Zmarli mają głos - ebook
Zmarli mają głos - ebook
Fascynująca podróż w świat medycyny sądowej, gdzie zmarli odsłaniają swoje tajemnice.
Doktor Philippe Boxho, lekarz medycyny sądowej z trzydziestoletnim doświadczeniem, zaprasza czytelników do odkrycia mrocznych tajników swojej codziennej pracy. Dzieli się autentycznymi historiami z sali sekcyjnej i miejsc zbrodni, udowadniając, że zmarli naprawdę mają głos. Od zaginięć zwłok, przez morderstwa upozorowane na wypadki, po niezwykłe samobójstwa – każda opowieść odsłania złożoność ludzkiej natury i nieprzewidywalność losu.
Boxho z humorem i precyzją opisuje przemiany ludzkiego ciała po śmierci, wspomina mężczyznę, który miał nadzieję umrzeć od jednego strzału, a musiał oddać ich… czternaście, i innego, który zamierzał się powiesić, a roztrzaskał sobie czaszkę. Opowiada o pewnym mordercy, który nie powinien był sięgać po alkohol, i o denatce, która potwornie się pociła.
Ta książka to nie tylko zbiór intrygujących historii, ale także refleksja nad życiem i śmiercią, pokazująca, że rzeczywistość potrafi być bardziej zaskakująca niż fikcja.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8230-995-9 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Szaleństwo” – to słowo nasuwa mi się na myśl, kiedy dowiaduję się, ile egzemplarzy moich książek sprzedano na rynku frankofońskim. Nigdy nie przypuszczałem, że odniosę taki sukces. Miałem nadzieję, że uda mi się osiągnąć magiczną liczbę pięciu tysięcy egzemplarzy, co na tym rynku dowodzi, że książka się podobała. To, co się stało, przerosło moje najśmielsze oczekiwania, by nie powiedzieć: szalone marzenia. Celowo użyłem tu słowa „oczekiwania”, a nie „nadzieje”, ponieważ nie żywiłem większych nadziei, chciałem tylko osiągnąć owe pięć tysięcy. Tym bardziej nie przypuszczałem, że ktoś zechce tłumaczyć moje książki na inne języki, że będą je czytać mieszkańcy innych państw, a nawet innych kontynentów.
Nigdy nie dążyłem do zdobycia popularności, nie myślałem o tym, żeby zostać pisarzem czy wydać trzy kolejne książki. Miałem tylko jeden cel: opowiedzieć o moim zawodzie, który pozostaje w cieniu, a jeśli jest już pokazywany w serialach telewizyjnych albo filmach, to w sposób daleki od rzeczywistości. Sam lekarz sądowy jawi się w nich często niczym życiowy kaleka, bo wydaje się wręcz niewyobrażalne, żeby normalny medyk wolał wsłuchiwać się w to, co mówią zmarli, zamiast rozmawiać z żywymi.
Pierwszą książkę poświęciłem anegdotom, które są elementem wykładów prowadzonych przeze mnie na Uniwersytecie w Liège, kolejne opowiadają o zabójstwach i upozorowanych samobójstwach, a uzupełniają je dwa rozdziały o charakterze historycznym.
I wreszcie: wszystkie te historie są autentyczne, co oznacza, że prawdziwe są przedstawione w nich konstatacje medyczno-sądowe, choć oczywiście sfabularyzowałem je, ponieważ czytanie zwykłych protokołów z badania sekcyjnego nie byłoby zbyt pasjonujące. Zmieniłem imiona, a kontekst zdarzeń, przynajmniej w tej jego części, której nie znałem, jest w niektórych przypadkach wytworem mojej wyobraźni. Poza tym jednak wszystko, co napisałem w tej książce, jest prawdą, nic nie zostało zmyślone. Właściwie nie było to nawet konieczne, bo, jak sami się przekonacie, rzeczywistość jest wystarczająco zaskakująca, a ludzka wyobraźnia wydaje się nie mieć granic: mordercom, samobójcom i tym, którzy chcą pozbyć się zwłok, podsuwa pomysły nie z tej ziemi.
