Zły wilk - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
7 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zły wilk - ebook
W kolejnym świetnym kryminale Nele Neuhaus trop prowadzi do pewnego sierocińca w górach Taunus i dziennikarki, która przygotowując reportaż, narazi się niebezpiecznym ludziom. Autorka porusza problem pedofilii i wykorzystywania nieletnich, w który to temat mocno zaangażowała się podczas pracy nad książką.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-992-1 |
Rozmiar pliku: | 937 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Odstawił siatki i zaczął wyjmować zakupy i upychać je w maleńkiej lodówce. Lody, jej ulubione Häagen-Dazs, zdążyły mocno rozmięknąć, lecz wiedział, że dokładnie takie lubi je najbardziej, delikatne i kremowe, z kawałkami chrupiących ciasteczek. Nie widział jej już od kilku tygodni. Mimo że było mu ciężko, nigdy nie naciskał. Nie chciał wywierać na nią presji, uważał, że musi być cierpliwy. Powinna przyjść sama, z własnej woli. Wczoraj w końcu się odezwała, przysłała SMS-a. I zaraz będzie! Serce dziko waliło mu ze szczęścia.
Przesunął spojrzeniem po wnętrzu kampera, który wczoraj wieczorem starannie posprzątał. Zatrzymał wzrok na zegarze nad aneksem kuchennym. Dwadzieścia po szóstej! Musi się pospieszyć, jeśli nie chce, żeby zobaczyła go w takim stanie, spoconego i nieogolonego. Po pracy wskoczył do fryzjera, lecz nie pozbył się woni zjełczałego i przypalonego tłuszczu z budki z fast-foodem, którą przeszły wszystkie jego rzeczy. Pospiesznie zrzucił z siebie ubranie, wcisnął przesiąknięte potem i fryturą rzeczy do jednej z pustych reklamówek i wszedł do ciasnej kabiny prysznicowej obok maleńkiej kuchni. Mimo ciasnoty i słabego ciśnienia wody wolał swój kamper od ogólnodostępnych i niehigienicznych, bo rzadko czyszczonych toalet kempingu.
Umył się starannie od stóp do głów, ogolił się i wyszczotkował zęby. Czasem się do tego zmuszał, bo kusiło go, by rzucić wszystko i pogrążyć się w letargu i żalu nad losem. I gdyby nie ona, pewnie w końcu by się poddał.
Kilka minut później włożył czystą bieliznę, świeżą koszulkę polo, wyjął dżinsy z szafki. Na koniec zapiął na nadgarstku zegarek. Właściciel lombardu na dworcu kilka miesięcy wcześniej zaproponował mu za niego sto pięćdziesiąt euro — bezczelność, biorąc pod uwagę, że trzynaście lat temu kupił to dzieło rzemieślników ze szwajcarskiej manufaktury za okrągłych jedenaście tysięcy marek. Zatrzymał go. Był ostatnią pamiątką z poprzedniego życia. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, potem otworzył drzwi i wyszedł na dwór.
Serce zabiło mu szybciej, bo ona już tam była; siedziała na chybotliwym krześle ogrodowym. Od tygodni żył myślą o tym spotkaniu. Nie ruszał się, żeby jej nie spłoszyć i móc napawać się jej widokiem. Chłonął go całym sobą.
Jakże była piękna! Jak cudownie delikatna! Malutki słodki aniołek. Miękkie blond włosy, których dotyk i zapach dobrze znał, opadały jej łagodnie na ramiona. Miała na sobie sukienkę bez ramiączek, odsłaniającą nagą opaloną skórę pleców i linię kręgosłupa. Ze skupioną miną pisała coś w telefonie komórkowym, dlatego go nie zauważyła. Nie chciał jej przestraszyć, więc odchrząknął. Podniosła głowę, a wtedy ich oczy się spotkały. Uśmiech pojawił się najpierw w kącikach jej ust, a potem rozlał się po całej twarzy. Zeskoczyła z krzesła.
Przełknął głośno, kiedy ruszyła w jego stronę i stanęła naprzeciw. Wyraz zaufania w jej ciemnych oczach niemal sprawił mu ból. Boże, jaka słodka! Była jedynym powodem, dla którego już dawno nie rzucił się pod pociąg albo w inny, równie ekonomiczny sposób nie pożegnał się przedwcześnie z życiem.
— Cześć, mała — powiedział zachrypniętym głosem i położył dłoń na jej ramieniu. Tylko na chwilę. Miała ciepłą, aksamitną skórę. Na początku zawsze miał opory, by jej dotknąć.
— Jak wytłumaczyłaś się matce? Co jej powiedziałaś?
— Poszła z ojczymem na jakiś taki festyn, chyba w remizie — wyjaśniła i schowała telefon do czerwonego plecaka. — Powiedziałam, że idę do Jessie.
— Świetnie.
Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie obserwują ich jacyś wścibscy sąsiedzi albo przypadkowi przechodnie. Już drżał z podekscytowania i miękły mu kolana.
— Kupiłem twoje ulubione lody — powiedział cicho. — Chodź do środka.PONIEDZIAŁEK 14 CZERWCA 2010
Atmosfera w sali odpraw komendy policji w Hofheim była bardzo napięta. Telefon policyjnej infolinii przez cały weekend dzwonił niemal bez przerwy. Wpłynęło kilkaset zgłoszeń od społeczeństwa, kilkadziesiąt osób twierdziło, że widziało nastolatkę przed śmiercią. Te najbardziej obiecujące zostały natychmiast sprawdzone, lecz żadne się nie potwierdziło.
W bazie zaginionych nie było osoby, której opis pasowałby do martwej dziewczyny. W sprawie o kryptonimie Rusałka brakowało śladów, które pomogłyby popchnąć śledztwo naprzód. Od piątku policja nie posunęła się ani o krok. Z każdym mijającym dniem szansa na szybkie rozwiązanie sprawy stawała się coraz mniejsza.
Pia podsumowała wyniki sekcji zwłok.
— Dziewczyna miała piętnaście lub szesnaście lat. Liczne obrażenia na całym ciele wskazują na długotrwałe i brutalne maltretowanie. Większość uszkodzeń ciała nie była opatrywana przez lekarza. Tutaj można wymienić liczne, zaleczone już złamania kości ramieniowych i przedramienia oraz obojczyka. — Brutalność, która się za tym kryła, była nie do pojęcia. — Liczne blizny na tułowiu, ramionach i nogach. Uszkodzenia ciała powstałe w wyniku wykorzystywania seksualnego, poparzenia przypominające gaszenie papierosów na skórze. Drastyczny niedobór witaminy D, chorobliwa bladość skóry, zwyrodnienia szkieletu wskazujące jednoznacznie na długotrwały i całkowity brak kontaktu ze światłem słonecznym.
— Jak długo ciało znajdowało się w wodzie? — zapytał jeden z policjantów, który na co dzień pracował w innym wydziale, lecz jak wszyscy funkcjonariusze komendy w Hofheim niezajmujący się akurat pilnymi śledztwami został przydzielony do Rusałki.
— Zgodnie z wynikami obdukcji czas ten określamy na około dwanaście do dwudziestu czterech godzin — wyjaśniła Pia. — Nie da się precyzyjnie wyznaczyć czasu śmierci, lecz należy przyjąć, że nastąpiła ona maksymalnie dwie doby przedtem, zanim ciało znalazło się w wodzie.
Kai Ostermann zapisywał najważniejsze informacje na tablicy ściennej, na której przed odprawą znajdowały się jedynie zdjęcia ciała i miejsca jego znalezienia.
— Przyczyną śmierci było utonięcie — ciągnęła Pia. — Jednak obrażenia zadane tępym narzędziem, w tym najprawdopodobniej kopnięcia i uderzenia w tułów i klatkę piersiową, okazały się na tyle poważne, że dziewczyna i tak nie miała szans na przeżycie. W trakcie sekcji zwłok zostały ujawnione pęknięcia wątroby, śledziony i przerwania jelit, które stały się źródłem masywnych krwotoków wewnętrznych. Gdyby nie utonęła, niedługo później wykrwawiłaby się na śmierć.
W sali panowała martwa cisza, tak głęboka, że słychać było dzwonienie telefonów w dyżurce niedaleko sali odpraw. Dwudziestu czterech mężczyzn i pięć kobiet, którzy na siedząco i na stojąco słuchali Pii, bało się nawet drgnąć. Policjantka widziała uczucia malujące się na ich twarzach i sama odczuwała je razem z nimi: bezradność, niedowierzanie, przerażenie i odrazę. W przypadkach przemocy popełnianych w afekcie często trudno było objąć rozmiary wyrządzonej krzywdy, lecz los, jaki zgotowano tej dziewczynce, która być może przez całe lata musiała znosić prawdziwe tortury, był nie do wyobrażenia. Większość kolegów i koleżanek na sali miała własne dzieci i dla nich było to jeszcze trudniejsze — jeśli nie w ogóle niemożliwe — by w przypadku takim jak ten zachować profesjonalny dystans do prowadzonego śledztwa.
— Największą niewiadomą i zagadką dla nas jest fakt, że dziewczyna nie utopiła się w Menie, tylko w chlorowanej wodzie. — Pia zakończyła referowanie wyników sekcji. — Na analizę fizykochemiczną płynu topielnego przyjdzie nam jeszcze poczekać. Czy ktoś ma jakieś pytania?
Kręcenie głowami. Brak pytań. Policjantka wróciła na swoje miejsce i przekazała głos Kaiowi Ostermannowi.
— Ubranie denatki to tanie rzeczy do kupienia w każdym supermarkecie, produkowane w milionach sztuk — ciągnął Kai. — Nie ma szans na ustalenie, gdzie, kiedy i przez kogo zostały nabyte. Nie ma również możliwości przeprowadzenia identyfikacji na podstawie uzębienia, bo dziewczyna prawdopodobnie nigdy w życiu nie była u dentysty. Poza tajemniczymi fragmentami materiału znalezionymi w jej żołądku, w treści żołądkowej nie znaleziono niczego, co mogłoby wskazać kierunek dla dalszych ustaleń. Jak widzicie, wciąż tkwimy w punkcie wyjścia.
— A prasa mocno nas naciska — dodała Pia. — Porównują obecną sprawę do tej sprzed dziewięciu lat. Wszyscy chyba wiedzą, o czym mówię.
W odpowiedzi większość policjantów i policjantek potaknęła. Przed dziewięcioma laty z Menu wyłowiono ciało dziewczynki prawdopodobnie zachodnioazjatyckiego pochodzenia. Zwłoki były zawinięte w narzutę na łóżko w lamparcie cętki i obciążone w nogach podstawą parasola ogrodowego. Policja powołała natychmiast zespół specjalny do rozwiązania sprawy, której nadano kryptonim „Lampart”. Funkcjonariusze robili, co tylko w ich mocy, by ustalić tożsamość ofiary, włącznie z podróżami do Afganistanu, Pakistanu i północnych Indii, gdzie za pomocą ogłoszeń starali się znaleźć osoby znające denatkę. Mimo obiecanej wysokiej nagrody zgłosiło się raptem kilkaset osób, z których żadna nie przyczyniła się do wyjaśnienia sprawy.
— Czy macie zaplanowane dalsze kroki? — zapytała doktor Nicola Engel.
— Oczywiście. Zamierzam zlecić analizę izotopową kości denatki, dzięki czemu możemy zyskać informacje o miejscu jej pochodzenia i o tym, gdzie spędziła ostatnie lata. To może być wskazówka, która pozwoli nam ruszyć z miejsca — wyjaśnił Bodenstein i odchrząknął. — Poza tym będziemy potrzebowali profil wody z Menu, by ustalić, w którym miejscu ciało trafiło do rzeki.
— Już zleciłem odpowiednie badania — wtrącił Christian Kröger. — Poprosiłem o nadanie sprawie maksymalnego priorytetu.
— Doskonale. — Bodenstein skinął głową. — A na razie wykonujemy wszystkie standardowe czynności, współpracujemy z prasą i sprawdzamy sygnały od ludzi. Wciąż mam nadzieję, że ktoś sobie o czymś przypomni i zgłosi się do nas z ważnymi informacjami.
— Dobrze. — Dyrektorka zaakceptowała taki plan. — Co z nastolatkiem, który został znaleziony w pobliżu zwłok?
— Wczoraj udało mi się z nim porozmawiać — wyjaśniła Pia. — Niestety, niczego nie pamięta. Urwał mu się film, co w jego wieku przy trzech i trzech dziesiątych promila alkoholu we krwi nie może budzić zdziwienia.
— Co z pozostałymi?
— Twierdzą, że nie widzieli zwłok. — Pia potrząsnęła głową. — Przy czym dwoje z nich nie było wcale tak pijanych, dlatego uważam, że to kłamstwo. Z drugiej strony nie sądzę, żeby zauważyli cokolwiek, co mogłoby nam pomóc. To był czysty przypadek, że znaleźli się w tym samym miejscu i czasie co zwłoki.
Jej komórka zaczęła wibrować.
— Przepraszam — powiedziała, po czym przyjęła połączenie i wyszła z sali. — Cześć, Henning. Co się dzieje?
— Pamiętasz może te kawałki materiału, które znaleźliśmy w żołądku dziewczyny? — odparł były mąż, jak zwykle nie tracąc czasu na choćby słowo powitania. — Laboratorium ustaliło, że materiał to bawełna z domieszką elastanu. Całkiem prawdopodobne, że zjadła materiał z głodu, bo ani w żołądku, ani w jelitach nie znaleźliśmy śladów pożywienia. Część fragmentów udało nam się rozwinąć. Być może cię to zainteresuje. Zdjęcia wysłałem mejlem.
