Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zły wybór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 sierpnia 2023
Ebook
37,90 zł
Audiobook
46,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Zły wybór - ebook

Rok 1993. Odkąd do rodziny Teodora Kozińca wkroczył fanatyzm religijny, agresywny ojciec i uległa mu partnerka stosują drastyczne metody wychowawcze. Dla nękanego nastolatka ucieczka z domu wydaje się jedynym wyjściem.

Pozornie więcej szczęścia ma czternastoletnia Apolonia Swift. Osierocona dziewczynka znalazła miłość w domu przybranych rodziców. Musi jednak mierzyć się z nienawiścią babki. Pewnego dnia, uciekając przed natarczywością kobiety, staje się mimowolnym świadkiem rozmowy dwóch mężczyzn uwikłanych w morderstwo. Rzucone w jej stronę groźby nie pozostawiają złudzeń. Pola i jej bliscy mogą być w niebezpieczeństwie, bo gdy ktoś raz zabił, nie ma skrupułów, by odebrać kolejne życie.

Dzieci żyjące w poczuciu zagrożenia i winy, dorośli nie zawsze godni zaufania. Ofiary i kaci. Bohaterowie wrzuceni w tę kryminalną historię nie mają przed sobą łatwej przyszłości.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67727-88-4
Rozmiar pliku: 995 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Przybysz na warunku

18 grudnia 1992, Wisła

– Wracaj tam, skąd przyjechałeś, i nie zawracaj mi dupy. Mamy dość swoich bandziorów, nie potrzeba nam przyjezdnych.

Nieprzyjemny ton dyżurnego nie zachęcał do dalszej dyskusji, a jednak stojący przed okienkiem chłopak nie zamierzał się poddać.

– Proszę pana, dyżurny Piontek z komendy w Żywcu kazał mi zaraz się u was zameldować, więc to zrobiłem.

– Tu rządzę ja, a nie żaden dyżurny z Żywca, piątek czy nawet niedziela. – Sierżant Szalbót zarechotał z własnego dowcipu. – Zjeżdżaj, szmaciarzu, albo wsadzę cię na czterdzieści osiem za zakłócanie porządku.

Młody człowiek ledwie zauważalnie wzruszył ramionami.

– Jak pan sobie życzy. Jeżeli pan nie chce, żebym przychodził, to nie ma sprawy, tylko proszę dać mi to na piśmie, bo…

– Ożeż ty, kurwa, gnoju, ja ci zaraz dam „na piśmie”!

Paweł Szalbót poderwał się do pionu tak gwałtownie, że pchnięte do tyłu krzesło z hukiem rąbnęło o podłogę, tarasując przejście. Sierżant odtrącił je nogą i ruszył w stronę drzwi, głoś­no wybijając rytm kroków, ani na chwilę nie przestawał przy tym wyklinać upartego interesanta. Ten zaś stał, zdawać by się mogło, całkiem spokojnie w oczekiwaniu na rozwój wypadków i tylko wnikliwy obserwator zdołałby zauważyć ledwie dostrzegalny tik lewej brwi i mimowolne napięcie mięśni.

Przyglądającemu się tej scenie Milewskiemu przyszedł na myśl szykujący się do skoku drapieżnik, Rajner przewidywał więc, że gdyby doszło do konfrontacji siłowej, policjant nie miałby z nim łatwej przeprawy, choć stały za nim lata milicyjnej służby, a tym samym spore umiejętności w dziedzinie poskramiania niepokornych obywateli.

Ciężkie kroki zbliżały się coraz bardziej, toteż Milewski, nie chcąc, by sierżant go zauważył, wsunął się głębiej we wnękę między ścianą a szafą. Wreszcie miał okazję zweryfikować wiarygodność pogłosek krążących na terytorium podległym wiślańskiemu komisariatowi, mówiących o Szalbócie i stosowanych przez niego metodach, rzekomo rodem z głębokiego PRL-u, kiedy słowo milicjanta było prawem.

Stukot butów na moment ucichł, po chwili natomiast ciszę rozdarł zgrzytliwy jazgot brzęczyka. Pchnięte ze zbyt wielką siłą drzwi uderzyły w ogranicznik, odbiły się i gdyby nie szybki refleks sierżanta, wracając, trafiłyby go w głowę, wysuniętą do przodu i lekko pochyloną niczym u atakującego byka.

Szalbót zastawił je nogą i ruszył prosto na chłopaka, który ani drgnął, nie odwrócił też wzroku i spoglądał śmiało na policjanta. Sierżant zatrzymał się przed nim i zaczął rytmicznie uderzać pałką w otwartą dłoń. Naraz zastygł z prawą ręką w górze, lewą natomiast zwinął w pięść. Ten gest również nie wywołał żadnego efektu.

– Wypierdalaj stąd, zasrańcu, ale już! Liczę do pięciu. Jak nie zdążysz, to ona ci pomoże. Raz, dwa, trzy, cztery…

Jednocześnie z wypowiedzeniem słowa „pięć” Szalbót wziął zamach, lecz zaraz wolno opuścił rękę, gdy od drzwi dobiegło cicho wypowiedziane jedno słowo:

– Dosyć.

Sierżant zerknął w tamtym kierunku i zamarł, ujrzawszy postawnego mężczyznę o zimnych szarych oczach.

– Panie komendancie, ja właśnie…

– Później – przerwał mu Rajner. – Niech pan wraca na dyżurkę i odbierze ten cholerny telefon, bo za chwilę linia się przegrzeje.

Mówił spokojnie, bez podnoszenia głosu, ale sierżantowi wystarczył jeden rzut oka na twarz jakby wykutą w kamieniu, by przeszła mu ochota do dyskusji. Jak niepyszny zawrócił w stronę szeroko otwartych drzwi prowadzących z poczekalni do pomieszczeń niedostępnych dla zwykłych obywateli.

Milewski śledził go wzrokiem aż do chwili, gdy tamten podniósł krzesło i sięgnął po telefon. Dopiero wtedy spojrzał na stojącego bez ruchu chłopaka.

– Chodź ze mną.

Przepuścił go przodem przez drzwi z brzęczykiem, później zamknął je za sobą i otworzył następne, za którymi znajdował się nieduży pokój. Oprócz biurka, dosuniętego do niego stołu i kilku krzeseł znajdowała się w nim jedynie wysoka metalowa szafa. Na nic więcej nie było miejsca, nawet wieszak został przytwierdzony do skrzydła drzwiowego, w innym bowiem razie musiałby chyba wisieć u sufitu.

W pomieszczeniu panował iście tropikalny upał, dlatego Rajner pierwsze kroki skierował do okna i dopiero po otworzeniu go na całą szerokość odwiesił kurtkę, po czym zachęcił chłopaka, by zrobił to samo. Młody człowiek lekko się zawahał.

– Jak chcesz. Tylko uprzedzam, że za chwilę tak się spocisz, że nawet majtki będziesz mieć mokre. – Napotkał zacięte spojrzenie niebiesko-zielonych oczu i niespodziewanie się uśmiechnął. – Nie zamierzam cię bić ani nic z tych rzeczy. Chodzi mi tylko o to, że sprzątaczka znowu odkręciła kaloryfer na full, choć tyle razy mówiłem, żeby go nie ruszała.

Przez kilka sekund chłopak przyglądał mu się uważnie, wreszcie zdjął dżinsową katanę i wzorem gospodarza skorzystał z haczyka na drzwiach. Bystre oko Milewskiego natychmiast zauważyło, że okrycie było mocno podniszczone, w dodatku cienkie, bez ocieplenia, stanowczo nie na tę porę roku. Fason koszuli wyraźnie odstawał od aktualnych modowych trendów, podobnie jak szary pulower w pomarańczowe i rude romby, a niegdyś białe adidasy nosiły ślady długotrwałego użytkowania.

Milewski wskazał chłopakowi krzesło i sam także usiadł przy stole, by zajęciem miejsca za biurkiem nie stwarzać zbędnego dystansu.

– Z jaką sprawą do nas przyszedłeś?

Młody człowiek sięgnął pod pulower i wydobył z kieszeni na piersiach złożoną na czworo kartkę.

– Tu jest napisane, panie…

Zająknął się i popatrzył bezradnie na naramienniki; najwyraźniej gwiazdka tkwiąca nad belką nic mu nie powiedziała.

– Podkomisarz Milewski – przedstawił się Rajner.

– Hmm… A ten facet na dyżurce? Jaki to stopień?

– Sierżant.

Chłopak sprawiał wrażenie zbitego z tropu. Pokręcił głową, wreszcie powiedział cicho, jakby do siebie:

– Dziwne… Sierżant to przecież winkiel w obwódce… a takiego stopnia jak podkomisarz w ogóle w milicji nie było.

Milewski od dłuższego czasu domyślał się powodów wizyty młodego człowieka w komisariacie, a teraz zyskał pewność. Wyciągnął rękę po rozprostowaną z niejakim trudem kartkę, lecz nawet na nią nie spojrzał.

– Widzę, że ostatnie trzy lata zdecydowanie ci uciekły. Od kwietnia dziewięćdziesiątego roku mamy w Polsce policję – wyjaśnił. – Zmieniły się dystynkcje i stopnie, zamiast chorążych są aspiranci, zamiast poruczników komisarze, kapitan to nadkomisarz… – Niespodziewanie zmienił temat: – Jak długo siedziałeś?

– Trzy lata, trzy miesiące i siedemnaście dni – odpowiedział chłopak automatycznie. – Skąd pan wie?

Rajner posłał mu nieodgadnione spojrzenie.

– Za co?

W wielobarwnych oczach na moment pojawił się błysk wściekłości, zaraz jednak zgasł, przysłonięty powiekami, a gdy po kilkudziesięciu sekundach chłopak ponownie spojrzał na policjanta, w jego wzroku była już tylko obojętność.

– Zgwałcenie.

Zwięzła odpowiedź, a jeszcze bardziej jej treść do tego stopnia zaskoczyły Milewskiego, że aż pochylił się do przodu, by móc lepiej przyjrzeć się rozmówcy. Młody człowiek absolutnie nie sprawiał wrażenia dewianta znajdującego zaspokojenie w stosowaniu przemocy, ale z drugiej strony wygląd o niczym nie przesądzał. Miła dla oka aparycja i sympatyczne obejście przestępców nieraz wprowadziło ich ofiary w błąd.

– I co, warto było?

Nie zdołał się powstrzymać od ironicznej uwagi, nie zauważył jednak, by na chłopaku zrobiła większe wrażenie. Jedyną reakcją, jaką odnotował, było lekkie skrzywienie warg. Widząc to, Rajner zrezygnował na razie z dalszej indagacji, spojrzał na kartkę, leżącą dotychczas odłogiem, i półgłosem odczytał zawarte tam dane:

– Ditmar Fajlhauer, lat dwadzieścia trzy, syn Rudolfa i Marii z domu Sienickiej, zamieszkały w Żywcu przy ulicy… – Urwał i popatrzył uważnie na siedzącego przed nim chłopaka. – Słuchaj, Ditmar, powinieneś był odmeldować się w komendzie policji w Żywcu. Skąd pomysł, żeby przyjść tutaj?

Fajlhauer znów nie odpowiedział, sięgnął za to do kieszeni, wyjął ciemnozieloną książeczkę i podał mu bez słowa wyjaśnienia. W pierwszej chwili Rajner się zirytował, ale poczucie humoru zaraz wzięło górę. Chyba mamy ze sobą dużo wspólnego – pomyślał z rozbawieniem. Nie dość, że obdarzono nas germańskimi imionami, to jeszcze jesteśmy tak samo rozmowni. Wtem przypomniał sobie, za co temu młodzianowi zasądzono pięcioletni wyrok, i dobry nastrój minął. Milewski wspomniał gehennę Joli i z trudem się powstrzymał, żeby nie przefasonować Ditmarowi tej przystojnej buźki.

W obawie, by nie ulec pokusie, czym prędzej przejrzał pobieżnie strony dowodu osobistego i zatrzymał się na tej z meldunkami. Widniały tam tylko trzy wpisy. Pierwszy datował się na uzyskanie przez Fajlhauera pełnoletności, drugi, z wczorajszą datą, informował o wymeldowaniu chłopaka spod żywieckiego adresu, trzeci natomiast, z osiemnastego grudnia, oznajmiał o nowym miejscu zamieszkania.

– Osada Barański Most – przeczytał głośno i zamilkł. Nigdy dotąd nie słyszał o tym miejscu, ale też mieszkał w Wiśle zaledwie od sześciu lat. – Czyj to dom? To jakaś rodzina?

– Ciotka – padła kolejna zwięzła odpowiedź. – Siostra mojej prababki ze strony ojca.

– Rozumiem. A dziadkowie? Nie lepiej było zamieszkać u nich? Bo jak rozumiem, do rodziców nie możesz wrócić…?

– Nie mam dziadków – odpowiedział Fajlhauer twardo. – Ci od strony matki nigdy nie utrzymywali z nami kontaktu, a od strony ojca już nie żyją. Tak jak on. – Wziął głęboki wdech i uprzedzając pytanie, wyjaśnił: – Tata robił w futrach. W Żywieckich Zakładach Futrzarskich – poprawił się natychmiast. – Zmarł na raka cztery lata temu, a mama…

Urwał i zacisnął zęby. Po chwili podjął z wyraźnym wysiłkiem:

– Wyszła drugi raz za mąż, a jej facet ma dwoje dzieci, takich porządnych aż do obrzydliwości. Dla kryminalisty zabrakło tam miejsca.

Rajnerowi zrobiło się dziwnie szkoda tego chłopaka i żeby nie dać się ponieść współczuciu, stwierdził surowo:

– Zrobimy tak. Na początku będziesz się meldować co tydzień, a jeżeli wszystko będzie okej, po pewnym czasie przedłużę to do dwóch tygodni. Ale musisz podjąć pracę zamiast siedzieć ciotce na karku. Zresztą jest to jeden z warunków przedterminowego zwolnienia, więc nie radzę go lekceważyć. Masz jakiś zawód?

Ditmar wzruszył ramionami, nim niechętnie odpowiedział:

– Technik mechanik. Ukończyłem samochodówkę i po maturze pracowałem w warsztacie, dopóki mnie nie zamknęli.

– W takim razie nie widzę problemu. Masz papiery i trochę stażu, a po zmianie ustroju nawet tutaj przybyło samochodów, które trzeba gdzieś naprawiać. Z tego, co wiem, okoliczne warsztaty cierpią na niedobór pracowników…

– Taa. Na pewno przyjmą z pocałowaniem ręki kogoś po wyroku – dopowiedział Fajlhauer z ironią.

– Masz rację, o tym nie pomyślałem – mruknął Rajner. – Faktycznie może być pewien problem. Zastanowię się, jak go rozwiązać, a na razie trzeba spróbować gdzie indziej. Rozglądałeś się już za jakąś robotą?

Był pewien negatywnej odpowiedzi, tymczasem Ditmar mile go zaskoczył, skinął bowiem głową, po czym wyjaśnił:

– Będę pracować w lesie. Poznałem gościa, który otworzył swoją firmę i robi dla nadleśnictwa. Mam zacząć od nowego roku.

Milewski znów zlustrował go wzrokiem. Fajlhauer miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ale posturą nie powalał, dlatego policjant miał sporo wątpliwości co do powodzenia jego planu. Poczuł się w obowiązku ostrzec chłopaka.

– To ciężka robota, nie każdy daje radę, poza tym drwale lubią wypić, a ty musisz się na każdym kroku pilnować, żeby nie podpaść, bo wtedy cofną ci warunek. Weź jeszcze pod uwagę, że właściciel może cię oszukać. Powstało wiele nowych przedsiębiorstw, niestety część z nich jest nastawiona na szybki zysk przy minimalnych kosztach, a wiadomo, że najłatwiej jest nie wypłacić pracownikom należnych im pensji.

– Czemu najłatwiej?

– Bo mało kto zna swoje prawa i nie bardzo się orientuje, co powinien w takiej sytuacji robić. Większość uważa, że bez prawnika sobie nie poradzi, a adwokat kosztuje. Dlatego bądź uważny, a w razie problemów zaraz zgłoś się do mnie. Postaram się pomóc.

Rajner wyczuł, że chłopaka najbardziej zaskoczyły ostatnie słowa, co zresztą zaraz potwierdziło pytanie:

– Dlaczego? Czemu chce mi pan pomagać?

Gdybym to ja wiedział? – pomyślał Rajner. – Może dlatego, że pamiętam, jak się czułem po opuszczeniu domu dziecka? Jakbym był sam na całym świecie, w dodatku bezradny niczym mały chłopiec porzucony przez rodziców.

On co prawda był wtedy młodszy od Ditmara, ale nie miał przypiętej etykiety kryminalisty, no i zawsze mógł się zwrócić o poradę do dyrektorki domu, w którym spędził całe dzieciństwo i nastoletnie lata. Ten chłopak natomiast naprawdę był sam, w dodatku dawał się lubić. Jego zachowanie wskazywało, że więzienie nie zdążyło go zniszczyć, co często się zdarzało w przypadku młodych ludzi.

– Powiedzmy, że wierzę w resocjalizację i chcę przyłożyć do niej rękę. – Rajner uśmiechnął się krzywo. – I przy okazji zaliczę dobry uczynek.

Zadzwonił stojący na biurku telefon, przypominając mu o upływie czasu. Odebrał, słuchał przez chwilę, po czym poinformował, że za pięć minut będzie wolny. Odłożywszy słuchawkę, spojrzał na Fajlhauera.

– Zgłoś się dwudziestego ósmego grudnia o jedenastej. Na dzisiaj to wszystko.

Podał chłopakowi dokumenty. Ditmar schował je do kieszonki koszuli i sięgnął po kurtkę, co uzmysłowiło podkomisarzowi, że zapomniał o ważnej sprawie.

– W takim ubraniu długo nie wytrzymasz, zwłaszcza przy robocie w lesie. Kup sobie porządne wysokie buty i grubą kurtkę. Tu nie miasto, jak dosypie śniegu, to będzie trzymał aż do wiosny. Masz pieniądze?

– Dostałem wypiskę. W pierdlu… to znaczy w więzieniu pracowałem, a nie miałem na co wydawać. Do wypłaty powinno mi wystarczyć, jak nie będę szastać forsą, no i facet, u którego mam robić, obiecał dać mi zaliczkę.

Rajner zerknął na zegarek i wstał. Miał jeszcze kilka pytań, ale brak czasu nie pozwolił na dalszą rozmowę.

– W takim razie widzimy się po świętach. Niech będą spokojne i bez zmartwień.

– Dziękuję, panie komisarzu, i wzajemnie. Do widzenia. – Już w progu odwrócił się i zapytał: – Do kogo mam się zgłosić? Do dyżurnego?

– Bezpośrednio do mnie.

Fajlhauer skinął głową i wyszedł. Milewski stał bez ruchu, wpatrując się z natężeniem w drzwi, jakby mogły mu wyjaśnić, jak to możliwe, że sympatyczny, poukładany i niewątpliwie inteligentny chłopak posunął się do tak obrzydliwego i podłego czynu. Z takim wyglądem i obejściem powinien mieć ogromne powodzenie u dziewczyn, z rozmowy zaś i zachowania nie wynikało, że jest seksualnym maniakiem, zresztą wtedy nie wyszedłby na warunek. Dlaczego więc to zrobił? Może uznał, że to jedyny sposób, by zdobyć dziewczynę, której pragnął, a która mu odmówiła? Tylko że musiał wiedzieć, jak to się skończy…

Pukanie do drzwi oderwało Rajnera od rozważań, a późniejszy nawał pracy sprawił, że całkiem o nich zapomniał.

Ditmar wyszedł z komisariatu nieco podbudowany psychicznie. Bał się tej wizyty jak ognia i gdyby mógł, dobrowolnie nigdy nie przekroczyłby progu budynku. Niestety nie miał innego wyjścia. Wrogie nastawienie dyżurnego bynajmniej go nie zaskoczyło, za to zachowanie komendanta jak najbardziej. Od czasu, gdy bladym świtem milicjanci wyciągnęli go z łóżka i powlekli do radiowozu, nie pozwoliwszy nawet się ubrać, dopiero pierwszy raz potraktowano go jak człowieka. Szkoda, że wtedy nie natrafił na kogoś takiego.

Kierując się wskazówkami przechodniów, znalazł się w pawilonie handlowym „Świerk”, gdzie, idąc za radą podkomisarza Milewskiego, kupił wysoko sznurowane, ocieplane buty, kurtkę z grubą podpinką, bluzy podbite puchatym meszkiem i jeszcze inne niezbędne części garderoby. Nie miał innego wyjścia – matka pozbyła się wszystkich jego rzeczy, przez co został praktycznie z tym, co nosił na sobie.

Potem udał się do działu spożywczego, by zrobić solidne zapasy, a kiedy zapłacił za z trudem mieszczące się w wózku zakupy, w portfelu zostało mu jeszcze całkiem sporo. Po opuszczeniu sklepu sprawdził godzinę i z pękającym w szwach plecakiem i dwoma wyładowanymi torbami poszedł na dworzec autobusowy.

Po przyjeździe do Wisły Czarnego omiótł wzrokiem restaurację „Fojtula”. Był głodny. Przez chwilę walczył ze sobą, lecz rozsądek zwyciężył nad pragnieniem napełnienia pustego żołądka, bo chociaż lokal nie zaliczał się do drogich, za kwotę zapłaconą za jeden obiad mógł spokojnie przeżyć dwa, a nawet trzy dni. Wspomniał z nostalgią swoje dawne życie, kiedy ojciec jeszcze żył, a on sam nawet w najgorszych koszmarach nie śnił o więzieniu. Wtedy nie brakowało mu niczego, a już zwłaszcza pieniędzy.

Te ostatnie wprawdzie jeszcze miał, wyrwał je matce z gard­ła, wykorzystując świeżo nabyty status kryminalisty, mimo to musiał oszczędzać. Stara drewniana chatka wymagała sporych nakładów sił i środków, by nadawać się do zamieszkania w niej na stałe, a Ditmar taki właśnie miał plan. Mógłby oczywiście ją sprzedać, podejrzewał jednak, że uzyskana kwota nie wystarczyłaby nawet na malutką kawalerkę, a po pobycie w ciasnej celi rozwinął się w nim uraz do małych pomieszczeń. Jak to dobrze, że zanim wylądował w więzieniu, zdążył załatwić wszelkie formalności związane z nabyciem spadku w tajemnicy przed matką. Chciał zrobić jej niespodziankę, tymczasem wyszło, jak wyszło…

Ditmar zacisnął zęby i ruszył przed siebie. Nie pora na rozpatrywanie tego, co było i już nie wróci, teraz trzeba jakoś poskładać z kawałków swoje połamane życie. Przystanął na chwilę, by poprawić wrzynające się w ramiona paski plecaka i dać odpocząć rękom dźwigającym ciężkie siatki. Zauważył, że mimo wczesnej jeszcze pory zrobiło się dziwnie ciemno, i z obawą spojrzał w górę na skłębione czarne chmury, niemal całkiem przesłaniające światło słoneczne. Niesione powiewem wiatru ostre drobinki padały na twarz, osiadały na dżinsowej katanie i spodniach. Chłopak się wzdrygnął i ponownie ujął w dłonie ucha siatek. Powinien się pośpieszyć, jeśli chciał zdążyć przed śnieżycą.

– Kaj idziecie w takó szudere, panoczku? Moge wos przybrać.

Sanie nadjechały tak cicho, że dojrzał je dopiero wtedy, gdy się odwrócił na dźwięk głosu woźnicy. Tuż nad głową zabrzmiało głośne parsknięcie, a koński pysk z wyszczerzonymi zębami zbliżył się niebezpiecznie do twarzy Ditmara. Chłopak uskoczył w popłochu i wpadł po kolana w kopny śnieg.

– Prr!

Zakutany w wielgachną kurtkę mężczyzna zeskoczył z sań i pomógł Fajlhauerowi wydostać się z zaspy, informując przy tym, że jedzie na Równe, jeśli więc miastowy chłopak zmierza do studenckiej chatki, może zabrać się z nim aż do Białki. Ucieszony Ditmar błyskawicznie umieścił plecak i siatki na saniach.

– Dziękuję bardzo. – Z westchnieniem ulgi usiadł obok woźnicy, dając odpoczynek plecom nienawykłym do dźwigania. – Ciężkie te zakupy jak pieron.

– Trza było mniej piwska włożyć do rugzaka, to byłoby lekcyj – roześmiał się mężczyzna. – Ale studenciokóm wypić mus.

– Nic z tego. – Ditmar odwzajemnił uśmiech. – To tylko ubranie, jedzenie i nafta. Nie jestem studentem.

– Ale?! – zdziwił się woźnica. – To kaj idziesz? Mosz tu kany rodzine?

– Miałem ciotkę, ale ponad trzy lata temu umarła. Nazywała się Ewa Cieślar, mieszkała koło Barańskiego Mostu.

– Staro Jewka to twoja ciotka? Podziwejcie się, ludkowie! Przeca jo cie u niyj widzioł pore razy. Nazywała cie Dito, ja?

– Ja – przytaknął chłopak, zadowolony, że nadal pamięta wiślańską gwarę i że ten ponadpięćdziesięcioletni mężczyzna wreszcie przestał się do niego zwracać przez „wy”. – Przyjeżdżałem do niej na wakacje i na ferie. Zapisała mi swój dom i właśnie tam idę – wyjaśnił, zauważywszy w oczach woźnicy błysk ciekawości.

– Naprowde chcesz tam mieszkać?! Przeca w tej chałpie niy ma próndu ani wody, ani nawet porzóndnej cesty, coby dojechać. Nie łobroź się, chłapiec, ale to ni ma życiy dlo ciebie. Sóm to uwidzisz, jak napadze tyle śniega, że ani do ustępu nie dóńdziesz.

Ditmar wiedział doskonale o wszystkich niedogodnościach i trochę go przerażała wizja życia w prymitywnych warunkach, teraz jednak poczuł złość, że został oceniony jako miastowy laluś, który z niczym nie umie sobie poradzić.

– Nie mam innego wyjścia – odpowiedział twardo. – Już się zameldowałem, a od stycznia zacznę robotę u Tadeusza Grucy.

Zaskoczony mężczyzna aż się zacukał i dość długo trwało, nim odzyskał zdolność mówienia. Mruknął coś niezrozumiałego i szarpnął lejcami, by zmusić powolnie stąpającego konia do przyśpieszenia kroku.

– Zawieze cie do Barańskiego Mostu – powiedział wreszcie, a w jego głosie pojawiła się nutka współczucia. – A jakbyś nie doł rady, prziyjdź do nas, jakisi kónt do spanio zawsze sie nóndzie. Łatwo do nas trefić, bo to piyrszo chałpa łod drogi.

Jakiś czas później Ditmar wyskoczył z sań i objuczony zakupami, podziękował za pomoc i zaproszenie. Przez chwilę obserwował oddalający się zaprzęg, nim ruszył między drzewa po ledwie widocznej ścieżce. Jego wczorajsze ślady zniknęły, przysypał je coraz gęściej padający śnieg. Na szczęście od domu nie dzieliło go więcej jak dwieście metrów, zdążył więc dojść, zanim rozpętało się białe piekło.

Drewno na opał przynosił już po omacku i chociaż szopka, zwana przez miejscowych drzewnią, znajdowała się tuż za rogiem budynku, kilka razy omal się nie zgubił, doszczętnie oślepiony białym puchem oblepiającym twarz i sklejającym powieki. Mimo to nie przerywał pracy, dopóki nie przeszkodził mu mrok tak gęsty, że Ditmar przestał widzieć cokolwiek. W sieni odwiesił na haczyk dżinsową katanę, białą od śniegu i sztywną od mrozu. Nie było sensu suszyć jej nad piecem; zbyt cienkie na taką pogodę okrycie musiało ustąpić pola grubej kurtce i poczekać do wiosny, gdy znów nadejdzie jego kolej.

Rozpalił w piecu, następnie przy nikłym światełku wydobywającym się przez dziurki w drzwiczkach i spomiędzy żeliwnych blach rozpakował zakupy. Delikatnie odrywał metki od grubych kalesonów, slipek, bluz i spodni, w niemal nabożnym skupieniu układał to wszystko w dużej skrzyni z rzeźbionym wiekiem, skąd wcześniej wyjął ubrania ciotki. Potem przebrał się w suchą odzież, świeżą i pachnącą nowością, i wreszcie poczuł się jak człowiek. Nie myślał dotąd, jak wielką przyjemność może sprawić świadomość, że ma na sobie ubranie będące jego wyłączną własnością, nie zaś wydawane przez funkcyjnego, co prawda czyste, prosto z pralni, lecz przedtem z pewnością noszone przez innego więźnia.

W brzuchu zaburczało głośno. Ditmar dołożył do pieca, zapalił naftową lampę i zajął się przyrządzaniem posiłku. Był zbyt głodny, by tracić czas na gotowanie czegokolwiek, ukroił więc tylko kilka kromek chleba i zjadł łapczywie, odgryzając kiełbasę wprost ze sporego pęta. Po posiłku spojrzał na przystawioną do pieca niską półkę, służącą jako podręczny blat, podczas gdy niżej, za zasłoną z wyblakłego materiału, stały garnki, rondle i patelnie.

Półka krótkim bokiem blokowała dostęp do drzwi, za którymi znajdowało się… Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek przebywał w tamtym pokoju, przesunął więc mebel i nacisnął klamkę. W nozdrza buchnął mu stęchły zapach dawno nieużywanego pomieszczenia, wymieszany z ostrym odorem, którego nie umiał zidentyfikować. Było zbyt ciemno, by mógł coś dojrzeć, zabrał więc lampę ze stołu i uniósł wysoko, by oświetliła jak największy obszar.

Pierwsze, co zobaczył, to przytwierdzony w rogu do ściany łańcuch, potem wzrok zarejestrował inne szczegóły. Ditmar zawrócił do kuchni i starannie zamknął za sobą drzwi. Wiedział już, do czego służyło tamto pomieszczenie, nie miał natomiast pomysłu, jak mógłby je wykorzystać. Może zrobić tam dodatkowe pokoje?

– Taa, jasne – mruknął, rozśmieszony nagłym pragnieniem powiększenia powierzchni mieszkalnej. – Potrzebne mi te pokoje jak zęby w dupie.

Miał już do dyspozycji dwa, a mimo to sypiał na ustawionym w rogu kuchni tapczanie, by nie musieć rozpalać ognia także w drugim piecu. Zresztą i tak nie miałby czym umeblować większej liczby pomieszczeń.

Rozważania przerwał mu donośny gwizd. Ditmar zdjął czajnik z rozgrzanej do czerwoności blachy i napełnił wrzątkiem duży fajansowy kubek, pamiętający chyba jeszcze czasy Gomułki. Znowu wrzucił kilka szczap do pieca, odstawił czajnik na jego skraj i wciągnąwszy w nozdrza aromat świeżo zaparzonej kawy, usiadł na powrót. Upił łyk gorącego płynu, rozmyślając przy tym o własnych kolejach losu.

Myśl się urwała, rozproszona głośnym trzaskiem spalanego drewna. Chłopak zmierzył wzrokiem stertę zgromadzonych przy piecu szczap i skrzywił się, stwierdziwszy, że jutro znowu będzie musiał uzupełnić zapas. Dobrze, że przynajmniej na dziś powinno wystarczyć. Szkoda, że drewutnia znajduje się na zewnątrz domu, wygodniej byłoby…

– Oczywiście! – wykrzyknął nagle.

Aż się zdziwił, że od razu nie wpadł na ten pomysł. Dodatkowe pokoje na nic by mu się nie przydały, co innego składzik na opał. Będzie musiał tylko sprawdzić, czy w pomieszczeniu będącym nieużywaną od lat oborą nie pozostały jakieś nieprzyjemne dowody obecności zwierząt, a potem zajmie się przenoszeniem zapasów drewna.

Zwizualizował w głowie wygląd budynku. Obok drewutni przytulonej do bocznej ściany znajdowały się drzwi, których przeznaczenia dotąd nie zgłębił, choć mijał je za każdym razem, gdy szedł po drewno. Chciał jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu i odkładał zwiedzanie na później. Teraz domyślił się, że było to zewnętrzne wejście do obory, trudno bowiem było przypuszczać, że cioteczna babka przeprowadzała zwierzęta przez kuchnię.

– Los wcale nie jest taki niełaskawy – mruknął i wziął kolejny łyk, uśmiechając się z zadowoleniem.

Odczuwany jeszcze niedawno gniew minął, teraz chłopak czuł się prawie szczęśliwy. Prawie, bo jedna sprawa ciągle pozostawała niezałatwiona. Gdzieś tam znajdował się człowiek, który był mu winny ponad trzy lata życia, i Ditmar przysiągł, że nie spocznie, dopóki nie pozna jego nazwiska. A wtedy zmusi go, żeby zapłacił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: