie z tego okrop­nego dnia bled­nie pod wpły­wem dźwięku lodu stu­ka­ją­cego w szklance, która wiruje w mojej dłoni. Mówią, że to kobieta zawsze mie­sza męż­czyź­nie w gło­wie. Nie w każ­dej sytu­acji jest to prawda. W moim przy­padku do utrzy­mu­ją­cego się wciąż stanu spier­do­le­nia w mojej gło­wie przy­czy­niło się patrze­nie, jak Drew umiera na raka – niczym skra­dziony z tego świata na długo przed swoim cza­sem. I tylko na tym, wydaje mi się, mogę się sku­pić. Nie na babce, którą wła­śnie skoń­czy­łem pie­przyć kilka minut temu.

Pod­eks­cy­to­wana prze­cha­dza się przede mną, jak gdyby szła po roz­ża­rzo­nych węglach, gada­jąc bez prze­rwy, a jej głos brzmi, jakby ktoś szo­ro­wał paznok­ciami po tablicy. Igno­ruję ją. Jest typem kobiety, która wywar­łaby wra­że­nie na każ­dym męż­czyź­nie. Ale jakie­kol­wiek zain­te­re­so­wa­nie nią już dawno we mnie wyga­sło. Fakt, że nie spu­ści­łem się pod­czas naszej ostat­niej rundy seksu, jest kolej­nym dowo­dem na to, że czas ruszyć dalej. Moim błę­dem jest dba­nie o to, by ją zado­wo­lić, przez co nie jest świa­doma, że nie pałam już entu­zja­zmem. Ale jestem zmę­czony zacho­wy­wa­niem pozo­rów. Nad­szedł czas, żebym zacho­wał się jak facet i wymy­ślił spo­sób, jak naj­le­piej powie­dzieć jej, żeby zgu­biła mój numer, tak by nie skoń­czyło się to wykrzy­ki­wa­niem przez nią prze­kleństw pod moim adre­sem. Nie żebym na to nie zasłu­gi­wał. Po pro­stu nie mam dziś siły, żeby to znieść.

– Ben, sły­sza­łeś mnie? – pyta Karen.

– Tak – odchrzą­kuję, uwal­nia­jąc słowo.

– W każ­dym razie, zasta­na­wia­łam się, czy mógł­byś wziąć jutro wolne, żeby­śmy pod­je­chali wie­czo­rem do szpi­tala.

Tym razem nie muszę domy­ślać się, o co pytała, bo wresz­cie udaje mi się sku­pić na niej uwagę. Zakłada biały koron­kowy sta­nik, który zdją­łem z niej godzinę wcze­śniej. Opusz­czam wzrok niżej i przy­znaję, że ma świetny tyłek. Jest nawet jesz­cze tro­chę czer­wony od moich klap­sów. Ale nie jest to niczym wię­cej, jak ładną, mydlącą oczy otoczką.

Kiedy zaczyna mi się przy­glą­dać, w końcu odpo­wia­dam jej pyta­niem na pyta­nie.

– Dla­czego?

– Dla­czego co? – przy­staje i patrzy na mnie z groź­nym bły­skiem w oku.

Zaczyna się. Jej głos już się pod­nosi.

– Dla­czego miał­bym wziąć dzień wolny?

Ledwo znam tę kobietę. Prawda jest taka, że ledwo znam Karen.

– Dla­czego? – jej twarz przy­obleka się w gniewny odcień różu. – Wyda­wało mi się, że po tym całym wspól­nym cza­sie chciał­byś poznać moją rodzinę.

To, co zamie­rzam powie­dzieć, jest nie­wła­ściwe, ale i tak to mówię:

– Niby dla­czego?

Kła­dzie ręce na talii i pochyla się w moją stronę niczym nauczy­ciel, który zamie­rza zdy­scy­pli­no­wać ucznia. Chce wymóc na mnie reak­cję, ale ja nie jestem w sta­nie zetrzeć z twa­rzy znu­dzo­nego spoj­rze­nia. Mam nadzieję, że zro­zu­mie, o co mi cho­dzi, i nie będę musiał tego prze­li­te­ro­wać.

– Dla­czego? – prze­rywa i bie­rze głę­boki wdech, jakby to miało ją uspo­koić.

