- W empik go
Zły Człowiek - ebook
Zły Człowiek - ebook
To miał być najpiękniejszy dzień w jego przestępczym życiu. Gdy po ślubie całe życie Sebastiana wali się jak domek z kart, mężczyzna postanawia dowiedzieć się kto za tym stoi.
Doskonale wie, że w świecie mafijnych porachunków i nielegalnych interesów nie wolno ufać nikomu. Krąg podejrzanych ciągle się powiększa, a prawda ukryta jest o wiele głębiej niż się wydawało.Cierpienie i ból mają swoją cenę. Gdy nie ma się już nic do stracenia, wszystkie chwyty są dozwolone…
„Nigdy nikomu nie ufaj”. To przesłanie Bednarka pokazuje kryminalny świat takim jaki jest. Brutalny, odarty z uczuć i skrupułów. Mocna książka o świecie przestępczym!
Jan „Majami” Fabiańczyk
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66644-55-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć dla postronnego obserwatora nasze życie przypomina amerykański sen, w rzeczywistości jest ciężką słowiańską walką.
Połowa sierpnia, lato pełną gębą, siedzimy na tylnym fotelu limuzyny, takiej klasycznej, z wyraźną nutą zapachu historii. Mercedes Adenauer 300 różni się od współczesnych beemek, mesiów i audic, jakimi wozimy się na co dzień. Te fury coraz bardziej przypominają oprogramowanie inteligentnego domu, które niedawno chciał mi opchnąć pryszczaty przedstawiciel handlowy. Twierdził, że takie cudo techniki ułatwi mi życie. Cudem było to, że opuścił moją posesję na własnych nogach. Miałem wtedy dobry dzień – Malwina wprowadziła się do mnie na stałe, więc pozwoliłem biednemu akwizytorowi odejść bez połamanych kulasów.
Adenauer sunie majestatycznie częstochowskimi ulicami. Chciałem jechać do ślubu amerykańskim krążownikiem lub jakimś samochodem z lat przedwojennych, ale Malwina się uparła. Jest maniaczką wszystkiego, co ma cztery kółka i logo Mercedesa. Przed i za nami jadą nasi ochroniarze w opancerzonych beemkach. Osobiście uważam, że w całym regionie nikt nie może nam już zagrozić, jednak bogaty w doświadczenia wolę dmuchać na zimne. Popijamy szampana, świętując sukces. Oto po latach walk, rozstań i zejść wreszcie się pobieramy. Przejechaliśmy połowę drogi do kościoła, a w butelce została połowa bąbelkowego napoju. Wczorajsza noc była intensywna. Kawalerski odbył się w Metrze, jednej z dyskotek należących do naszej firmy. Moi współpracownicy i zarazem przyjaciele zorganizowali wystawne przyjęcie – wódka i striptizerki nie schodziły ze stołu. Moja przyszła żona też nieźle dała w palnik na swoim panieńskim. Ja wróciłem o piątej nad ranem, ona jeszcze później, kompletnie zalana. Spaliśmy zaledwie kilka godzin, stąd ten szampan. Dobrze jest podtrzymać bąbelkami stan wczorajszego upojenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby dało się pozbyć reszty towarzystwa z samochodu. Z przodu obok kierowcy siedzi Jabłonka, mój osobisty ochroniarz. Wygląda groźnie i jest groźny, poza tym ma mózg, którego umie używać, co osiłkom przyjmującym więcej koksu niż przeciętny Kowalski piwa rzadko się zdarza. Jego obecność potrafię jeszcze jakoś znieść. Nigdy nie odzywa się niepytany, siedzi cicho i obserwuje, co dzieje się za szybą. Obok nas siedzi Wisienka, osobista ochroniarka mojej przyszłej żony. Dołączyła do firmy znacznie później niż Jabłonka, a ponieważ Malwina ma olbrzymie poczucie humoru, nadała jej równie owocową ksywkę, i tak Jabłonka z Wisienką odpowiadają za nasze bezpieczeństwo.
W przeciwieństwie do mojego goryla Wisienka lubi paplać i choć dokładnie zna rozkład dnia, regularnie sprawdza w telefonie, czy jej ludzie robią, co trzeba. Tylko po to, żeby mieć pretekst do zameldowania o tym Malwinie.
– Dzieci wyjechały z Kiedrzyna. Kaczor wiezie je GLS-em – pieprzy bez sensu, przypominając mojej przyszłej żonie o opancerzonym SUV-ie, który kupiła tylko po to, żeby trójka jej dzieci mogła podróżować razem z dwiema opiekunkami i ochroniarzem. Malwina ma obsesję na punkcie dwuletniej Karolci oraz Rafałka i Andrzejka, bliźniaków, którzy urodzili się rok temu. Córka nie jest moja, ale opiekuję się nią dla Malwiny, poza tym myśli, że jestem jej tatą, co wiele ułatwia.
– Będą w kościele przed nami. Goście zajmą miejsca, zanim wejdziecie do środka. Kamerzysta i fotografka zaraz po ceremonii wyłączają sprzęt – zdaje kolejny nudny raport. – W okolicy sporo mundurowych, kręcą się też tajniacy, jest dużo gapiów. Ludzie Jabłonki pilnują, żeby nikt nie wszedł na teren kościoła. Niestety, na drony nic nie poradzimy, a policja najwyraźniej bardzo się stara zakłócić wam uroczystość.
Jabłonka i jego zbiry chronią mnie legalnie. Prowadzimy wiele legalnych biznesów, między innymi agencję ochroniarską, w której są zatrudnieni. Najnowszy biznes to oczko w głowie Malwiny. W zeszłym roku założyłem na słupa fikcyjną firmę w Czechach. Firma zajmuje się handlem stalą. Oficjalnie świadczy usługi podobnej firmie należącej do Malwiny. Jej z kolei jest zarejestrowana w Polsce. Dokonujemy w ten sposób samonaliczenia i zwrotu VAT-u. To pomysł mojej przyszłej żony, ja na księgowości znam się mniej więcej tak jak na owocach morza. Poza dziećmi, piciem, mercedesami i facetami Malwinę kręcą właśnie cyferki. Zarabia dla organizacji, którą stworzyłem, kupę szmalu, jeszcze więcej legalizuje.
– Pomijając te latające farfocle, które i tak niczego ciekawego nie uchwycą, nie będzie żadnych niespodzianek ani odstępstw od planu. Z kościoła wychodzicie pierwsi i jedziecie prosto na salę weselną do Zawad. Teren od tygodnia jest obstawiony, nasi ludzie codziennie go sprawdzają. Ostatni raport pochodzi sprzed godziny, cytuję: „wódeczka zamrożona, w kuchni krzątanina, domki sprawdzone, ogrodzenie obstawione. Sto procent bezpieczeństwa”.
Nie pojmuję gadatliwości tej dwumetrowej laski o kruczoczarnych włosach, spojrzeniu słodkiej myszki, lojalności rottweilera i całkowitym braku kręgosłupa moralnego. Wisienkę wydalili z policji za zbyt brutalne potraktowanie gwałciciela podczas aresztowania. Tak przynajmniej było napisane w jej aktach, bo prokurator nie chciał skazać znakomitej policjantki na więzienie. Przez brutalność rozumiał roztrzaskanie kości czaszkowej policyjną pałką. Sędzia wydał łagodny wyrok w zawieszeniu, licząc zapewne, że dzięki temu dziewczyna znajdzie sobie porządną pracę. I znalazła. U nas. Dla swojej pani zrobiłaby wszystko. Niby całe życie przyzwyczajona do wykonywania rozkazów, ale zamknąć się nie potrafi.
– Karolcia spała osiem godzin – zaczyna czytać raport przesłany przez opiekunkę. – Rafałek trzy razy budził się na karmienie sztucznym mlekiem, a Andrzejek...
– Dobra, skończ już! – przerywam jej ten durny wywód. – Bądź tak uprzejma, przestań czytać te głupoty i skup się na pracy!
Wisienka łypie na mnie wściekłym, choć zarazem skruszonym wzrokiem, po czym zerka na Malwinę, jakby prosiła o weryfikację rozkazu. To Malwina ją sobie wybrała. Poznały się przypadkowo w barze, w czasie, kiedy nasz związek po raz kolejny runął i łączyły nas wyłącznie sprawy biznesowe. Ostro wtedy imprezowała. Zmieniała facetów, chlała na umór. Podczas jednej z popijaw poznała byłą policjantkę, która zalewała smutki po przejściu na bezrobocie, a że w ciągu jednej nocy potrafiła wypić dwie flaszki czystej, przy okazji traktując rozmowy z płcią przeciwną jak selekcję tanich wibratorów, z miejsca przypadły sobie do gustu. Malwina na zawsze odmieniła jej życie. Wisienka dowodzi całym oddziałem zawodowych ochroniarzy. Robi, co kocha i zarabia krocie, a za moją przyszłą żoną skoczyłaby w ogień.
– W porządku, starczy już tych danych. W dniu własnego wesela mogę oderwać się od codzienności. – Malwina też ma dosyć. Poza tym nie podważyłaby mojego autorytetu przy zwykłych pracownikach. – A ty nie bądź taki nerwowy, bo jeszcze się nakręcisz i uciekniesz sprzed ołtarza – mówi, całując najbardziej odrażającą część mojego ciała, lewy policzek. Przyozdabia go odciskiem różowej szminki.
– Nie ma takiej opcji. Zbyt dużo pracy zajęło mi usidlenie cię. Poza tym znając twoje zamiłowanie do przygód, po rozstaniu znalazłabyś moim synom nowego tatusia i musiałbym cię zabić. – Uderzam kieliszkiem o jej kieliszek, wznosząc toast. – Za nasze małżeństwo! Kochajmy się, dopóki śmierć nas nie rozdzieli.
– W ogóle jakie jaja na panieńskim – mówi po tym, gdy ponownie napełniłem jej kieliszek. – Wiewióra zorganizowała opancerzony wóz strażacki przerobiony na dyskotekę na kółkach, który zabrał nas z beforki w Czewie wprost na krakowski rynek. Najpierw dosypała Romaniukównej nowy drag sprowadzony do testów od Ukraińca. Kojarzysz córeczkę producenta chleba?
Kiwam głową. Córeczka lubi pokazywać się w towarzystwie pań z naszego zarządu, bo to zwiększa jej prestiż i pozycję towarzyską na mieście.
– Chciała sprawdzić, jak działa, a ja byłam tak nawalona, że niechcący wzięłam jej szklankę. – Chwyta się za czoło. – Niezłą jazdę miałam. Świat wirował i rozciągał się, jakby był zrobiony z gumy balonowej. Nie wiem, jak ona chce na tym zarobić. Ten drag to totalny hardkor.
Ja też nie wiem. Eksperymentalne dragi to kiepski pomysł na biznes, ale ponieważ poza firmą każdy członek zarządu kręci własne lody, nie wtrącam się.
– Potem Wiewióra poznała w lokalu kitajca. Nie muszę dodawać, że go przeleciała w tym wozie strażackim?
Faktycznie, nie musiała, w przypadku Wiewióry to oczywiste.
– Teraz ma spinę, bo któryś z ochroniarzy może donieść Pływakowi i znów wszystko się między nimi spieprzy. A przecież oficjalnie znów są razem.
– Mówisz mi to, bo...?
Wiewióra i Pływak są w zarządzie mojej firmy, oboje są mi też bliscy. O ile perturbacje moje i Malwiny mogą kojarzyć się z polskim obyczajowym tasiemcem, o tyle ich związek przypomina brazylijski sitcom z domieszką Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną.
– Chcę, żebyś trzymał język za zębami – mówi otwarcie.
O jadących z nami pracowników nie musi się martwić. Żaden nie ma bliższego kontaktu z zarządem. Znają swoje uprawnienia, nie szczekają o naszych prywatnych rozmowach, bo zdrowie i życie im miłe. Inaczej sprawa wygląda z osobistą ochroną Wiewióry. Podobno Pływak płaci kilku z nich za dyskretne pilnowanie swojej dziewczyny. Podobno, bo mi się z tego nie zwierzał, ale takie chodzą plotki.
– Nie potrzeba nam scen zazdrości na weselu – dodaje Malwina.
– Absolutnie się z tobą zgadzam, kochanie. Nic mnie nie obchodzą ich sprawy łóżkowe, a poza tym goście nie powinni widzieć, że w firmie nie zawsze jest różowo.
Bo nie jest. Chciwość moich podopiecznych, działania na własną rękę i nieustanne kłótnie o podział zysków – oto główne problemy naszej firmy. Od początku obowiązywała pewna hierarchia, ale gdy morze forsy zaczęło się zmieniać w ocean, sprawy uległy zmianie. Funkcjonujemy tak dobrze głównie dlatego, że potrafię trzymać całe towarzystwo za mordę.
– Im to wisi. Dzięki nam zarabiają tyle, że nawet gdyby Wiewióra odwaliła striptiz na stole, i tak chcieliby robić z nami interesy. Ja tylko chcę, żeby ten dzień był idealny dla mnie.
– Taki będzie – zapewniam ją i przytulamy się do siebie. Choć zdobyłem naprawdę wiele, to związek z Malwiną uważam za moje największe życiowe dzieło.
Z marynarki Jabłonki dobiega sygnał telefonu. W przeciwieństwie do Wisienki mój ochroniarz lubi konkrety. Jego komórka nie dzwoni z byle powodu.
– Ochrona parku przed kościołem – informuje mnie i odbiera. – Mów.
Rozmowa trwa ponad minutę.
– Szefie, mamy sytuację. – Odwraca się do nas, wciąż trzymając telefon przy uchu. – Matka szefa chce wejść do kościoła. Nie ma jej na liście gości, ale upiera się, że musi szefa koniecznie zobaczyć. Prosi, by przekazać, że od razu po ślubie zniknie, nawet nie będzie szef musiał z nią rozmawiać. Moi chłopcy czekają na decyzję.
Rodzice... Ich na pewno nie chcemy widzieć na naszym weselu.
– Niech jej dadzą skrzynkę wódki i każą wypierdalać. Ta kobieta nie ma wstępu na teren kościoła – mówię i Jabłonka powtarza mój rozkaz chłopakom.
– Nikt poza osobami z listy nie ma tam wstępu – dodaje Malwina.
Butelka szampana znika, zanim dojeżdżamy pod kościół świętego Jakuba, który mieści się w ścisłym centrum Częstochowy. Malwina już jako nastolatka marzyła o ślubie właśnie w tym miejscu. Uważa je za szczyt kiczu i przepychu, czyli coś wręcz idealnego dla niej. Mnie jest bez różnicy, gdzie będę się hajtał. Kościół znajduje się po północnej stronie placu Biegańskiego. Południową stanowi gigantyczny betonowy deptak, na którym obstawiamy jedynie parasole z piwem – raczej dla zasady, bo to inwestycja prezydenta miasta, a ten robi wszystko, żeby nie dzielić się zyskami z mafią, jak nas czasami nazywają.
Kościół otacza niewielki park ogrodzony niziutkim płotem, a w tej chwili obstawiony ochroniarzami. Parkujemy pod schodami prowadzącymi do głównego wejścia. Oprócz naszych aut na terenie parku stoi tylko GLS, którym przywieziono dzieci. Goście musieli zaparkować na okolicznych parkingach. Najpierw wysiada Jabłonka, następnie Wisienka, dopiero po nich my. Nad głowami faktycznie krążą drony, ich bzyczenie jest uciążliwe. W oddali na chodnikach kręcą się mundurowi, tajniacy i gapie. Wielu trzyma w rękach komórki i filmuje.
– Kurwa, co im chodzi po tych głupich łbach? – pyta Malwina, poprawiając suknię. – Myślą, że będziemy się tu strzelać czy jak?