Ponieważ odprawa i tak w zasadzie dobiegła końca, a Pia nie spodziewała się już usłyszeć niczego ważnego, ruszyła do swojego biura i usiadła przy komputerze. Otworzyła program pocztowy i sprawdziła nowe wiadomości. Czekając, aż komputer ściągnie z serwera mejla od Henninga, nie mogła zapanować nad nerwami i niecierpliwie stukała palcami w klawiaturę. Jej były mąż oczywiście nie zadał sobie trudu zmniejszenia rozmiarów zdjęć, przez co trzy pliki graficzne, każdy po 5,3 megabajta, ściągały się przez kilka minut. W końcu na ekranie pojawiła się pierwsza fotografia. Pia wpatrywała się w nią z niewyraźną miną.
Do biura weszła Kathrin Fachinger, a zaraz za nią Kai Ostermann.
— Co tam masz? — zapytał kolega zaintrygowany wyrazem jej twarzy.
— Henning przysłał mi zdjęcia kawałków materiału z żołądka dziewczyny — odparła Pia. — Ale nic z tego nie rozumiem.
— Daj, niech no spojrzę.
Nie wstając z krzesła, odsunęła się od biurka, by dopuścić Kaia do klawiatury i myszki. Policjant szybko pomniejszył zdjęcia, by na ekranie było je widać w całości, i we trójkę zaczęli je analizować.
— Ten duży fragment ma siedem na cztery centymetry — wyjaśnił. — Popatrzcie, to są przecież litery! To był chyba różowy materiał z białymi napisami.
Kathrin Fachinger nachyliła się w stronę monitora.
— Hm, zgadza się. To może być S? — zgadywała. — A potem I, jest też N albo M oraz D albo P.
— A na tym zdjęciu widać chyba O — potaknął Kai.
— S-I-N(M)-D(P) i O — zanotowała Pia na papierowej podkładce na biurku.
Kai przeczytał wiadomość, którą Henning przysłał razem ze zdjęciami.
— Kwas żołądkowy częściowo uszkodził materiał. Nie znaleziono na nim śladów obcego DNA ani śladów zębów. Został podarty na drobne kawałki. Podarty albo pocięty.
— Ciekawe, ile czasu znajdował się w jej żołądku. — Kathrin myślała na głos.
— Henning podejrzewa, że mogła go zjeść z głodu — wyjaśniła Pia.
— O Boże! — Kathrin zakryła dłonią usta. — To aż niewyobrażalne. Jak wielkiej trzeba desperacji, żeby jeść materiał?!
— Może ktoś ją zmusił? — zastanawiał się Kai. — Po tym wszystkim, czego doświadczyła, nie wykluczyłbym i tego.
Na korytarzu rozległy się podniesione głosy.
— …teraz czasu na takie dyrdymały — usłyszeli głos szefa. Kilka chwil później Bodenstein stanął w drzwiach biura.
— Przed chwilą wpłynęła informacja, która brzmi bardzo obiecująco — powiadomił pozostałych. — Pia, zbieraj się. Jedziemy ją sprawdzić.
Za jego plecami pojawił się Frank Behnke.
— Oficjalne dochodzenie wydziału wewnętrznego uważa pan za dyrdymały? — zapytał, rozkoszując się dźwiękiem własnego głosu. — Drogi kolego von Bodenstein, trochę mniej zarozumialstwa by się przydało, bo konsekwencje mogą być bardzo nieprzyjemne.
Bodenstein odwrócił się i poważnym wzrokiem zmierzył byłego pracownika, którego przewyższał o głowę.
— Kto jak kto, ale pan nie będzie mi groził — odparł lodowatym tonem. — Kiedy wyjaśnię obecną sprawę, jestem do dyspozycji wielkiego inkwizytora. Na razie nie mam jednak czasu na taką zabawę.
Behnke zrobił się czerwony jak burak, a po chwili krew całkowicie odpłynęła mu z twarzy. W końcu dostrzegł, że Bodenstein nie jest sam. Popatrzył na byłych kolegów z wydziału.
— O, Frank, cóż za niespodzianka. — Kathrin Fachinger uśmiechnęła się kpiąco. — Do twarzy ci w nowym przebraniu.
Frank Behnke od zawsze miał problem z kobietami, a już zupełnie się gubił, kiedy miały ten sam stopień co on lub nawet wyższy. Jednak szczególną nienawiścią darzył właśnie Kathrin Fachinger — fizyczny atak na nią zakończył jego karierę w wydziale zabójstw i doprowadził do zawieszenia go w obowiązkach.
I znów, jak kiedyś, dał o sobie znać jego brak opanowania.
— Ciebie też jeszcze dopadnę! Rozumiesz? Jesteś skończona! — W złości popełnił fatalny błąd, bo przy świadkach dał się wyprowadzić z równowagi. — Wszyscy jesteście skończeni! Dorwę was! Zobaczycie!
— Zawsze się zastanawiałam, jakim trzeba być człowiekiem, żeby szpiegować przeciwko współpracownikom — odparła Kathrin z pogardą mieszającą się z odrazą. — Teraz już wiem. Trzeba być żałosnym i pamiętliwym intrygantem z kompleksem niższości. Czyli w skrócie, trzeba być odrażającą świnią.
— Zapamiętam to — syknął Behnke, który dopiero zaczynał rozumieć, co przed chwilą powiedział. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura.
— A tego już mogła koleżanka sobie oszczędzić — zganił ją Bodenstein ostro. — Nie chcę niepotrzebnie budzić dawnych antagonizmów.
— Przepraszam, szefie — odparła Kathrin, wyraźnie nie żałując tego, co zrobiła. — Ale ten smrodek nic mi nie może zrobić. Zbyt dużo o nim wiem… o nim i o Eriku Lessingu.
Na dźwięk tego nazwiska Bodenstein zamarł. Spojrzał na nią i uniósł brwi.
— O tym będziemy musieli porozmawiać — oznajmił groźnym głosem.
— Z przyjemnością. — Kathrin włożyła ręce do kieszeni dżinsów i wysunęła zadziornie brodę. — Z wielką przyjemnością.
* * *
— BYŁA ZŁA, bo nie dostała tego, co chciała. W jej wieku podobne zachowania są całkowicie normalne. Każde dziecko od czasu do czasu zaczyna się tak boczyć. — Florian wstał i odstawił filiżankę po kawie do zlewu. — Szczerze, Emmi? Chyba trochę przesadzasz. Poza tym dzisiaj zachowywała się całkiem normalnie, prawda?
Emma spojrzała bezradnie na męża.
— Tak. W miarę normalnie.
— To takie fazy. — Florian przytulił Emmę. — Żadnemu z nas nie jest teraz łatwo.
Objęła go w pasie i przytuliła się do jego piersi. Jakże rzadkie były takie chwile bliskości! Bała się, że kiedy dziecko przyjdzie na świat, staną się jeszcze rzadsze.
— Powinniśmy wyrwać się gdzieś na kilka dni. Tylko ty, Louisa i ja.
Jego słowa bardzo ją zaskoczyły.
— Znajdziesz na to czas?
— Cztery czy pięć dni wolnego wygospodaruję na pewno. — Odsunął się kawałek, ale wciąż trzymał dłonie na jej ramionach. — Od dziesięciu miesięcy nie brałem urlopu, a przez ostatnich kilka tygodni nie byłem pewnie szczególnie miły, co?
— No raczej nie — przyznała mu rację i się uśmiechnęła.
— To dlatego… dlatego, że… — zaczął i zaciął się, szukając właściwych słów. — Wiem, że ty się tu dobrze czujesz, ale ja… ja mam wrażenie, że to wszystko mnie przytłacza. Jakbym miał klaustrofobię. Pomyśl, nagle musiałem wrócić do domu rodziców…
— Pamiętaj, że to tylko na jakiś czas, a nie na zawsze — zapewniła go, choć wcale tak nie myślała.
— Naprawdę tak to widzisz?
Spojrzał na nią, a w jego oczach pojawiła się niepewność.
— Oczywiście. Co prawda całkiem dobrze się tu czuję — przyznała uczciwie. — Ale przecież potrafię cię zrozumieć. To dla ciebie musi być dziwna sytuacja. Jeśli znowu wyślą cię gdzieś za granicę, wtedy ja z dziećmi zostanę tutaj, u teściów, a jeśli zostaniesz w kraju, powinniśmy znaleźć coś własnego.
Tym razem na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Uśmiechnął się.
— Dzięki za zrozumienie — powiedział, po czym znów spoważniał. — W ciągu najbliższych tygodni zapadnie decyzja o mojej przyszłości. Wtedy będziemy mogli zacząć planować.
Po tych słowach poszedł do sypialni, żeby spakować walizkę, bo zaraz musiał ruszać w podróż z cyklem wykładów we wschodniej części kraju. I mimo że znów przez kilka dni miał być poza domem, Emmie kamień spadł z serca. Od bardzo dawna już się tak nie czuła. Obiema dłońmi pogłaskała się po brzuchu.
Jeszcze tylko pięć tygodni do rozwiązania.
Florian w końcu otwarcie przyznał, że nie czuje się tu dobrze, choć przez ostatnie dni i tygodnie, poza omawianiem codziennych spraw i obowiązków, właściwie nie rozmawiali.
Czyli wszystko będzie dobrze.
Pół godziny później pożegnał się, by ruszyć w drogę, a Emma z trudem pokonała chęć, by objąć go z całej siły i nie pozwolić odjechać.
— Zadzwonię, jak tylko dojadę na miejsce, dobrze?
— Proszę. Tylko jedź ostrożnie, dobrze?
— Oczywiście. Ty też na siebie uważaj.
Przez chwilę słyszała jego kroki na drewnianych stopniach, potem rozległo się szczęknięcie zamka w drzwiach wejściowych, zgrzytnięcie zawiasów i trzask, kiedy się zamknęły.
Emma westchnęła ciężko, a potem ruszyła do pralni. Może rzeczywiście zrobiła się zbyt wrażliwa? Corinna miała trochę racji — cała ta sytuacja zdawała się przytłaczać jej męża. Martwiła się, co będzie, kiedy na świecie pojawi się drugie dziecko…
Emma otworzyła drzwi do pralni i przekręciła archaiczny włącznik. W końcu rozległo się delikatne kliknięcie i rozświetliły się zawieszone pod sufitem jarzeniówki. Przez świetlik w dachu trochę dziennego światła wpadało do pomieszczenia z pralką, suszarką i rozciągniętymi linkami do wieszania prania. W powietrzu unosił się zapach detergentów i płynów do płukania. Sortując brudne rzeczy na jasne, ciemne, do gotowania i do prania ręcznego, Emma zaczęła rozmyślać o swoim związku. Kiedy zorientowali się z Florianem, że oboje wychowali się w cieniu gór Taunus, naraz poczuli się sobie nieco bliżsi, jakby nie byli w dalekim kraju, a w rodzinnych stronach. Gdzieś hen, na końcu świata, zaczęli rozmawiać o wspólnych znajomych, tworząc ułudę bliskości, której nigdy między nimi nie było. Nie mieli dość czasu, by się dobrze poznać, bo już po kilku tygodniach Emma zaszła w ciążę. Pospieszny ślub odbył się na miejscu, w obozie, bo Florian musiał się przenieść do Indii. Przez długie miesiące porozumiewali się jedynie mejlowo, lecz to wystarczyło, by Emma zakochała się w końcu w człowieku ukrytym za pięknymi sformułowaniami, krytycznymi refleksjami na temat życia, wyrazami przywiązania i mile łechcącymi oznakami pożądania. Florian pisał do niej o otwartości, zaufaniu i o tym, jak bardzo jest szczęśliwy, że się odnaleźli. Rozmowy między nimi były natomiast bardzo powierzchowne i nigdy nie zbliżyły się nawet do jakości refleksji i głębi wymiany myśli, które wyrażali w niezliczonych listach poczty elektronicznej. Co pewien czas czuła gorzki smak rozczarowania, opór i przerażający strach, że zbyt mocno naciska i osacza go swoją potrzebą czułości i bliskości. Kiedy się przytulali, to nigdy tak długo, jakby chciała. Nie mogła się tym cieszyć, bo od początku oczekiwała ze strachem momentu, kiedy uścisk Floriana osłabnie, a on się od niej odsunie. Nigdy nie starał się wzbudzić w niej uczucia przywiązania i bezpieczeństwa, za którym tęskniła każdą komórką ciała.
Emma żyła nadzieją i wierzyła, że to zmieni się z czasem, że w końcu otworzy się i pokaże, że rozumie, czego od niego oczekuje. Na razie jednak nic nie wskazywało, by cokolwiek miało się zmienić. Na dodatek od kiedy zamieszkali w domu jego rodziców, bardziej niż kiedykolwiek docierało do niej, że tak naprawdę w ogóle nie zna człowieka, za którego wyszła.
— Niech to diabli, przestań to roztrząsać! — powiedziała do siebie na głos. — Jest, jaki jest, i tyle.
Ze stosu rzeczy wyjęła dżinsy Floriana, przewinęła je na lewą stronę i zabrała się za sprawdzanie kieszeni, by nie zostawić w nich monet, chusteczek jednorazowych czy kluczy. Jej palce trafiły na coś gładkiego, więc wyjęła to z kieszeni i znieruchomiała. Nie dowierzając własnym oczom, wpatrywała się w przedmiot, który jeszcze przed chwilą znajdował się w dżinsach męża, a jej umysł bronił się jak oszalały przez nazwaniem tego drobiazgu i uznaniem znaczenia, jakie miało jego pojawianie się. Na przemian robiło jej się gorąco i zimno, bolało ją serce, a z oczu płynęły łzy bezsilnej złości.