Ale ja wiem lepiej. Trzy. Dwa. Jeden. Bingo. Widzę zmianę, kiedy w końcu do niej dociera. Jej twarz uspo­kaja się, a dłoń sięga w stronę mojej dłoni, by ją pogła­skać. Jeśli pró­buje zła­go­dzić tym gestem mój ziry­to­wany wyraz twa­rzy, to jest już za późno.

– Rak cię prze­raża, rozu­miem to. Ale to już… – wyco­fuje się i przy­kłada palce do swo­jego policzka – ile, ponad rok? Zgoda, to smutne, że twój naj­lep­szy przy­ja­ciel umarł. To jest tra­giczne. Ale życie toczy się dalej, Ben.

Po chwili dodaje:

– Cza­sami zasta­na­wiam się, czy wy dwaj nie byli­ście kimś wię­cej niż tylko przy­ja­ciółmi.

Musiała to powie­dzieć, co tylko dowo­dzi, jak mało mnie zna lub jak ja sam mało ją inte­re­suję poza wiel­ko­ścią mojego konta ban­ko­wego. Sta­ram się opa­no­wać gniew, ale nie udaje mi się to. Roz­trza­skuję szklankę na sto­liku. Odska­kuje, a jej twarz pokrywa się bla­do­ścią.

– Był dla mnie jak brat. I miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, na litość boską. Powi­nien sta­rać się z Cate o dziecko, a nie leżeć pie­przone dwa metry pod zie­mią.

Unosi rękę, jakby pró­bo­wała uspo­koić smoka, któ­rym może fak­tycz­nie jestem.

– Ja tylko mówię. Jeste­śmy razem już od pię­ciu mie­sięcy.

– Nie, Karen, tu wła­śnie się mylisz – prze­ry­wam jej – pie­przymy się od pię­ciu mie­sięcy.

Pro­stuje plecy, a oczy jej się zwę­żają. Przyj­muje z powro­tem postawę bel­fra, a kolejne słowa cedzi powoli i z roz­my­słem, jakby dawała mi lek­cję.

– Ty pie­przony dupku. Jesteś giga­fra­je­rem, który umrze w samot­no­ści, jeśli nie wycią­gnie głowy z dupy.

Dupek i fra­jer to tylko nie­które z okre­śleń, któ­rymi byłem nazy­wany przez ostat­nie lata i które spły­wają po mnie jak woda po kaczce. Jest wiele argu­men­tów, które mógł­bym przed­sta­wić w odpo­wie­dzi, zaczy­na­jąc od tego, że wła­śnie skoń­czy­łem pie­przyć ją w dupę. Jed­nak sie­dzę cicho, bo wygląda na to, że zamie­rza wyjść. _Punkt_. Pod­ciąga spód­nicę i wciąga koszulkę przez głowę tak szybko, że jej naelek­try­zo­wane włosy prak­tycz­nie stają dęba. Uśmie­cham się, bo wygląda to nawet zabaw­nie.

– Nie masz się z czego śmiać. I nie zawra­caj sobie głowy dzwo­nie­niem do mnie, gdy zdasz sobie sprawę, jaki błąd popeł­ni­łeś.

Wzru­szam ramio­nami. Pod­cho­dząc do drzwi, rzuca jesz­cze kilka prze­kleństw.

Huk, kiedy je zatrza­skuje, jest tylko puentą, któ­rej potrze­buję, by uznać osta­tecz­nie, że nasz zwią­zek został zakoń­czony. Pod­no­szę drinka i biorę kolejny głę­boki łyk. Karen była świetną dupą, ale to wszystko. Ni­gdy nie poczu­łem, że chciał­bym cze­goś wię­cej.

Ma rację co do jed­nej rze­czy. Rak mnie prze­raża. Nie czuję się na siłach przejść przez to po raz kolejny. Jestem wdzięczny, że w mojej rodzi­nie nie ma nowo­two­rów, bo wystar­czy mi jeden miaż­dżący cios. Śmierć Drew roz­darła mnie na kawałki i wciąż pró­buję się poskła­dać. A nie ma go już ponad rok.

Pod­no­szę tele­fon i wystu­kuję numer.

Wystar­czy jeden sygnał i odbiera moja młod­sza i jedyna sio­stra, Jenna.

– Co tam, Benny? Myśla­łam, że o tej porze będziesz już jechał do Karo­liny Pół­noc­nej.

Bez­gło­śnie wzdy­cham, bo tam wła­śnie jedzie Karen. Sama.