– Oni nie myślą, kochanie. – Wyciągam do niej dłoń, a kamerzysta i fotografka zaczynają przedstawienie. – Oni w ogóle nie myślą, inaczej już dawno gnilibyśmy w pierdlu – mówię jej na ucho, uśmiechając się na potrzeby filmu, choć nienawidzę, gdy ktoś nagrywa moją twarz z bliskiej odległości.2
Teoretycznie dzień ślubu z wymarzoną kobietą to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu, ale od rana czuję się jak przerzuty, a następnie wypluty przez wieloryba. Zasnąłem o szóstej rano, wstałem o dziesiątej. Pobudkę zafundował natarczywy dźwięk telefonu stacjonarnego przy łóżku. Najpierw odruchowo sprawdziłem, czy Malwina śpi koło mnie, czy też przypadkiem nie zwraca resztek panieńskiego do muszli klozetowej. Spała, chociaż telefon dzwonił, wiercąc dziury w głowie. Odebrałem.
– Szefie, przyjechały kwiaty i ekipa fryzjerów – zakomunikował głos należący do ochroniarza, którego jedynym zadaniem jest koczować przy bramie, meldować, kto chce wejść na teren posesji, i nie zasnąć w trakcie tej niezwykle intrygującej pracy. – Mam wpuścić?
– A jak ci się, kurwa, zdaje? – rzuciłem, odkładając słuchawkę.
Z trudem wstałem z łóżka. Świat kręcił się jak na karuzeli. Byłem jeszcze pijany, oczy miały zawężone pole widzenia, głowa bolała od fajek i wódki. W nosie wciąż czułem zapach tanich perfum, jakich używają tylko dziwki i striptizerki. Bez T-shirta, we wczorajszych kantach i pantoflach przemierzyłem sypialnię, potem kolejną dla gości, dwa pokoje dziecięce, salon i doszedłem do drzwi wejściowych. Te były otwarte. Ochroniarz odpowiadał tylko za bramę. Widocznie pijana Malwina zapomniała wczoraj zamknąć. Dwa babsztyle z kwiatami oraz trzech homo nie wiadomo, których płeć oceniłbym jako naciąganą męską, zaczęli pakować się do środka, drąc się przy tym niemiłosiernie. Wściekły na chwiejnych nogach poszedłem do salonu. Tam, pod gigantycznym drewnianym stołem, trzymałem przyczepiony AK47. Zamierzałem sięgnąć po kałacha i rozpędzić to stado, tak jak kiedyś szanownych panów kontrolerów z ZUS-u. Było to w czasach, gdy mieliśmy fioła na punkcie wymuszania świadczeń chorobowych. Zakład Ubezpieczeń Społecznych zdzierał z nas coraz większe haracze, więc postanowiliśmy się odegrać. Ciągle ktoś z nas był chory, przekupieni lekarze wystawiali jedno zwolnienie za drugim. W końcu zaczęło brakować opcji i doktorek wymyślił, że złamałem nogę. Nawet zorganizował lewe zdjęcie rentgenowskie. Kontrolerzy przyszli z rana, kiedy akurat byłem po kilkudniowej imprezie. Wpadłem w szał, ostrzelałem podłogę przed ich stopami i zagroziłem, że jeśli opinia nie będzie pozytywna, następne do odstrzału będą ich łby. Przeszedłem kontrolę śpiewająco.
Zanim wymacałem broń pod stołem, pojawiła się Malwina i uratowała nieszczęśników, odsyłając mnie pod otrzeźwiający prysznic. Zadziałał, więc o wiele trzeźwiejszy poddałem się zabiegom panów homo nie wiadomo. Za uczesanie skasowali dziewięć stówek, a i tak spartolili robotę.
Odkąd w mieście zrobiło się bezpiecznie, a ja nie muszę świecić obrzydliwą gębą w celu wzbudzenia strachu i szacunku, zaczesuję włosy na lewo, tak by zakryć policzek i pamiątkę po tatusiu. Cwel z nożyczkami ulizał mi je do tyłu i spiął w kucyk, wystawiając moją brzydotę na pokaz, jakby była najcenniejszym towarem eksportowym naszego miasta. Piękne, szatynowe włosy Malwiny, którymi od zawsze z gracją wymachiwała przed śliniącymi się na jej widok facetami, upięli w durny kok. Wciąż wyglądała fantastycznie, ale wolałem ją skacowaną z rozpuszczonymi włosami.
Wchodząc jednak do kościoła, przestaję się tym wszystkim przejmować. Na ślubie są sami znajomi, moja twarz nie jest dla nich nowością, nikt nie będzie się gapił. Z dumą trzymam Malwinę za rękę, w tle rozbrzmiewa Marsz weselny Mendelssohna, a w powietrzu czuć specyficzną woń kadzidła. Spojrzenia wszystkich gości zawieszone są na Malwinie. Nic dziwnego, w czarnych szpilkach, równie czarnych subtelnych rękawiczkach i obcisłej różowej sukience z dużym gorsetem nie wygląda na typową pannę młodą. Na odsłoniętych plecach wydziarane ma imiona dzieci. Przyznaję, to uciążliwe, gdy biorę ją od tyłu. W końcu nie każdy facet ma ochotę w trakcie seksu czytać takie rzeczy. Poza tym tatuaże źle mi się kojarzą i ona o tym wie.
W pierwszym rzędzie siedzą opiekunki z dziećmi. Chłopcy śpią w wózkach, a Karolcia pokazuje na mamę palcem. Za nimi Wiewióra i Rembrandt. Wiewióra głaszcze dziewczynkę po głowie dłonią z wytatuowaną czerwoną różą. Ma szczęście, że Karolcia nie jest moim dzieckiem, bo gdyby to odrażające łapsko dotknęło któregoś z moich synów, odrąbałbym je bez wahania. Wiewióra o tym wie. Ma świadomość, że się nią brzydzę, choć jest wyjątkowo urodziwą kobietą. A Rembrandt... Cóż, w pewnym momencie życia był mi potrzebny, a potem okazał się szalenie lojalny. Jest z nami od początku i wiem, że mogę mu ufać w sprawach bezpieczeństwa firmy. Na świadka wybrałem jego żonę Kasię, którą wszyscy nazywają Britney. Malwina pewnie poprosiłaby Wiewiórę, bo to jej najlepsza przyjaciółka, ale w tej akurat kwestii postawiłem twarde weto. Malwina nie wnikała, oboje mamy wiele tajemnic i żadne z nas nie chce ich dociekać. Siłą rzeczy drugim świadkiem został Pływak.
Ksiądz przygląda się nam zniesmaczony. Na pewno nie jest szczęśliwy na widok landrynkowej sukni panny młodej i białego garnituru pana młodego, ale jego nie cieszy nic, co jest związane z tym ślubem. Pierwszy i ostatni raz przyszliśmy do niego w marcu, tuż po tym, jak podpisaliśmy umowę na wynajem sali weselnej. Najpierw rzucił kilka religijnych haseł, pieprzył coś o sakramencie i związku małżeńskim, jakby miał jakiekolwiek doświadczenie w związkach, a potem spytał o chrzest i komunię. Wszystko było w porządku. Nie wywodzimy się ze specjalnie religijnych rodzin, ale te dwa podstawowe obrzędy mamy zaliczone. Jeśli o mnie chodzi, olałbym ślub w kościele. To marnowanie czasu i pieniędzy, zwłaszcza że następny raz pojawimy się tam na pogrzebie jednego z nas. No ale czego się nie robi dla ukochanej kobiety, która pragnie ślubu jak ze snów? Tyle że ksiądz sam, z własnej woli, zepsuł towarzyski klimat naszego spotkania.
– A jak wygląda kwestia bierzmowania? – zapytał.
I tu zaczęły się schody, bo gość nie wiedział, kim jesteśmy. Pół miasta zdawało sobie sprawę, kto to Mutant, facet ze spalonym policzkiem, a księżulek nie miał zielonego pojęcia! Inaczej z pewnością nie spytałby o bierzmowanie. Mogłem wyjąć pistolet z kabury zakrytej skórzaną kurtką, przyłożyć mu do głowy i powiedzieć, że to jest nasze bierzmowanie. Ale on miał udzielić mi ślubu. Ślubu, o którym marzyła Malwina, więc postanowiłem zlitować się nad biedakiem i potraktować go z szacunkiem.
– Widzi ksiądz tam za oknem? – Wskazałem kciukiem niebieskie subaru impreza WRX, którym przyjechaliśmy.
Malwinie się nie podobało. Uważała, że wyglądam w nim jak wieśniak, a na mieście powinno się pokazywać tylko w mesiach. Cóż, według mnie w smerfnym kolorze z potężnym silnikiem subaru prezentowało się całkiem nieźle. Miało zaczepny, choć nieco odpychający wygląd. Zupełnie jak ja. Jaszczur, jeden z moich pracowników, dostarczył je poprzedniego dnia do testowania. Jeszcze kilka dni wcześniej należało do tureckiego Niemca z Hamburga i nagle mu zniknęło, gdy poszedł do fryzjera. Numery VIN moi ludzie od lat przebijali wzorowo, ale odkąd zdobyli dostęp do idealnie podrobionych dokumentów i tablic rejestracyjnych, popyt na kradzione bryczki wzrósł kilkukrotnie.
– Piękny i drogi samochód – stwierdził duchowny.
Zamiast pistoletu wyjąłem kluczyki oraz dokumenty od fury i rzuciłem mu na biurko.
– Jest księdza. Poda ksiądz swoje dane, to dowód przerobimy na legal. Potwierdzenie zakupu od jakiegoś Iwana z obwodu kaliningradzkiego też się znajdzie. Powiedzmy, że to jest nasze bierzmowanie i zapłata za udzielenie ślubu. – Wyszczerzyłem pożółkłe od fajek zęby. – Może być?
Duchowny zmierzył zdezorientowanym wzrokiem najpierw mnie, potem Malwinę. Miał minę, jakby objawił mu się sam szatan, oferując wszystko, czego tylko sobie zażyczy w zamian za odrzucenie Boga i transfer do konkurencji. Nie wiem, co zaskoczyło go bardziej: fakt, że chcę mu dać kradzione auto, czy to, że wcale się z tym nie kryłem.
– Proszę księdza, to uczciwa oferta. W pewnym sensie nawet przepłacam, ale w końcu człowiek żeni się raz w życiu – dodałem, widząc jego wahanie. – To jak? Dogadamy się?
– Kradzież to ciężki grzech! – krzyknął nagle. – Natychmiast opuśćcie mój kościół, a ja zapomnę, że ta rozmowa miała miejsce! – Pogroził palcem, jakbyśmy byli niesfornymi dzieciakami.
Nerwy mi puściły. Dzieliło nas niewielkie biurko. Wstałem gwałtownie, chwyciłem go za kark i przyciągnąłem mu głowę do blatu. Lewą ręką wyjąłem pistolet.
– Pierdolisz o grzechu, a nie masz pojęcia, jak wygląda świat prawdziwych grzeszników, księżulku! – Odblokowałem broń. – Czujesz lufę na swoich skroniach? To jest moje bierzmowanie, komunia, grzech, spowiedź i opłata za udzielenie nam ślubu w jednym. To broń posiada moc Boga, nie twoje pierdolenie. Więc albo jesteśmy dogadani, albo zaraz poczujesz jej zbawienną moc. Wyraziłem się jasno?
Ksiądz uniósł brwi, rzucając Malwinie desperackie spojrzenie.
– Osobiście dałabym księdzu dziesięć patyków do łapy i kazała nie zadawać więcej głupich pytań, ale skoro ksiądz odmówił samochodu... – Wzruszyła ramionami. – Zanim podejmie ksiądz decyzję, proszę wziąć pod uwagę, że nie będzie ani pierwszym, ani ostatnim, którego mój narzeczony odesłał do stwórcy.
Oczywiście przystał na nasze warunki. Dostał zakaz odprawiania mszy na dwie godziny przed ślubem. W samym środku lata musiało go to kosztować parę dobrych tysiaków. W każdym razie na nas nie zarobi choćby złotówki. Strach odpowiednio go umotywował, bo odprawia mszę, jakby naprawdę cieszył się z naszego szczęścia.
I w końcu nadchodzi ten moment. Stajemy z Malwiną naprzeciwko siebie, nasze twarze są blisko, patrzymy sobie w oczy, podajemy dłonie. Po moim ciele biegną dreszcze, czuję, jak włoski stają mi na rękach i na karku.
– Ja, Sebastian, biorę ciebie, Malwino, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny, i Wszyscy Święci.
Wkładam na palec Malwiny złotą obrączkę wysadzaną brylantami. Nie wierzę w duchy, trójce i inne wyimaginowane stworzenia, do których ludzie często zwracają się o pomoc, choć nigdy jej nie otrzymują. Ale podczas przysięgi, gdy w oczach mojej ukochanej rozbłyskują łzy, czuję magiczną siłę, jakby nad naszym małżeństwem rzeczywiście czuwała boska opatrzność.
Wreszcie ksiądz ogłasza nas mężem i żoną, choć formalnie jesteśmy małżeństwem od czterech dni, kiedy to złożyliśmy wizytę w urzędzie stanu cywilnego. Wychodzimy w burzy oklasków, prosto na filmujące nas drony. Staję na schodach, zatrzymując Malwinę. Plan tego nie zakładał. Jabłonka, który nas asekuruje, nie wie, co jest grane. Duży biały dron wisi kilka metrów nad nami. Obstawiam, że policyjny, żaden dziennikarz nie byłby na tyle głupi, by drażnić mnie w dniu ślubu
– Pozdrówmy paparazzich, żoneczko. – Unoszę lewą pięść w kierunku drona i wyciągam środkowy palec.
– Jebcie się, fagasy. Na swoje wesela też puścilibyście drony? Myślicie, że będziemy się tu strzelać czy może wysadzimy kogoś w powietrze? – Malwina stuka się środkowym palcem po czole. – Banda jełopów!
Droga do Zawad liczy ponad trzydzieści kilometrów, a dojazd zajmuje nam pół godziny. Malwina wymyśliła salę, na którą normalnie trzeba składać rezerwację z dwuletnim wyprzedzeniem. Oprócz sali weselnej na zamkniętym terenie znajduje się ośrodek wypoczynkowy z domkami. Sam dom weselny składa się z czterech sal urządzonych w typowo góralskim, drewnianym stylu i może pomieścić znacznie więcej gości, niż zaprosiliśmy. Kiedy przyjechaliśmy na rozmowę, właściciel od razu mnie rozpoznał. Oznajmił, że choć ma obłożenie, zluzuje nam dowolny termin, jeśli podwoimy stawkę. Trząsł się, gdy wypowiadał te słowa. Myślałem, że zesra się ze strachu, mimo to chciwość kazała mu zaryzykować. Zgodziłem się, doceniając jego odwagę. Prosił jeszcze, żeby na imprezie nie było żadnych narkotyków i lewego alkoholu. Umotywował to dużym prawdopodobieństwem niezapowiedzianej kontroli urzędowej, zważywszy na – jak się wyraził – specyfikę gości.
W dupie mam jego zakaz, żaden urzędas nie przeciśnie się przez ochronę rozstawioną wzdłuż płotu otaczającego ośrodek. Wjazd blokuje masywna brama pilnowana przez czterech ludzi. Na wszelki wypadek, gdyby policja coś kombinowała, zaprosiłem na wesele mojego prawnika. Ma być trzeźwy i gotowy do interwencji. W środku na naszych gości czeka dwieście litrów lewego alkoholu i trzy kilo marihuany wystawione na specjalnym stoliku, który zastępuje bar. Wóda jest primo sort, nie żaden chłam z Ukrainy, który swego czasu puszczaliśmy do hipermarketów w butelkach Finlandii, Absoluta czy innego Bolsa, przyozdobionych polskimi banderolami. To najwyższej jakości przepalanka ze spirytusu, którą w swoich piwnicach pędzi Pływak. Nie sprzedaje tego trunku, używa go tylko do własnych potrzeb. Wóda stanowi prezent ślubny. Handel ziołem to od początku nasze największe źródło dochodu. Mamy najlepszy sort na Śląsku. Żeby wstawić towar na przyjęcie, musiałem odkupić go z naszej firmy. Zapowiada się impreza w stylu de luxe, nikt z gości nie będzie się skarżył, obsługa też nic nie zakapuje o trefnych towarach, bo wszyscy na co dzień pracują w naszych lokalach. Pracownicy ośrodka wypoczynkowego dostali dzisiaj wolne. Za muzykę odpowiada DJ z naszej dyskoteki, a za żarcie kucharze z naszych restauracji. Wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane i tak też wygląda całe wesele.3
Noc, a właściwie poranek poślubny mija inaczej, niż chcieliśmy. Pod sukienką Malwina ukryła cieliste pończochy, błękitną podwiązkę i różowe stringi. Słowem: smakowicie. Jestem na tyle trzeźwy, żeby mi stanął, ale za bardzo pijany i najedzony, żeby się na nią nie wyrzygać podczas wstrząsów towarzyszących zabawom. Ona chyba też, dlatego zamiast się kochać, wypalamy skręta, chwilę rozmawiamy, obgadując gości, i idziemy spać.
Wstaję około trzynastej, ból głowy jest jeszcze bardziej parszywy niż dzień wcześniej. Dym po skrętach rozsadza ją od środka, mimo to od razu sięgam po szluga. Malwina śpi twardo z pupą na wierzchu. Suknia ślubna leży pomięta na podłodze. Nie wiem, ile, ale obstawiam, że z trzydzieści tysiaków poszło się właśnie jebać. Obok mój garnitur, cały zalany napojami i ufajdany jedzeniem. Dziesięć kawałków do kosza. Nie budzę swojej pięknej żony, tylko z fają w ustach wychodzę na balkon. Na dole widzę zataczającego się Pływaka. Jest w spodniach od garnituru i koszuli. Gdzieś zgubił krawat i marynarkę. W prawej ręce trzyma flaszkę. Jeszcze nie dotarł do swojego domku albo spał w butach i ubraniu, a po przebudzeniu zebrało mu się na wycieczki. Podnosi głowę i zauważa mnie.
– Siemasz, pan młody! – mówi głośno, choć niewyraźnie.
Próbuję sobie przypomnieć, kiedy widziałem go po raz ostatni. Chyba przy damskim kiblu, jak starał się odgadnąć kolor majtek nieletniej córki jednego z naszych głównych odbiorców zioła. Już nawet przymierzał się do wejścia do środka w celu weryfikacji, ale w drzwiach zderzył się z Britney, która szybko go naprostowała. Wtedy chyba było jeszcze ciemno. Nie pamiętam, żebyśmy pili razem po wschodzie słońca. W pewnym momencie całe towarzystwo się przetasowało.
– Gdzieś ty wczoraj przepadł? – krzyczę z góry. – Wyglądasz, jakbyś spał w stajni albo chlewie.
– Chujnia, człowieku – bełkocze. – Zejdź walnąć kielona, to pogadamy.
– Mam dzisiaj poprawiny, muszę się trzymać. – Kładąc się spać, obiecałem Malwinie, że wytrzymam w wyjściowym stanie przynajmniej do powitania gości. Czyżby tym różniło się małżeństwo od bycia parą, że za wszelką cenę chce się dotrzymać danej obietnicy?
– Daj spokój, wczoraj byłem grzeczny, więc należy mi się, co? – Pływak słynie z odwalania numerów po alkoholu, choć zdarzają mu się też na trzeźwo. – Chodzi o Wiewiórę... – wyjaśnia markotnie.
Jeśli on wie o jej krakowskich ekscesach, a wszyscy żyją, nikt nie został pobity ani zgwałcony, to jestem mu winien rozmowę. Bez słowa gaszę papierosa, wracam do środka, wkładam T-shirt i krótkie spodenki, całuję Malwinę w policzek, po czym cichaczem idę na dół. Po drodze z lodówki zabieram zimną wódkę, colę i kieliszki. Siadamy na stoliku w altance przed wejściem do domku.
– Co znowu naodpierdalała? – pytam. Nie musi wiedzieć, że znam odpowiedź.
– Przerżnęła jakiegoś żółtka na panieńskim. – Drżącą ręką chwyta butelkę i nieudolnie napełnia kieliszki, sporą część wylewając na stolik. – Kurwa, to się nigdy nie skończy, ona ma robaki w cipie. Ty to masz szczęście z Malwiną. Zazdroszczę wam. Wasze zdrowie!
Wódka smakuje jeszcze lepiej niż wczoraj. Jak tak dalej pójdzie, nie dojdę do siebie przez następny tydzień, o ile oczywiście impreza skończy się dzisiaj.
– Może i masz rację, ale sam wiesz, jak z nami było. Malwina też ma sporo za uszami. Swoje przeszliśmy.
– Niby tak, ale ona się zmieniła. Wydoroślała... – Kręci głową, w jego głosie słyszę wyraźny żal. – Już nie jest głupią panienką zachłyśniętą szmalem, tylko dojrzałą, odpowiedzialną kobietą. Matką. – Nalewa kolejkę. – Tymczasem Wiewióra dalej zachowuje się jak puszczalska szesnastolatka. Myślałem, że kiedyś jej to przejdzie, a ona... Ech, szkoda gadać. – Pije sam, nie czekając na mnie.
Wysłuchuję gorzkich żalów kumpla, aż moje pijackie oko dostrzega opiekunki z dziećmi. Widok chłopców rozkosznie śpiących w wózkach rozmiękcza mi serce. Karolcia idzie obok. Za całym towarzystwem podąża Jabłonka. Wcześniej pilnowała ich Wisienka. Jeśli jest impreza i nasza prywatna ochrona ma skupiać się na dzieciach, szefowie ochrony wymieniają się co cztery godziny.
Chcę do nich podbiec, ale po dwóch krokach moje nogi tracą moc. Kucam więc tylko z rozłożonymi rękami, jakbym liczył, że chłopcy wstaną z wózków i podbiegną do mnie. Nie mogę się doczekać, aż będą w wieku Karolci. Chcę ich tak wiele nauczyć, a przede wszystkim być znacznie lepszym ojcem, niż mój był dla mnie. Ojcem czułym, wyrozumiałym i obecnym.
– Tata! – krzyczy Karolcia i biegnie do mnie, a potem pada mi w objęcia, brzuszkiem przywierając do mojej głowy.
– Drogi mężu, odejdź od dzieci z tym papierochem! – Słyszę krzyk Malwiny. Brzmi inaczej, zupełnie jakby charakter i wyrażający go głos postarzały się o dziesięć lat. Dotąd nigdy nie miała pretensji o palenie przy dzieciach. Sama też przy nich kopci, choć głównie zioło, ale przecież to żadna różnica. – Właściwie obaj moglibyście się przejść nad jeziorko, bo kopcicie jak smoki, dym wpada do domu, a mnie zaraz pęknie dynia. – Moja żona podtrzymuje się framugi drzwi wejściowych. Skacowana, w szlafroku i z rozwaloną fryzurą wygląda cudnie. W takiej Malwinie się zakochałem.
– Jasne, Mamba, już idziemy. – Pływak nie zamierza się spierać. Nieudolnie chwyta flaszkę oraz kieliszki i zataczając się, schodzi na dróżkę przed domkiem.
Malwina wychyla się, odbiera Karolcię i daje mi buziaka.
– Wyjaraj szybko, spław tego dupka i chodź do swojej prawdziwej rodzinki – szepcze mi do ucha.
Odchodzimy kilkanaście metrów od domku. Idę tyłem, żeby cały czas móc przyglądać się mojej wspaniałej rodzinie. Opiekunki podprowadzają wózki pod schody, a potem Jabłonka przenosi je do altanki. Malwina daje buziaki chłopcom. Podnosi wzrok, macha do mnie uśmiechnięta i wtedy wreszcie rozumiem. Wieloletnia walka, poświęcenia, ryzyko, gówno, w którym się babram – wszystko było po to, żebym znalazł się w tym punkcie swojego życia. Punkcie, w którym chciałbym zrezygnować z interesów, zamknąć się z żoną i dziećmi na bezludnej wyspie i cieszyć ich obecnością, aż zabije mnie jakaś starcza choroba.
– Piękni są... – wzdycha Pływak. – Zabiłbym, żeby mieć takie życie z Wiewiórą.
Nie mam wątpliwości. Są sprawy znacznie bardziej błahe, dla których Pływak jest gotów zabić. Odchodzimy jeszcze dalej. Słyszę płacz jednego z chłopców. Widzę, jak Malwina daje znak opiekunkom i jedna wprowadza wózek do domu, druga chwyta pod pachę protestującą Karolcię, a moja żona bierze płaczącego maluszka i podnosi go wysoko.
– Będziesz jeszcze je miał – mówię bez przekonania, bo nie wierzę we własne słowa. Wiewióra nie należy do osób, które muszą się wyszaleć, żeby potem założyć rodzinę. Ona musi szaleć aż do śmierci, bo wizja rodziny ją obrzydza. – W końcu zestarzeje się i zmądrzeje.
– To pierwsze na pewno, ale starej, używanej bryki to ja już nie będę chciał. Znajdę sobie młodszą, nieśmiganą, a ona niech się kisi w swojej przechodzonej karoserii – stwierdza z wymuszonym śmiechem. – Który teraz płacze? Rozpoznajesz ich z takiej odległości?
Cieszę się w duchu, że nie mam takich problemów jak Pływak. Mnie nie przeszkadza, że Malwina się zestarzeje, stanie się bardziej marudna i nie będzie już tą przebojową nastolatką, w której się zakochałem. Zawsze będzie moją bratnią duszą, przyjaciółką, żoną i ostoją w jednym. Na dobre i na złe.
– Z tej odległości? Za cholerę, stary! Nie mam pojęcia, czy to Rafał, czy Andrzej.
Żona odwraca syna twarzą do mnie, Karolcia wybiega z domku i chwyta ją za nogę. Malwina mówi coś do Jabłonki, a ten kiwa głową. Chyba oddelegowuje go ze służby. W tym samym momencie do uszu wdziera się huk jak po wystrzale tysięcy korków od szampana. Pojawia się błysk, jest jasny, niemal biały i trwa mniej niż sekundę. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Fala czerwonego ognia w ekspresowym tempie wchłania domek, a wraz z nim Malwinę, Jabłonkę i dzieci. W ciągu kilku sekund moja rodzina znika przykryta czerwoną kołdrą śmierci.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------