W ułamku sekundy zawalił się jej świat. W dłoni trzymała otwarte opakowanie po prezerwatywie. Puste.
* * *
— DZIEŃ DOBRY. Próbowałam dodzwonić się na pani komórkę, ale jest wyłączona, dlatego dzwonię na telefon stacjonarny. Proszę oddzwonić, niezależnie od godziny. To bardzo ważne. Dziękuję!
Leonie Verges nigdy jeszcze nie dzwoniła do Hanny, a poza tym w jej głosie słychać było ten specjalny alarmujący ton, który sprawił, że Hanna Herzmann momentalnie chwyciła za telefon i wybrała numer do swojej terapeutki, choć była wykończona po pracowitym dniu i marzyła jedynie o zimnym piwie i wygodnym łóżku. Kobieta musiała chyba czekać przy aparacie, bo odebrała w połowie pierwszego sygnału.
— Pani Hanno, przepraszam, że tak późno zawracam głowę… — Leonie Verges zamilkła, bo zorientowała się, że przecież to nie ona dzwoni. — To znaczy… dziękuję za telefon.
— Leonie, czy wszystko w porządku? — zapytała Hanna. Jak dotąd jej terapeutka zachowywała się zawsze bardzo spokojnie i nigdy się nie denerwowała. Po rozpadzie czwartego małżeństwa w ciągu dwudziestu lat, Hanna uświadomiła sobie, że ma więcej problemów, niż dopuszczała do świadomości. Dlatego po rozstaniu z Vinzenzem zdecydowała się na psychoterapię. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć, bo gdyby tylko prasa bulwarowa zwęszyła temat, następnego dnia jej zdjęcia znalazłyby się na pierwszych stronach wszystkich szmatławców w kraju. Psychoterapeutkę Leonie Verges znalazła w Internecie niemal przypadkiem. Miała gabinet na tyle daleko, żeby ułatwiało to zachowanie dyskrecji, a jednocześnie dość blisko, żeby nie było kłopotów z dojazdem. Na zdjęciu wyglądała bardzo sympatycznie, a spektrum problemów, którymi się zajmowała, odpowiadało zapotrzebowaniu Hanny Herzmann.
Mimo dwunastu sesji, które miały już za sobą, Hanna wciąż nie była przekonana, czy to właśnie to, czego potrzebuje. Jej postawa życiowa kłóciła się z założeniami psychoterapii — nie chciała drążyć ukrytej w zapomnieniu przeszłości. Ona żyła tu i teraz i patrzyła jedynie przed siebie. Po ostatnim spotkaniu chciała podziękować i przerwać sesje, lecz w ostatniej sekundzie ugryzła się w język.
— Tak… to znaczy, nie — odparła Leonie. — Tak naprawdę nie mam pojęcia, jak powinnam to powiedzieć… chodzi o to… że… to naprawdę poważna sprawa. Czy mogłybyśmy się spotkać?
— Jak to, spotkać? Teraz? — Hanna odruchowo spojrzała na zegarek na wyświetlaczu stacji dokującej telefonu. — Jest już prawie dwudziesta druga! Niech mi pani powie, co się stało?
Bogiem a prawdą, nie miała najmniejszej ochoty po raz kolejny wsiadać do samochodu i jechać do Liederbach.
— Chodzi o… wyjątkową historię, która powinna zainteresować panią jako dziennikarkę. — Leonie Verges zniżyła głos do szeptu. — Nic więcej nie mogę powiedzieć przez telefon.
Bystra psychoterapeutka wiedziała doskonale, jakich słów użyć, by wywołały w Hannie reakcję jak odruch u psów Pawłowa na dźwięk dzwonka. Najśmieszniejsze, że Hanna była przy tym całkowicie świadoma manipulacji, jednak zawodowa ciekawość okazała się silniejsza niż zmęczenie.
— Będę za pół godziny — odpowiedziała i zakończyła rozmowę.
Meike nie zamierzała się wyprowadzać i wielkodusznie pozwoliła jej korzystać ze swojego samochodu. Pięć minut później Hanna włączyła bieg wsteczny i wyjechała tyłem z podjazdu. Odsłoniła port dokujący do iPhone’a na konsoli środkowej i wybrała muzykę, na którą miała ochotę. Hanna słuchała muzyki jedynie w trakcie prowadzenia samochodu i joggingu. Maleńkie auto zostało wyposażone w potężny sprzęt grający Harman Kardon, dzięki czemu nawet przy opuszczonym dachu jakość dźwięku była zachwycająca.
O tej porze powietrze było ciepłe i przyjemne, a pobliski las roztaczał kuszącą woń. Hanna nie czuła już zmęczenia.
Freddie Mercury, najbardziej utalentowany wokalista wszech czasów, zaczął śpiewać. Jego głos wywoływał ciarki na plecach. Hanna podkręciła dźwięk tak mocno, że czuła, jak basy masują jej przeponę. „Love don’t give no compensation, love don’t pay no bills. Love don’t give no indication, love just won’t stand still. Love kills, love drills you through your heart”…
Mini podskakiwał na nierównym asfalcie, który w poprzednich latach co chwila był cięty, kawałki zrywane i poprawiane, aż w końcu cała ulica przypominała patchworkową narzutę. Kiedy dojechała do głównej drogi, skręciła w lewo.
— No, naprawdę jestem ciekawa, o co może jej chodzić — mruknęła do siebie i dodała gazu.
* * *
NIEWINNA Z POZORU UWAGA Kathrin Fachinger od rana nie dawała Pii spokoju i przez całe popołudnie chodziła jej po głowie. Skąd Kathrin znała tajemnice z przeszłości Franka Behnke? Bodenstein bardzo ją zawiódł, ani razu nie nawiązując do słów koleżanki, jednak Pia domyślała się, że on również musiał mieć coś wspólnego ze sprawą, o której wspomniał, kiedy jechali do Instytutu Medycyny Sądowej. Tylko skąd wiedziała o niej również Kathrin?
Kiedy Pia wróciła do domu, było wpół do dziesiątej, a Lilly leżała już w łóżku. Zdjęła buty i wyjęła z lodówki zimne piwo. Christoph siedział na nowym tarasie, który w trakcie przebudowy powstał na tyłach domu. Wcześniej zadzwoniła do niego z pracy i uprzedziła, żeby nie czekał z kolacją.
— Cześć — powiedziała i pocałowała go.
— Cześć. — Zdjął okulary, które nosił tylko do czytania i pisania, i odłożył książkę na stół, obok stosu gazet, czasopism i wydruków komputerowych.
— Co porabiasz? — zapytała i usiadła na ławce. Rozpuściła włosy i wyciągnęła nogi. Niemal nie słyszała szumu pobliskiej autostrady, podziwiając widok przed sobą — ogród, sad jabłoni należący do sąsiadki i w oddali panoramę gór Taunus — znacznie piękniejszy od tego, który mogła zobaczyć ze starego tarasu.
— Tak w sumie to chciałem napisać artykuł do jednego z czasopism branżowych, bo od kilku dni odsuwam to od siebie — odparł Christoph i ziewnął szeroko. — Obiecałem, że dostaną go do jutra rana, ale jakoś tak czuję, że brakuje mi weny.
Pia przypuszczała, że Lilly przez cały dzień nie dawała mu spokoju, lecz wbrew jej obawom okazało się, że Christoph całkiem dobrze sobie z nią poradził. Dziewczynka cały dzień spędziła z nim w zoo i zachowywała się bardzo grzecznie: oddał ją pod opiekę dwójki pedagogów pracujących tam na etacie.
— No i? Żyją jeszcze? — zapytała Pia, uśmiechając się z lekką kpiną.
— Tak, i powiem szczerze, że byli nią zachwyceni.
— A co mieli powiedzieć po całym dniu z wnuczką pracodawcy? — Pia potrząsnęła głową, bo wciąż jeszcze była przekonana, że mała jest rozpuszczona jak dziadowski bicz. Może i była słodka, ale z całą pewnością działała jej na nerwy.
— E tam, w ogóle ich nie znasz — odparł Christoph. — Poza tym nie jestem krwawym dyktatorem, żeby się mnie bali.
Świece na stole zamigotały, a trzy ćmy z samobójczymi skłonnościami zbliżyły się niebezpiecznie blisko płomieni. Cztery psy spały na kamiennych płytach, które przyjemnie emanowały ciepłem nagromadzonym za dnia. Dołączył do nich gruby czarny kocur z prążkowaną partnerką, która wiosną pojawiła się niespodziewanie w obejściu i od tamtego czasu traktowała ich gospodarstwo jak swój dom. Kocica trzymała się nieco z boku, a kocur dumnie i bez strachu władował się w plątaninę psich łap i ogonów i po chwili moszczenia się znalazł wygodną pozycję. Zwinął się między łapami i brzuchem Simby, mieszańca husky’ego. Z gardła psiska wydobył się głęboki warkot, lecz nie będący ostrzeżeniem, a raczej wyrazem zadowolenia.
— Tak à propos tej dyktatury — powiedziała i upiła łyk piwa. — Dzisiaj mieliśmy naprawdę niesamowite przeżycia. Nie uwierzysz po prostu: klasyczny przypadek donosicielstwa jak za komunizmu. Stasi z Glashütten.
— Zaczyna się interesująco.
— A przede wszystkim żałośnie. — Pia, która myślała, że niewiele rzeczy jest ją jeszcze w stanie zaskoczyć, wciąż nie potrafiła się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobili na niej ludzie dogłębnie źli.
— Wyobraź sobie, że zadzwoniło do nas starsze małżeństwo z Glashütten — zaczęła opowieść. — Stwierdzili, że dziewczynę, którą wyłowiliśmy z Menu, ich sąsiedzi więzili u siebie przez ponad pół roku i zmuszali w tym czasie do niewolniczej pracy. Biedactwo musiało znosić poniżanie i przemoc i nigdy nie wypuszczali jej na dwór. Dlatego zrobiła się biała jak albinos. A kilka dni temu po prostu zniknęła.
Potrząsnęła głową na wspomnienie tej sytuacji.
— Staruszkowie zaczęli nam serwować historie rodem z horroru. Poniżanie, bicie, tortury, nocne orgie seksualne, wrzaski i sadystyczne gwałty. W nocy z wtorku na środę widzieli sąsiada, jak wynosił z domu zwłoki i pakował je do bagażnika samochodu. Oliver zapytał, dlaczego wtedy nie wezwali policji, na co oni odpowiedzieli, że bali się sąsiada, bo jest agresywny. Wzywamy wsparcie i z czterema funkcjonariuszami ruszamy do tego domu i dzwonimy. Otwiera nam kobieta z dzieckiem na ręku. Boże, mało nie spaliłam się ze wstydu! — Pia przewróciła oczyma. — Otóż tą morderczynią okazała się moja koleżanka z klasy w liceum, Moni. Dopiero co widziałyśmy się na spotkaniu klasowym! Patrzy na mnie i się uśmiecha, a ja, słowo honoru, najchętniej zapadłabym się pod ziemię! Taki wstyd!
Christoph słuchał jej z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania.
— Co się okazało: Moni gościła w domu opiekunkę do dziecka ze Szwecji. Rozmawialiśmy z dziewczyną, nic jej nie jest i czuje się dobrze. Z powodu silnego uczulenia na słońce niechętnie wychodzi na dwór. Moja koleżanka rzeczywiście dość często urządza różne przyjęcia, bo ostatnio było ku temu kilka okazji.
— A co ze zwłokami w samochodzie?
— Torba z kijami do golfa.
— Nie wierzę…
— Niestety, to szczera prawda. Moni z początku strasznie się na nich zdenerwowała, ale potem uśmiała się z tego serdecznie. Trzy lata temu postawili tam nowy budynek, wcześniej wyburzając dom dawnych przyjaciół staruszków. No i od tamtego czasu sąsiedzi opowiadają na prawo i lewo bajki — na przykład, że najstarszy syn Moni jest handlarzem narkotyków, przez co chłopak miał ponoć problemy w szkole… O córce rozpowiadali w kościele, że jest prostytutką!
— To by przecież wystarczyło, żeby założyć im sprawę o zniesławienie.
— Oliver jej to nawet doradził. — Pia nie mogła pojąć, dlaczego niektórzy tak się zachowują. — Powiedział, że oni inaczej niczego nie zrozumieją. Nie dotrze do nich, jaką krzywdę mogą komuś wyrządzić takimi głupimi plotkami.
— Nawet najporządniejszy człowiek będzie miał kłopoty, jeśli jego sąsiad się uprze, żeby zniszczyć jego dobre imię. — Christoph wstał. Przeciągnął się i ziewnął. — Oj, to był długi dzień, a jutro Lilly zerwie się pewnie o szóstej rano. Dziadek musi do łóżka.
Pia spojrzała na niego i zachichotała.
— Tylko lepiej się do tego nie przyzwyczajaj! — ostrzegła.
— Co masz na myśli? — zapytał Christoph zaskoczony.
— Że mówisz o sobie dziadek w trzeciej osobie! To jest takie nie sexy!
Christoph uśmiechnął się szeroko. W ciemności było widać błysk jego białych zębów. Zebrał gazety, wydruki i wziął pusty kieliszek po winie.
— A co powiesz na to, żeby mamuśka wskoczyła szybko pod prysznic i dołączyła do dziadka w łóżku? — zaczął się przekomarzać.
— Tylko jeśli znajdzie się dla mnie miejsce na materacu przeciwreumatycznym — odparowała Pia.
— Ależ oczywiście! — odparł Christoph i zgasił świece. Psy momentalnie zerwały się z ziemi, ziewnęły, przeciągnęły się i weszły do domu. Koty wolały sypiać na dworze.
— Chodź, zajrzymy jeszcze do Lilly — powiedział.
Otworzyli cicho drzwi do ich dawnej sypialni, która po przebudowie stała się pokojem gościnnym. Christoph objął Pię ramieniem i przez chwilę spoglądali na smacznie śpiące dziecko.
— Wiesz, ona nie jest taka zła — powiedział Christoph cicho. — Namalowała dla ciebie obrazek.
Wskazał na stolik.
— Ojej, ale słodko! — Pia była naprawdę wzruszona. Po chwili uważniej przyjrzała się rysunkowi i wzruszenie momentalnie minęło. — Widziałeś to dzieło?
— Nie — odparł Christoph. — Przygotowywała je w tajemnicy.
Pia podała mu rysunek. Kiedy na niego spojrzał, musiał wyjść, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
— Co za mały potwór! — warknęła Pia.
Obrazek przedstawiał mocno puszystą osobę o blond włosach związanych w koński ogon, która stała obok konia w towarzystwie czterech psów. Podpis głosił: „Dla Pii, mojej kohanej Cioci-Bapci”.
* * *
DUŻA BRAMA NA DZIEDZINIEC była zamknięta i Hanna musiała się trochę naszukać, by w słabym świetle ulicznej latarni znaleźć dzwonek. Zazwyczaj wjazd na teren gospodarstwa nie był zamknięty i każdy przechodzący mógł zajrzeć do środka, na zadbane podwórze. Leonie Verges miała niesamowity talent. Gdyby nie została psychoterapeutką, bez problemu odnalazłaby się jako ogrodniczka. Jej podwórze kwitło i zieleniło się dziką naturalnością przyrody. Między doniczkami, grządkami i pergolami stały rzeźby, a wszystko to dosłownie tonęło w kwiatach i krzewach ozdobnych. W osłoniętym miejscu, pod samą ścianą domu rosła nawet morela.
Hanna usłyszała czyjeś kroki, potem szczęknięcie skobla i skrzypnięcie niewielkiej furtki w bramie.
— Ach, to pani! — wyszeptała Leonie Verges.
Czyżby spodziewała się nie tylko jej o tej porze? Ktoś jeszcze miał przyjść? Psychoterapeutka wystawiła głowę na ulicę i rozejrzała się nerwowo.
— Czy coś się stało? — zapytała Hanna, nieco poirytowana dziwacznym zachowaniem kobiety. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywała.
— Proszę, niech pani wejdzie — odparła Verges, a kiedy Hanna znalazła się w środku, starannie zamknęła furtkę. Na podwórzu stało potężne auto terenowe, przypominające wyglądem opancerzony wóz piechoty. Dziwnie nie pasowało do idyllicznego zielonego raju, jakby przytłaczało naturę swoją groźną monstrualnością. Światło lamp zewnętrznych i ogrodowych odbijało się w czarnym lakierze, przyciemnianych szybach i chromowanych dodatkach.
Zegar na wieży pobliskiego kościoła wybił dwudziestą trzecią. Nagle Hanna poczuła się nieswojo. Zadrżała.
— Co… — zaczęła, lecz nie dokończyła, bo kobieta popchnęła ją delikatnie, acz zdecydowanie, naprzód, w stronę wejścia do domu.
W budynku zgromadziło się ciepło całego dnia, przez co było duszno i parno, do tego stopnia, że Hanna momentalnie zlała się potem. Dlaczego Leonie zwabiła ją do środka, zamiast omówić powód spotkania na dworze?
W przedpokoju kobieta zatrzymała się i ścisnęła jej nadgarstek.
— Wciąż nie jestem przekonana, czy to na pewno dobry pomysł, żeby i panią mieszać w tę sprawę — wyszeptała. Jej ciemne oczy były nienaturalnie rozszerzone. — Ale oni… oni uważają inaczej.
Oni! W połączeniu z zamkniętą starannie bramą na podwórze, niebezpiecznie wyglądającym samochodem za plecami i dziwacznym zachowaniem Leonie Verges słowo to zabrzmiało tak, jakby Hannę czekała w domu odrażająca inicjacja do jakiegoś tajnego stowarzyszenia!
— Leonie, niech pani poczeka! — Hanna nie szeptała. Nie znosiła takiego nastroju tajemniczości, tym bardziej że po wyczerpującym dniu nie miała najmniejszej ochoty na nieprzyjemne niespodzianki. — Powie mi pani w końcu, o co w tym wszystkim chodzi?
— Oni zaraz to pani wyjaśnią — odparła psychoterapeutka. — Sama pani zdecyduje, co o tym sądzić.
Puściła rękę Hanny i ruszyła korytarzem do kuchni. Kiedy weszły do środka, natychmiast umilkła prowadzona półgłosem rozmowa. Przy kuchennym stole siedział mężczyzna. Odwrócił się, słysząc ich kroki. Był tak potężny, że kuchnia zdawała się zbyt ciasna dla tej ogromnej góry mięśni opiętej wytatuowaną i opaloną skórą. Mężczyzna podniósł się z krzesła. Musiał mieć przynajmniej dwa metry wzrostu, a na jego widok Hanna była zmuszona opanować chęć rzucenia się do ucieczki. Ciemna, starannie przystrzyżona broda i długie włosy zaplecione w warkocz, a do tego bystre oczy, którymi w jednej chwili zlustrował ją od stóp do głów. Gigant miał na sobie buty kowbojskie, dżinsy i białą koszulkę z krótkim rękawkiem, spod której wyzierał tatuaż oplatający szyję. Hanna przełknęła głośno ślinę. Symbole, które dostrzegła, oznaczały jedno — mężczyzna był członkiem owianego złą sławą frankfurckiego gangu motocyklowego Road Kings. Czego, u diabła, szukał ktoś taki w kuchni jej psychoterapeutki?
— Dobry wieczór. — Olbrzym przywitał się grzecznie zachrypniętym głosem i podał jej dłoń. Na palcu prawej dłoni nosił gruby srebrny sygnet z trupią czaszką. — Bernd.
— Hanna — odparła i uściskała podaną dłoń.
Dopiero wtedy zauważyła drugiego mężczyznę. Spojrzenie jego błękitnych jak lodowiec oczu trafiło ją z mocą ciosu w splot słoneczny. Drgnęła, jakby poraził ją prąd, i ugięły się pod nią kolana. Poza oczyma niemal nie zwróciła uwagi na twarz nieznajomego. Na pewno za to był nieco wyższy od niej, choć przy umięśnionym towarzyszu i tak wyglądał jak karzeł. W tym samym momencie Hanna uświadomiła sobie, jak sama wygląda: zmęczona, bez makijażu, spocona, z włosami spiętymi w niedbały kucyk, w krótkiej koszulce, dżinsach i adidasach — tak się przecież nie chodzi nawet biegać do lasu!
— Podać coś do picia? — zapytała Leonie. — Mam wodę, colę light i piwo bezalkoholowe.
— Wodę poproszę — odparła dziennikarka i poczuła, że początkowa złość i obawy ustępują miejsca ciekawości, która była silniejsza nawet od czysto zawodowego zainteresowania dobrą historią. Cóż to za dziwaczne okoliczności? Napięcie? Dlaczego w kuchni psycholożki godzinę przed północą siedzą tak niezwyczajni osobnicy i chcą się z nią spotkać? I dlaczego akurat z nią, skoro nawet jej nie znają? Dlaczego uważają, że można ją w coś wtajemniczyć? Zamyślona wzięła do ręki szklankę i usiadła na narożniku kuchennej ławy, przy prostokątnym stole przykrytym ceratą w kratę. Po lewej stronie miała pana Blue Eyes, a Leonie i olbrzyma naprzeciwko siebie.
— Nie będzie pani przeszkadzało, jeśli zapalę? — zapytał wytatuowany motocyklista nadspodziewanie grzecznie.
— Nie.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, trzasnęła metalowa zapalniczka, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, bo musiał dostrzec wyraz pożądania w jej oczach.
— Proszę się częstować. — Podsunął jej kartonik. Hanna wyjęła papierosa, podziękowała skinieniem głowy i stwierdziła, że trzęsą jej się dłonie. Od czterech tygodni nie paliła, więc pierwszy haust dymu zadziałał na jej organizm jak joint. Po drugim i trzecim oddechu przestała drżeć. Czuła na sobie spojrzenie pana Blue Eyes. Było niemal jak dotyk na jej skórze. Zrobiło jej się gorąco, a serce przyspieszyło. Uświadomiła sobie, że nawet się nie przedstawił. A może nie zwróciła na to uwagi? Teraz nie wypadało już dopytywać.
Przez chwilę w kuchni panowała napięta cisza, a wszyscy obecni patrzyli na siebie niepewnie. W końcu Leonie zabrała głos. Siedziała spokojnie na krześle, niemal tak, jak w czasie sesji terapeutycznych, lecz mimo tego jej pozornego opanowania Hanna widziała, jak bardzo jest zdenerwowana. Mówiły jej o tym zmarszczki na czole, wokół oczu i ust, których na co dzień niemal nie było widać.
— Powodem, dla którego panią zaprosiliśmy, Hanno, na to spotkanie, nie jest w żadnym wypadku czyjaś osobista korzyść — zapewniła. — Zaraz pani usłyszy, o co chodzi, i sama pani zdecyduje, czy to historia, która ma dla pani potencjał i nadaje się do pani programu, czy nie. Jeśli nie będzie pani zainteresowana tym wszystkim, proszę zapomnieć o dzisiejszym spotkaniu. Ale zanim przejdziemy do szczegółów… — zawahała się — powinna pani wiedzieć, że to wyjątkowo trudna sprawa i dla wielu ludzi może okazać się problematyczna i nawet niebezpieczna.
To była zapowiedź problemów, a co jak co, ale problemy były Hannie potrzebne jak dziura w moście.
— Dlaczego zadzwoniła pani akurat do mnie? — zapytała psychoterapeutkę i w tym samym momencie co pan Blue Eyes sięgnęła po karafkę z wodą i kostkami lodu, którą gospodyni postawiła na stole. Dotknęli się dłońmi. Drgnęła, jakby ją jego dotyk sparzył.
— Przepraszam — szepnęła speszona.
Uśmiechnął się delikatnie, po czym nalał najpierw jej, a dopiero potem sobie.
— Dlatego, że nie boi się pani trudnych tematów — odparł olbrzym. — Oglądaliśmy pani programy.
— Nigdy nie rozmawiam z osobami postronnymi o moich pacjentach — dodała Leonie. — Ale ta sprawa jest tak specjalna, że pozwalam sobie zawiesić obowiązek milczenia, jak sąd, który czasem uchyla obowiązek tajemnicy lekarskiej. Mam nadzieję, że zaraz pani zrozumie dlaczego.
Hanna czuła się coraz bardziej zaintrygowana tym wszystkim, lecz mimo to się wahała. Zazwyczaj pracowała inaczej. Zespół jej współpracowników wynajdował interesujące tematy w gazetach, w Internecie i na ulicach. Jednak, jeśli miałaby być szczera, jakiś czas temu przejadły jej się codzienne sprawy. Rodziny zdane na pomoc społeczną, patologia, oszustwa na wnuczka, nastoletnie matki, przestępczość wśród dzieci z enklaw imigranckich, błędy lekarskie i podobne sprawy były wałkowane w programie jej i podobnych aż do znudzenia i nie wzbudzały w nikim zainteresowania. Najwyższy czas, by znaleźć historię, która podbije słupki oglądalności.
— No dobrze, to o co chodzi? — zapytała i wyjęła z kieszeni dyktafon. — Skoro znacie mój program, to wiecie też, jakimi tematami się zajmuję. Ludzkie tragedie to klucz.
Położyła dyktafon na stole.
— Czy mają państwo coś przeciwko, żebym nagrała tę rozmowę?
— Niestety — odparł mężczyzna o błękitnych oczach i potrząsnął smutno głową. Wciąż nie mogła sobie przypomnieć, czy się w ogóle przedstawił. — Na razie nie możemy się na to zgodzić. Niech pani posłucha, co mamy do powiedzenia, a potem zrobi pani z tym, co uzna za stosowne. Jeśli zrezygnuje pani z tematu, to to spotkanie w ogóle się nie odbyło.
Hanna przyjrzała się mu uważnie. Serce znów zaczęło jej bić jak szalone. Nie potrafiła długo wytrzymać jego spojrzenia. W oczach mężczyzny widziała siłę i wrażliwość, które ją równocześnie fascynowały i niepokoiły. Tym razem udało jej się skupić też na jego twarzy. Zdecydowana, ogorzała twarz z wysokim czołem. Prosty nos. Mocno zarysowana broda. Szerokie, delikatne usta i przyprószone siwizną włosy. Wyjątkowo atrakcyjny mężczyzna. W jakim mógł być wieku? Czterdzieści pięć lat? Może rok więcej. Co robił w towarzystwie członka gangu? W jaki sposób trafił do kuchni psychoterapeutki? Jaką tajemnicę skrywała jego dusza?
Odwróciła wzrok. W tej samej sekundzie podjęła decyzję. Sprawa, o której miała usłyszeć, oczywiście też ją interesowała, jednak impuls do pozostania przyszedł z innej strony: przystojny mężczyzna o niepokojąco błękitnych oczach trącił w niej jakąś strunę, o której nie miała pojęcia, że w ogóle jeszcze istnieje.
— Proszę, zacznijcie opowiadać — powiedziała. — Nie boję się trudnych tematów. A z dobrego tematu nigdy nie rezygnuję.
Odstawił siatki i zaczął wyjmować zakupy i upychać je w maleńkiej lodówce. Lody, jej ulubione Häagen-Dazs, zdążyły mocno rozmięknąć, lecz wiedział, że dokładnie takie lubi je najbardziej, delikatne i kremowe, z kawałkami chrupiących ciasteczek. Nie widział jej już od kilku tygodni. Mimo że było mu ciężko, nigdy nie naciskał. Nie chciał wywierać na nią presji, uważał, że musi być cierpliwy. Powinna przyjść sama, z własnej woli. Wczoraj w końcu się odezwała, przysłała SMS-a. I zaraz będzie! Serce dziko waliło mu ze szczęścia.
Przesunął spojrzeniem po wnętrzu kampera, który wczoraj wieczorem starannie posprzątał. Zatrzymał wzrok na zegarze nad aneksem kuchennym. Dwadzieścia po szóstej! Musi się pospieszyć, jeśli nie chce, żeby zobaczyła go w takim stanie, spoconego i nieogolonego. Po pracy wskoczył do fryzjera, lecz nie pozbył się woni zjełczałego i przypalonego tłuszczu z budki z fast-foodem, którą przeszły wszystkie jego rzeczy. Pospiesznie zrzucił z siebie ubranie, wcisnął przesiąknięte potem i fryturą rzeczy do jednej z pustych reklamówek i wszedł do ciasnej kabiny prysznicowej obok maleńkiej kuchni. Mimo ciasnoty i słabego ciśnienia wody wolał swój kamper od ogólnodostępnych i niehigienicznych, bo rzadko czyszczonych toalet kempingu.
Umył się starannie od stóp do głów, ogolił się i wyszczotkował zęby. Czasem się do tego zmuszał, bo kusiło go, by rzucić wszystko i pogrążyć się w letargu i żalu nad losem. I gdyby nie ona, pewnie w końcu by się poddał.
Kilka minut później włożył czystą bieliznę, świeżą koszulkę polo, wyjął dżinsy z szafki. Na koniec zapiął na nadgarstku zegarek. Właściciel lombardu na dworcu kilka miesięcy wcześniej zaproponował mu za niego sto pięćdziesiąt euro — bezczelność, biorąc pod uwagę, że trzynaście lat temu kupił to dzieło rzemieślników ze szwajcarskiej manufaktury za okrągłych jedenaście tysięcy marek. Zatrzymał go. Był ostatnią pamiątką z poprzedniego życia. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, potem otworzył drzwi i wyszedł na dwór.
Serce zabiło mu szybciej, bo ona już tam była; siedziała na chybotliwym krześle ogrodowym. Od tygodni żył myślą o tym spotkaniu. Nie ruszał się, żeby jej nie spłoszyć i móc napawać się jej widokiem. Chłonął go całym sobą.
Jakże była piękna! Jak cudownie delikatna! Malutki słodki aniołek. Miękkie blond włosy, których dotyk i zapach dobrze znał, opadały jej łagodnie na ramiona. Miała na sobie sukienkę bez ramiączek, odsłaniającą nagą opaloną skórę pleców i linię kręgosłupa. Ze skupioną miną pisała coś w telefonie komórkowym, dlatego go nie zauważyła. Nie chciał jej przestraszyć, więc odchrząknął. Podniosła głowę, a wtedy ich oczy się spotkały. Uśmiech pojawił się najpierw w kącikach jej ust, a potem rozlał się po całej twarzy. Zeskoczyła z krzesła.
Przełknął głośno, kiedy ruszyła w jego stronę i stanęła naprzeciw. Wyraz zaufania w jej ciemnych oczach niemal sprawił mu ból. Boże, jaka słodka! Była jedynym powodem, dla którego już dawno nie rzucił się pod pociąg albo w inny, równie ekonomiczny sposób nie pożegnał się przedwcześnie z życiem.
— Cześć, mała — powiedział zachrypniętym głosem i położył dłoń na jej ramieniu. Tylko na chwilę. Miała ciepłą, aksamitną skórę. Na początku zawsze miał opory, by jej dotknąć.
— Jak wytłumaczyłaś się matce? Co jej powiedziałaś?
— Poszła z ojczymem na jakiś taki festyn, chyba w remizie — wyjaśniła i schowała telefon do czerwonego plecaka. — Powiedziałam, że idę do Jessie.
— Świetnie.
Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie obserwują ich jacyś wścibscy sąsiedzi albo przypadkowi przechodnie. Już drżał z podekscytowania i miękły mu kolana.
— Kupiłem twoje ulubione lody — powiedział cicho. — Chodź do środka.PONIEDZIAŁEK 14 CZERWCA 2010
Atmosfera w sali odpraw komendy policji w Hofheim była bardzo napięta. Telefon policyjnej infolinii przez cały weekend dzwonił niemal bez przerwy. Wpłynęło kilkaset zgłoszeń od społeczeństwa, kilkadziesiąt osób twierdziło, że widziało nastolatkę przed śmiercią. Te najbardziej obiecujące zostały natychmiast sprawdzone, lecz żadne się nie potwierdziło.
W bazie zaginionych nie było osoby, której opis pasowałby do martwej dziewczyny. W sprawie o kryptonimie Rusałka brakowało śladów, które pomogłyby popchnąć śledztwo naprzód. Od piątku policja nie posunęła się ani o krok. Z każdym mijającym dniem szansa na szybkie rozwiązanie sprawy stawała się coraz mniejsza.
Pia podsumowała wyniki sekcji zwłok.
— Dziewczyna miała piętnaście lub szesnaście lat. Liczne obrażenia na całym ciele wskazują na długotrwałe i brutalne maltretowanie. Większość uszkodzeń ciała nie była opatrywana przez lekarza. Tutaj można wymienić liczne, zaleczone już złamania kości ramieniowych i przedramienia oraz obojczyka. — Brutalność, która się za tym kryła, była nie do pojęcia. — Liczne blizny na tułowiu, ramionach i nogach. Uszkodzenia ciała powstałe w wyniku wykorzystywania seksualnego, poparzenia przypominające gaszenie papierosów na skórze. Drastyczny niedobór witaminy D, chorobliwa bladość skóry, zwyrodnienia szkieletu wskazujące jednoznacznie na długotrwały i całkowity brak kontaktu ze światłem słonecznym.
— Jak długo ciało znajdowało się w wodzie? — zapytał jeden z policjantów, który na co dzień pracował w innym wydziale, lecz jak wszyscy funkcjonariusze komendy w Hofheim niezajmujący się akurat pilnymi śledztwami został przydzielony do Rusałki.
— Zgodnie z wynikami obdukcji czas ten określamy na około dwanaście do dwudziestu czterech godzin — wyjaśniła Pia. — Nie da się precyzyjnie wyznaczyć czasu śmierci, lecz należy przyjąć, że nastąpiła ona maksymalnie dwie doby przedtem, zanim ciało znalazło się w wodzie.
Kai Ostermann zapisywał najważniejsze informacje na tablicy ściennej, na której przed odprawą znajdowały się jedynie zdjęcia ciała i miejsca jego znalezienia.
— Przyczyną śmierci było utonięcie — ciągnęła Pia. — Jednak obrażenia zadane tępym narzędziem, w tym najprawdopodobniej kopnięcia i uderzenia w tułów i klatkę piersiową, okazały się na tyle poważne, że dziewczyna i tak nie miała szans na przeżycie. W trakcie sekcji zwłok zostały ujawnione pęknięcia wątroby, śledziony i przerwania jelit, które stały się źródłem masywnych krwotoków wewnętrznych. Gdyby nie utonęła, niedługo później wykrwawiłaby się na śmierć.
W sali panowała martwa cisza, tak głęboka, że słychać było dzwonienie telefonów w dyżurce niedaleko sali odpraw. Dwudziestu czterech mężczyzn i pięć kobiet, którzy na siedząco i na stojąco słuchali Pii, bało się nawet drgnąć. Policjantka widziała uczucia malujące się na ich twarzach i sama odczuwała je razem z nimi: bezradność, niedowierzanie, przerażenie i odrazę. W przypadkach przemocy popełnianych w afekcie często trudno było objąć rozmiary wyrządzonej krzywdy, lecz los, jaki zgotowano tej dziewczynce, która być może przez całe lata musiała znosić prawdziwe tortury, był nie do wyobrażenia. Większość kolegów i koleżanek na sali miała własne dzieci i dla nich było to jeszcze trudniejsze — jeśli nie w ogóle niemożliwe — by w przypadku takim jak ten zachować profesjonalny dystans do prowadzonego śledztwa.
— Największą niewiadomą i zagadką dla nas jest fakt, że dziewczyna nie utopiła się w Menie, tylko w chlorowanej wodzie. — Pia zakończyła referowanie wyników sekcji. — Na analizę fizykochemiczną płynu topielnego przyjdzie nam jeszcze poczekać. Czy ktoś ma jakieś pytania?
Kręcenie głowami. Brak pytań. Policjantka wróciła na swoje miejsce i przekazała głos Kaiowi Ostermannowi.
— Ubranie denatki to tanie rzeczy do kupienia w każdym supermarkecie, produkowane w milionach sztuk — ciągnął Kai. — Nie ma szans na ustalenie, gdzie, kiedy i przez kogo zostały nabyte. Nie ma również możliwości przeprowadzenia identyfikacji na podstawie uzębienia, bo dziewczyna prawdopodobnie nigdy w życiu nie była u dentysty. Poza tajemniczymi fragmentami materiału znalezionymi w jej żołądku, w treści żołądkowej nie znaleziono niczego, co mogłoby wskazać kierunek dla dalszych ustaleń. Jak widzicie, wciąż tkwimy w punkcie wyjścia.
— A prasa mocno nas naciska — dodała Pia. — Porównują obecną sprawę do tej sprzed dziewięciu lat. Wszyscy chyba wiedzą, o czym mówię.
W odpowiedzi większość policjantów i policjantek potaknęła. Przed dziewięcioma laty z Menu wyłowiono ciało dziewczynki prawdopodobnie zachodnioazjatyckiego pochodzenia. Zwłoki były zawinięte w narzutę na łóżko w lamparcie cętki i obciążone w nogach podstawą parasola ogrodowego. Policja powołała natychmiast zespół specjalny do rozwiązania sprawy, której nadano kryptonim „Lampart”. Funkcjonariusze robili, co tylko w ich mocy, by ustalić tożsamość ofiary, włącznie z podróżami do Afganistanu, Pakistanu i północnych Indii, gdzie za pomocą ogłoszeń starali się znaleźć osoby znające denatkę. Mimo obiecanej wysokiej nagrody zgłosiło się raptem kilkaset osób, z których żadna nie przyczyniła się do wyjaśnienia sprawy.
— Czy macie zaplanowane dalsze kroki? — zapytała doktor Nicola Engel.
— Oczywiście. Zamierzam zlecić analizę izotopową kości denatki, dzięki czemu możemy zyskać informacje o miejscu jej pochodzenia i o tym, gdzie spędziła ostatnie lata. To może być wskazówka, która pozwoli nam ruszyć z miejsca — wyjaśnił Bodenstein i odchrząknął. — Poza tym będziemy potrzebowali profil wody z Menu, by ustalić, w którym miejscu ciało trafiło do rzeki.
— Już zleciłem odpowiednie badania — wtrącił Christian Kröger. — Poprosiłem o nadanie sprawie maksymalnego priorytetu.
— Doskonale. — Bodenstein skinął głową. — A na razie wykonujemy wszystkie standardowe czynności, współpracujemy z prasą i sprawdzamy sygnały od ludzi. Wciąż mam nadzieję, że ktoś sobie o czymś przypomni i zgłosi się do nas z ważnymi informacjami.
— Dobrze. — Dyrektorka zaakceptowała taki plan. — Co z nastolatkiem, który został znaleziony w pobliżu zwłok?
— Wczoraj udało mi się z nim porozmawiać — wyjaśniła Pia. — Niestety, niczego nie pamięta. Urwał mu się film, co w jego wieku przy trzech i trzech dziesiątych promila alkoholu we krwi nie może budzić zdziwienia.
— Co z pozostałymi?
— Twierdzą, że nie widzieli zwłok. — Pia potrząsnęła głową. — Przy czym dwoje z nich nie było wcale tak pijanych, dlatego uważam, że to kłamstwo. Z drugiej strony nie sądzę, żeby zauważyli cokolwiek, co mogłoby nam pomóc. To był czysty przypadek, że znaleźli się w tym samym miejscu i czasie co zwłoki.
Jej komórka zaczęła wibrować.
— Przepraszam — powiedziała, po czym przyjęła połączenie i wyszła z sali. — Cześć, Henning. Co się dzieje?
— Pamiętasz może te kawałki materiału, które znaleźliśmy w żołądku dziewczyny? — odparł były mąż, jak zwykle nie tracąc czasu na choćby słowo powitania. — Laboratorium ustaliło, że materiał to bawełna z domieszką elastanu. Całkiem prawdopodobne, że zjadła materiał z głodu, bo ani w żołądku, ani w jelitach nie znaleźliśmy śladów pożywienia. Część fragmentów udało nam się rozwinąć. Być może cię to zainteresuje. Zdjęcia wysłałem mejlem.
Ponieważ odprawa i tak w zasadzie dobiegła końca, a Pia nie spodziewała się już usłyszeć niczego ważnego, ruszyła do swojego biura i usiadła przy komputerze. Otworzyła program pocztowy i sprawdziła nowe wiadomości. Czekając, aż komputer ściągnie z serwera mejla od Henninga, nie mogła zapanować nad nerwami i niecierpliwie stukała palcami w klawiaturę. Jej były mąż oczywiście nie zadał sobie trudu zmniejszenia rozmiarów zdjęć, przez co trzy pliki graficzne, każdy po 5,3 megabajta, ściągały się przez kilka minut. W końcu na ekranie pojawiła się pierwsza fotografia. Pia wpatrywała się w nią z niewyraźną miną.
Do biura weszła Kathrin Fachinger, a zaraz za nią Kai Ostermann.
— Co tam masz? — zapytał kolega zaintrygowany wyrazem jej twarzy.
— Henning przysłał mi zdjęcia kawałków materiału z żołądka dziewczyny — odparła Pia. — Ale nic z tego nie rozumiem.
— Daj, niech no spojrzę.
Nie wstając z krzesła, odsunęła się od biurka, by dopuścić Kaia do klawiatury i myszki. Policjant szybko pomniejszył zdjęcia, by na ekranie było je widać w całości, i we trójkę zaczęli je analizować.
— Ten duży fragment ma siedem na cztery centymetry — wyjaśnił. — Popatrzcie, to są przecież litery! To był chyba różowy materiał z białymi napisami.
Kathrin Fachinger nachyliła się w stronę monitora.
— Hm, zgadza się. To może być S? — zgadywała. — A potem I, jest też N albo M oraz D albo P.
— A na tym zdjęciu widać chyba O — potaknął Kai.
— S-I-N(M)-D(P) i O — zanotowała Pia na papierowej podkładce na biurku.
Kai przeczytał wiadomość, którą Henning przysłał razem ze zdjęciami.
— Kwas żołądkowy częściowo uszkodził materiał. Nie znaleziono na nim śladów obcego DNA ani śladów zębów. Został podarty na drobne kawałki. Podarty albo pocięty.
— Ciekawe, ile czasu znajdował się w jej żołądku. — Kathrin myślała na głos.
— Henning podejrzewa, że mogła go zjeść z głodu — wyjaśniła Pia.
— O Boże! — Kathrin zakryła dłonią usta. — To aż niewyobrażalne. Jak wielkiej trzeba desperacji, żeby jeść materiał?!
— Może ktoś ją zmusił? — zastanawiał się Kai. — Po tym wszystkim, czego doświadczyła, nie wykluczyłbym i tego.
Na korytarzu rozległy się podniesione głosy.
— …teraz czasu na takie dyrdymały — usłyszeli głos szefa. Kilka chwil później Bodenstein stanął w drzwiach biura.
— Przed chwilą wpłynęła informacja, która brzmi bardzo obiecująco — powiadomił pozostałych. — Pia, zbieraj się. Jedziemy ją sprawdzić.
Za jego plecami pojawił się Frank Behnke.
— Oficjalne dochodzenie wydziału wewnętrznego uważa pan za dyrdymały? — zapytał, rozkoszując się dźwiękiem własnego głosu. — Drogi kolego von Bodenstein, trochę mniej zarozumialstwa by się przydało, bo konsekwencje mogą być bardzo nieprzyjemne.
Bodenstein odwrócił się i poważnym wzrokiem zmierzył byłego pracownika, którego przewyższał o głowę.
— Kto jak kto, ale pan nie będzie mi groził — odparł lodowatym tonem. — Kiedy wyjaśnię obecną sprawę, jestem do dyspozycji wielkiego inkwizytora. Na razie nie mam jednak czasu na taką zabawę.
Behnke zrobił się czerwony jak burak, a po chwili krew całkowicie odpłynęła mu z twarzy. W końcu dostrzegł, że Bodenstein nie jest sam. Popatrzył na byłych kolegów z wydziału.
— O, Frank, cóż za niespodzianka. — Kathrin Fachinger uśmiechnęła się kpiąco. — Do twarzy ci w nowym przebraniu.
Frank Behnke od zawsze miał problem z kobietami, a już zupełnie się gubił, kiedy miały ten sam stopień co on lub nawet wyższy. Jednak szczególną nienawiścią darzył właśnie Kathrin Fachinger — fizyczny atak na nią zakończył jego karierę w wydziale zabójstw i doprowadził do zawieszenia go w obowiązkach.
I znów, jak kiedyś, dał o sobie znać jego brak opanowania.
— Ciebie też jeszcze dopadnę! Rozumiesz? Jesteś skończona! — W złości popełnił fatalny błąd, bo przy świadkach dał się wyprowadzić z równowagi. — Wszyscy jesteście skończeni! Dorwę was! Zobaczycie!
— Zawsze się zastanawiałam, jakim trzeba być człowiekiem, żeby szpiegować przeciwko współpracownikom — odparła Kathrin z pogardą mieszającą się z odrazą. — Teraz już wiem. Trzeba być żałosnym i pamiętliwym intrygantem z kompleksem niższości. Czyli w skrócie, trzeba być odrażającą świnią.
— Zapamiętam to — syknął Behnke, który dopiero zaczynał rozumieć, co przed chwilą powiedział. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura.
— A tego już mogła koleżanka sobie oszczędzić — zganił ją Bodenstein ostro. — Nie chcę niepotrzebnie budzić dawnych antagonizmów.
— Przepraszam, szefie — odparła Kathrin, wyraźnie nie żałując tego, co zrobiła. — Ale ten smrodek nic mi nie może zrobić. Zbyt dużo o nim wiem… o nim i o Eriku Lessingu.
Na dźwięk tego nazwiska Bodenstein zamarł. Spojrzał na nią i uniósł brwi.
— O tym będziemy musieli porozmawiać — oznajmił groźnym głosem.
— Z przyjemnością. — Kathrin włożyła ręce do kieszeni dżinsów i wysunęła zadziornie brodę. — Z wielką przyjemnością.
* * *
— BYŁA ZŁA, bo nie dostała tego, co chciała. W jej wieku podobne zachowania są całkowicie normalne. Każde dziecko od czasu do czasu zaczyna się tak boczyć. — Florian wstał i odstawił filiżankę po kawie do zlewu. — Szczerze, Emmi? Chyba trochę przesadzasz. Poza tym dzisiaj zachowywała się całkiem normalnie, prawda?
Emma spojrzała bezradnie na męża.
— Tak. W miarę normalnie.
— To takie fazy. — Florian przytulił Emmę. — Żadnemu z nas nie jest teraz łatwo.
Objęła go w pasie i przytuliła się do jego piersi. Jakże rzadkie były takie chwile bliskości! Bała się, że kiedy dziecko przyjdzie na świat, staną się jeszcze rzadsze.
— Powinniśmy wyrwać się gdzieś na kilka dni. Tylko ty, Louisa i ja.
Jego słowa bardzo ją zaskoczyły.
— Znajdziesz na to czas?
— Cztery czy pięć dni wolnego wygospodaruję na pewno. — Odsunął się kawałek, ale wciąż trzymał dłonie na jej ramionach. — Od dziesięciu miesięcy nie brałem urlopu, a przez ostatnich kilka tygodni nie byłem pewnie szczególnie miły, co?
— No raczej nie — przyznała mu rację i się uśmiechnęła.
— To dlatego… dlatego, że… — zaczął i zaciął się, szukając właściwych słów. — Wiem, że ty się tu dobrze czujesz, ale ja… ja mam wrażenie, że to wszystko mnie przytłacza. Jakbym miał klaustrofobię. Pomyśl, nagle musiałem wrócić do domu rodziców…
— Pamiętaj, że to tylko na jakiś czas, a nie na zawsze — zapewniła go, choć wcale tak nie myślała.
— Naprawdę tak to widzisz?
Spojrzał na nią, a w jego oczach pojawiła się niepewność.
— Oczywiście. Co prawda całkiem dobrze się tu czuję — przyznała uczciwie. — Ale przecież potrafię cię zrozumieć. To dla ciebie musi być dziwna sytuacja. Jeśli znowu wyślą cię gdzieś za granicę, wtedy ja z dziećmi zostanę tutaj, u teściów, a jeśli zostaniesz w kraju, powinniśmy znaleźć coś własnego.
Tym razem na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Uśmiechnął się.
— Dzięki za zrozumienie — powiedział, po czym znów spoważniał. — W ciągu najbliższych tygodni zapadnie decyzja o mojej przyszłości. Wtedy będziemy mogli zacząć planować.
Po tych słowach poszedł do sypialni, żeby spakować walizkę, bo zaraz musiał ruszać w podróż z cyklem wykładów we wschodniej części kraju. I mimo że znów przez kilka dni miał być poza domem, Emmie kamień spadł z serca. Od bardzo dawna już się tak nie czuła. Obiema dłońmi pogłaskała się po brzuchu.
Jeszcze tylko pięć tygodni do rozwiązania.
Florian w końcu otwarcie przyznał, że nie czuje się tu dobrze, choć przez ostatnie dni i tygodnie, poza omawianiem codziennych spraw i obowiązków, właściwie nie rozmawiali.
Czyli wszystko będzie dobrze.
Pół godziny później pożegnał się, by ruszyć w drogę, a Emma z trudem pokonała chęć, by objąć go z całej siły i nie pozwolić odjechać.
— Zadzwonię, jak tylko dojadę na miejsce, dobrze?
— Proszę. Tylko jedź ostrożnie, dobrze?
— Oczywiście. Ty też na siebie uważaj.
Przez chwilę słyszała jego kroki na drewnianych stopniach, potem rozległo się szczęknięcie zamka w drzwiach wejściowych, zgrzytnięcie zawiasów i trzask, kiedy się zamknęły.
Emma westchnęła ciężko, a potem ruszyła do pralni. Może rzeczywiście zrobiła się zbyt wrażliwa? Corinna miała trochę racji — cała ta sytuacja zdawała się przytłaczać jej męża. Martwiła się, co będzie, kiedy na świecie pojawi się drugie dziecko…
Emma otworzyła drzwi do pralni i przekręciła archaiczny włącznik. W końcu rozległo się delikatne kliknięcie i rozświetliły się zawieszone pod sufitem jarzeniówki. Przez świetlik w dachu trochę dziennego światła wpadało do pomieszczenia z pralką, suszarką i rozciągniętymi linkami do wieszania prania. W powietrzu unosił się zapach detergentów i płynów do płukania. Sortując brudne rzeczy na jasne, ciemne, do gotowania i do prania ręcznego, Emma zaczęła rozmyślać o swoim związku. Kiedy zorientowali się z Florianem, że oboje wychowali się w cieniu gór Taunus, naraz poczuli się sobie nieco bliżsi, jakby nie byli w dalekim kraju, a w rodzinnych stronach. Gdzieś hen, na końcu świata, zaczęli rozmawiać o wspólnych znajomych, tworząc ułudę bliskości, której nigdy między nimi nie było. Nie mieli dość czasu, by się dobrze poznać, bo już po kilku tygodniach Emma zaszła w ciążę. Pospieszny ślub odbył się na miejscu, w obozie, bo Florian musiał się przenieść do Indii. Przez długie miesiące porozumiewali się jedynie mejlowo, lecz to wystarczyło, by Emma zakochała się w końcu w człowieku ukrytym za pięknymi sformułowaniami, krytycznymi refleksjami na temat życia, wyrazami przywiązania i mile łechcącymi oznakami pożądania. Florian pisał do niej o otwartości, zaufaniu i o tym, jak bardzo jest szczęśliwy, że się odnaleźli. Rozmowy między nimi były natomiast bardzo powierzchowne i nigdy nie zbliżyły się nawet do jakości refleksji i głębi wymiany myśli, które wyrażali w niezliczonych listach poczty elektronicznej. Co pewien czas czuła gorzki smak rozczarowania, opór i przerażający strach, że zbyt mocno naciska i osacza go swoją potrzebą czułości i bliskości. Kiedy się przytulali, to nigdy tak długo, jakby chciała. Nie mogła się tym cieszyć, bo od początku oczekiwała ze strachem momentu, kiedy uścisk Floriana osłabnie, a on się od niej odsunie. Nigdy nie starał się wzbudzić w niej uczucia przywiązania i bezpieczeństwa, za którym tęskniła każdą komórką ciała.
Emma żyła nadzieją i wierzyła, że to zmieni się z czasem, że w końcu otworzy się i pokaże, że rozumie, czego od niego oczekuje. Na razie jednak nic nie wskazywało, by cokolwiek miało się zmienić. Na dodatek od kiedy zamieszkali w domu jego rodziców, bardziej niż kiedykolwiek docierało do niej, że tak naprawdę w ogóle nie zna człowieka, za którego wyszła.
— Niech to diabli, przestań to roztrząsać! — powiedziała do siebie na głos. — Jest, jaki jest, i tyle.
Ze stosu rzeczy wyjęła dżinsy Floriana, przewinęła je na lewą stronę i zabrała się za sprawdzanie kieszeni, by nie zostawić w nich monet, chusteczek jednorazowych czy kluczy. Jej palce trafiły na coś gładkiego, więc wyjęła to z kieszeni i znieruchomiała. Nie dowierzając własnym oczom, wpatrywała się w przedmiot, który jeszcze przed chwilą znajdował się w dżinsach męża, a jej umysł bronił się jak oszalały przez nazwaniem tego drobiazgu i uznaniem znaczenia, jakie miało jego pojawianie się. Na przemian robiło jej się gorąco i zimno, bolało ją serce, a z oczu płynęły łzy bezsilnej złości.
W ułamku sekundy zawalił się jej świat. W dłoni trzymała otwarte opakowanie po prezerwatywie. Puste.
* * *
— DZIEŃ DOBRY. Próbowałam dodzwonić się na pani komórkę, ale jest wyłączona, dlatego dzwonię na telefon stacjonarny. Proszę oddzwonić, niezależnie od godziny. To bardzo ważne. Dziękuję!
Leonie Verges nigdy jeszcze nie dzwoniła do Hanny, a poza tym w jej głosie słychać było ten specjalny alarmujący ton, który sprawił, że Hanna Herzmann momentalnie chwyciła za telefon i wybrała numer do swojej terapeutki, choć była wykończona po pracowitym dniu i marzyła jedynie o zimnym piwie i wygodnym łóżku. Kobieta musiała chyba czekać przy aparacie, bo odebrała w połowie pierwszego sygnału.
— Pani Hanno, przepraszam, że tak późno zawracam głowę… — Leonie Verges zamilkła, bo zorientowała się, że przecież to nie ona dzwoni. — To znaczy… dziękuję za telefon.
— Leonie, czy wszystko w porządku? — zapytała Hanna. Jak dotąd jej terapeutka zachowywała się zawsze bardzo spokojnie i nigdy się nie denerwowała. Po rozpadzie czwartego małżeństwa w ciągu dwudziestu lat, Hanna uświadomiła sobie, że ma więcej problemów, niż dopuszczała do świadomości. Dlatego po rozstaniu z Vinzenzem zdecydowała się na psychoterapię. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć, bo gdyby tylko prasa bulwarowa zwęszyła temat, następnego dnia jej zdjęcia znalazłyby się na pierwszych stronach wszystkich szmatławców w kraju. Psychoterapeutkę Leonie Verges znalazła w Internecie niemal przypadkiem. Miała gabinet na tyle daleko, żeby ułatwiało to zachowanie dyskrecji, a jednocześnie dość blisko, żeby nie było kłopotów z dojazdem. Na zdjęciu wyglądała bardzo sympatycznie, a spektrum problemów, którymi się zajmowała, odpowiadało zapotrzebowaniu Hanny Herzmann.
Mimo dwunastu sesji, które miały już za sobą, Hanna wciąż nie była przekonana, czy to właśnie to, czego potrzebuje. Jej postawa życiowa kłóciła się z założeniami psychoterapii — nie chciała drążyć ukrytej w zapomnieniu przeszłości. Ona żyła tu i teraz i patrzyła jedynie przed siebie. Po ostatnim spotkaniu chciała podziękować i przerwać sesje, lecz w ostatniej sekundzie ugryzła się w język.
— Tak… to znaczy, nie — odparła Leonie. — Tak naprawdę nie mam pojęcia, jak powinnam to powiedzieć… chodzi o to… że… to naprawdę poważna sprawa. Czy mogłybyśmy się spotkać?
— Jak to, spotkać? Teraz? — Hanna odruchowo spojrzała na zegarek na wyświetlaczu stacji dokującej telefonu. — Jest już prawie dwudziesta druga! Niech mi pani powie, co się stało?
Bogiem a prawdą, nie miała najmniejszej ochoty po raz kolejny wsiadać do samochodu i jechać do Liederbach.
— Chodzi o… wyjątkową historię, która powinna zainteresować panią jako dziennikarkę. — Leonie Verges zniżyła głos do szeptu. — Nic więcej nie mogę powiedzieć przez telefon.
Bystra psychoterapeutka wiedziała doskonale, jakich słów użyć, by wywołały w Hannie reakcję jak odruch u psów Pawłowa na dźwięk dzwonka. Najśmieszniejsze, że Hanna była przy tym całkowicie świadoma manipulacji, jednak zawodowa ciekawość okazała się silniejsza niż zmęczenie.
— Będę za pół godziny — odpowiedziała i zakończyła rozmowę.
Meike nie zamierzała się wyprowadzać i wielkodusznie pozwoliła jej korzystać ze swojego samochodu. Pięć minut później Hanna włączyła bieg wsteczny i wyjechała tyłem z podjazdu. Odsłoniła port dokujący do iPhone’a na konsoli środkowej i wybrała muzykę, na którą miała ochotę. Hanna słuchała muzyki jedynie w trakcie prowadzenia samochodu i joggingu. Maleńkie auto zostało wyposażone w potężny sprzęt grający Harman Kardon, dzięki czemu nawet przy opuszczonym dachu jakość dźwięku była zachwycająca.
O tej porze powietrze było ciepłe i przyjemne, a pobliski las roztaczał kuszącą woń. Hanna nie czuła już zmęczenia.
Freddie Mercury, najbardziej utalentowany wokalista wszech czasów, zaczął śpiewać. Jego głos wywoływał ciarki na plecach. Hanna podkręciła dźwięk tak mocno, że czuła, jak basy masują jej przeponę. „Love don’t give no compensation, love don’t pay no bills. Love don’t give no indication, love just won’t stand still. Love kills, love drills you through your heart”…
Mini podskakiwał na nierównym asfalcie, który w poprzednich latach co chwila był cięty, kawałki zrywane i poprawiane, aż w końcu cała ulica przypominała patchworkową narzutę. Kiedy dojechała do głównej drogi, skręciła w lewo.
— No, naprawdę jestem ciekawa, o co może jej chodzić — mruknęła do siebie i dodała gazu.
* * *
NIEWINNA Z POZORU UWAGA Kathrin Fachinger od rana nie dawała Pii spokoju i przez całe popołudnie chodziła jej po głowie. Skąd Kathrin znała tajemnice z przeszłości Franka Behnke? Bodenstein bardzo ją zawiódł, ani razu nie nawiązując do słów koleżanki, jednak Pia domyślała się, że on również musiał mieć coś wspólnego ze sprawą, o której wspomniał, kiedy jechali do Instytutu Medycyny Sądowej. Tylko skąd wiedziała o niej również Kathrin?
Kiedy Pia wróciła do domu, było wpół do dziesiątej, a Lilly leżała już w łóżku. Zdjęła buty i wyjęła z lodówki zimne piwo. Christoph siedział na nowym tarasie, który w trakcie przebudowy powstał na tyłach domu. Wcześniej zadzwoniła do niego z pracy i uprzedziła, żeby nie czekał z kolacją.
— Cześć — powiedziała i pocałowała go.
— Cześć. — Zdjął okulary, które nosił tylko do czytania i pisania, i odłożył książkę na stół, obok stosu gazet, czasopism i wydruków komputerowych.
— Co porabiasz? — zapytała i usiadła na ławce. Rozpuściła włosy i wyciągnęła nogi. Niemal nie słyszała szumu pobliskiej autostrady, podziwiając widok przed sobą — ogród, sad jabłoni należący do sąsiadki i w oddali panoramę gór Taunus — znacznie piękniejszy od tego, który mogła zobaczyć ze starego tarasu.
— Tak w sumie to chciałem napisać artykuł do jednego z czasopism branżowych, bo od kilku dni odsuwam to od siebie — odparł Christoph i ziewnął szeroko. — Obiecałem, że dostaną go do jutra rana, ale jakoś tak czuję, że brakuje mi weny.
Pia przypuszczała, że Lilly przez cały dzień nie dawała mu spokoju, lecz wbrew jej obawom okazało się, że Christoph całkiem dobrze sobie z nią poradził. Dziewczynka cały dzień spędziła z nim w zoo i zachowywała się bardzo grzecznie: oddał ją pod opiekę dwójki pedagogów pracujących tam na etacie.
— No i? Żyją jeszcze? — zapytała Pia, uśmiechając się z lekką kpiną.
— Tak, i powiem szczerze, że byli nią zachwyceni.
— A co mieli powiedzieć po całym dniu z wnuczką pracodawcy? — Pia potrząsnęła głową, bo wciąż jeszcze była przekonana, że mała jest rozpuszczona jak dziadowski bicz. Może i była słodka, ale z całą pewnością działała jej na nerwy.
— E tam, w ogóle ich nie znasz — odparł Christoph. — Poza tym nie jestem krwawym dyktatorem, żeby się mnie bali.
Świece na stole zamigotały, a trzy ćmy z samobójczymi skłonnościami zbliżyły się niebezpiecznie blisko płomieni. Cztery psy spały na kamiennych płytach, które przyjemnie emanowały ciepłem nagromadzonym za dnia. Dołączył do nich gruby czarny kocur z prążkowaną partnerką, która wiosną pojawiła się niespodziewanie w obejściu i od tamtego czasu traktowała ich gospodarstwo jak swój dom. Kocica trzymała się nieco z boku, a kocur dumnie i bez strachu władował się w plątaninę psich łap i ogonów i po chwili moszczenia się znalazł wygodną pozycję. Zwinął się między łapami i brzuchem Simby, mieszańca husky’ego. Z gardła psiska wydobył się głęboki warkot, lecz nie będący ostrzeżeniem, a raczej wyrazem zadowolenia.
— Tak à propos tej dyktatury — powiedziała i upiła łyk piwa. — Dzisiaj mieliśmy naprawdę niesamowite przeżycia. Nie uwierzysz po prostu: klasyczny przypadek donosicielstwa jak za komunizmu. Stasi z Glashütten.
— Zaczyna się interesująco.
— A przede wszystkim żałośnie. — Pia, która myślała, że niewiele rzeczy jest ją jeszcze w stanie zaskoczyć, wciąż nie potrafiła się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobili na niej ludzie dogłębnie źli.
— Wyobraź sobie, że zadzwoniło do nas starsze małżeństwo z Glashütten — zaczęła opowieść. — Stwierdzili, że dziewczynę, którą wyłowiliśmy z Menu, ich sąsiedzi więzili u siebie przez ponad pół roku i zmuszali w tym czasie do niewolniczej pracy. Biedactwo musiało znosić poniżanie i przemoc i nigdy nie wypuszczali jej na dwór. Dlatego zrobiła się biała jak albinos. A kilka dni temu po prostu zniknęła.
Potrząsnęła głową na wspomnienie tej sytuacji.
— Staruszkowie zaczęli nam serwować historie rodem z horroru. Poniżanie, bicie, tortury, nocne orgie seksualne, wrzaski i sadystyczne gwałty. W nocy z wtorku na środę widzieli sąsiada, jak wynosił z domu zwłoki i pakował je do bagażnika samochodu. Oliver zapytał, dlaczego wtedy nie wezwali policji, na co oni odpowiedzieli, że bali się sąsiada, bo jest agresywny. Wzywamy wsparcie i z czterema funkcjonariuszami ruszamy do tego domu i dzwonimy. Otwiera nam kobieta z dzieckiem na ręku. Boże, mało nie spaliłam się ze wstydu! — Pia przewróciła oczyma. — Otóż tą morderczynią okazała się moja koleżanka z klasy w liceum, Moni. Dopiero co widziałyśmy się na spotkaniu klasowym! Patrzy na mnie i się uśmiecha, a ja, słowo honoru, najchętniej zapadłabym się pod ziemię! Taki wstyd!
Christoph słuchał jej z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania.
— Co się okazało: Moni gościła w domu opiekunkę do dziecka ze Szwecji. Rozmawialiśmy z dziewczyną, nic jej nie jest i czuje się dobrze. Z powodu silnego uczulenia na słońce niechętnie wychodzi na dwór. Moja koleżanka rzeczywiście dość często urządza różne przyjęcia, bo ostatnio było ku temu kilka okazji.
— A co ze zwłokami w samochodzie?
— Torba z kijami do golfa.
— Nie wierzę…
— Niestety, to szczera prawda. Moni z początku strasznie się na nich zdenerwowała, ale potem uśmiała się z tego serdecznie. Trzy lata temu postawili tam nowy budynek, wcześniej wyburzając dom dawnych przyjaciół staruszków. No i od tamtego czasu sąsiedzi opowiadają na prawo i lewo bajki — na przykład, że najstarszy syn Moni jest handlarzem narkotyków, przez co chłopak miał ponoć problemy w szkole… O córce rozpowiadali w kościele, że jest prostytutką!
— To by przecież wystarczyło, żeby założyć im sprawę o zniesławienie.
— Oliver jej to nawet doradził. — Pia nie mogła pojąć, dlaczego niektórzy tak się zachowują. — Powiedział, że oni inaczej niczego nie zrozumieją. Nie dotrze do nich, jaką krzywdę mogą komuś wyrządzić takimi głupimi plotkami.
— Nawet najporządniejszy człowiek będzie miał kłopoty, jeśli jego sąsiad się uprze, żeby zniszczyć jego dobre imię. — Christoph wstał. Przeciągnął się i ziewnął. — Oj, to był długi dzień, a jutro Lilly zerwie się pewnie o szóstej rano. Dziadek musi do łóżka.
Pia spojrzała na niego i zachichotała.
— Tylko lepiej się do tego nie przyzwyczajaj! — ostrzegła.
— Co masz na myśli? — zapytał Christoph zaskoczony.
— Że mówisz o sobie dziadek w trzeciej osobie! To jest takie nie sexy!
Christoph uśmiechnął się szeroko. W ciemności było widać błysk jego białych zębów. Zebrał gazety, wydruki i wziął pusty kieliszek po winie.
— A co powiesz na to, żeby mamuśka wskoczyła szybko pod prysznic i dołączyła do dziadka w łóżku? — zaczął się przekomarzać.
— Tylko jeśli znajdzie się dla mnie miejsce na materacu przeciwreumatycznym — odparowała Pia.
— Ależ oczywiście! — odparł Christoph i zgasił świece. Psy momentalnie zerwały się z ziemi, ziewnęły, przeciągnęły się i weszły do domu. Koty wolały sypiać na dworze.
— Chodź, zajrzymy jeszcze do Lilly — powiedział.
Otworzyli cicho drzwi do ich dawnej sypialni, która po przebudowie stała się pokojem gościnnym. Christoph objął Pię ramieniem i przez chwilę spoglądali na smacznie śpiące dziecko.
— Wiesz, ona nie jest taka zła — powiedział Christoph cicho. — Namalowała dla ciebie obrazek.
Wskazał na stolik.
— Ojej, ale słodko! — Pia była naprawdę wzruszona. Po chwili uważniej przyjrzała się rysunkowi i wzruszenie momentalnie minęło. — Widziałeś to dzieło?
— Nie — odparł Christoph. — Przygotowywała je w tajemnicy.
Pia podała mu rysunek. Kiedy na niego spojrzał, musiał wyjść, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
— Co za mały potwór! — warknęła Pia.
Obrazek przedstawiał mocno puszystą osobę o blond włosach związanych w koński ogon, która stała obok konia w towarzystwie czterech psów. Podpis głosił: „Dla Pii, mojej kohanej Cioci-Bapci”.
* * *
DUŻA BRAMA NA DZIEDZINIEC była zamknięta i Hanna musiała się trochę naszukać, by w słabym świetle ulicznej latarni znaleźć dzwonek. Zazwyczaj wjazd na teren gospodarstwa nie był zamknięty i każdy przechodzący mógł zajrzeć do środka, na zadbane podwórze. Leonie Verges miała niesamowity talent. Gdyby nie została psychoterapeutką, bez problemu odnalazłaby się jako ogrodniczka. Jej podwórze kwitło i zieleniło się dziką naturalnością przyrody. Między doniczkami, grządkami i pergolami stały rzeźby, a wszystko to dosłownie tonęło w kwiatach i krzewach ozdobnych. W osłoniętym miejscu, pod samą ścianą domu rosła nawet morela.
Hanna usłyszała czyjeś kroki, potem szczęknięcie skobla i skrzypnięcie niewielkiej furtki w bramie.
— Ach, to pani! — wyszeptała Leonie Verges.
Czyżby spodziewała się nie tylko jej o tej porze? Ktoś jeszcze miał przyjść? Psychoterapeutka wystawiła głowę na ulicę i rozejrzała się nerwowo.
— Czy coś się stało? — zapytała Hanna, nieco poirytowana dziwacznym zachowaniem kobiety. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywała.
— Proszę, niech pani wejdzie — odparła Verges, a kiedy Hanna znalazła się w środku, starannie zamknęła furtkę. Na podwórzu stało potężne auto terenowe, przypominające wyglądem opancerzony wóz piechoty. Dziwnie nie pasowało do idyllicznego zielonego raju, jakby przytłaczało naturę swoją groźną monstrualnością. Światło lamp zewnętrznych i ogrodowych odbijało się w czarnym lakierze, przyciemnianych szybach i chromowanych dodatkach.
Zegar na wieży pobliskiego kościoła wybił dwudziestą trzecią. Nagle Hanna poczuła się nieswojo. Zadrżała.
— Co… — zaczęła, lecz nie dokończyła, bo kobieta popchnęła ją delikatnie, acz zdecydowanie, naprzód, w stronę wejścia do domu.
W budynku zgromadziło się ciepło całego dnia, przez co było duszno i parno, do tego stopnia, że Hanna momentalnie zlała się potem. Dlaczego Leonie zwabiła ją do środka, zamiast omówić powód spotkania na dworze?
W przedpokoju kobieta zatrzymała się i ścisnęła jej nadgarstek.
— Wciąż nie jestem przekonana, czy to na pewno dobry pomysł, żeby i panią mieszać w tę sprawę — wyszeptała. Jej ciemne oczy były nienaturalnie rozszerzone. — Ale oni… oni uważają inaczej.
Oni! W połączeniu z zamkniętą starannie bramą na podwórze, niebezpiecznie wyglądającym samochodem za plecami i dziwacznym zachowaniem Leonie Verges słowo to zabrzmiało tak, jakby Hannę czekała w domu odrażająca inicjacja do jakiegoś tajnego stowarzyszenia!
— Leonie, niech pani poczeka! — Hanna nie szeptała. Nie znosiła takiego nastroju tajemniczości, tym bardziej że po wyczerpującym dniu nie miała najmniejszej ochoty na nieprzyjemne niespodzianki. — Powie mi pani w końcu, o co w tym wszystkim chodzi?
— Oni zaraz to pani wyjaśnią — odparła psychoterapeutka. — Sama pani zdecyduje, co o tym sądzić.
Puściła rękę Hanny i ruszyła korytarzem do kuchni. Kiedy weszły do środka, natychmiast umilkła prowadzona półgłosem rozmowa. Przy kuchennym stole siedział mężczyzna. Odwrócił się, słysząc ich kroki. Był tak potężny, że kuchnia zdawała się zbyt ciasna dla tej ogromnej góry mięśni opiętej wytatuowaną i opaloną skórą. Mężczyzna podniósł się z krzesła. Musiał mieć przynajmniej dwa metry wzrostu, a na jego widok Hanna była zmuszona opanować chęć rzucenia się do ucieczki. Ciemna, starannie przystrzyżona broda i długie włosy zaplecione w warkocz, a do tego bystre oczy, którymi w jednej chwili zlustrował ją od stóp do głów. Gigant miał na sobie buty kowbojskie, dżinsy i białą koszulkę z krótkim rękawkiem, spod której wyzierał tatuaż oplatający szyję. Hanna przełknęła głośno ślinę. Symbole, które dostrzegła, oznaczały jedno — mężczyzna był członkiem owianego złą sławą frankfurckiego gangu motocyklowego Road Kings. Czego, u diabła, szukał ktoś taki w kuchni jej psychoterapeutki?
— Dobry wieczór. — Olbrzym przywitał się grzecznie zachrypniętym głosem i podał jej dłoń. Na palcu prawej dłoni nosił gruby srebrny sygnet z trupią czaszką. — Bernd.
— Hanna — odparła i uściskała podaną dłoń.
Dopiero wtedy zauważyła drugiego mężczyznę. Spojrzenie jego błękitnych jak lodowiec oczu trafiło ją z mocą ciosu w splot słoneczny. Drgnęła, jakby poraził ją prąd, i ugięły się pod nią kolana. Poza oczyma niemal nie zwróciła uwagi na twarz nieznajomego. Na pewno za to był nieco wyższy od niej, choć przy umięśnionym towarzyszu i tak wyglądał jak karzeł. W tym samym momencie Hanna uświadomiła sobie, jak sama wygląda: zmęczona, bez makijażu, spocona, z włosami spiętymi w niedbały kucyk, w krótkiej koszulce, dżinsach i adidasach — tak się przecież nie chodzi nawet biegać do lasu!
— Podać coś do picia? — zapytała Leonie. — Mam wodę, colę light i piwo bezalkoholowe.
— Wodę poproszę — odparła dziennikarka i poczuła, że początkowa złość i obawy ustępują miejsca ciekawości, która była silniejsza nawet od czysto zawodowego zainteresowania dobrą historią. Cóż to za dziwaczne okoliczności? Napięcie? Dlaczego w kuchni psycholożki godzinę przed północą siedzą tak niezwyczajni osobnicy i chcą się z nią spotkać? I dlaczego akurat z nią, skoro nawet jej nie znają? Dlaczego uważają, że można ją w coś wtajemniczyć? Zamyślona wzięła do ręki szklankę i usiadła na narożniku kuchennej ławy, przy prostokątnym stole przykrytym ceratą w kratę. Po lewej stronie miała pana Blue Eyes, a Leonie i olbrzyma naprzeciwko siebie.
— Nie będzie pani przeszkadzało, jeśli zapalę? — zapytał wytatuowany motocyklista nadspodziewanie grzecznie.
— Nie.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, trzasnęła metalowa zapalniczka, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, bo musiał dostrzec wyraz pożądania w jej oczach.
— Proszę się częstować. — Podsunął jej kartonik. Hanna wyjęła papierosa, podziękowała skinieniem głowy i stwierdziła, że trzęsą jej się dłonie. Od czterech tygodni nie paliła, więc pierwszy haust dymu zadziałał na jej organizm jak joint. Po drugim i trzecim oddechu przestała drżeć. Czuła na sobie spojrzenie pana Blue Eyes. Było niemal jak dotyk na jej skórze. Zrobiło jej się gorąco, a serce przyspieszyło. Uświadomiła sobie, że nawet się nie przedstawił. A może nie zwróciła na to uwagi? Teraz nie wypadało już dopytywać.
Przez chwilę w kuchni panowała napięta cisza, a wszyscy obecni patrzyli na siebie niepewnie. W końcu Leonie zabrała głos. Siedziała spokojnie na krześle, niemal tak, jak w czasie sesji terapeutycznych, lecz mimo tego jej pozornego opanowania Hanna widziała, jak bardzo jest zdenerwowana. Mówiły jej o tym zmarszczki na czole, wokół oczu i ust, których na co dzień niemal nie było widać.
— Powodem, dla którego panią zaprosiliśmy, Hanno, na to spotkanie, nie jest w żadnym wypadku czyjaś osobista korzyść — zapewniła. — Zaraz pani usłyszy, o co chodzi, i sama pani zdecyduje, czy to historia, która ma dla pani potencjał i nadaje się do pani programu, czy nie. Jeśli nie będzie pani zainteresowana tym wszystkim, proszę zapomnieć o dzisiejszym spotkaniu. Ale zanim przejdziemy do szczegółów… — zawahała się — powinna pani wiedzieć, że to wyjątkowo trudna sprawa i dla wielu ludzi może okazać się problematyczna i nawet niebezpieczna.
To była zapowiedź problemów, a co jak co, ale problemy były Hannie potrzebne jak dziura w moście.
— Dlaczego zadzwoniła pani akurat do mnie? — zapytała psychoterapeutkę i w tym samym momencie co pan Blue Eyes sięgnęła po karafkę z wodą i kostkami lodu, którą gospodyni postawiła na stole. Dotknęli się dłońmi. Drgnęła, jakby ją jego dotyk sparzył.
— Przepraszam — szepnęła speszona.
Uśmiechnął się delikatnie, po czym nalał najpierw jej, a dopiero potem sobie.
— Dlatego, że nie boi się pani trudnych tematów — odparł olbrzym. — Oglądaliśmy pani programy.
— Nigdy nie rozmawiam z osobami postronnymi o moich pacjentach — dodała Leonie. — Ale ta sprawa jest tak specjalna, że pozwalam sobie zawiesić obowiązek milczenia, jak sąd, który czasem uchyla obowiązek tajemnicy lekarskiej. Mam nadzieję, że zaraz pani zrozumie dlaczego.
Hanna czuła się coraz bardziej zaintrygowana tym wszystkim, lecz mimo to się wahała. Zazwyczaj pracowała inaczej. Zespół jej współpracowników wynajdował interesujące tematy w gazetach, w Internecie i na ulicach. Jednak, jeśli miałaby być szczera, jakiś czas temu przejadły jej się codzienne sprawy. Rodziny zdane na pomoc społeczną, patologia, oszustwa na wnuczka, nastoletnie matki, przestępczość wśród dzieci z enklaw imigranckich, błędy lekarskie i podobne sprawy były wałkowane w programie jej i podobnych aż do znudzenia i nie wzbudzały w nikim zainteresowania. Najwyższy czas, by znaleźć historię, która podbije słupki oglądalności.
— No dobrze, to o co chodzi? — zapytała i wyjęła z kieszeni dyktafon. — Skoro znacie mój program, to wiecie też, jakimi tematami się zajmuję. Ludzkie tragedie to klucz.
Położyła dyktafon na stole.
— Czy mają państwo coś przeciwko, żebym nagrała tę rozmowę?
— Niestety — odparł mężczyzna o błękitnych oczach i potrząsnął smutno głową. Wciąż nie mogła sobie przypomnieć, czy się w ogóle przedstawił. — Na razie nie możemy się na to zgodzić. Niech pani posłucha, co mamy do powiedzenia, a potem zrobi pani z tym, co uzna za stosowne. Jeśli zrezygnuje pani z tematu, to to spotkanie w ogóle się nie odbyło.
Hanna przyjrzała się mu uważnie. Serce znów zaczęło jej bić jak szalone. Nie potrafiła długo wytrzymać jego spojrzenia. W oczach mężczyzny widziała siłę i wrażliwość, które ją równocześnie fascynowały i niepokoiły. Tym razem udało jej się skupić też na jego twarzy. Zdecydowana, ogorzała twarz z wysokim czołem. Prosty nos. Mocno zarysowana broda. Szerokie, delikatne usta i przyprószone siwizną włosy. Wyjątkowo atrakcyjny mężczyzna. W jakim mógł być wieku? Czterdzieści pięć lat? Może rok więcej. Co robił w towarzystwie członka gangu? W jaki sposób trafił do kuchni psychoterapeutki? Jaką tajemnicę skrywała jego dusza?
Odwróciła wzrok. W tej samej sekundzie podjęła decyzję. Sprawa, o której miała usłyszeć, oczywiście też ją interesowała, jednak impuls do pozostania przyszedł z innej strony: przystojny mężczyzna o niepokojąco błękitnych oczach trącił w niej jakąś strunę, o której nie miała pojęcia, że w ogóle jeszcze istnieje.
— Proszę, zacznijcie opowiadać — powiedziała. — Nie boję się trudnych tematów. A z dobrego tematu nigdy nie rezygnuję.
więcej..