– Skąd ten pomysł? – pytam non­sza­lancko.

Karen jest jej przy­ja­ciółką. A ja muszę ogra­ni­czyć szkody, zanim zadzwoni do niej Karen.

– Mój tele­fon dzwoni. Pocze­kaj.

– Cze­kaj, Jenna, nie odbie­raj. Naj­pierw muszę z tobą poroz­ma­wiać.

Nastę­puje pauza i ta bystrza­cha w jed­nej chwili dodaje dwa do dwóch.

– Co zro­bi­łeś?

Decy­duję chwy­cić byka za rogi i wyrzu­cam to z sie­bie z pełną świa­do­mo­ścią, jak ją to wku­rzy.

– Nie mogę z nią być.

Cisza. Odli­czam czas w odstę­pach co pięć. Gdy docho­dzę do pięt­na­stu, w końcu się odzywa.

– Dla­czego?

Wnio­sku­jąc po spo­so­bie, w jaki wypo­wiada to słowo, można by pomy­śleć, że to Jenna jest star­sza ode mnie.

– Nie działa na mnie w ten spo­sób.

– Ben… – urywa, a jej głos łagod­nieje, mimo że oczy­wi­ste jest, że czuje się zawie­dziona. Kocham moją sio­strę, ale nie na tyle, żeby uma­wiać się z kobietą, którą nie jestem zain­te­re­so­wany. – To nie cho­dzi o Drew, prawda? Prze­stra­szy­łeś się, bo ciotka Karen ma raka?

Nie­na­wi­dzę tego, jak dobrze mnie zna.

– Nie prze­stra­szy­łem się – biorę kolejny łyk laga­vu­lina – po pro­stu na nią nie lecę. Nie ma powodu, żebym pozna­wał jej rodzinę, skoro ni­gdy nie wsunę obrączki na jej palec.

Jenna pew­nie już skrzy­żo­wała ręce i naj­praw­do­po­dob­niej stuka stopą ze znie­cier­pli­wie­niem. Nie jestem tchó­rzem, ale cie­szę się, że roz­ma­wiamy przez tele­fon.

– Nie wie­rzę ci.

– Nie musisz – tracę pano­wa­nie nad sobą.

Przez kilka sekund nic nie mówi.

– Mama się wku­rzy. Lubi ją. Już sobie wyobraża, że wy dwoje robi­cie razem małe Beniątka.

Z moich ust wydo­bywa się jęk. Mama ostat­nio poluje na dzieci.

– Ty zro­bisz małe Jen­niątka, bo Karen nie jest tą jedyną. Nie jestem w niej zako­chany. I daleko do tego.

– Ben, kocham cię – wzdy­cha Jenna. – Do dia­bła, kocham też Cate. I kocha­łam Drew. Ale jeśli oboje się z tego nie otrzą­śnie­cie, to rów­nie dobrze mogli­ście umrzeć razem z nim.

Gdyby powie­dział to kto­kol­wiek inny, odło­żył­bym słu­chawkę lub rzu­cił kilka prze­kleństw, bo to, co powie­działa, jest dla mnie jak poli­czek.

– Wiem – z tru­dem udaje mi się wydu­sić z sie­bie to słowo.

– Może powi­nie­neś z kimś poroz­ma­wiać, z tera­peutą.

_Tera­peuta_. Pra­wie czuję, jak Drew stoi tam i zga­dza się z moją sio­strą. Gdyby tu był, użyłby naj­wła­ściw­szych słów. Ale wła­śnie o to cho­dzi. Nie ma go. A powi­nien być. Zamy­kam oczy, czu­jąc jego odej­ście, jakby to się stało wczo­raj.

– Nie wiem. Może.

Wzdy­cha z ulgą, jakby wygrała.

– Tak czy ina­czej, tak będzie lepiej – dodaję. – Nie jestem dla nikogo dobry. Ni­gdy nie będę jak Drew.

– Ben…

– Prze­stań, Jenna. Nie uma­wiaj mnie z żad­nymi innymi swo­imi przy­ja­ciół­kami, chyba że chcą się tylko pie­przyć – mam tu na myśli wię­cej niż jedno zna­cze­nie tego słowa. – To wszystko, co mam do zaofe­ro­wa­nia.

– Ben…

– Mówię poważ­nie.

Moja sio­stra, kró­lowa słów, mil­czy.

– W porządku – mówi, a ja wiem, że to rozu­mie – nie będę ci już napra­wiać życia.

– Dobrze, zacznijmy od tego, że ni­gdy cię o to nie pro­si­łem.

Kiedy koń­czymy roz­mowę, ogar­nia mnie już nie­po­kój. Wstaję z krze­sła i pod­cho­dzę do sto­ją­cej na bla­cie butelki laga­vu­lina. Nale­wa­jąc podwój­nego, uświa­da­miam sobie, że nie mogę zadzwo­nić do Drew i popro­sić go, żeby wpadł, żeby to wszystko prze­tra­wić. Prze­ły­kam płyn, myśląc o swoim gów­nia­nym życiu.

Moje myśli wędrują do pięk­nej Cate. Jest tak samo samotna jak ja. Może… ta myśl umiera w moim umy­śle nagłą śmier­cią, ponie­waż Cate jest dla mnie jak młod­sza sio­stra, co wywo­łuje u mnie dreszcz, nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że wąt­pię, aby Drew miał to na myśli, kiedy pro­sił mnie o opiekę nad nią.

Wyma­zaw­szy z umy­słu ten dzi­waczny pomysł, kie­ruję się pod prysz­nic, żeby zmyć z sie­bie zapach Karen. Prze­cho­dząc przez sypial­nię, szybko decy­duję się zdjąć z łóżka pościel, aby pozbyć się wszyst­kich śla­dów jej obec­no­ści. Pew­nie nie­źle zaszo­kuje to moją sprzą­taczkę.

Po wyj­ściu dzwo­nię do Marka, gościa z pracy, żeby spraw­dzić, czy nie ma ochoty się roze­rwać. Może poker albo wyj­ście do baru pomoże mi zapo­mnieć o wszyst­kim, łącz­nie z pie­przo­nym sło­wem na „R” – rakiem.

Kiedy nie odbiera, zakła­dam, że jego była wró­ciła i daje mu popa­lić. Włą­czam tele­wi­zor i koń­czę na oglą­da­niu po raz milio­nowy _Mrocz­nego Ryce­rza_. Tyle że Drew jest przez cały czas z tyłu mojej głowy, opie­prza­jąc mnie za moje wybory. Nie zaapro­bo­wałby tego, jak roz­wią­za­łem sprawę z Karen.

– W takim razie powi­nie­neś tu być, żeby sko­pać mi tyłek – mówię do pustego pokoju.

Następ­nego dnia wyczoł­guję się z łóżka na tyle wcze­śnie, żeby zdą­żyć do pracy. Udaje mi się tam dotrzeć, zanim słońce poja­wia się na nie­bie. W biu­rze panuje tłok. Nie zja­wiam się by­naj­mniej pierw­szy. Na szczę­ście nie jestem też ostatni. Nie zdo­ła­łem jed­nak wyprze­dzić star­szego pana będą­cego moim ojcem, co od jakie­goś czasu było dla mnie wyzwa­niem.

Jeff, mój współ­pra­cow­nik, zauważa mnie, wycho­dząc z kuchni. Obej­muje mnie ramie­niem.

– Oto i nasz Kasiarz – ogła­sza, spra­wia­jąc, że ludzie pod­no­szą wzrok znad swo­ich sta­no­wisk, jak­bym był jakąś gwiazdą rocka. Pochyla się do mnie kon­spi­ra­cyj­nie, gdy mijamy morze sze­ścien­nych biur świeżo rekru­to­wa­nych pra­cow­ni­ków, i nieco ciszej mówi:

– Ben, czło­wieku, jest pią­tek. Nie rób pla­nów na wie­czór. Zabie­ramy Marka, żeby się zaba­wił. Jego żona…

– Wkrótce była żona – odpie­ram. Nie wiem, dla­czego się przej­muję. Mark chyba nie chce pozwo­lić jej odejść.

– Nie­ważne, ona trzyma go za jaja. Po pracy idziemy do Savanna’s. Ty też idziesz.

Savanna’s to eks­klu­zywny klub w mod­nej czę­ści mia­sta. Zatrzy­mu­jemy się przy moim małym biu­rze, tym, które sta­ru­szek nie­chęt­nie mi przy­dzie­lił, kiedy zde­cy­do­wa­łem się wró­cić i pra­co­wać dla niego po powro­cie z Nowego Jorku. Na­dal jest wku­rzony, że po stu­diach wyje­cha­łem tam pra­co­wać dla wiel­kiej kor­po­ra­cji, a nie dla niego. Zmu­sza mnie więc, bym zapra­co­wał na swoje miej­sce w jego fir­mie, a nie tylko uży­wał swo­jego nazwi­ska, by zgar­nąć narożny gabi­net. Nie prze­szka­dza mi to. Uwiel­biam wyzwa­nia. A udo­wod­nie­nie ojcu, że nie ma powodu cie­szyć się z tego, że Nowy Jork oka­zał się być nie dla mnie, jest tego warte.

Jeff odsuwa się.

– Twój tata jest w nastroju. Uwa­żaj.

Kiwam głową.

– W każ­dym razie po pracy bie­rzemy tak­sówkę do klubu, więc nie wymy­kaj się – wska­zuje na mnie pal­cem, rusza­jąc do swo­jego biura parę drzwi dalej, w stre­fie dla młod­szych pra­cow­ni­ków. – Liczymy na cie­bie.

Tylko nie­cały metr dzieli mnie od biurka, gdy sły­szę swoje imię wypo­wia­dane przez zna­jomy głos.

– Ben­ja­mi­nie, spóź­ni­łeś się?

Iro­nicz­nie, wiem, że lepiej nie odpo­wia­dać.

– Jeśli uwa­żasz, że jesteś w sta­nie to zro­bić, chciał­bym otrzy­mać twoją ana­lizę ryzyka doty­czącą IPO, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy wczo­raj.

– Ja…

– Dzie­sięć minut, duża sala kon­fe­ren­cyjna – prze­rywa mi i wycho­dzi.

Pozo­sta­wia mnie z uczu­ciem skar­co­nego dziecka. Dobrze, że wczo­raj pra­co­wa­łem do póź­nego wie­czora, spo­dzie­wa­jąc się, że postawi mnie przed fak­tem doko­na­nym. Bez wąt­pie­nia zwo­łał wszyst­kich ana­li­ty­ków, by wysłu­chali raportu, o któ­rego przy­go­to­wa­nie nie zosta­łem popro­szony. Ale prze­wi­dzia­łem to.

Spo­tka­nie trwa długo, przez co zostaję w tyle z innymi bie­żą­cymi spra­wami, ale udaje mi się. Każde pyta­nie, na które odpo­wia­dam, było dobrze prze­my­ślane, dla­tego mój ojczu­lek nie miał innego wyboru, jak tylko cie­szyć się, że wyko­na­łem pracę.

Jestem zajęty nad­ra­bia­niem zale­gło­ści, dzięki czemu odry­wam się na chwilę od emo­cjo­nal­nej karu­zeli w mojej gło­wie…, to dla­tego wyra­biam co naj­mniej sześć­dzie­siąt godzin tygo­dniowo.

Kiedy Jeff wyciąga mnie z biura wcze­śniej niż zwy­kle, jestem wdzięczny za to, że ist­nieje jedna rzecz. A mia­no­wi­cie alko­hol. Płacę za kilka kole­jek, pod­czas gdy chło­paki poma­gają Mar­kowi poczuć przy­jemny szum w gło­wie. Sam jestem nie­mal w poło­wie drogi do tego stanu, cho­ciaż moja tole­ran­cja na ten towar wzro­sła i trzeba wię­cej, aby uzy­skać pożą­dany efekt.

Wypi­jam kie­li­szek i patrzę, jak Jeff przy­ciąga do Marka sek­sowną blon­dynkę. Nie­opo­dal stoi kobieta o ciem­nych wło­sach i wyra­zi­stych nie­bie­skich oczach i mruga do mnie. Ma wspa­niałą egzo­tyczną mie­szankę cech, która spra­wia, że wygląda osza­ła­mia­jąco. Kupuję jej drinka lub dwa, zanim pozwolę jej popro­wa­dzić mnie w kie­runku pry­wat­nych toa­let na zaple­czu.

Nie traci czasu i pociąga suwak mojego roz­porka w dół, pada­jąc przede mną na kolana. Biorę garść jej jedwa­bi­stych ciem­nych wło­sów i owi­jam je wokół dłoni. Naciąga pre­zer­wa­tywę na mojego pół­twar­dego kutasa i zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy jest pro­fe­sjo­na­listką. Nie mówię nic i pozwa­lam jej posta­wić maszt do połowy. Tyle że mnie to nie kręci. To atrak­cyjna kobieta, ale nie mogę się do tego prze­ko­nać. Mia­łem już wiele takich nocy i to zaczyna być nudne.

Odcią­gam jej usta i cho­wam go z powro­tem w spodniach.

– Prze­pra­szam, kocha­nie. Nic z tego nie wyj­dzie – zanim zdąży się wku­rzyć i wypluć pod moim adre­sem parę prze­kleństw, które zwrócą uwagę wszyst­kich dookoła, dodaję: – Chyba jestem zbyt pijany, żeby to się udało – nie jest to do końca prawda, ale nie ma powodu, by psuć atmos­ferę.

– Może następ­nym razem – mówi, pusz­cza­jąc mi oczko.

Kiwam głową. Podaje mi swój numer tele­fonu, a ja zadaję sobie trud zapi­sa­nia go w swoim tele­fo­nie, bar­dziej dla zacho­wa­nia pozo­rów, że cho­dzi o mnie, a nie o nią, co w więk­szo­ści jest prawdą. Wycho­dzimy z toa­lety i dołą­czam do moich przy­ja­ciół. Nie mówię nic, kiedy się na mnie gapią; nie muszę nic tym chło­pa­kom udo­wad­niać. Noc, która miała być zaje­bi­sta, oka­zuje się nie­wy­pa­łem. W końcu, kiedy wresz­cie docie­ram do tego słod­kiego punktu na skali upo­je­nia, a nie chcę zawie­sić się swoim samo­cho­dem na jakimś drze­wie, wzy­wam tak­sówkę i wra­cam do domu.

Jakimś cudem udaje mi się dotrzeć do łóżka, czyli tam, gdzie budzę się rano na­dal w ubra­niu. Po wypi­ciu butelki wody i fili­żanki kawy ponow­nie łapię tak­sówkę i jadę po swój samo­chód. Bur­czy mi w brzu­chu, więc zaglą­dam do pierw­szego sklepu, który widzę. Zazwy­czaj do niego nie cho­dzę, ale przy­naj­mniej jest tuż obok. Muszę kupić kilka rze­czy, takich jak chleb, mleko, jajka, bekon i płatki śnia­da­niowe, na leniwe śnia­da­nie ska­co­wa­nych mistrzów, czyli misz­masz wszyst­kiego i niczego.

Wcho­dzę do nie­zna­nego mi sklepu i roz­glą­dam się dookoła, aby okre­ślić, w któ­rym kie­runku powi­nie­nem się udać, aby zna­leźć tę nie­wielką liczbę pro­duk­tów z listy.

Wtedy ją dostrze­gam. Mój kutas sztyw­nieje i wska­zuje w jej kie­runku jak różdżka radie­ste­zyjna. Nie jestem pewien, co z tym zro­bić. To się jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło, zwłasz­cza że widzę ją głów­nie od tyłu. Mam widok na jej cycek z boku, a jego zarys robi pod tym kątem impo­nu­jące wra­że­nie. Robię krok do przodu, ponie­waż jej dolną połowę zakrywa skle­powy sto­jak.

I wtedy to widzę. Całe kilo­me­try dłu­gich, gład­kich, opa­lo­nych nóg. Wygląda, jakby wybie­rała się na plażę, ponie­waż ma na sobie luźny biały tank top z jasno­nie­bie­skim sta­ni­kiem, może od bikini, który wystaje z boku przez wycię­cie w topie. Opa­le­ni­zna pokrywa górę jej ciała i wypływa spod pary postrzę­pio­nych na brze­gach szor­tów, które wcale nie muszą być obci­słe, aby spra­wić, że mój puls zacznie gnać w sza­leń­czym tem­pie.

Krew odpły­nęła mi z mózgu i ledwo mogę myśleć. Nawet nie widzia­łem jej twa­rzy, a kuta­sem, jak dłu­tem, mógł­bym wyku­wać kamienny posąg. Jej ręka ląduje na okrą­głym melo­nie, a ona odwraca się wystar­cza­jąco, by poka­zać mi swój pro­fil. Cho­lera, wszystko jest w pakie­cie. Jej twarz jest rów­nie ładna jak cała reszta. Pasma zło­tych wło­sów zmie­sza­nych z mio­do­wym brą­zem są ścią­gnięte w jakiś nie­chlujny węzeł tuż nad szyją. Czuję się do niej fizycz­nie przy­wią­zany niczym pies na smy­czy. Bez­wied­nie zaczy­nam iść w jej kie­runku.

Kiedy wresz­cie widzę ją w cało­ści, oka­zuje się nie być tak egzo­tycz­nie osza­ła­mia­jąca jak kobieta w klu­bie zeszłej nocy, a jed­nak pociąga mnie o wiele bar­dziej. Jej ręka na­dal znaj­duje się na melo­nach i ści­ska je, a przy­naj­mniej tak się wydaje.

– Prze­pra­szam – mówię.

Zwraca na mnie zasko­czone spoj­rze­nie orze­cho­wo­zło­tych oczu, a jej usta roz­cią­gają się w uśmie­chu.

– Tak? – jej głos jest jak ręka głasz­cząca mojego kutasa i wiem, że muszę mieć ją dziś w swoim łóżku.

– Będę musiał cię spi­sać za mole­sto­wa­nie owo­ców. To nie­sto­sowne, zwłasz­cza gdy w pobliżu są dzieci. Będę potrze­bo­wał two­jego imie­nia.

Teraz może albo kazać mi się zamknąć, jeśli mój żart wydał jej się żenu­jący, albo da mi szansę, zdra­dza­jąc swoje imię.

– Hmm – mru­czy, zdej­mu­jąc rękę z melona w uda­wa­nym szoku. – Mogła­bym podać ci nie­praw­dziwe.

– Mogła­byś albo ja mógł­bym popro­sić o dowód oso­bi­sty.

Chi­cho­cze, a ja z zachwy­tem patrzę na jej usta. Potrzeba siły dzie­się­ciu męż­czyzn, by utrzy­mać moje oczy skie­ro­wane na jej twarz, a nie na te nie­sa­mo­wite piersi. Mija kilka sekund, zanim otrzy­muję odpo­wiedź.

– Jestem Saman­tha Cal­houn, ale moi przy­ja­ciele nazy­wają mnie Sam.

Wyciąga rękę, a ja skła­dam na niej poca­łu­nek.

– Miło mi cię poznać, Saman­tho. Jestem Ben Rho­ades.

– Ben? Czy to skrót od Ben­ja­min?

– Ach – mówię, nie­chęt­nie pusz­cza­jąc jej rękę. – To długa histo­ria. Taka, którą możesz usły­szeć tylko wtedy, gdy zgo­dzisz się umó­wić ze mną na kola­cję.

– Serio? – unosi brwi.

Wzru­szam ramio­nami.

– Dobra, chyba chcę usły­szeć tę długą histo­rię.

– Dziś wie­czo­rem? – pytam, bo tak bar­dzo chcę mieć ją w swoim łóżku, że jestem pra­wie gotowy bła­gać. I czy to nie jest poje­bane? Gdyby nie dżinsy, mój kutas wysko­czyłby i sam jej powie­dział.

– Nie mogę. Mam plany.

Oczy­wi­ście, że tak. Prze­cież jutro jest sobota. Pro­po­nu­jąc ten dzień, wysze­dłem pewno na total­nego fra­jera.

– Ponie­dzia­łek?

– Ponie­dzia­łek? – powta­rza.

– Tak, jutro jestem zajęty, a kto ma plany na ponie­dzia­łek?

– Ponie­dzia­łek mi pasuje – uśmie­cha się.

Wyciąga tele­fon, a ja przez sekundę mam _déjà vu_, wspo­mi­na­jąc ostat­nią noc z egzo­tyczną pięk­no­ścią w pry­wat­nej łazience. Wymie­niamy się nume­rami tele­fo­nów i obie­cuję, że zadzwo­nię do niej, żeby usta­lić szcze­góły.

– Świet­nie – mówi, olśnie­wa­jąc mnie kolej­nym uśmie­chem.

Czuję przy­pływ ener­gii, po czym odcho­dzę, mówiąc tylko:

– Powi­nie­nem zgło­sić cię do mene­dżera sklepu, ale tym razem będzie tylko poucze­nie.

Znów chi­cho­cze i wiem, że wygra­łem. Kie­ruję się w stronę działu z nabia­łem i nie oglą­dam się za sie­bie. Nie uga­niam się za kobie­tami. Ni­gdy tego nie robi­łem i nie zacznę teraz. Jeśli mię­dzy nami nic nie wyj­dzie, na świe­cie jest mnó­stwo innych lasek, które zaspo­koją moje potrzeby.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: