Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zły los - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zły los - ebook

Autorki bestsellerów „USA Today” przedstawiają wzruszającą, pełną porywów namiętności historię opartą na faktach.

Studentka Cate Forbes ma starannie zaplanowaną przyszłość, nic jednak nie wie o miłości. Bez obaw udaje się na randkę w ciemno ze smakowitym kąskiem, jakim niewątpliwie jest Drew McKnight. Cate myśli, że ukoronowaniem wieczoru będą gorące igraszki. Wystarczy jedno spojrzenie na seksownego rezydenta szpitala, by zapragnęła czegoś więcej. Nieustępliwy, grający w hokeja Drew doskonale wie, czego chce: jego celem jest kariera w onkologii. Kiedy poznaje Cate, dochodzi do wniosku, że jedna noc z nią to za mało. Jest zdeterminowany, by zdobyć dziewczynę – w każdy możliwy sposób – i pokazać jej, jaka wspaniała czeka ich przyszłość.

Życie ma jednak inne plany. Dzieje się coś wprost nie do pomyślenia... Oboje będą musieli walczyć ze złym losem i trzymać się tego, co piękne.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67217-66-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Chcia­ły­by­śmy gorąco podzię­ko­wać Czy­tel­ni­kom, któ­rzy dali szansę tej książce. Wasze zain­te­re­so­wa­nie zna­czy dla nas wię­cej, niż jeste­śmy w sta­nie wyra­zić sło­wami. O tym, że opi­sana przez nas histo­ria stała się bli­ska naszym ser­com, świad­czy cho­ciażby sterta chu­s­te­czek, które zostały zużyte pod­czas jej pisa­nia. Dzię­ku­jemy za całą Waszą miłość do ksią­żek.

Kie­ru­jemy także ukłony w stronę naszych pierw­szych Czy­tel­ni­czek. W szcze­gól­no­ści za ich wyro­zu­mia­łość oka­zaną w trak­cie pracy nad naszym pierw­szym wspól­nym pro­jek­tem. Roz­po­czy­na­jąc pisa­nie, nawet nie marzy­ły­śmy, że znaj­dziemy się w tym miej­scu, i bez Waszego wkładu ni­gdy by się to nie wyda­rzyło. Skła­damy więc wyrazy wdzięcz­no­ści: Jill Pat­ten, Adriane Leigh, Michelle Leigh­ton, Liz Crowe, Andrei Staf­ford oraz Kat Gri­mes.

Trudno nie doce­nić także pracy Sary Eirew, która cier­pli­wie nano­siła suge­ro­wane przez nas zmiany w pro­jek­cie okładki. Nie jeste­śmy w sta­nie ich zli­czyć (ucieka i chowa się zawsty­dzona!). Dzięki Ci, Saro!

Ser­deczne podzię­ko­wa­nia skła­damy rów­nież Anne Cha­co­nas z Bad Ass Mar­ke­ting za, no cóż, kozacki mar­ke­ting!

Za ogrom oka­za­nej pomocy dzię­ku­jemy także Julie, Kri­sowi, Ric­kowi i Amy z Red Coat PR.

Aby na bie­żąco dowia­dy­wać się o naszych kolej­nych publi­ka­cjach, zapisz się do new­slet­tera.

Terri
Annie

Dołącz także do naszych klu­bów, aby niczego nie prze­ga­pić:

Har­grove’s Han­gout

Terri’s Reader Group

Książka jest oparta na praw­dzi­wych wyda­rze­niach.PROLOG

PRO­LOG

PRZE­SZŁOŚĆ

Budzi mnie chra­pliwy głos. To nie cał­kiem prawda, bo w rze­czy­wi­sto­ści już nie śpię. Moje ciało unosi się w prze­strzeni, która nie należy do końca ani do świata snu, ani jawy. Po tym ostat­nim roku nie jestem pewna, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze prze­śpię porząd­nie noc.

– Cate?

– Tak? Co się stało? – stale utrzy­muję stan pod­wyż­szo­nej goto­wo­ści.

– Myślę, że już czas. Jestem gotowy jechać do szpi­tala.

Słowa, któ­rych oba­wia­łam się od tygo­dni, tra­fiają mnie pro­sto w żołą­dek. Ale nie pozwa­lam mu tego zoba­czyć.

– Dobrze, dobrze. Tylko się ubiorę.

– Cate? Myślę, że powin­naś zadzwo­nić pod 999. Wydaje mi się, że nie będę w sta­nie sam iść – robi wdech, po któ­rym sły­szę słabe rzę­że­nie docho­dzące z głębi piersi. Boże, jak ja to prze­żyję?

Drew? – schy­lam się w jego stronę i przy­ci­skam poli­czek do jego policzka. To, co było jędr­nym cia­łem, jest teraz niczym wię­cej niż skórą obcią­gniętą na kościach. Moje ręce zaci­skają się na jego ramio­nach i wra­że­nie jest takie samo. Cała masa mię­śniowa znik­nęła, skra­dziona przez cho­robę, która znisz­czyła jego piękne ciało i duszę.

– Będzie dobrze, Cate, obie­cuję. Wszystko będzie dobrze. Po pro­stu zadzwoń na 999 – z tru­dem pró­buje odchrząk­nąć.

Zawsze opty­mi­sta. Chcę mi się krzy­czeć i wrzesz­czeć, tupać i ciskać rze­czami. Ale nic takiego nie robię. Patrzę w jego chmurne nie­bie­skie oczy, nie­gdyś tak czy­ste i pełne czaru, i kiwam tylko głową. Pod­no­szę słu­chawkę sto­ją­cego przy łóżku tele­fonu i dzwo­nię, pro­sząc głos po dru­giej stro­nie, by prze­ka­zał ratow­ni­kom, żeby nie włą­czali sygna­łów i świa­teł, oraz tłu­ma­czę dla­czego. Gdy wresz­cie przy­jeż­dżają, pro­wa­dzę ich do Drew. Potem jadę za karetką do szpi­tala. Po dro­dze wyko­nuję kilka wypeł­nio­nych stra­chem tele­fo­nów do rodziny.

Pusta. Taka się czuję, patrząc, jak wyno­szą Drew na noszach. Wszystko zostało ze mnie wydarte – jelita, serce, dusza. Sto­jąc tu, zagry­zam palce. On wie, co się dzieje. Jest leka­rzem. Wszystko mi roz­pi­sał i wyja­śnił, choć nie uwie­rzy­łam w połowę z tego, co powie­dział. Dla­czego musiał mieć rację? Mój umysł chce po pro­stu pojąć pewne rze­czy. I ta do nich nie należy.

Kiedy wresz­cie znaj­du­jemy się w sali, zasy­pia. Ciem­no­fio­le­towe cie­nie pod oczami mocno kon­tra­stują z jego bladą skórą. Przy­po­mi­nam sobie czasy, kiedy był opa­lony. A jego włosy, które po ostat­niej nie­uda­nej che­mii są tylko odra­sta­ją­cym puszy­stym mesz­kiem, tak róż­nią się od gru­bych nie­ujarz­mio­nych fal, nawet zimą peł­nych sło­necz­nych reflek­sów. Jed­nak nawet teraz, kiedy nie­wiele różni się od szkie­letu, na­dal jest moim ide­al­nym Drew. I ponow­nie, tysięczny raz, zadaję sobie pyta­nie, jak ja to wytrzy­mam.

Póź­niej tego dnia, kiedy Drew wresz­cie się budzi, daje mi znak, abym pode­szła do jego łóżka.

– Cate, wiesz, kiedy po raz pierw­szy zoba­czy­łem cię na tam­tej impre­zie, wie­dzia­łem, że jesteś dla mnie tą jedyną. Moją dziew­czynką. I wtedy tak bar­dzo mi się opie­ra­łaś, że nie sądzi­łem, że kie­dy­kol­wiek uda mi się zapro­sić cię na randkę. Ale udało mi się.

Zagry­zam dolną wargę, pró­bu­jąc się nie roz­pła­kać na to wspo­mnie­nie.

Lewy kącik jego gór­nej wargi powę­dro­wał do góry, to jego znak roz­po­znaw­czy, który tak uwiel­biam. To spra­wia, że czuję się, jakby prze­je­chał po mnie pie­przony czołg, i chcę zwi­nąć się przy nim na łóżku, przy­le­ga­jąc do niego na zawsze.