Nade wszystko cenię sobie tę drogę ku prawdzie, poszukiwanie i wykrywanie śladów, wszelkich elementów, które pozwalają zmarłemu przemówić po raz ostatni, a mnie wysłuchać tego, co ma mi do powiedzenia. Innymi słowy, pragnę oddać mu głos, jak w tytule pierwszej z moich książek, Zmarli mają głos, w której przedstawiam serię opowieści z praktyki lekarza sądowego. Niektóre są zadziwiające, inne zdumiewające albo wręcz niewiarygodne, jak te o umarłych, którzy nie umarli, o ojcu tylko na pierwszy rzut oka zabitym przez córkę, która wpakowała w niego kilka kul, czy o wisielcu, który się nie powiesił – by wymienić tylko część.
Medycyna sądowa nie jest dziedziną smutną, o czym przekonacie się, czytając te opowieści, wszystkie bez wyjątku autentyczne. Zmarłym należy się taki sam szacunek jak żywym, ja zaś zawsze uważałem, że właśnie w imię tego szacunku przeprowadzam oględziny i sekcje zwłok, by ustalić przyczyny zgonu. Nie dziwcie się więc, że podchodzę do tych historii z lekkim uśmiechem i czasem nadaję im humorystyczny ton. W żadnym wypadku nie jest to przejawem braku szacunku. Możemy żartować ze śmierci, a właściwie z jej okoliczności, ale nigdy ze zmarłego.
Wszystkie autopsje i oględziny ciał, o których piszę, zostały przeprowadzone z najwyższym poszanowaniem godności zmarłego. Sala sekcyjna jest miejscem życia, przeznaczonym do pracy i rozmów z prokuratorami, śledczymi i technikami kryminalistyki. Niektórzy z nas znają się od lat, toteż rozmawiamy o naszych rodzinach, dzieciach, kolegach i przyjaciołach, opowiadamy sobie dowcipy, zdarza nam się nawet śmiać, ale nigdy nie żartujemy z denata, którego poddajemy sekcji. Kierując się szacunkiem wobec zmarłego, zszywamy każde zwłoki, a przedtem układamy na właściwym miejscu narządy wyjęte do analiz i badań. Po zaszyciu ciało oddawane jest rodzinie, by mogła pochować je zgodnie z własną wolą.
Postanowiłem też nie snuć tych opowieści łzawym tonem: śmierć nie jest dramatyczna dla tego, kto umarł, nie jest też taka dla tych, dla których jest kwestią zawodową. Każda badana przeze mnie osoba staje się przedmiotem mojej pracy, podmiotowość zyskuje, dopiero gdy jej krewni mówią mi o niej. Dlatego nie lubię rozmawiać z rodzinami przed badaniem zmarłego; spotykam się z nimi dopiero po sekcji, o ile sobie tego życzą, a prokurator na to zezwala.
Ton mojej opowieści jest lekki, chwilami nawet humorystyczny. Nie należy wnioskować z tego, że żartuję sobie z denata albo ze sprawcy zbrodni, zapewniam, że to się nie zdarza. Nadałem opowieści taki właśnie charakter, ponieważ jestem, jaki jestem, i wolę śmiać się ze śmierci, zanim to ona pewnego dnia uśmiechnie się do mnie.
A tym, co sprawia mi prawdziwą radość, jest wyobrażanie sobie Was wszystkich – moich Czytelników, siedzących wygodnie w fotelu, z moją książką w ręce, i uśmiechających się, a może nawet rozbawionych…
Philippe BoxhoJak zostać lekarzem medycyny sądowej?
Przypuszczam, że wielu z was nasuwa się na myśl właśnie to pytanie, które tak często zadawano mi przez trzydzieści lat mojej praktyki: jak zostaje się lekarzem medycyny sądowej? Zapewniam, że nie była to decyzja podjęta z minuty na minutę przy porannej kawie. Wyboru zawodu – jak to zwykle bywa, bo przecież zawód lekarza sądowego (prawie) nie różni się od innych – dokonałem po długich przemyśleniach, po wielu rozmowach i kilku nagłych zwrotach.
Jako osiemnastolatek, a zatem w wieku, kiedy wszystko wydaje się możliwe, chciałem zostać księdzem. Wychowałem się w katolickiej rodzinie, byłem wierzący, w soboty i niedziele służyłem do mszy, powierzano mi nawet czytanie i towarzyszyłem proboszczowi, człowiekowi na pozór srogiemu, lecz o złotym sercu, gdy udzielał komunii parafianom. Uczęszczałem do prowadzonego przez jezuitów liceum i poważnie rozważałem moją przyszłość jako duchownego. Kapłaństwo naprawdę mnie pociągało, uwielbiałem studiować ewangelie, rozmawiać z ludźmi, pomagać potrzebującym wsparcia. Czułem się na to gotów.
Od wielu lat jeździłem do Lourdes z przyjaciółmi, a z jednym z nich – ojcem jezuitą – utrzymuję doskonałe kontakty od piętnastego roku życia. Razem pracowaliśmy przez kilka wakacyjnych tygodni w stowarzyszeniu Hospitalité Notre-Dame de Lourdes. Latem 1983 roku pełniłem służbę na basenach, gdy pojawił się tam biskup naszej diecezji, zamierzający zażyć kąpieli. Kiedy wychodził, odprowadziłem go, by skorzystać z tej nieoczekiwanej okazji pomówienia z nim o moim powołaniu. Usiedliśmy na ławce nad brzegiem Gave, rzeki płynącej przez Lourdes, i przez niemal godzinę rozmawialiśmy. Biskup doradził mi, bym po maturze najpierw ubiegał się o przyjęcie na uniwersytet, a dopiero później, jeśli wytrwam w swym zamiarze, przyszedł do niego ponownie. Byłem bardzo zadowolony z tego spotkania i zamierzałem posłuchać rady biskupa.
Uniwersytet mieścił się w ogromnym, dość posępnym i przytłaczającym gmachu w samym sercu Liège. Miałem zapisać się na pierwszy rok, ale do ostatniej chwili wahałem się, nie wiedząc, czy wybrać medycynę, czy prawo. Choć to dwie zupełnie różne dziedziny, łączy je jedno: praca z człowiekiem mająca na celu rozwiązywanie problemów, z jakimi musi się zmierzyć. Po monumentalnych schodach wszedłem na piętro, gdzie znajdował się rektorat i gdzie prowadzono zapisy. Za tamtych czasów robiło się to „ręcznie”, komputery nie dawały jeszcze takich możliwości jak dziś, Internet nie istniał, a telefony wisiały na ścianach. Pisząc to, czuję się jak dinozaur. Ale tamtego dnia przystanąłem w holu i bardzo długo się zastanawiałem. Prawo czy medycyna? Już tyle razy rzucałem monetą, że wynik wynosił 50/50, więc niczego nie rozstrzygał. Po godzinie oczekiwania, tuż przed zamknięciem okienek, uświadomiłem sobie, że nawet jeśli odłożę decyzję do jutra, nie zdołam jej podjąć i nadal będę się wahał, toteż postanowiłem podejść do tego zapisującego studenta, który jako pierwszy wywoła kandydata. Zapisy na medycynę prowadziła dziewczyna, chłopak reprezentował wydział prawa. Równocześnie podeszli do drzwi, ale uprzejmy prawnik przepuścił medyczkę i tak klamka zapadła – zapisałem się na medycynę.
Zajęcia były pasjonujące, wykładowcy wspaniali, a ja poznawałem nową dla mnie materię naukową, do czego humanistyczny profil grecko-łacińskiej klasy nie dał mi dobrego przygotowania. Po ukończeniu pierwszego roku odwiedziłem biskupa Liège, Jego Ekscelencję van Zuylena, i wyznałem mu, że zarzuciłem myśl o kapłaństwie. Wcale go to nie zaskoczyło, uważał bowiem, że nie powodowały mną wiara i powołanie, a jedynie intelektualny głód, który nie byłby wystarczającą pobudką. Miał rację, lecz upłynęło jeszcze kilka lat, zanim zdałem sobie z tego sprawę. Stałem się ateistą, choć dalekim od antyklerykalizmu. Nadal mam kilku przyjaciół kapłanów, nawet członków Opus Dei, a także duchownych, którzy zrzucili sutannę. Sam zresztą żałuję, że utraciłem wiarę: nadzieja to takie piękne uczucie!
Kontynuowałem studia medyczne, zostałem asystentem kursu anatomii topograficznej, więc miałem okazję uczestniczyć w wielu sekcjach. Pełniłem tę funkcję przez cztery lata, dzięki czemu dogłębnie poznałem anatomię człowieka, co – choć jeszcze o tym nie wiedziałem – miało mi się bardzo przydać. W tym okresie wraz z jednym z kolegów zaangażowałem się w badania nad przeszczepem skórno-mięśniowego płata z mięśnia najszerszego grzbietu prowadzone pod kierunkiem profesora Fissette’a. Ten kolega, który został potem wybitnym neurochirurgiem, opracował technikę wizualizacji naczyń krwionośnych i ich rozgałęzień, do tego jednak był potrzebny aparat radiograficzny. Najbardziej odpowiedni okazał się ten wykorzystywany przez specjalistów medycyny sądowej. Właśnie tak po raz pierwszy znalazłem się w IML (Instytucie Medycyny Sądowej). Zaciekawiła mnie technika sekcyjna i zapytałem profesora Andrégo, czy mógłbym być obecny podczas autopsji. Okazało się, że jest to możliwe wyłącznie w ramach stażu z medycyny sądowej, odbywanego jako jeden z dostępnych dla studentów. Wybrałem ten staż, a po jego zakończeniu profesor André i jego następca, profesor Brahy, zaproponowali mi stanowisko asystenta. Odmówiłem, chciałem zostać lekarzem internistą.
Po ukończeniu studiów czekała mnie służba wojskowa. Nie miałem żadnej możliwości jej uniknięcia, zresztą chętnie szedłem do wojska, uważając, że może mi dać cenne doświadczenie. Ponieważ nie było żadnych okoliczności, które uprawniałyby mnie do pozostania w Belgii, miałem niemal pewność, że dołączę na rok do belgijskich żołnierzy stacjonujących w Niemczech. Po miesięcznym szkoleniu w Gand wysłano mnie do Niemiec, do Werl, jako żołnierza 3 batalionu artylerii. W wojsku spędziłem rok, uczestniczyłem we wszystkich wyjazdach i manewrach jednostki, dzięki czemu dwukrotnie byłem na Krecie i bardzo często latałem helikopterem Alouette 2. Najważniejsza była jednak dla mnie możliwość leczenia nie tylko żołnierzy, ale także ich rodzin. Z dnia na dzień pod moją opieką znalazło się półtora tysiąca osób. W cywilu trzeba by lat na zgromadzenie tylu pacjentów i zdobycie doświadczenia, jakie miałem okazję zyskać w takiej sytuacji. W wojsku czułem się naprawdę szczęśliwy, to był wspaniały okres mojego życia. Przyznam szczerze, że opuszczałem jednostkę z żalem.
Powrót do cywila okazał się brutalną, zbyt gwałtowną zmianą. Otworzyłem gabinet internistyczny, a po dwóch tygodniach odebrałem telefon, który zmienił moje życie. Profesor Brahy zaprosił mnie na obiad, chciał pomówić ze mną o przyszłości. Spotkaliśmy się kilka dni później, 8 października 1991 roku, w restauracji Antrykot, w pobliżu IML. Pomyślałem, że wybór lokalu jest niezwykle trafny, choćby ze względu na jego nazwę. Georges czekał na mnie pogrążony w lekturze menu, choć przecież znał je na pamięć. Ponieważ nie chciałem rezygnować z medycyny ogólnej, ustaliliśmy, że pracę w Instytucie Medycyny Sądowej podejmę na pół etatu. Dziewiątego października dołączyłem do zespołu jako samodzielny asystent.
Przez dwa lata praktykowałem jako internista, równocześnie ucząc się medycyny sądowej i odbywając szkolenie z oceny uszkodzeń ciała. Z czasem łączenie tych dwóch specjalizacji medycznych stawało się coraz trudniejsze. Od lekarza ogólnego oczekuje się pełnej dyspozycyjności o każdej porze dnia czy nocy, podobne wymagania dotyczą lekarza medycyny sądowej. Poza tym, żeby kontynuować kształcenie z zakresu medycyny sądowej, musiałem uzyskać magisterium z kryminologii. Ten etap był konieczny, nie istniał bowiem specyficzny tryb kształcenia lekarzy medycyny sądowej. Stanąłem w obliczu dylematu i musiałem podjąć decyzję. Wybrałem medycynę sądową, ponieważ stała się moją wielką pasją i dawała mi możliwości rozwoju zawodowego. Choć nie od razu podążyłem tą drogą, okazała się dla mnie idealna i nigdy nie żałowałem swego wyboru.Scena zbrodni
Nie można ich zignorować: od początku XXI wieku pojawiają się na ekranach telewizorów i wdzierają w nasze życie. Kolejne roczniki dzieci wyrastają przy serialach, które w wielu budzą prawdziwe zainteresowanie kryminalistyką, a także medycyną sądową. Zależy mi jednak, by – zanim zagłębimy się w tej kwestii – wyjaśnić, jak wygląda to w rzeczywistości, a następnie rozprawić się z pewnymi zbyt rozpowszechnionymi fantazjami i przekłamaniami.
Wszyscy znają skrót CSI oznaczający „Crime Scene Investigation”, czyli badanie miejsca zbrodni. To nowa dyscyplina, która rozwija się prężnie na całym świecie, odkąd ślady DNA stały się kluczowym dowodem w dziedzinie kryminalistyki, a w niektórych państwach dowodem wręcz przesądzającym o brzmieniu praw, które, obok zasad dotyczących wykorzystania DNA, stanowią o pracy na miejscu zbrodni.
We współczesnej kryminalistyce, która ma dwa cele: identyfikację sprawcy oraz ustalenie modelu jego działania, obowiązują trzy zasady. Pierwszą zasadą kryminalistyki jest zasada Locarda. Edmond Locard (1877–1966), lekarz i prawnik, w 1910 roku założył w Lyonie pierwsze na świecie policyjne laboratorium kryminalistyczne. Chcąc uczcić jego pamięć, Interpol obrał to miasto za swoją siedzibę. W uproszczeniu jego ideę można zamknąć w zdaniu: „Każdy kontakt zostawia ślad”. Ten genialny lekarz sądowy sformułował ją w czasach, kiedy nie istniały nowoczesne metody dochodzeniowe i wiele lat przed odkryciem DNA. Teoria, że każdy najmniejszy kontakt dwóch obiektów prowadzi do wymiany substancji między nimi, była więc wówczas rewolucyjna.
Zwyczajne włókno z ubrania sprawcy znalezione na ciele ofiary czy jeden jego włos pozwalają niekiedy dokonać postępów w śledztwie, ale życie to nie amerykański serial, gdzie każdą sprawę rozwiązuje się dzięki banalnym śladom. W rzeczywistości bardzo mało dochodzeń kończy się wykryciem sprawcy w taki sposób. Osobiście w ciągu trzydziestu lat zetknąłem się z zaledwie trzema takimi przypadkami. Bardzo często informacje przekazane przez laboratorium są przydatne, bo dzięki nim sprawa się posuwa, są jej elementem, ale to śledztwo umożliwia wykrycie winnego.
Poszukiwanie śladów na miejscu zbrodni doprowadziło do wyodrębnienia wyspecjalizowanej grupy pracowników laboratorium policji śledczej. Jest ona częścią policji technicznej. Tych ludzi nazywa się „technikami miejsca zbrodni” albo po prostu „technikami”. Są oni przygotowani do identyfikacji, pobierania i zabezpieczania dowodów znalezionych na miejscu zbrodni.
Aby móc pobrać jak najwięcej prawidłowych śladów, trzeba zadbać o zabezpieczenie terenu, na którym doszło do zdarzenia. Określa się go pojęciem „miejsca zbrodni”. Francuski termin „scène de crime” to kalka angielskiego „crime scene”, co jest o tyle mylące, że po angielsku „crime” oznacza raczej przestępstwo niż zbrodnię, która silnie kojarzy się z morderstwem. Jednak stosuje się go w odniesieniu do każdej lokalizacji, gdzie doszło do czynu zabronionego – czy chodzi o zabójstwo, czy też o kradzież, a nawet wypadek.
Każda scena zbrodni ma swoją specyfikę, przystaje jednak do określonego schematu. Teren, gdzie doszło do popełnienia przestępstwa lub – w naszym przypadku – gdzie odnaleziono zwłoki, musi zostać zabezpieczony, aby nie miały do niego dostępu osoby nieuprawnione. Może to być pomieszczenie, w którym znajdują się zwłoki, albo otwarty obszar o powierzchni wielu metrów kwadratowych. Do tej zamkniętej strefy wchodzą technicy kryminalistyki ubrani w charakterystyczne kombinezony z tyveku, które nie pozostawiają żadnych włókien ani nie zbierają tych znajdujących się na miejscu. Są neutralne i osłaniają całe ciało wraz z włosami, których tracimy około stu dziennie, a których cebulki kryją w sobie nasze bezcenne DNA, jednoznacznie nas identyfikujące. Mogłyby fatalnie skazić miejsce przestępstwa. Technicy noszą również rękawiczki, aby nie pozostawiać odcisków linii papilarnych, maski chroniące przed pozostawianiem drobinek śliny, która też zawiera DNA, i wreszcie ochraniacze na buty, aby nie „dorzucić” niczego, co mogliby przynieść na podeszwach, i niczego na nich nie wynieść. Muszą być jak najbardziej neutralni, aby nie zacierać śladów. Nikt nie może wejść na ten zabezpieczony obszar bez zezwolenia kierującego zespołem oględzinowym.
Tę ściśle zamkniętą strefę otacza druga, zwana ochronną. To tu przychodzą wszyscy uczestniczący w operacjach: policjanci, urzędnicy, biegli, zanim wkroczą na miejsce zbrodni. Tutaj również prokurator uzyskuje wstępne informacje i decyduje o pierwszych krokach śledztwa. Wokół tej drugiej strefy powstaje trzecia i ostatnia, w której spotkać można zarówno bliskich zmarłego, o ile nie otoczono ich jeszcze opieką (wsparcie dla ofiar przestępstw albo ze strony śledczych), mieszkańców okolicy, dziennikarzy, gapiów.
Podczas gdy aktorzy seriali wyglądają jak modele i modelki i jeżdżą lśniącymi autami, rzeczywistość jest nieco inna. W jakimś mieszkaniu doszło do włamania – policja pojawiła się i stwierdziła, że straty są znaczące, a ślady liczne. Ponieważ właścicielka niczego nie dotykała, miejsce przestępstwa było nienaruszone, wezwano więc techników, aby zebrali ewentualne ślady pozostawione przez sprawców. Tego dnia dyżur miał mój przyjaciel Jean-Robert, facet wzrostu metr osiemdziesiąt sześć centymetrów przy wadze jakichś stu pięciu kilogramów, z brodą i niemal nieschodzącym z ust uśmiechem. Policja opuściła mieszkanie, instruując właścicielkę: „Niech pani niczego nie dotyka, technicy zaraz tu będą”. „Technicy, zupełnie jak w Kryminalnych zagadkach Las Vegas!” Właścicielka prawie się ucieszyła, miała zobaczyć swoich bohaterów na żywo! A potem zobaczyła Jeana-Roberta za kierownicą… renault kangoo Instytutu Medycyny Sądowej. Chciał zaparkować, ale właścicielka podbiegła, wołając: „Nie, nie może pan tu zostawić samochodu, to miejsce dla ekipy kryminalistyki!” A kiedy Jean-Robert odparł: „Droga pani, ekipa kryminalistyki to właśnie ja”, nie kryjąc rozczarowania, odpowiedziała: „Tak umierają mity!”. Jean-Robert jakoś przeżył ten afront.
Drugą zasadę kryminalistyki ustalił Adolphe Quételet (1796–1874), belgijski matematyk i statystyk. Jego myśl ujmę w maksymie: „Każdy przedmiot jest unikalny”. Żywił takie przekonanie za czasów, kiedy nie dysponował dzisiejszymi możliwościami potwierdzenia, jak jest ono słuszne. Współcześnie posługujemy się technikami umożliwiającymi powiązanie broni z pociskiem, który został z niej wystrzelony, i czynimy to z prawdopodobieństwem bliskim pewności, możemy przypisać but do odcisku podeszwy, włos do człowieka, ślad lakieru na słupku drogowym do marki samochodu, z którego pochodzi, włókno do swetra, z którego się oderwało, odcisk palca do jego właściciela i tak dalej. A każdym z tych śladów zajmuje się specjalista, ekspert w swojej dziedzinie.
Biegłego sądowego nie należy mylić z technikiem kryminalistyki, zajmującym się miejscem zbrodni. Wbrew temu, co pokazują seriale, są to dwie odrębne profesje, które czasami mogą być wykonywane przez tę samą osobę, co jednak nie jest regułą. Istnieją eksperci w najrozmaitszych dziedzinach – znawcy włókien syntetycznych, włókien zwierzęcych, żarówek do reflektorów samochodowych, lakierów samochodowych, walcowania, pożarów, informatyki, balistyki, odcisków podeszew, śladów prochu, śladów ziemi, toksykologii, daktyloskopii, medycyny sądowej i tym podobne. Jakakolwiek jest to dziedzina, choćby niewyobrażalna, może stanowić przedmiot ekspertyzy naukowej. Kiedyś zetknąłem się nawet z ekspertem od parasoli. Tacy specjaliści tworzą „policję naukową”, choć policjantów jest w ich gronie niewielu.
Medycyna sądowa, którą się zajmuję, jest jedną z dziedzin kryminalistyki i służy wykryciu sprawcy zbrodni oraz ustaleniu jego metody działania, dostarczając odpowiedzi na dwa pytania: „Co było przyczyną śmierci ofiary?” i „Kiedy nastąpił zgon?”.
Nie znalazłem autorytetu, któremu można by przypisać autorstwo trzeciej zasady, jednak ująłbym ją tak: „Co odejdzie, nigdy nie wróci”. Ślady są kruche i ulotne. Włos albo włókno mogą ulecieć, odcisk palca albo plamę krwi można zatrzeć. Technicy kryminalistyki pracują właśnie po to, żeby chronić wszystkie istniejące ślady i samo miejsce zbrodni.
A seriale? Jakie błędy w nich tkwią, jak nas zwodzą?
Zacznijmy od stroju. Na filmowej scenie zbrodni często nikt nie nosi ubrań ochronnych, choć są one konieczne, żeby nie skazić miejsca przestępstwa. Zarówno we Francji, jak i w Belgii takie postępowanie byłoby błędem zawodowym. Powiedzmy sobie szczerze – kombinezony noszone przez techników przypominają worki, są mało seksowne i zupełnie niefilmowe.
Do naszych seriali zakradają się czasem także inne rażące błędy, a historie bywają bardzo niespójne, zwłaszcza w oczach eksperta, ja zaś należę do tego grona. Powiem tylko, że zdarzyło mi się zobaczyć na ekranie krwawiącą drewnianą protezę – najwyraźniej pierwszy na świecie egzemplarz! Innym razem kształt załamania kości czaszki odpowiadał dokładnie kształtowi narzędzia, którym zadano cios, zupełnie jakby odcisnęło się w czaszce, co jest niemożliwe. Kiedyś znowu odtwarzano rozkład ciała w środowisku płynnym: zamiast wzdętych zwłok pokazano skórę odpadającą od twarzy. Cóż, dziewczyna umierała, topiąc się w wannie szampana; udało się odnaleźć szkło kontaktowe, które wypadło jej z oka. Pozostały na nim ślady DNA, które poddano analizie. I tu mamy już do czynienia z misją niewykonalną, a to ze względu na wpływ alkoholu na komórki i zawarte w nich DNA.
To jeszcze nie wszystko. Moją uwagę zwraca zwykle czystość panująca w miejscu odnalezienia zwłok, szczególnie w przypadku pomieszczeń domowych. Wygląda to tak, jakby tuż przed zdarzeniem dokładnie posprzątano, żeby nie było wątpliwości, że wszelkie ślady znalezione na miejscu zbrodni mają z nią ścisły związek. I zawsze okazuje się, że faktycznie tak jest. W rzeczywistości aż trudno opisać, jaki brud i bałagan panują w pomieszczeniach, które musimy poddawać oględzinom. Zdziwilibyście się, jak wielu ludzi żyje w odrażającym brudzie! Naprawdę warto zaszczepić się przeciw tężcowi.
Jeszcze dwadzieścia lat temu serialowi eksperci mogli zrobić wszystko. Dziś na szczęście zdarza się to znacznie rzadziej, a każdy specjalista skupia się na swojej dziedzinie. Skorzystam z okazji i powtórzę: dobrze robimy tylko to, co przywykliśmy robić. A i tak zdarzają się niedociągnięcia.
Większość z technik prezentowanych w serialach faktycznie istnieje, jak na przykład ujawnianie odcisków palców za pomocą cyjanoakrylanowej pary w specjalistycznym szklanym akwarium. Ślady te są następnie fotografowane i wprowadzane do bazy cyfrowej. Jednak w rzeczywistości tę metodę można stosować tylko w przypadku małych i średniej wielkości obiektów znalezionych na miejscu zdarzenia. Zaskakująca natomiast jest ta ogromna liczba przypadków ustalenia sprawcy na podstawie linii papilarnych. Można by pomyśleć, że cała ludność figuruje w kartotece, co jednak nie jest prawdą ani we Francji, ani w Belgii.
W serialach wszystkie śledztwa udaje się zakończyć dzięki śladom. To schemat tak mocno zakorzeniony w zbiorowych wyobrażeniach, że niektórzy amerykańscy przysięgli odmawiali orzeczenia o winie oskarżonego, ponieważ na miejscu zbrodni nie znaleziono jego DNA. Nie ma DNA, nie ma winnego. Problem w tym, że rzeczywistość nie zawsze przystaje do fikcji i na miejscu zbrodni nie zawsze pozostają ślady. Gdybyśmy konsekwentnie podążali takim tokiem myślenia, to w końcu doszlibyśmy do skrajności: nie ma śladów, nie ma zbrodni.
I jeszcze jedno. Bohaterowie seriali często zmagają się w życiu zawodowym z emocjami (prawdopodobnie dzięki temu mają być bliżsi widzom i wzbudzać ich sympatię). Tymczasem ekspert kryminalistyki powinien zachować neutralność, ponieważ to ona gwarantuje stronom obiektywizm. A obiektywizm wymaga panowania nad emocjami. Nie oznacza to, że nie wolno mieć odczuć, nie można jednak dopuścić, żeby wzięły one górę. Nie zawsze jest to łatwe, szczególnie gdy na stole sekcyjnym leży dziecko!
Podsumowując: do seriali należy podchodzić we właściwy sposób, czyli jak do rozrywki; nie mają zresztą innych ambicji. Teraz, kiedy to już sprecyzowaliśmy, zapraszam na miejsca zbrodni. Dobrze przygotowani, zrozumiecie!