- W empik go
Zły Samarytanin - ebook
Zły Samarytanin - ebook
Ludzie dzielą się na dwie grupy: tych, którym wystarczy odpowiedź na pytanie, kto zabił, oraz na tych, którzy chcą wiedzieć, dlaczego. Kiedy w podwarszawskim sierocińcu zostają zamordowane trzy zakonnice, Policji Państwowej niemal natychmiast udaje się schwytać mordercę. Nie jest to jednak zwykły człowiek, a jego dziwny wygląd i tajemnicze pochodzenie stanowią zagadkę nie do rozwiązania.
Dla wychowanego w cieniu praskich kamienic Romana Burego stopień przodownika w Policji Państwowej wydaje się szczytem możliwości. Jednak jego doświadczenie wojskowe, ciężka ręka oraz talent do wydobywania z ludzi informacji sprawiają, że zostaje wciągnięty do śledztwa, które odmieni jego życie już na zawsze.
Poznaj brutalne oblicze ulic Warszawy okresu międzywojennego. Zanurz się w pełnej tajemnic historii, w której prawda jest ważniejsza niż prawo. Uważaj jednak, ponieważ, by do niej dotrzeć, należy rozwikłać tajemnicę szaleństwa Złego Samarytanina.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-972545-6-5 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby nie samobójstwo małego gazeciarza, być może cała ta afera potoczyłaby się w zupełnie inną stronę. Być może Roman chodziłby jak co dzień do pracy, bezpiecznie schowany za powagą granatowego munduru i z policyjną czapką tak mocno naciągniętą na oczy, że cały świat wydawałby mu się jedynie szarym obrazem w niemym kinie. Bez większej refleksji wymachiwałby pałką, siłą wymuszał respekt i czasem nawet wykonywał swoje obowiązki. Być może w gęstym niczym smoła strumieniu codzienności zignorowałby upiornego więźnia i jego okropne tajemnice, wyniesione z najgłębszych czeluści piekła. Człowieka, który zostałby skazany i powieszony bez większego rozgłosu, jak wielu mu podobnych. Sprawy nie obrałyby tak bardzo odmiennego kierunku, choć z pewnością również biegłyby w dół równi pochyłej, tyle że odrobinę wolniej.
Poranny rejwach na ulicach warszawskiej Pragi przypominał Romanowi o tym, jak bardzo gardził nieczułym na cudzą niedolę ludzkim badziewiem. Irytujące wrzaski gazeciarzy mieszały się tu z dźwiękami klaksonów, turkotem samochodów i powozów telepiących się po wybrukowanej kocimi łbami Targowej. Kręcący się po wagonie natręt ciął na akordeonie, kiedy jego garbaty pomagier zbierał drobne do pocerowanego kaszkietu. Szczerbate przekupy na ulicy przekrzykiwały się w najróżniejszych językach od polskiego, przez ruski, niemiecki i jidysz. Konkurowały o miano najgłośniejszej, wystając od rana przy swoich kioskach i straganach.
Najgorszy dla Romana był zgrzyt stalowych kół tramwaju podróżującego po linii wtopionych między kocie łby torów. To i dzwonek natrętnie oznajmiający każdy przystanek, którego metaliczne dźwięki odbijały się wewnątrz czaszki kruchej jak skorupka jajka, zupełnie jakby chciał wypchnąć bolące oczy na zewnątrz, a mózg przecisnąć przez wąskie dziurki zapchanego nosa. Roman nie marzył o niczym więcej, jak o zwilżeniu wąsów pianką wieńczącą syty kufel zimnego browara, cudownego leku na dręczącego go kaca.
Przytulił głowę do trzęsącej się ścianki wagonu i sięgnął do kieszeni marynarki, by wyjąć zmiętą paczkę papierosów. Wysunął jedną sztukę, poszukał w wyschniętych ustach nieco śliny, po czym oblizał bibułę i wypluł czepiający się języka tytoń. Schował paczkę, a w jego dłoniach pojawiły się zapałki. Dwa szarpnięcia, cichy trzask i zapach siarkowego płomienia już uspokajał odrętwiały umysł.
Uciekając od zgiełku, skupił się na tych kilku prostych czynnościach – przypalić tytoń, nabrać powietrza i czekać, aż gryzący dym kojąco rozpłynie się po chciwych płucach. Zaciągnął się, przytrzymał i odetchnął. Zanim skończy palić, powinien być już po drugiej stronie Wisły. Zajdzie jeszcze do kiosku na małe pszeniczne, a potem podrepcze do roboty mierzyć się z tym, co najbardziej plugawe w ludzkiej naturze. Czasem myślał o sobie jak o balwierzu, który, gaworząc sobie z klientami, najpierw wyrywał zęby, by później przyciąć brodę. Choć w sumie żuczek gnojarz byłby równie trafnym porównaniem.
Z jakiegoś powodu zamglony wzrok Romana wychwycił stojącego na krawężniku smarkacza. Może to dlatego, że jego umorusana twarzyczka przypominała mu syna, który dopiero co skończył dziewięć wiosen. Chłopak dziwnie odcinał się na tle morza przemierzających ulice brunatnoburych płaszczy, marynarek, kapeluszy i kaszkietów, piaskowych sukien oraz wypłowiałych koszul, a od czasu do czasu również czarnych chałatów. Brudne, zmierzwione włosy wystawały spod wytartej czapki, a pokryta łatami marynarka wisiała na nim, jakby starszy brat ofiarował mu znoszony ancug, z którego zdążył już wyrosnąć. Nie był to zwykły łachmyta, jakich wielu kręciło się po Pradze. Coś w jego wyglądzie mówiło, że najpewniej miał dach nad głową. Ci, którzy spali po bramach czy w piwnicach, wysmarowani byli zwykle sadzą, lecz, w odróżnieniu od tego tutaj, mieli w sobie zdecydowanie więcej życia.
To jednak nie jego bezruch czy cokolwiek nędzny ubiór przykuły uwagę Romana. To właśnie kamienne oblicze dziecka – ten wyraz twarzy mógł cechować co najwyżej najbardziej doświadczonych przez los weteranów, wciąż przeżywających okropności minionych wojen. Z pewnością jednak nie pasował do wkraczającego w życie ulicznego antka.
Duże i ciemne jak węgiel oczy chłopca z wyczekiwaniem obserwowały nadjeżdżający tramwaj, choć w pobliżu nie było przecież żadnego przystanku. Widok ten sprawił, że serce Romana zabiło mocniej, a instynkt podpowiedział mu, że zaraz wydarzy się coś okropnego. To przeklęte miasto uczyło wychwytywać takie chwile. Ludzie wychowani na tych ulicach podskórnie wyczuwali niechybną tragedię, zupełnie jak reumatyk jest w stanie przepowiedzieć nadciągający deszcz.
Świat pozornie zwolnił, a gwar przycichł, zastąpiony powolnym dudnieniem krwi w uszach. Roman zobaczył, jak chłopiec postępuje krok przed siebie, jak wchodzi na ulicę. Jak, wpatrując się w rosnący w jego oczach wagon, z tym kamiennym wyrazem twarzy zbliża się do torów i niknie z pola widzenia, by stanąć dokładnie na wprost nadjeżdżającego tramwaju.
Przerażony i wściekły krzyk motorniczego o ułamek sekundy wyprzedził nieuniknione, głuche łupnięcie. Nie brzmiało ono jak coś strasznego. Ot, takie ciche bum. Wystarczyło jednak, by zmrozić krew w żyłach i sprawić, by człowiek zacisnął kurczowo zęby. Roman wiedział, że było już za późno. Niemal czuł kruche ciało dziecka kotłujące się tuż pod cienką blachą podłogi. Miażdżone i cięte przez koła bezdusznej bestii.
Motorniczy ściągnął dźwignię hamulca razem z linką dzwonka alarmowego. Wagon szarpnął, a metalowe koła jęknęły, tracąc przyczepność i krzesząc iskry. Powietrze natychmiast wypełniło się cierpkim smrodem rozgrzanego metalu.
– Jezus Maria! – wrzasnęła korpulentna klempa, siedząca tuż obok. – Czego tak szarpie? Ziemniaki pan wieziesz?!
Zmysły wróciły, a dobijające się do świadomości poczucie obowiązku kazało Romanowi natychmiast działać. Cisnął niedopałek przez okno, dźwignął ciało na nogi i zaczął przeciskać się do wyjścia.
– A co to za postój? – wrzeszczała coraz głośniej wściekła baba. – Ja terminy mam! Ja jechać muszę!
– Pani szanowna raczy zamknąć jadaczkę. Wypadek był.
Wydobywający się z beczkowatej piersi głęboki głos Romana wystarczył, żeby uciszyć roztrzęsioną pasażerkę. Działał tak na wszystkich. Stara klempa skuliła się, łypiąc spod szerokiego ronda przyozdobionego piórami kapelusza na górującego nad nią kolosa, który wyglądał jak cyrkowy siłacz, z jakiegoś powodu ubrany w policyjny mundur.
Na zewnątrz zdążyło zebrać się już niemałe zbiegowisko. Tylko przekupy nie ruszyły się od swoich kramików, jednym okiem pilnując towarów, a drugim zezując w kierunku najnowszej afery. Kobiety wzdychały lub szlochały, kiedy mężczyźni wyciągali szyje, łypiąc ciekawskimi oczami i wciskając ręce w przepastne kieszenie spodni, coby uniknąć wszędobylskich doliniarzy.
Pobladły motorniczy drżał na całym ciele. Klęczał na bruku, lecz nie potrafił zmusić się do zajrzenia pod wagon. Nawet gdyby spróbował, pełne łez zaczerwienione oczy i tak niewiele by zarejestrowały. Patrzył więc tępo w cień zalegający pod maszyną, bełkocząc bez ładu i składu:
– Wyskoczył… Wyskoczył pod koła… widzieliście to przecież… ludzie… on wyskoczył… Jezu drogi…
Gdzieś z boku dał się słyszeć dźwięk policyjnego gwizdka.
– Rozejść się! Rozejść, mówię! – Stójkowy przepychał się już przez zbiegowisko. Ściskał w dłoni wyciągniętą wysoko służbową pałkę, nader chętny, by sprzedać komuś łupnia, tak tylko prewencyjnie. Kiedy jednak zobaczył, co się stało, ręce mu opadły, a twarz straciła wszelki kolor. Ogarnął się szybko, po czym zaczął zawodzić piskliwym głosem. – Ambulans! Wezwać ambulans!
Po wciąż gęstniejącym tłumie przetaczały się fale ciekawskich szmerów.
– Ło kurwunia…
– Dziecko pod trambaj wlazło.
– Gdzie się trynisz?!
– Gałgan jakiś, nie patrzał, gdzie lizie.
– Eeee, to tylko taki tam. Gazety tu sprzedawał.
Roman zbliżył się do motorniczego i ukląkł przy nim. Zdjął czapkę, z jękiem zmusił się do skłonu i wsadził łysą głowę pod wagon. Zmęczone oczy potrzebowały chwili, by przyzwyczaić się do cienia, dlatego zamrugał kilka razy. Kiedy zaś z pozornego chaosu zaczęły wyłaniać się konkretne kształty, pożałował, że wyszedł tego dnia z domu.
Ktoś szarpał go za nogawkę, dopytując się, czy coś widzi, lecz on niewiele już słyszał poza łomotem krwi w uszach. Kołnierzyk koszuli nagle zrobił się dziwnie ciasny, gdy przesycony adrenaliną mózg niechętnie zaczął składać widziany obraz w makabryczną całość.
W jakiś sposób wątłe ciało chłopca dostało się za ochronny pług, wprost w tryby topornej jednostki napędowej. Leżało tam powykręcane w tak nienaturalny sposób, że jego widok sam w sobie wywoływał ból. Każdy element pokrytego smolistym towotem podwozia ociekał krwią, jasną jak sok ze świeżego buraka. Skapując z maszynerii, tworzyła coraz większą kałużę, niechętnie wsiąkającą między szczeliny bruku.
Częściowo oskalpowaną głowę chłopca pokrywała dziwna siatka pęknięć, zupełnie jakby jego skóra napięła się i skruszyła niczym u porcelanowej lalki. Wielkie, brązowe tęczówki osadzone w poznaczonych krwawymi plamami białkach wpatrywały się wprost w policjanta. Miały ten sam beznamiętny wyraz, który wcześniej przykuł jego uwagę. Wciąż żywe, lecz od dawna martwe.
– Matko Boska! – wydusił z siebie Roman, czując, jak coraz mocniej ściska go w gardle. Irracjonalnie próbował wytłumaczyć sobie, że to na pewno nie jest jego syn. Adaś nie mógł tu być. Adaś poszedł do szkoły, kilka ulic stąd. Adaś nie sprzedawał gazet. To nie był Adaś. Adaś nie ma takich oczu…
Chłopiec drgnął, a wnętrzności Romana przemieniły się w wielką bryłę lodu. Mała pierś uniosła się, po czym opadła, kiedy słaby oddech uleciał z pogruchotanego ciałka. Znużone powieki mrugnęły raz i drugi. Powoli, spokojnie, kojąco.
– H… hej… nie ruszaj się. – Roman nie wierzył w to, że dziecko jeszcze żyje. Jak to możliwe, żeby tyle krwi było w takim chucherku? – Zaraz przyjedzie pomoc. Straż przyjedzie i ambulans. Trzymaj się. Nie zamykaj oczu.
Popękane wargi chłopca zadrżały i wykrzywiły w czymś, co bez całej tej makabrycznej otoczki można by uznać za niemal radosny uśmiech. Obnażyły rzędy białych ząbków, splamionych krwawą pianą. Tak też zastygł, kiedy uszło z niego życie. Powykręcany, poraniony, a jednak uśmiechnięty.
Wraz z jego ostatnim oddechem Romana zalała fala lodowatego smutku przypominającego pierwsze chwile żałoby, nakrapianego gorzkim smakiem ulgi. Nie potrafił zliczyć, jak często widział już śmierć. Sam przecież nie raz i nie dwa wysyłał ludzi na tamten świat. Walczył dla ruskich, potem z ruskimi, a teraz pracował w Policji Państwowej. Mimo to widok umierającego dziecka zdolny był wstrząsnąć nim bardziej niż najgorsze nawet wspomnienie koszmarów minionych wojen.
Powoli zaczął do niego docierać narastający gwar i towarzyszący mu harmider. Ktoś coś mówił, ktoś coś krzyczał. Jakaś kobieta lamentowała, choć zapewne sama nie wiedziała dlaczego. Złośliwa baba z tramwaju wywnętrzała się każdemu dookoła, jak to bardzo jest spóźniona, gdziekolwiek się wybierała o tak wczesnej godzinie. Uliczny grajek zaś umilał wszystkim te niezwykłe chwile, dając popisowy koncert na harmonii.
Pogrążony w stuporze motorniczy siedział, opierając się plecami o blaszaną burtę wagonu. Podniósłszy się na nogi, Roman położył mu ciężką dłoń na ramieniu i zacisnął, jakby chciał mu powiedzieć: _Jestem z tobą, kolego._ Tamten zaś odruchowo spojrzał do góry wciąż niewidzącym wzrokiem zaczerwienionych oczu. To był zwykły człowiek. Młody był jeszcze, nie znał śmierci, choć z pewnością pierwsze z nią spotkanie pozostanie z nim już do końca życia. To dziwne, lecz Roman naraz zdał sobie sprawę, że zabić dorosłego jest o wiele prościej niż zabić dziecko. Nawet nieświadomie.
– Przykro mi, panie kolego, ale zasadniczo, dzieciak tam ducha już wyzionął. Może to i lepiej. Nie męczy się, jeżeli to może stanowić jakieś pocieszenie – mruknął, nie licząc nawet, że uda mu się uspokoić zdruzgotanego człowieka. – Będziesz pan musiał z tym żyć jakoś. Z czasem zapomnisz i wtedy będzie tak jakby lepiej.
Motorniczy przytaknął nieświadomie i wierzchem służbowej czapki przetarł cieknący nos. Roman nachylił się nad nim, żeby poczęstować go papierosem. Mężczyzna odruchowo przyjął prezent trzęsącą się dłonią, a następnie pozwolił, by policjant mu go przypalił. Zaciągnął się i od razu zaniósł kaszlem, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do aż tak mocnego tytoniu.
Roman poklepał go po plecach. Sam wyciągnął sobie papierosa z nadzieją, że dym zamaskuje smród rozlanych wnętrzności oraz przyćmi obraz umierającego dziecka. Widok ten wgryzał się już w szarą materię jego mózgu z cierpliwością kornika drążącego drzewo.
Tłum dookoła wyglądał jak jakiś dziwny, wyposażony w ręce mur, stworzony z wybałuszonych oczu i rozdziawionych gąb. Każdy chciał zobaczyć trupa, zupełnie jakby to miał być słoń srający na samym środku wybiegu w ogrodzie zoologicznym. Niby ciekawe, można o tym opowiadać, lecz nieprzyjemnie wraca, kiedy tylko zamknie się oczy i wtedy człowiek zadaje sobie pytanie, czy było warto. Równie obrzydliwe, co fascynujące, i tak samo ulotne.
Co ciekawe, na tle tłumu wyraźnie odcinała się postać dziewczynki przeciskającej główkę między nogami gapiów. Stała tam z wielkimi, zaczerwienionymi oczyma jaśniejącymi na tle chudej i bladej buźki. Jej karminowe usteczka układały się w podkówkę. Przycisnęła do nich małe dłonie, byleby powstrzymać drżenie. Było w niej coś znajomego. Kiedy tylko ich oczy się spotkały, dziewczynka wzięła głęboki wdech, jakby zobaczyła ducha, i zniknęła w ludzkim lesie niczym spłoszona sarenka.
Stójkowy wytrącił Romana z zamyślenia, bezpardonowo przeciskając się w kierunku motorniczego. Wziął go pod ramię i szarpnięciem podniósł na nogi.
– No dobra, panie kochanieńki! – Słowa akcentował pałką uniesioną tak, aby każdy mógł jej się dobrze przyjrzeć. Zupełnie jakby była królewskim berłem, a nie narzędziem subtelnej perswazji. – Idziesz pan ze mną na komisariat, coby wyjaśnienia złożyć.
Roman zmełł przekleństwo w ustach. Zbliżył się do zapaleńca i nachylił, tak aby tłum nie zwrócił uwagi na to, jak mocno zaciska dłoń na jego ramieniu. Młodszy policjant aż jęknął z bólu tak dotkliwego, że początkowo nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. I dobrze, bo Roman miał mu coś do powiedzenia.
– Może ciut delikatniej z nim, kolego – mruknął subtelnie, niczym przedwcześnie zbudzony ze snu niedźwiedź. – To żadna jego wina. Sam widziałem, że dzieciak wlazł pod cholerny trambaj. Bierz go na spytki jak chcesz, ale dzisiaj wieczorem ma być z rodziną, cały i zdrowiusieńki. Personalnie go do domu odstawisz i przeprosisz za niedogodności. Z pocałowaniem ręki. Rozumiemy się?
Pobladły stójkowy miarkował przez chwilę słowa Romana, a kiedy dotarło do niego niewypowiedziane ich znaczenie, potaknął energicznie. We wciąż szczeniackich oczach zaszkliły się łzy skruchy wymieszane ze łzami bólu. Roman uwolnił z uścisku jego ramię i z namaszczeniem poprawił wygnieciony nieco mundur.
Nie było nic gorszego niż nadgorliwcy. Taki to potrafił Bogu ducha winnego przechodnia z pałą pogonić, bo ten nie trafił petem do popielniczki, w całym tym zapale oczywiście przeoczając chuligana zrywającego kobiecie perły w tramwaju czy doliniarza wyciągającego ukradkiem komuś portfel z marynarki. A prawda była taka, że motorniczy niczym nie zawinił. Był w pracy, jak każdy inny, a dzieciak chciał się zabić i wlazł pod koła całkiem świadomie. Ot, cała historia…
Żeż do jasnej anielki! Czemu Roman cały czas go widział? Czemu za każdym razem, kiedy tylko zamknął na chwilę oczy, nawiedzały go ten pusty wzrok i zakrwawiony uśmiech? Głowa przestała boleć, lecz jeżeli to było w ogóle możliwe, miał już tego dnia serdecznie dość, a jeszcze nawet nie dotarł do pracy.
– Poniedziałek, suka jego mać…
Wkrótce zjawił się ambulans, zajechał też policyjny fiat, z którego wysypało się dwóch funkcjonariuszy z czternastego komisariatu na Pradze. Roman wymienił z nimi kilka zdań i poprosił o podwiezienie do mostu Poniatowskiego, bo czas go gonił, a ruch tramwajowy, jak widać, chwilę jeszcze miał być wstrzymany.
Koledzy nie odmówili przysługi, choć drogę uprzykrzali natrętnymi pytaniami o szczegóły tragicznego zdarzenia. Roman udzielił im kilku zdawkowych odpowiedzi i zignorował komentarze, które musiały być zabawne jedynie dla osób niemających w sobie tyle doświadczenia czy odwagi, by kiedykolwiek spojrzeć umierającemu w oczy. Przerost fantazji oraz ignorancja to dwie strony tej samej monety, a ci tu zachowywali się bardziej jak obsada _Antka policmajstra_ niż mundurowi z krwi i kości.
Sadząc długie kroki, Roman szedł tym samym mostem, na którym jakieś dziesięć lat wcześniej marszałek Piłsudski stanął twarzą w twarz ze swoim starym przyjacielem, żeby się z nim trochę posprzeczać. Rozmawiali krótko i oschle, zupełnie jakby nie znali się od Bóg jeden wie jakiego czasu. Sprzeczka przerodziła się w przewrót dokonany na ulicach Warszawy, którego ofiary liczyło się w setkach. W tych nie tak dalekich czasach w ludziach wciąż pokutowało spaczenie bezdusznością minionych wojen. Dla niektórych nigdy się one nie skończyły, a przyjęły tylko nową, podszytą kolejnym urojonym etosem, pokręconą formę. Każdy miał własną rację i każdy z zapałem deklarował, że za tę rację zginie, kiedy tak naprawdę był gotowy za nią co najwyżej agitować, coby ktoś inny brudził sobie ręce. Tym samym ludzkie życie ważyło się słowami. I tak już zostało…