– Wie­dzia­łem, że gdy­bym tylko dostał szansę zabra­nia cię na randkę, mógł­bym cię zdo­być. Dzięki Bogu się udało. Jesteś moim życiem, Cate, celem mojego ist­nie­nia. Przy­kro mi tylko, że to wszystko tak się skoń­czyło. To – prze­suwa dłońmi w górę i w dół swo­jego ciała – nie było czę­ścią mojego planu na cie­bie. Chcia­łem całego pakietu – ślubu, i mamy to, ale chcia­łem też dzieci, SUV-a, dużego domu, a także wnu­ków. Przy­kro mi, że to wszystko zje­ba­łem, kocha­nie. Ale słu­chaj, kocham cię nad życie. I posłu­chaj mnie teraz. Chcę, żebyś wró­ciła do domu.

Kiwam głową i powstrzy­muję łzy.

– Zgoda, pójdę do domu, wezmę prysz­nic, bo tro­chę cuchnę. Też cię kocham, Drew. Bar­dziej niż jestem w sta­nie wyra­zić.

– Cate, stop. Nie to mia­łem na myśli. Chcę, żebyś mi coś obie­cała, OK? Przy­się­gnij mi natych­miast – jego głos jest sta­now­czy, sil­niej­szy niż w ciągu ostat­nich dni.

– Dobrze. Co takiego?

– Chcę, żebyś wyszła teraz z tej sali i poszła do domu, ale nie chcę, żebyś wra­cała, jak weź­miesz prysz­nic. Chcę, żebyś się ze mną poże­gnała tu i teraz.

– Co?! Co ty mówisz? – serce pod­ska­kuje mi do gar­dła.

– Mówię to, co sły­szysz. Bar­dzo cię kocham, tak bar­dzo, że nie pozwolę ci sie­dzieć tu przez kilka kolej­nych dni. Nie chcę tego. Przy­się­głaś, Cate.

– Drew, ja nie mogę.

– Ow­szem, możesz. No już, idź. Odwróć się, przejdź przez drzwi i nie oglą­daj się za sie­bie. Wszyst­kie moje rze­czy są spa­ko­wane dokład­nie tak, jak cię pro­si­łem, i wiesz, co z nimi zro­bić. Moi i twoi rodzice będą tu razem z Benem. Ale ty, ty nie musisz tu być. Nie chcę, żebyś tu była. Chcę, żebyś zapa­mię­tała mnie takim, jakim byłem, kiedy byłem zdrowy, w naszych naj­lep­szych latach. No już, spójrz na drzwi i postaw pierw­sze kroki ku nowemu życiu, Cate. I obie­caj mi, że będziesz żyć, Cate. Zrób to dla mnie.JEDEN

JEDEN

TERAŹ­NIEJ­SZOŚĆ

DWA LATA I CZTERY MIE­SIĄCE PÓŹ­NIEJ

Przej­mu­jący chłód prze­nika przez mój weł­niany płaszcz, jakby był wyko­nany z sia­teczki, co zmu­sza mnie, bym otu­liła się nim jesz­cze cia­śniej. Kiedy prze­cho­dzę przez ulicę, migają już świa­tła, dla­tego przy­spie­szam kroku. Jak znam moje szczę­ście w ostat­nich dniach, raczej nie zdążę przejść na drugą stronę na czas. Bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że potrąci mnie jakiś mały samo­chód marki Smart, bo tak­sów­ka­rze w Waszyng­to­nie są tak samo sza­leni jak w Nowym Jorku. I jakimś cudem prze­żyję, pozba­wiona jedy­nie moż­li­wo­ści poru­sza­nia któ­rąś z koń­czyn.

Gdy tylko doty­kam sto­pami kra­węż­nika, za moimi ple­cami war­czy samo­chód, ochla­pu­jąc mi nogi i dół płasz­cza falą błot­ni­stego lodu i śniegu. Wzdry­gam się, kiedy zimno prze­nika mnie aż do kości.

– Wspa­niale – mam­ro­czę, otrze­pu­jąc się i omi­ja­jąc lodowe tafle oble­pia­jące chod­nik po wczo­raj­szej śnie­życy. Ja to mam szczę­ście. Waszyng­ton nie bywa raczej ata­ko­wany przez pół­nocne zimy, a przy­naj­mniej tak sły­sza­łam. Znaj­duje się wystar­cza­jąco daleko na połu­dniu. Podob­nie jak w Char­le­sto­nie, Dzia­dek Mróz nie ma zwy­czaju roz­sy­py­wać tu wia­der śniegu – a przy­naj­mniej tak było, dopóki nie obra­łam tego miej­sca za swój dom.

Tym­cza­sem wczo­raj­szy śnieg pobił pra­wie rekord naj­wcze­śniej zano­to­wa­nego opadu z pią­tego listo­pada 1892 roku. Zabra­kło rap­tem sied­miu dni. Świet­nie – no chyba nie. Nie jestem fanką świata w bieli, dla­tego też wybra­łam Waszyng­ton, a nie _Big Apple_¹. Kiedy pra­wie rok temu zde­cy­do­wa­łam się opu­ścić Karo­linę Połu­dniową, mia­łam pro­ste potrzeby i nie­wiele wyma­gań, z któ­rych naj­waż­niej­szym było życie w dużym mie­ście i naj­le­piej na pół­nocy. W żad­nym wypadku nie bra­łam nato­miast pod uwagę, że będę miesz­kała w miej­scu, w któ­rym przez wię­cej mie­sięcy w roku jest zimno niż cie­pło. Lepiej być nie mogło.

Z zamy­śle­nia wyrywa mnie nie­uważny krok. Poty­kam się i wpa­dam w poślizg, wyma­chu­jąc sze­roko rękami jak śmi­głami wia­traka. Komiczne ruchy w niczym nie poma­gają mi się zatrzy­mać i w końcu tracę rów­no­wagę. Nagle, zupeł­nie zni­kąd, poja­wia się czy­jaś ręka, która pod­trzy­muje moje ramiona, pod­czas gdy druga sta­bi­li­zuje bio­dra. Muszę spoj­rzeć wysoko w górę, aby ujrzeć mojego wybawcę, który zdaje się prze­by­wać gdzieś nade mną w stra­tos­fe­rze.

Ni stąd, ni zowąd znika przy­gnę­bia­jąca sza­rość dnia i orien­tuję się, że pły­wam w oce­anie błę­kitu. Nie dowie­rzam wła­snym oczom, gdyż bły­ska­wicz­nie roz­po­znaję osobę, która mnie ura­to­wała. Czuję, jakby los grał ze mną w rosyj­ską ruletkę, i w końcu naci­skam spust. Z potęż­nym hukiem.

– Cześć – wykrztu­szam.

Męż­czy­zna o oczach jak woda i twa­rzy, w którą mogła­bym wpa­try­wać się bez końca, przy­gląda mi się o sekundę dłu­żej, niż wydaje się to sto­sowne. Wyraz jego sze­roko otwar­tych oczu potwier­dza, że jest tak samo zasko­czony jak ja.

Kiedy się odzywa, jego głos jest głę­boki – jak gówno, w które wła­śnie wdep­nę­łam. Nasza histo­ria jest o wiele za długa. Wtem, na sekundę, sek­sowny błysk w jego oczach oświe­tla wszyst­kie myśli o prze­szło­ści, któ­rych napór tak długo powstrzy­my­wa­łam.

– Cześć. Ja… ech… nie spo­dzie­wa­łem się spo­tkać cię tutaj – to można śmiało uznać za spo­tka­nie stu­le­cia. Los spra­wił, że natkną­łem się na cie­bie wła­śnie na uli­cach Waszyng­tonu, odgry­wa­jąc przy oka­zji rolę wybawcy – z jego języka jak cie­pły miód spływa cha­rak­te­ry­styczne połu­dniowe zacią­ga­nie.

Nie odsuwa się, potrą­cany przez kilku kolej­nych prze­chod­niów. Zamiast tego pro­wa­dzi mnie w bar­dziej ustronne miej­sce w głębi ulicy, obok ban­ko­matu.

Mimo że oboje nie­mal od stóp do głów jeste­śmy okryci zimo­wymi ubra­niami, znaj­du­jemy się wystar­cza­jąco bli­sko sie­bie, abym mogła poczuć bijące od niego cie­pło. Wspo­mnie­nia z prze­szło­ści prze­la­tują przez moją głowę i mam wra­że­nie, jakby ktoś prze­szedł po moim gro­bie. Czuję zimny dreszcz.

Pociera moje ramiona ukry­tymi w ręka­wicz­kach dłońmi tak, jakby to zauwa­żył.

– Miesz­kasz tu?

Głu­pio kiwam głową, ponie­waż jest ostat­nią osobą, którą spo­dzie­wa­ła­bym się jesz­cze kie­dyś zoba­czyć, zwłasz­cza że przez więk­szość czasu przed nim ucie­kam.

– Tak. A ty? – pytam, naprawdę zacie­ka­wiona, czy wpadł tu tylko z wizytą, czy też nie.

Chmurka zmro­żo­nej pary wypływa z jego ust, kiedy wzdy­cha i prze­suwa dło­nią po wło­sach poły­sku­ją­cych słoń­cem pomimo pory roku.

– Nie jestem pewien.

Moje brwi wędrują do góry, gdy nie­mal ze śmie­chem odpo­wia­dam, rzu­ca­jąc mu wymowne spoj­rze­nie:

– No co ty? Albo miesz­kasz, albo nie – ton mojego głosu, mimo że roz­ba­wiony, nie powstrzy­muje zaci­ska­nia się mojego żołądka w skom­pli­ko­wany węzeł.

Wzru­sza ramio­nami.

– Badam grunt. Teraz, kiedy ukoń­czy­łem spe­cja­li­za­cję…

– Ukoń­czy­łeś? – wyrywa mi się. Jestem zasko­czona jego wyzna­niem.

Jego uśmiech jest cie­pły, ale nie do końca współ­gra z tym, co wyra­żają oczy. A ja czuję się nie­zręcz­nie, że w ogóle zapy­ta­łam. Oczy­wi­ście, że ukoń­czył. Był tego bli­ski już wtedy, gdy ucie­kłam.

– Wła­ści­wie to nie – szep­cze, przy­bli­ża­jąc się nieco.

Nawet na zatło­czo­nej ulicy jego słowa dzwo­nią mi w uszach. Spo­sób, w jaki na mnie patrzy, spra­wia, że czuję, jakby czy­tał moją duszę. Nagle na mojej twa­rzy poja­wia się wyraz udręki, którą on na pewno dostrzega. Zatrzy­muje moje spoj­rze­nie nieco dłu­żej. Potem pro­stuje się i kon­ty­nu­uje, jakby wcale nie dzie­liło nas tyle czasu:

– Pra­cuję teraz z jed­nym z naj­lep­szych gości z dzie­dziny onko­lo­gii. Lekarka z jego przy­chodni jest na urlo­pie macie­rzyń­skim. Moje zastęp­stwo ma poten­cjał, aby prze­kształ­cić się w peł­no­wy­mia­rową współ­pracę. To może być życiowa szansa. Tak czy ina­czej, muszę zde­cy­do­wać, czy to miej­sce wystar­cza­jąco mi odpo­wiada, by prze­pro­wa­dzić się tu na stałe. Wiesz prze­cież, że moje serce pozo­stało w Char­le­sto­nie. Całą resztę zdaję na los.

Znów to słowo. Czy to los posta­wił go na mojej dro­dze? Jaka jest szansa, że pośli­zgnę się, a on będzie tym, który mnie zła­pie, całe kilo­me­try od naszego rodzin­nego mia­sta?

Ist­nieje wiele powo­dów, dla któ­rych nie powin­nam się nad tym zasta­na­wiać. Naj­waż­niej­szym z nich jest fakt, że wyje­cha­łam z Char­le­stonu po tym, jak on dał mi mnó­stwo powo­dów, bym została.

– Powin­nam wra­cać do pracy. Jestem już spóź­niona – mówię, odwra­ca­jąc wzrok.

Jego ręce powstrzy­mują mnie przed ucieczką, unie­moż­li­wia­jąc mi jaki­kol­wiek ruch. Poważ­nym spoj­rze­niem pró­buje zła­pać ze mną kon­takt wzro­kowy, zanim decy­duje, co chce powie­dzieć.

– Może wysko­czymy na lunch albo kola­cję? Cokol­wiek. Wiem, że naj­bar­dziej lubisz kuch­nię wło­ską. Sły­sza­łem, że nie­da­leko stąd jest jakaś dobra restau­ra­cja.

– Nie wiem – przy­znaję szcze­rze. Przy­ła­puje mój wzrok, ale kie­ruję spoj­rze­nie w pod­łogę, poszu­ku­jąc drogi ucieczki. Mimo że jest naprawdę przy­stoj­nia­kiem, myśl o kon­tak­to­wa­niu się z nim spra­wia mi wiele bólu. Gdy ode­szłam, skrzyw­dzi­łam nie tylko jego. Sie­bie rów­nież.

Unosi pal­cem moją brodę, zmu­sza­jąc mnie, bym spoj­rzała w jego cudowne oczy.

– Nie musimy roz­ma­wiać o prze­szło­ści – Char­le­sto­nie, szpi­talu, o żad­nej z tych rze­czy. Możemy to zro­bić tak, jak­by­śmy spo­tkali się pierw­szy raz. Zacząć zupeł­nie od nowa.

Moje serce galo­puje jak rumak czy­stej krwi pod­czas polo­wa­nia na dzi­kiego zwie­rza.

– Drew…

Znowu potrząsa głową.

– Nie, spró­bujmy cze­goś nowego.

Robi jeden mały krok w tył, po czym podaje mi rękę.

– Cześć, jestem Andy.

– Andy? – jestem pewna, że moje brwi pod­sko­czyły aż do linii wło­sów.

Pochyla się w moją stronę i szep­cze:

– Inne imię mogłoby przy­po­mnieć ci o prze­szło­ści.

Zagry­zam dolną wargę, ponie­waż to imię wzbu­dza przy­pływ nie­przy­jem­nych emo­cji w moim żołądku. Emo­cji, które spra­wiają, że moja twarz się czer­wieni, a po policz­kach spły­wają łzy wiel­kie jak gro­chy. Ucie­kam przed tymi uczu­ciami, podob­nie jak przed męż­czy­zną, który stoi przede mną.

Nie­zdolna uczy­nić nic innego z wycią­gniętą w moim kie­runku dło­nią, ści­skam ją z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Cześć, Andy.

Zatrzy­muje moją dłoń na dłuż­szą chwilę, znacz­nie dłuż­szą, niż zro­biłby to jaki­kol­wiek obcy. Kiedy wresz­cie ją pusz­cza, na jego twa­rzy poja­wia się szel­mow­ski uśmiech, który z całą pew­no­ścią mógłby zostać ode­brany jako zalotny.

– Miło cię poznać, Cate – poru­sza zabaw­nie brwiami – czy dała­byś mi swój numer?

Ta okle­pana fraza powinna zabrzmieć żenu­jąco, ale spo­sób, w jaki ją wypo­wie­dział, był w sta­nie spra­wić, by bie­li­zna każ­dej kobiety stała się wil­gotna.

Odwra­cam wzrok, nie chcąc, żeby zauwa­żył, jak jestem prze­jęta. Co wię­cej, deli­kat­nie dał mi do zro­zu­mie­nia, że wie, iż zmie­ni­łam numer. To ozna­cza, że pomimo całej sytu­acji pró­bo­wał się do mnie dodzwo­nić. Fakt, że nic mi o tym nie mówi, tylko świad­czy na korzyść jego dekla­ra­cji o nowym początku.

Wyciąga dłoń okrytą czarną skó­rzaną ręka­wiczką, by dotknąć mojego policzka, i odrywa mnie od mojej wewnętrz­nej zawie­ru­chy. Zmu­sza mnie, bym sta­nęła twa­rzą w twarz z nim i wła­sną szcze­ro­ścią.

– Widzę, jak twoja śliczna mała główka inten­syw­nie pra­cuje. Jeste­śmy tu, w Waszyng­to­nie, z daleka od wszyst­kiego. Nikt nie musi wie­dzieć – mówi, a potem mnie pusz­cza.

Myśl, że nasza rodzina lub przy­ja­ciele mogliby nabrać choćby naj­mniej­szych podej­rzeń, że w ogóle roz­wa­żamy spo­ty­ka­nie się, prze­raża mnie do sza­leń­stwa. Poza tym na­dal sama sobie nie wyba­czy­łam. Wyrzu­ci­łam z głowy tę myśl. Zebraw­szy się w sobie, wycią­gam tele­fon z kie­szeni. Bóg jeden wie, czy to dobra decy­zja, ale jestem już zmę­czona ucie­ka­niem. Ujmę to ina­czej. Jestem już zmę­czona ucie­ka­niem przed nim.

– A jaki jest twój?

Jego uśmiech spra­wia, że roz­pły­wam się od głowy po czubki pal­ców. Nie odpo­wiada. Opuszka jego scho­wa­nego w ręka­wiczce kciuka prze­suwa się deli­kat­nie po moim policzku.

– Na­dal jesteś tak samo piękna jak tego dnia, gdy ujrza­łem cię po raz pierw­szy.

Jego oczy prze­ni­kają mnie jak laser, tra­fia­jąc impul­sem elek­trycz­nym aż do rdze­nia. Tak jak wtedy czuję zakło­po­ta­nie tym, jak moje ciało na niego reaguje. Sama myśl o jego dotyku każe moim trze­wiom zaci­skać się w ocze­ki­wa­niu.

Obser­wuję, jak jego usta recy­tują numer. Zadzi­wia­jące, że w ogóle jestem w sta­nie go sły­szeć, sku­piona na wyobra­ża­niu sobie tych wszyst­kich rze­czy, które mógłby robić za pomocą swo­ich zręcz­nych ust. Pyta­nie, które wysła­łam, jest pro­ste. Trzy słowa, któ­rych kolej­ność podała mi moja wewnętrzna kocica.

_Lunch, kola­cja czy śnia­da­nie?_

Po szyb­kim poże­gna­niu ruszam nie­spiesz­nie. Chcąc pierw­szy raz od wie­ków wydać się sexy, wpla­tam w rytm moich kro­ków koły­sa­nie bio­drami tylko po to, by znów się pośli­zgnąć.

Łapie mnie po raz drugi i szep­cze:

– Jeśli będziesz się tak cią­gle prze­wra­cać, pomy­ślę, że chcesz, abym stale trzy­mał na tobie moje dło­nie. A to ozna­cza, że naszym pierw­szym wspól­nym posił­kiem będzie śnia­da­nie.

Para z jego odde­chu dmu­cha pro­sto w mój poli­czek, a jej cie­pło powo­duje, że prze­biega mnie dreszcz. Stoi za moimi ple­cami, więc nie widzę wyrazu jego twa­rzy. Ale dobrze wiem, że maluje się na niej zadzior­ność. Gdy tylko się odwra­cam, by coś powie­dzieć, on już odcho­dzi w prze­ciw­nym kie­runku. Zasy­sam dolną wargę, deli­kat­nie ją przy­gry­za­jąc. Sta­ram się nie czuć pod­eks­cy­to­wa­nia na myśl o lun­chu z Drew… Nie. Andym. Zmu­szam się, by wypchnąć z głowy myśli o prze­szło­ści. Naj­mniej ważną z nich jest ta, jak mogę sobie w ogóle kie­dy­kol­wiek wyba­czyć. Po tym wszyst­kim, co stra­ci­li­śmy, i po moim wyjeź­dzie, ni­gdy bym nie przy­pusz­czała, że on w ogóle będzie chciał mnie jesz­cze kie­dy­kol­wiek widzieć, a tym bar­dziej, że mi wyba­czy.

Tym­cza­sem jakimś cudem w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu minut moje życie obrało zde­cy­do­wany kie­ru­nek. Co gor­sza, nie mogę wyrzu­cić go z głowy. Przez cały czas, odkąd widzia­łam go ostatni raz, usil­nie sta­ra­łam się zapo­mnieć i żyć dalej. Prze­raża mnie fakt, że od cza­sów związku z nim nie spo­ty­ka­łam się z nikim na poważ­nie. Boję się, że odkry­wa­jąc swoje serce, wysta­wiam się na zra­nie­nie. Jed­nak moż­li­wość zje­dze­nia śnia­da­nia w jego towa­rzy­stwie budzi we mnie głód, któ­rego nie jest w sta­nie zaspo­koić jedze­nie.

Kiedy otrzy­muję odpo­wiedź: _Kola­cja z moż­li­wo­ścią śnia­da­nia_, z pusz­cza­ją­cym oczko emo­ti­ko­nem, zasta­na­wiam się, czy w ogóle mam prawo tak sze­roko się szcze­rzyć.TRZY

TRZY

TERAŹ­NIEJ­SZOŚĆ

Żywa muzyka i moi jesz­cze żywsi współ­pra­cow­nicy wypeł­niają klub. Ale nie widzę ani nie sły­szę żad­nego z nich. Wpa­truję się w lustro wiszące za barem, zasta­na­wia­jąc się, czyje odbi­cie widzę. Pra­wie nie roz­po­znaję kobiety przy­glą­da­ją­cej mi się pustym wzro­kiem. _Drew… Andy jest w mie­ście_. Minęły trzy dni, odkąd go spo­tka­łam, i nie jestem w sta­nie wyrzu­cić go z głowy.

– Cate, jesteś za cicha. To uro­czy­stość. Zakoń­czy­li­śmy spra­woz­da­nie Caine’a. Może teraz będzie nam dane spać dłu­żej niż cztery godziny na dobę – Daniel uśmie­cha się i przy­kłada szklankę do ust. – Przy­naj­mniej do czasu zebra­nia w ponie­dzia­łek, gdzie oma­wiamy nasz nowy pro­jekt.

Śmieje się z wła­snego żartu, gdy Mandy przy­suwa się do nas z dwoma drin­kami w rękach. Pochyla się, by szep­nąć mi do ucha:

– Nie wiem, co się z tobą dzi­siaj dzieje, ale będziesz świę­to­wać.

Biorę zaofe­ro­wany mi drink, czu­jąc się jak smu­ta­ska. Mandy unosi swoją szklankę, a po niej cały team robi to samo. Nie chcąc być odszcze­pień­cem, dołą­czam się i przy­kle­jam na twarz uśmiech.

– Za nas, a szcze­gól­nie za Cate. Bez jej pomocy w ostat­nim momen­cie wszy­scy mogli­by­śmy być teraz w biu­rze, popra­wia­jąc pro­jekt – ogła­sza Mandy.

– Za Cate – wszy­scy wzno­szą toast.

– Za nasz team – odpo­wia­dam. – W teamie nie ma miej­sca na „ja”. Wszy­scy poświę­ci­li­śmy godziny i wszy­scy, mam nadzieję, otrzy­mamy nagrody.

– Tak jest, tak jest! – roz­lega się chór okrzy­ków.

Nie mam poję­cia, czy za ukoń­cze­nie zada­nia na czas otrzy­mamy bonusy inne niż ten wolny dzień, który już dosta­li­śmy. Ale na­dal mogę mieć nadzieję. Popi­jam szota, nie wie­dząc kom­plet­nie, co to za napój.

Moje gar­dło zaczyna palić i czuję smak cyna­monu nie tylko w ustach, ale rów­nież we łzach, które ciekną mi z oczu. To Jack Daniel’s Fire­ball! Kiedy oczy wyska­kują mi z orbit, Mandy ude­rza mnie w plecy, jak­bym się krztu­siła. Trzy­mam usta zamknięte ze stra­chu, że zaczną zio­nąć ogniem jak smok.

– Wyro­sną ci od tego włosy na kla­cie – szcze­bio­cze Mandy. Jej mio­do­wo­brą­zowe loki pod­ska­kują, jakby nie była w sta­nie zatrzy­mać w sobie roz­pie­ra­ją­cej ją ener­gii. Przy­naj­mniej tak mój tata mówił bratu, kiedy pierw­szy raz pili razem alko­hol.

– Jestem pewna, że mój prze­łyk już ni­gdy nie będzie taki jak wcze­śniej – skrze­czę.

– Pro­szę. Chcesz drugi?

Wyraz mojej twa­rzy może zmro­zić, kiedy rzu­cam jej spoj­rze­nie w stylu „chyba osza­la­łaś”.

– Żar­tu­jesz sobie ze mnie, prawda? Czy może pró­bu­jesz mnie otruć?

Odrzuca głowę w tył i wybu­cha śmie­chem pro­sto z brzu­cha.

– Cate, przy­się­gam, kocham cię. Wiem, że mar­twisz się, bo jesteś naj­now­szym człon­kiem teamu i możesz czuć, że jeste­śmy onie­śmie­leni, bo wycią­gnę­łaś nas wszyst­kich z gówna. Ale szcze­rze, wszy­scy się cie­szą, że tutaj jesteś. Szczę­śliwi klienci zna­czą, że na­dal mamy co robić. Więc pij kolej­nego za team.

Ma rację. Nikt ni­gdy nie dał mi odczuć w pracy, że jestem nie­chciana. Zmar­twie­nia zachmu­rzyły mi umysł. To, czego Mandy nie wie, a co wpra­wia mnie w zde­ner­wo­wa­nie, to Drew, a raczej Andy. Zoba­cze­nie go po tym wszyst­kim uwal­nia na powierzch­nię tak wiele wyrzu­tów sumie­nia.

Pod­no­szę szota i tym razem jestem na to przy­go­to­wana. Stu­kam w jej szklankę i zanim wypiję, krzy­czę:

– Za team!

Mandy spo­gląda na mnie ukrad­kiem, budząc tym moją podejrz­li­wość.

– Jest jesz­cze jedna rzecz, o któ­rej powin­naś wie­dzieć.

– Co takiego? – pocie­ram oczy, mając nadzieję, że łzy spo­wo­do­wane wypi­ciem Fire­balla nie zepsują mi maki­jażu.

– Daniel się w tobie pod­ko­chuje.

Kiedy ja pra­wie się krztu­szę, wzrok Mandy pozo­staje nie­wzru­szony.

– Lubisz go? – pytam zmie­szana.

– Nie – gwał­tow­nie kręci głową. – Po pro­stu jest słodki. I taki super­u­ro­czy – dodaje. – Znam go od zawsze i poczu­wam się do opie­kuń­czo­ści wobec niego. Więc nie złam mu serca.

Kle­pie mnie w ramię, zanim odcho­dzi, a ja mru­gam szybko, nie­pewna, co się wła­śnie wyda­rzyło.

– Hej – spo­glą­dam w górę i widzę sto­ją­cego przede mną Daniela. – Mogę z tobą usiąść?

– Jasne – wzru­szam ramio­nami, sta­ra­jąc się, by słowa Mandy nie spra­wiły, że zacznie być mię­dzy nami nie­zręcz­nie. Ale i tak dener­wuję się na myśl o tym, co zamie­rza mi powie­dzieć. Biorę ostat­niego szota i wypi­jam go. Uśmie­cha się, ale wzdy­cha i widzę, że zbiera się, żeby coś mi powie­dzieć.

– Napij się ze mną jesz­cze jed­nego – słowa wyska­kują z moich ust, ponie­waż chcę unik­nąć dania mu kosza. Mandy w jed­nym ma rację. On jest słodki w ten ner­dowo-super­bo­ha­te­rowy spo­sób. Z tymi ciem­nymi wło­sami i oku­la­rami w czar­nych opraw­kach wygląda tak, że zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem pod gar­ni­tu­rem nie nosi nie­bie­sko-czer­wo­nego try­kotu. A może wydaje mi się tak przez alko­hol. Zanim jed­nak zdąży odpo­wie­dzieć, zama­wiam dwie kolejki. Napój spływa do gar­dła coraz łatwiej, zwłasz­cza po pią­tym kie­liszku.

Udaje mi się powstrzy­mać roz­wój wszel­kich tema­tów rand­ko­wych i wymie­nić jedy­nie parę uśmie­chów. Uda­rem­niam mu wszel­kie szanse ode­zwa­nia się, wykrzy­ku­jąc do wszyst­kich toa­sty, od szefa zaczy­na­jąc, a na por­tie­rach z budynku koń­cząc. Ale wymówki już mi się skoń­czyły.

– Cate, zasta­na­wia­łem się…

Muzyka prze­staje grać i z gło­śni­ków roz­brzmiewa głos Mandy.

– Cate! Gdzie jesteś, dziew­czyno?

Czu­jąc się już nie­pew­nie na wła­snych nogach, na­dal jestem w sta­nie stwier­dzić, że wypiła znacz­nie wię­cej ode mnie, ponie­waż jej słowa są beł­ko­tliwe.

– Cze­kaj, to ja – mówię, wska­zu­jąc na sie­bie. Marsz­czę czoło, kiedy zauwa­żam, że jest mi jesz­cze trud­niej mówić niż powinno.

– Cate, Catieee, chodź, zaśpie­waj ze mną – zawo­dzi Mandy.

Tłum zaczyna skan­do­wać moje imię, a ja spo­glą­dam na Daniela. Czuję, że moje powieki są cięż­kie. Ale to ucieczka, któ­rej szu­ka­łam.

– Muszę iść. Ale zoba­czymy się póź­niej.

Odro­binę się chwieję, kiedy wstaję na nogi i ręce Daniela poja­wiają się, by pomóc mi zła­pać rów­no­wagę. Wła­ści­wie pomaga mi nawi­go­wać przez tłum.

– Masz miłe dło­nie i ładne zęby. Lubię, kiedy męż­czy­zna ma ładne zęby – mówię z roz­tar­gnie­niem.

Daniel kręci głową.

– Ostroż­nie, Catie – dro­czy się ze mną, poma­ga­jąc mi wspiąć się na scenę, i czuję się jak za daw­nych cza­sów. Myślę o Jen­nie i okrop­nie za nią tęsk­nię. Pla­nuje mnie odwie­dzić i co ja jej powiem o Drew… O Andym. Tro­chę mi to zaj­mie, zanim się przy­zwy­czaję.

Mandy pęka, zanim pio­senka w ogóle się zaczyna. Kiedy roz­lega się popu­larna melo­dia, słowa auto­ma­tycz­nie poja­wiają się w mojej gło­wie. Wycią­gam rękę do przy­ja­ciółki i zaczy­namy entu­zja­stycz­nie śpie­wać. Daniel jest naszym jedy­nym współ­pra­cow­ni­kiem, któ­remu udało się zdo­być miej­sce z przodu. W bla­sku nakie­ro­wa­nych na nas świa­teł nie widzę ani jed­nej zna­nej mi twa­rzy, na któ­rej mogła­bym się sku­pić, i koń­czę, wyśpie­wu­jąc do Daniela, żeby moje zawsty­dze­nie nie spra­wiło, że nagle się zrzy­gam. Nie­stety, pio­senka wybrana przez Mandy nie ma dokład­nie tego prze­sła­nia, które chcia­łam mu prze­ka­zać. Moty­wuje mnie entu­zjazm tłumu.

I know I just met you,

And this is crazy,

But here’s my num­ber,

So call me maybe!

Jakiś czas po kara­oke i kilku kolej­nych kolej­kach zapo­mi­nam o tym całym bała­ga­nie, któ­rego naro­bi­łam. Daniel przez cały czas jest przy moim boku, zachę­ca­jąc, abym już wię­cej nie piła, ale też spe­cjal­nie mnie nie powstrzy­muje. Zanim odcho­dzimy od baru, jeste­śmy cali roz­grzani i spo­ceni. Daniel łapie dla nas tak­sówkę, przez cały czas sta­ra­jąc się utrzy­mać mnie i Mandy na nogach. Lodo­wate powie­trze powinno dzia­łać jak bal­sam, ale ledwo jestem w sta­nie sta­wiać krok za kro­kiem.

– Catie, tak bar­dzo się cie­szę, że się tu prze­pro­wa­dzi­łaś – beł­ko­cze Mandy. – Biuro było takie przy­gnę­bia­jące, zanim się poja­wi­łaś.

W końcu poty­kamy się i zatrzy­mu­jemy tuż przed kra­węż­ni­kiem.

Kładę swoje ręce na jej ramio­nach, by się na mnie sku­piła, i mówię jej, jak się czuję, ponie­waż uczu­cia są ważne.

– Nie wiem, co bym zro­biła, gdy­bym cię nie spo­tkała. To okrutny, okrutny świat, ale ty jesteś naj­we­sel­szą osobą, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tkałam. A ja potrze­buję rado­ści. Jesteś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, ale nie mów mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółce, że tak powie­dzia­łam. Jenna zazwy­czaj nie jest zazdro­sna, ale lepiej nie wku­rzaj tej dziew­czyny. Jest bok­serką.

Mandy kiwa, ponie­waż rozu­mie.

– Obie­cuję, nic nie powiem. Możemy być naj­lep­szymi kum­pel­kami w tajem­nicy.

Przy­tu­lamy się do momentu, aż prze­rywa to Daniel. Chcę mu powie­dzieć, że mimo że na niego nie lecę, nie lecę też na dziew­czyny. Jego głos prze­rywa moje wiru­jące myśli. Już nie jestem dłu­żej pewna, co waż­nego mia­łam mu do powie­dze­nia.

Daniel i jego cztery klony pod­trzy­mują nas.

– No dalej, moje panie, uwaga na śnieg i lód.

Czuję się, jak­bym była na statku.

– Łódka się trzę­sie. Myślę, że możemy się wywró­cić. Gdzie są nasze kami­zelki?

– Cate.

Ten głos, znam go. Odwra­cam się i świat się prze­chyla.

– To znów Tita­nic – wykrzy­kuję, pada­jąc do przodu.

Nie ląduję jed­nak na ziemi.

– Bogu dzięki za kami­zelki ratun­kowe – mam­ro­czę. Czuję jedną cia­sno na swoim ciele.

– Cate – mówi znów głos.

– Drew – kręcę głową. – A nie, to An… Andy teraz – beł­ko­czę. – Nie, Drew, nie mogę cię tak nazy­wać. Andy.

W moim polu widze­nia poja­wia się Daniel i nie jestem pewna, czy Andy tu jest, czy też nie, i sły­szę tylko głosy.

– W porządku. Mogę ją prze­jąć. Zabiorę ją do domu – mówi Daniel.

Jakimś cudem udaje mi się sta­nąć na wła­snych nogach, ale obraz przed oczami na­dal wiruje.

_Cho­lerne obcasy mi nie uła­twiają._

– A ja lubię te obcasy – odpo­wiada Mandy, i wtedy orien­tuję się, że powie­dzia­łam to na głos.

Kiedy już stoję w miarę sta­bil­nie, mój wzrok pada na świ­dru­jące nie­bie­skie oczy. Czuję powiew ark­tycz­nego powie­trza, które ze sobą przy­no­szą. Andy. Daję sobie kciuk w górę za to, że wresz­cie zapa­mię­ta­łam jego imię.

– Naprawdę tu jesteś.

Zauwa­żam, że jego ręka pod­trzy­muje lekko moje plecy. Zaczy­nam się w niego zata­piać i pochy­lać, by przy­ci­snąć swoje usta do jego ust, kiedy łapię wzrok dwóch gości sto­ją­cych za nim. Macham im, chcąc zacho­wać się grzecz­nie. Jestem tak zalana, że nie chcę robić Andy’emu wstydu przy przy­ja­cio­łach lub kole­gach z pracy.

– Cate, możesz już prze­stać machać – Mandy jest tuż obok mnie i szep­cze do mnie kon­spi­ra­cyj­nie. Jeśli wnio­sko­wać po uśmiesz­kach na twa­rzach tych gości, muszą mieć ponad­ludzki słuch. – Kim są ci przy­stojni kole­sie? Będziesz mnie tak trzy­mać w nie­pew­no­ści?

– Cate, Mandy, mam tak­sówkę. Powin­ni­śmy już iść – Daniel brzmi o wiele za trzeźwo. Mandy i ja zwra­camy się w jego kie­runku.

– Niech z cie­bie nie będzie taki Clark Kent – mówię do niego ponad ramie­niem.

Kiedy spo­glą­dam na Andy’ego, stoi odwró­cony do mnie ple­cami. Nie sły­szę, co mówi. Kiedy się odwraca, zatyka mnie z wra­że­nia, jak cho­ler­nie jest przy­stojny.

Sły­szę, jak Mandy przed­sta­wia się i roz­ma­wia z towa­rzy­szami Andy’ego, ale mój wzrok jest utkwiony tylko w nim.

– Cate – mru­gam parę razy, orien­tu­jąc się wresz­cie, że Andy mówi do mnie.

Dwaj przy­stojni goście szybko się żegnają i odcho­dzą.

Udaje mi się coś powie­dzieć.

– Nie musia­łeś pozwa­lać im odejść. Ten super­man – wycią­gam palec w kie­runku Daniela – ura­tuje ten dzień i zabie­rze nas do domu.

Kiedy Andy dwoi mi się w oczach, widzę, jak jego brwi się uno­szą.

– Super­man, tak?

Spoj­rze­nie na Daniela potwier­dza mi, że wszyst­kie jego trzy klony się zga­dzają, ponie­waż ich uśmie­chy błysz­czą jak u dziew­czyny z reklamy pasty do zębów.

Kle­pię Andy’ego po piersi, a kiedy wyczu­wam solidne mię­śnie pod swo­imi dłońmi, kle­pię jesz­cze parę razy.

– Nie ma powodu do zazdro­ści. Total­nie jesteś Bat­ma­nem, a każdy wie, że Bat­man jest naj­sek­sow­niej­szy z nich wszyst­kich.

– Nie ze wszyst­kich – oświad­cza Mandy. Brzmi jak pijana i jest mi za nią tro­chę wstyd. – Bez obrazy, Bat­man, ale mnie bar­dzo podoba się Thor. Więc jeśli fak­tycz­nie jesteś Mrocz­nym Ryce­rzem, poznał­byś mnie z tym podob­nym do Chrisa Hem­swor­tha, który wła­śnie poszedł? Jak on miał na imię? – jej słowa brzmią, jakby je wyplu­wała, ale jakimś cudem są spójne.

– Dziew­czyny, tak­sówka czeka.

– Daniel, nie tak prędko – mówi prze­cią­gle Mandy, kie­ru­jąc swoją uwagę na kolegę. – Cze­kaj… ty naprawdę wyglą­dasz jak Clark Kent.

Pró­bu­jemy przy­bić sobie piątkę, ale nie tra­fiamy. Wygląda to dziw­nie. Pró­bu­jemy jesz­cze raz i znów nic z tego. Wybu­cham śmie­chem, ponie­waż to tak cho­ler­nie zabawne. Mandy kręci głową i sta­wia krok w kie­runku Daniela. Idę za nią, ponie­waż jego twarz jest tak skwa­szona, że można by pomy­śleć, iż połknął kawa­łek cytryny. Jed­nak Andy mnie nie wypusz­cza.

– Dopil­nuję, żeby bez­piecz­nie dotarła do domu – oświad­cza.

Daniel pro­stuje się, a jego super­moc pozwala mu prze­kształ­cić się z trzech postaci w pięć. Nie mogę się powstrzy­mać od komen­ta­rza.

– On cię znacz­nie prze­wyż­sza liczeb­nie – mówię do Andy’ego lub do nikogo. Już sama nie wiem.

Andy spo­gląda na mnie z góry, ale w jego oczach nie widzę roz­ba­wie­nia. Kiedy jego twarz przy­biera ten roz­myty wyraz jak z hor­roru, mru­czę:

– Nie jesteś Bat­ma­nem, prawda? Jesteś kimś innym?

– Jestem kimś – odmru­kuje. Potem jego głos robi się bar­dziej basowy i mocny: – Zabie­ram ją. Możesz odpro­wa­dzić do domu jej przy­ja­ciółkę.

Ocean znów zaczyna falo­wać i pochy­lam się ku Andy’emu, przy­ci­ska­jąc twarz do jego klatki pier­sio­wej. Zmar­z­nię­tym policz­kiem czuję szorst­kość jego weł­nia­nego płasz­cza, ale przy­bli­żam się jesz­cze tro­chę, żeby usły­szeć bicie jego serca. Muszę się upew­nić, że jest żywy i że to nie jest jakiś sza­lony sen.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Pra­cu­jemy razem i nie wiem, kim jesteś – mówi Daniel.

Głos Andy’ego wydaje się stłu­miony dla jed­nego z moich uszu, dru­gim sły­szę go wyraź­nie.

– Cate i ja… znamy się już długo. Gwa­ran­tuję, że jest ze mną bez­pieczna. Zawiozę ją do jej domu.

Infor­ma­cja, którą muszę się podzie­lić, pozwala mi jesz­cze raz sta­nąć sta­bil­nie na wła­snych nogach.

– Wła­śnie, zjemy razem kola­cję i powspo­mi­namy stare czasy. Albo nowe czasy. I pla­nu­jemy zjeść też śnia­da­nie – śmieję się, zanim znów wraca mi powaga. – Już cał­kiem długo nie jadłam śnia­da­nia – mówię z roz­tar­gnie­niem. A potem jesz­cze ciszej, bo to chcę powie­dzieć wyłącz­nie do Mandy, dodaję: – Wiesz, co ozna­cza tutaj słowo „śnia­da­nie” – chi­cho­czę i nie mogę prze­stać, mimo iż tak nie­na­wi­dzę chi­cho­ta­nia.

– Śnia­da­nie – Mandy unosi kciuk do góry. Coś musi mieć w oku, ponie­waż stoi z jed­nym zamknię­tym, co nadaje jej twa­rzy dzi­waczny wygląd. – Zadzwoń i opo­wiedz mi wszystko rano. Też już dawno nie jadłam śnia­da­nia, a tak lubię kieł­ba­ski.

Chi­cho­cze cały czas, gdy Daniel pośpiesz­nie wpy­cha ją do tak­sówki, a ja czuję, jak świat się prze­chyla. Andy mnie pod­trzy­muje. Naraz sły­szę woła­nie Daniela:

– Cate, jesteś pewna, że wszystko w porządku?

Chcę kiw­nąć głową, ale zaczy­nam czuć mdło­ści.

– Zosta­wiasz mnie w dobrych rękach. Wiesz, jest dok­to­rem.

Daniel traci wszyst­kie swoje klony i kiwa mi zdaw­kowo, sia­da­jąc obok Mandy w tak­sówce. Kiedy odjeż­dżają, zasta­na­wiam się, czy powin­nam czuć się źle z tym, co powie­dzia­łam. Po pro­stu byłam szczera. Ale ta myśl odpływa, zmie­ciona kolejną falą mdło­ści.

– Mój samo­chód jest tam.

– Mają teraz samo­chody na oce­anie? Chyba potrze­buję cze­goś na wymioty. Nie czuję się zbyt dobrze.

Zatrzy­mu­jemy się i Andy patrzy mi pro­sto w twarz.

– Ile dzi­siaj wypi­łaś?

Pró­buję wzru­szyć ramio­nami, ale mam wra­że­nie, że ważą tonę.

– A zja­dłaś coś?

Na myśl przy­cho­dzą mi frytki. Nie­przy­jemny pomruk w moim żołądku zmu­sza mnie, żebym wyrzu­ciła z głowy obrazy jedze­nia. Kręcę głową i mówię przez zaci­śnięte usta:

– Nie mogę o tym mówić.

– OK, chodź, zabie­rzemy cię do domu.

Andy pro­wa­dzi mnie przed sie­bie i zaczy­nają mnie boleć stopy. Przy­staję i pró­buję zdjąć szpilki, ale ręce Andy’ego mnie powstrzy­mują.

– Cate, kocha­nie, jest zbyt zimno, żeby iść boso.

– Bolą mnie stopy – skarżę się, ale on sta­wia mnie pro­sto z powro­tem.

– To nie jest daleko, obie­cuję.

– Nie sądzę, żebym dała radę. Ratuj się. Ja tu zostanę i umrę – odrzu­cam jego rękę, pró­bu­jąc pozwo­lić gra­wi­ta­cji ścią­gnąć mnie na zie­mię.

Andy śmieje się, a potem pod­rywa mnie w powie­trze.

– Ejże, kow­boju. Odwró­ci­łeś świat do góry nogami.

– To ty wywró­ci­łaś mój świat do góry nogami – mówi sła­bym gło­sem, tak że wła­ści­wie nie jestem pewna, czy go usły­sza­łam.

– Już pra­wie jeste­śmy – te słowa wypo­wiada już nor­mal­nie, więc jestem nie­mal pewna, że poprzed­nie mi się przy­śniły.

Spra­wia, że czuję się jak Kop­ciu­szek i cze­kam, aż zaklę­cie prze­sta­nie dzia­łać. Nie powi­nien być dla mnie aż tak miły.

– Dla­czego zawsze tak się o mnie trosz­czysz?

Patrzy na mnie. A kiedy się zatrzy­muje, jego słowa nie syn­chro­ni­zują się z ruchami jego ust.

– Bo ja… – cokol­wiek chciał teraz powie­dzieć, chyba zmie­nia zda­nie – mie­li­śmy nie mówić o prze­szło­ści, prawda?

Nie odpo­wia­dam, ponie­waż poprzez cią­żącą mi na gło­wie chmurę upo­je­nia alko­ho­lo­wego jakoś wiem, że taki był plan. Sta­ram się sku­pić na dotar­ciu do jego samo­chodu i nie­zwy­mio­to­wa­niu na niego. Kiedy docie­ramy do publicz­nego garażu, ostat­nią rze­czą, która zostaje mi w pamięci, jest to, że jego samo­chód jest ele­gancki i błysz­czący. Pomaga mi pogrą­żyć się w pod­grze­wa­nym skó­rza­nym sie­dze­niu. Zamy­kam oczy, wdzięczna, że przez całą drogę nie zwy­mio­to­wa­łam.

Kiedy otwie­ram oczy, uświa­da­miam sobie, że jestem w domu. Jest ciemno i kom­plet­nie nie pamię­tam, jak się tu dosta­łam. To, co zauwa­żam, to to, że na­dal jestem ubrana, a moje ciu­chy cuchną alko­ho­lem. Mam odruch wymiotny od tego smrodu, ale udaje mi się go powstrzy­mać. Fakt, że chwieję się na nogach, mówi mi, że alko­hol na­dal krąży w moich żyłach. Na pewno nie jestem w domu od dawna. Poko­nuję zale­d­wie kilka kro­ków i muszę oprzeć się o ścianę. Ukłu­cie bólu w sto­pach ostrzega mnie, że na­dal mam na sobie obcasy. Zrzu­cam je kop­nię­ciem, a następ­nie wycho­dzę z pokoju w poszu­ki­wa­niu łazienki. Nie zawra­cam sobie głowy zapa­la­niem świa­tła w oba­wie, że oślepi mnie ból głowy. Pierw­sze drzwi, które otwie­ram, oka­zują się pro­wa­dzić do gar­de­roby. Potrzą­sam głową i zaczy­nam iść zako­lami, ponie­waż świat wokół mnie wiruje. Posu­wam się kory­ta­rzem, aż w końcu udaje mi się dotrzeć do łazienki.

Nie­udol­nie szar­piąc się ze swe­trem, przy­po­mi­nam sobie o cien­kim pasku zapię­tym w talii. Dużo czasu zaj­muje mi odpię­cie go i ścią­gnię­cie swe­tra przez głowę. OK, to zada­nie zostało wyko­nane, prze­cho­dzę więc do zdję­cia spód­nicy. Koń­czy się to tak, że gonię za suwa­kiem z tyłu jak pies za swoim ogo­nem. W końcu się pod­daję i zdej­muję spód­nicę, szar­piąc. Stringi zaj­mują mi tylko chwilę, ale sta­nik dopro­wa­dza do szału. Kiedy wresz­cie jestem naga, po omacku odnaj­duję kurek prysz­nica i cze­kam na cie­płą wodę. Naraz otwie­ram jed­nak pchnię­ciem drzwi i zasty­gam, bo coś jest nie tak. Przy­po­mina mi się noc z Andym i Danie­lem. Mru­gam, ale wcho­dzę pod prysz­nic z nadzieją, że to pomoże mi oczy­ścić umysł.

Sto­jąc tam przez chwilę, przy­wo­łuję widok zawie­dzio­nego Daniela. Zasta­na­wiam się, jak spoj­rzę mu w oczy w pracy w ponie­dzia­łek i jak prze­żyję gniew Mandy. Ostrze­gała mnie.

Po porząd­nym peelingu pra­wie wypa­dam spod prysz­nica i jestem pewna, że o czymś zapo­mnia­łam. _Zęby_. Chwy­tam szczo­teczkę i pastę i zabie­ram się do roboty. Mię­towy, świeży oddech nie drażni mojego żołądka. Nie­po­rad­nie odnaj­duję drogę do sypialni i zosta­wiam ręcz­nik na pod­ło­dze, wpeł­za­jąc do łóżka. Mając w pamięci, ile pro­ble­mów przy­spo­rzyło mi ścią­ga­nie ubrań, nie zamie­rzam mar­twić się zakła­da­niem piżamy.

Kiedy jakiś czas póź­niej otwie­ram oczy, zauwa­żam trzy rze­czy. Po pierw­sze, prze­ra­ża­jący ból pul­suje mi pod czaszką. Wiem, że jestem odwod­niona przez wypity alko­hol i muszę napić się wody, by ból znik­nął. Po dru­gie, obrzy­dliwy smak w ustach. A więc na tyle zdało się moje mycie zębów. Wysta­wiam język, mając nadzieję, że to pozwoli mi pozbyć się uczu­cia waty w ustach. Po trze­cie, jest mi okrop­nie gorąco, jak­bym była owi­nięta kocem elek­trycz­nym. Odrzu­cam te wszyst­kie myśli w nadziei, że znów pochło­nie mnie sen. Nie jestem jesz­cze gotowa, by się obu­dzić, a świa­tło nie prze­świeca przez rolety. Na­dal panuje ciem­ność, więc jest zbyt wcze­śnie, by pod­no­sić się z łóżka.

Fan­ta­zje to naj­lep­sza część spa­nia. Z łatwo­ścią z powro­tem pogrą­żam się w marze­niach sen­nych. Tak dawno nikt mnie nie doty­kał; przy­wo­łuję mojego męż­czy­znę bar­dzo prze­bie­gle z pomocą namięt­nych roman­sów, które ostat­nio czy­ta­łam. Jego dło­nie, które zawsze kocha­łam, prze­su­wają się w dół mojego tuło­wia. Jestem tro­chę zła, że nie skła­dają hołdu moim pier­siom, ale ta myśl odpływa, gdy jego palce zaczy­nają gła­dzić wiązki moich ner­wów z ide­al­nym naci­skiem.

– O mój Boże, minęło tyle czasu – mru­czę leni­wie.

– O tak.

Pra­wie wyska­kuję ze skóry. Moje oczy otwie­rają się w locie, gdy pod­ry­wam się i sia­dam na łóżku. W moim łóżku jest męż­czy­zna!

– Drew, to zna­czy Andy – otrzą­sam się, bo kto inny mógłby to być? Poza tym roz­po­zna­ła­bym jego głos wszę­dzie.

– Cate?

– Dla­czego jesteś w moim łóżku? – jestem teraz zupeł­nie świa­doma swo­jej nago­ści. Świat fan­ta­zji prze­obraża się w rze­czy­wi­stość. Pomimo naszej histo­rii on ni­gdy by sobie na to nie pozwo­lił. Pod­cią­gam nakry­cie po samą szyję.

– Wła­ści­wie to ty jesteś w moim – jego oświad­cze­nie spra­wia, że mój świat się chwieje.

– Co? – ści­skam koł­drę w dło­niach, prze­chy­la­jąc się do tyłu, aż wresz­cie kładę głowę na zagłówku. Dopiero teraz zauwa­żam, jak wygląda pokój. Ciemne meble nie są usta­wione tak jak moje, które są nieco bar­dziej nowo­cze­sne. W zasa­dzie to nawet drzwi nie znaj­dują się po tej stro­nie pokoju, po któ­rej być powinny. Tak więc to nie może być moja sypial­nia.

Andy kła­dzie się w tej samej pozy­cji co ja, opie­ra­jąc głowę na zagłówku, tylko się nie przy­krywa. Jego naga klata roz­po­ściera się przed moim badaw­czym wzro­kiem i przed dłońmi, jeśli okażę się wystar­cza­jąco odważna, by jej dotknąć. Jego mię­śnie są wyraź­nie zary­so­wane, two­rząc grzbiety i wzgó­rza, które bła­gają o uwagę. O Boże, ależ on jest piękny. Czuję mię­dzy nogami wil­goć, która wywo­łuje falę gorąca na moich policz­kach.

Chwyta mnie za wolną rękę i uśmie­cha się deli­kat­nie.

– Cate, kocha­nie, odpły­nę­łaś w moim samo­cho­dzie. Nie mia­łem bla­dego poję­cia, gdzie miesz­kasz. Zaj­rza­łem ci do port­fela, ale na­dal masz prawo jazdy z Karo­liny Połu­dnio­wej. Powin­naś to zmie­nić, tak przy oka­zji.

Całuje moją dłoń, jakby chciał mnie uspo­koić. Jego wzrok pada tam, gdzie moja druga ręka zaci­ska się na koł­drze.

Łagod­nie się śmieje.

Czuję się głu­pio, ponie­waż wszystko widział, tym­cza­sem wydaje mi się, że nie mogę opu­ścić nakry­cia. Zamiast tego wypeł­niam ciszę pośpiesz­nym wyja­śnie­niem.

– Nie mam samo­chodu. Dla­tego zapo­mi­nam wymie­nić prawo jazdy.

Kiwa głową i ści­ska moją dłoń.

– Pró­bo­wa­łem cię obu­dzić, ale nie reago­wa­łaś. Nie mia­łem wyboru, musia­łem zabrać cię do domu, nie żeby mi było przy­kro z tego powodu.

Jego oczy prze­bie­gają w dół mojego ciała jak piesz­czota.

– A gdzie jest dom? – jedno spoj­rze­nie przez czę­ściowo unie­sione rolety i już widzę, że nie jestem w śród­mie­ściu DC.

– Bal­ti­more.

– Bal­ti­more?

Znów kiwa głową. Mogła­bym wypy­ty­wać go o to dłu­żej, ale mam inne naglące pyta­nia, które potrze­bują odpo­wie­dzi.

– Dla­czego jestem w twoim łóżku?

Drew, któ­rego zna­łam, był dżen­tel­me­nem. Jeśli chce, żeby­śmy zaczęli od początku, raczej by nie sądził, że się z nim prze­śpię.

– Nie mam poję­cia. Poło­ży­łem cię w gościn­nej sypialni, cał­ko­wi­cie ubraną, mógł­bym dodać. Obu­dzi­łem się, bo woła­łaś moje imię i bła­ga­łaś, żebym cię dotknął.

Jego wzrok zjeż­dża w dół po moim okry­tym koł­drą ciele i wraca z powro­tem na górę. Mimo że jestem okryta, prze­raża mnie to, co powie­dział. Przy­po­mina mi się, jak obi­ja­łam się, cho­dząc po jego miesz­ka­niu i nie mogąc zna­leźć drogi w środku nocy. Szu­ka­łam sypialni, aż w końcu wpeł­złam naga do jego łóżka. Spał przez cały ten czas, dopóki nie zaczę­łam woka­li­zo­wać moich fan­ta­zji. Zjeż­dżam pod koł­drę, by przy­kryć się cał­ko­wi­cie, i wtedy orien­tuję się, że nie tylko ja jestem naga.

Ścią­gam szybko koł­drę z głowy. Potem uzmy­sła­wiam sobie, że powin­nam znów zakryć piersi.

– Jesteś nagi – rzu­cam oskar­ży­ciel­sko.

– Tak, tak zwy­kle sypiam. Ale powin­naś o tym wie­dzieć.

Pro­blem polega na tym, że wiem za dużo. To nie zadziała. Jest dla mnie zbyt nie­zręcz­nie. Prze­szłość zaczyna mie­szać się z teraź­niej­szo­ścią. I nawet jeśli wydaje się, że jemu to kom­plet­nie pasuje, to mnie nie. Prze­krę­cam się na drugą stronę łóżka, cią­gnąc koł­drę za sobą. Wsta­jąc, nie oglą­dam się za sie­bie, okry­wa­jąc moją gołą pupę, i daję dra­paka do łazienki, gdzie zosta­wi­łam moje ubra­nia, jak mówi moja pijana pamięć. Kiedy wresz­cie wycho­dzę, cał­ko­wi­cie ubrana z wyjąt­kiem bie­li­zny, on ma już na sobie spodnie od piżamy, a w ręce trzyma szklankę wody i ibu­prom.

Za to ja w jed­nej ręce trzy­mam zwi­nięte w kłę­bek stringi, które wydały mi się zbyt obrzy­dliwe, by zało­żyć je z powro­tem po prysz­nicu, i które pla­nuję wrzu­cić do torebki, kiedy wresz­cie ją znajdę. Andy wrę­cza mi dwie tabletki, a ja popi­jam je całą szklanką wody.

– Dzięki.

– Nie ma pro­blemu. Odwió­zł­bym cię do domu – patrzy na swój zega­rek – ale powi­nie­nem za pół godziny być w szpi­talu. Zdaje się, że zaspa­łem.

– Nie, w porządku. Wezmę tak­sówkę – macham mu.

Kiwa głową.

– Nie musisz. Możesz pod­rzu­cić mnie do pracy, a potem wziąć mój samo­chód. Nie będę go potrze­bo­wał. Przy­jedź póź­niej i możemy zjeść razem kola­cję. Potem cię odwiozę.

– Nie mogę wziąć two­jego samo­chodu. Co, jeśli nagle będziesz go potrze­bo­wał?

Pod­cho­dzi bli­żej i chwyta moją brodę. Prze­ciąga kciu­kiem po moim policzku. W jego pięk­nych oczach dostrze­gam wszyst­kie nasze wspólne wspo­mnie­nia. Po spo­so­bie, w jaki zaci­ska szczęki, widzę, że wal­czy ze sobą, by nie przy­po­mnieć mi o wszyst­kim, co nas łączyło.

– Będę przez cały dzień w pracy. Nie będę go potrze­bo­wał. I wiem, że zaczy­namy od nowa, ale znamy się o wiele lepiej. Weź mój samo­chód i przy­jedź póź­niej. Możesz mnie ode­brać z pracy. To będzie dla cie­bie dobra wymówka, jeśli jakiejś potrze­bu­jesz, by zjeść ze mną kola­cję.

Zanim odcho­dzi, daje mi buziaka w skroń, pozo­sta­wia­jąc mnie ze swo­imi sło­wami. Patrzę, jak pod­nosi z opar­cia krze­sła parę spodni i wyciąga z nich klu­czyki do samo­chodu. Bie­rze moją rękę i roz­wija palce, kła­dąc klu­cze na mojej otwar­tej dłoni, a następ­nie zaci­ska palce z powro­tem wokół nich.

– Daj mi parę minut, wezmę prysz­nic – mówi, zanim znika w łazience.

Chwy­tam klu­cze i powstrzy­muję się przed pój­ściem za nim do łazienki. Tak pro­sto byłoby do niego dołą­czyć. O wiele trud­niej jest pozo­stać w miej­scu zamiast po pro­stu przy­zwy­czaić się do bycia parą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Nazwa nadana mia­stu Nowy Jork.

2.

W ory­gi­nale boha­terka mówi: _I blame it on the alco­hol._ Tak brzmi też tytuł pio­senki wyko­ny­wa­nej przez Jamiego Foxxa i T-Pain. Stąd pyta­nie Drew.

3.

Popu­larna w USA marka gumy do żucia w for­mie dużych bia­łych pasty­lek pokry­tych słodką war­stwą.

4.

Zja­wi­sko inter­ne­towe pole­ga­jące na nagry­wa­niu osoby tań­czą­cej pota­jem­nie obok kogoś, kto w tym cza­sie zaj­muje się czymś poważ­nym i nie zauważa osoby tań­czą­cej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: