-
nowość
-
promocja
Zmartwychwstanki - ebook
Zmartwychwstanki - ebook
Odważny, surrealistyczny, napędzany nieokiełznaną wyobraźnią – debiutancki zbiór opowiadań Doroty Grabek
W tych historiach wszystko pozornie jest proste: ktoś jeździ taksówką, zbiera śmieci, strzyże włosy, pilnuje sali w muzeum. Ale po kilku chwilach w szczeliny wślizguje się niesamowite: fryzjerka kradnie włosy swojego klienta i potajemnie wypycha nimi poduszki. Młoda kobieta śpi w nie swoich mieszkaniach, a jej partner odkrywa, że pod podłogą łazienki rośnie trawa. Bezdomny dokarmia dziwne stworzenie, które spadło z nieba. Do emerytki ktoś pisze listy na ścianach windy.
Bohaterów opowiadań Doroty Grabek łączy bezimienna metropolia zawieszona w czasie. Łączy ich też tęsknota i zanurzenie we własnych, szczelnych światach. Każdy tu podąża za swoją wyobraźnią, osobny i niemy jak w batyskafie: ktoś widzi świat w dwóch kolorach, ktoś od środka obrasta solą, ktoś z wolna zamienia się w pustynną różę.
To świat, który znamy, choć zdaje się nam, że gdy mrugnęliśmy, zmienił się wymiar. Siła Zmartwychwstanek, ich moc uwodzenia i groza, polegają na tym, że wystarczy jedno drobne zakłócenie, jeden przester, byśmy razem z bohaterami wpadli w którąś ze szczelin.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Klasyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8396-232-0 |
| Rozmiar pliku: | 881 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z biegiem lat doszłaś do wniosku, że telewizory najlepiej ustawiać w wieże, jedne na drugich. Zwykło się to nazywać doświadczeniem. Trochę się z tym przestawianiem namęczyłaś, ale chyba było warto. Zgromadziłaś je przy jednej ścianie, co oszczędzało ci bólu karku od ciągłego kręcenia głową. W ich stronę płynęła rzeka przedłużaczy, która rozgałęziała się w siateczkę delty na środku dywanu.
Zdarzało ci się grać w grę. W każdym telewizorze włączałaś inną stację, a w kakofonii dźwięków szukałaś punktów styku. Próbowałaś łączyć je w dialogi, bawiło cię to. Czasem zamykałaś oczy i wyobrażałaś sobie, że w twoim domu trwa przyjęcie. Gwar płynący z ekranów nabierał ludzkich kształtów, stawał się trójwymiarowy i ciepły. Sufit oblepiały balony z helem, w dół spływały wstążki. Kiedy pod nimi przechodziłaś, łaskotały cię w czoło. Ktoś włączył muzykę, ktoś inny wystrzelił z tuby konfetti i serpentyny. Wiły się po dywanie jak strużki wody.
Kiedy otwierałaś oczy, przez chwilę byłaś w swoim dawnym sklepie. Ta fototapeta z jesiennym drzewem, którą tak lubisz – znikała. Ściany były białe, eleganckie. Na półkach błyszczały nowiuteńkie telewizory. Ekrany czyste, niewypalcowane, od rana wyświetlały tylko ładne rzeczy. Różowe meduzy i piaszczyste plaże. Kto by chciał kupić telewizor, który pokazuje ból i cierpienie? Daniel czasem w żartach cię pytał, czy ktoś kiedykolwiek zwrócił telewizor, bo nie pokazywał niczego pięknego. Kiedy żartował, śmiałaś się odrobinę za głośno. Wypatrywałaś go między półkami, między tymi telewizorami, na których były tylko ładne obrazy. Dobrze pasował. Nie mogłaś się doczekać, aż wreszcie tam u siebie zaciągnie roletę i naklei na nią kartkę, że zaraz wraca. Kilka minut później stukał w witrynę, a w rękach miał dwa plastikowe kubki bez żadnego logo.
– To był taki nasz wspólny zwyczaj – opowiadałaś czasem koleżankom. – Dobrze mieć wspólne zwyczaje, których nikt inny nie zna, bo to tak, jakby się miało na własność najmniejszy język świata. Dwóch rodzimych użytkowników. On mi przynosił tę kawę w kubku bez logo, a ja nie pytałam, czy sam zrobił, czy kupił, chociaż na pewno kupował, bo skąd by brał takie kubki jednorazówki? On tak sobie żartował, że to jego polisa na życie, że nie mogę go nigdy zostawić, bo już takiej samej kawy nie wypiję.
Po chwili obraz się rozmywał. Gasło światło galerii handlowej, nie widziałaś już, czy on dalej stoi za witryną, czy to wiatr dudni w twoje okno. Z ekranów znikały piaszczyste plaże, a po dywanie wiła się rzeka przedłużaczy. Płynęła wartko, żeby zasilić wody twojej samotności.
Z biegiem lat doszłaś też do wniosku, że jazda windą to bardzo dobra rozrywka. Czasem robiłaś kilka kursów w górę i w dół, i znów w górę, najbardziej w górę. Jazda w górę miała smak łamania zasad, tej jednej niepisanej zasady, że blok mieszkalny zna się tylko do własnego piętra. Że można bywać niżej, owszem, można bezwstydnie gapić się na cudze wycieraczki, można nawet zostawić na nich błoto z brudnych butów, ale własne piętro to granica poznania, a to, co nad głową, powinno zostać niedopowiedziane. Wjeżdżanie wyżej było zuchwałe jak pierwszy lot balonem.
Zdarzało się, że ktoś z mieszkańców wyższych pięter cię przyłapał. Nie powinno cię tu być – wyczytywałaś z jego miny i oblewał cię rumieniec.
– A to dwunaste? To się zagapiłam, chciałam na piąte – starałaś się brzmieć jak niefrasobliwa staruszka.
Szukałaś na tej drugiej twarzy pogardliwego uśmieszku, który by mówił, że zostałaś zdemaskowana. Możesz być spokojna. Nikogo nie obchodziłaś na tyle, by zadawał sobie trud oceniania cię.
Mimo tych drobnych niedogodności lubiłaś windę. Przytulne pudełko z brązowej okleiny, imitującej drewno tak nieudolnie, że wszystkie słoje na ścianach były identyczne. Powtarzały się co kilkadziesiąt centymetrów, a ty witałaś je jak dobrych znajomych. Najważniejsze były jednak napisy na ścianach. To o nie tak naprawdę ci chodziło. Nie wysiadłaś z windy, póki nie sprawdziłaś, czy pojawiło się coś nowego. Studiowałaś wyznania miłości i nienawiści: do ludzi, rzeczy, klubów piłkarskich, wszystkie uczucia były dla ciebie ważne. Lubiłaś, kiedy mikroświat bloku kipiał i buzował wokół ciebie. Oblewał ściany windy, a ty byłaś w samym jego centrum. Czułaś, jak fale cudzego życia obmywają twoje brzegi. Były ciepłe i pachniały glonami.
W sobotę jak zwykle wcisnęłaś guzik z dwunastką. Oparłaś o ścianę torbę z zakupami i zaczęłaś lekturę. Ktoś nocą wyrył w okleinie koślawe serce. Materia stawiała mu opór, serce wyszło kanciaste i nieudolne. W środku inicjały M. K. Pomyślałaś, że to dobrze, że w inicjałach nie było obłych liter, wycięcie w okleinie B lub P mogłoby przerosnąć amanta. Wyszłyby pewnie śmieszne, z brzuszkami trójkątnymi jak chorągiewki. A przecież nikt nie chce być śmieszny, kiedy wyznaje miłość. Przywitałaś wzrokiem znajome „No to rura” nabazgrane zeszłej wiosny, uśmiechnęłaś się do napisu „Arczi” z A otoczonym niechlujnym kółkiem. Dzisiaj Arczi z ósmego piętra nie jest już anarchistą. Pracuje w firmie sprzedającej elementy, które służą do budowy innych elementów. Chce kupić drugie mieszkanie pod wynajem.
Na dziesiątym gotowa byłaś uznać, że szaleństwa piątkowej nocy nie przyniosły nic poza jednym koślawym sercem. Drzwi otworzyły się na dwunastym, czas wrócić na dół. Wcisnęłaś piątkę i sięgnęłaś po swoją torbę. Wtedy to zauważyłaś. Nisko, tuż nad podłogą, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stały oparte twoje zakupy. Musiałaś kucnąć, żeby odczytać niewielkie litery.
_Jestem melancholijnym szczupakiem_.
Napisane niebieskim flamastrem, równym pismem, z kropką na końcu. Pretensjonalny bełkot – to pierwsze, co przyszło ci do głowy, musisz przyznać. Więc dlaczego myśl o melancholijnym szczupaku nie dawała ci później spokoju? Zastanawiałaś się nad nim, rozpakowując zakupy i siekając włoszczyznę na zupę. Pewnie już wtedy przypuszczałaś, że nie był to przypadkowy pijacki napis, pamiątka powrotu z piątkowej imprezy pozostawiona w kącie windy. Ogonki w „J” i „y” łączyły się z kolejnymi literami precyzyjną pętelką jak w piśmie dziecka. No i ta kropka na końcu.
Po obiedzie zajęłaś swoje miejsce na ławce pod blokiem. Popołudniowe słońce siadało na powiekach, a one opadały pod jego ciężarem. Wszystko się zresztą kleiło z tego gorąca: bluzki do pleców, uda do ławek. Miasto przypominało paczkę roztopionych landrynek posklejanych w bezkształtne konstelacje. Chciałaś odłupać kawałek cukrowej bryły dla siebie, ale zamiast tego tylko patrzyłaś, jak wokół toczy się życie. Zastanawiałaś się, czy któraś z mijających cię osób może być melancholijnym szczupakiem. Wyobrażałaś sobie, że wszystko w nim jest chude i rozciągnięte. Długi nos, kościste ręce, wystające kolana i obojczyki. Byłaś pewna, że melancholia musi być piękna i rachityczna.
Rozmyślania przerwała ci sąsiadka z czwartego. Usiadła obok, z głośnym westchnieniem postawiła dwie torby z zakupami. Z kieszeni wyjęła chusteczkę: bawełnianą, z ząbkowanym brzegiem obrzuconym błękitną nitką, dawno takiej nie widziałaś. Wycierała nią strużkę potu spływającą między piersi, jak hrabianka w starym filmie, chociaż wyciągnęła tę chustkę z kieszeni poliestrowego fartucha. Jak to gorąco musi być w poliestrze w taki upał. Chciałaś opowiedzieć jej jakąś historię, żeby słuchała i zadawała pytania, i ze zrozumieniem kiwała głową.
– Duszno tak, pewnie na deszcz, znowu deszcz – zaczęłaś na próbę, a głos ci zatrzeszczał jak stare radio. – Ale jak popada, to się może chociaż na chwilę ochłodzi.
Sąsiadka nie zwracała na ciebie uwagi. Wyjęła z torby długi paragon.
– W takie upały to się kiedyś jeździło nad wodę – mówiłaś dalej. – Wie pani, że stąd nad morze jechało się mniej niż godzinę? Korków nie było, to nawet i w czterdzieści minut można było dojechać na plażę. Tę z zakazem kąpieli, kiedyś też był, bo kwitła woda, zielona i błotnista, ale za to wiaterek od tej wody chociaż zawiał, a na piasku miło było posiedzieć, popatrzeć. Niby tak blisko, a inny świat, aż trudno uwierzyć. Też czasem nie wierzę. Ale jeździło się, nawet co weekend. Ja mu mówiłam, daj spokój, szkoda benzyny, posiedzimy w mieście, pójdziemy na lody. A on na to, że nie, że z życia trzeba korzystać, bawić się. No to jeździliśmy.
– Por miał być na promocji, a policzyli mi normalnie, złodzieje – mruknęła kobieta, zmięła paragon i wrzuciła do kosza.
Przyglądałaś się jej przez chwilę, jak znów wyciera pot tą chusteczką. Wstała, poszła. Z torby wypadła jej śliwka, potoczyła się po ławce, zatrzymała we wgłębieniu między siedziskiem a oparciem. Wytarłaś owoc w spódnicę i włożyłaś do ust. Chociaż tyle.
Dużo jeszcze chciałaś powiedzieć. Niewypowiedziane zdania wciąż w tobie wrzały, kiedy wjeżdżałaś windą na swoje piętro. Melancholijny szczupak spoglądał na ciebie ze ściany tymi kształtnymi, starannymi literami, które nie mogły być stawiane w pośpiechu. Nowa myśl przyszła do ciebie wieczorem, kiedy już uważałaś, że tego dnia nic się nie wydarzy. Jak błyskawica, która nagle wydziera dziurę w niebie. Przejrzałaś szuflady w poszukiwaniu flamastra, wreszcie znalazł się jeden: czarny, dosyć gruby, trzeba będzie stawiać większe litery. Przetestowałaś go jeszcze na brzegu krzyżówki, bo ważne zadania wymagają próby generalnej. Trochę przerywał, ale lepszego nie miałaś, a nie mogłaś zwlekać z realizacją planu. Nie, gdy decyzja zapadła, ale wciąż była miękka i delikatna jak świeży kożuch na mleku. Gdyby w głowie zamieszały ci inne myśli, do rana mogłyby zostać po niej ledwie strzępki.
W windzie mrugała żarówka. Jeszcze przez chwilę się zawahałaś, czy nie wrócić. Iść spać, dać wyparować z głowy głupim pomysłom. W końcu usiadłaś na podłodze i nisko, tuż nad napisem melancholijnego szczupaka, dopisałaś zdanie:
_Nie jestem pewna, czy jestem_.
W uszach ci szumiało, kiedy tej nocy kładłaś się do łóżka. Nigdy w życiu nie zrobiłaś nic bardziej nielegalnego.
Odpowiedź pojawiła się szybciej, niż przypuszczałaś. W niedzielę rano jechałaś na dół. W windzie była kobieta z pudlem na smyczy, ostrzyżonym w kłębki waty cukrowej, tak jak kiedyś strzygło się pudle. Nie znałaś ich, musieli się wprowadzić niedawno. Patrzyłaś na tego pudla, bo gdzieś trzeba odłożyć spojrzenie, gdy jedzie się windą z obcą osobą. Pudel łapą zasłaniał nowy napis. Zza kłębka waty cukrowej wystawał ślad znajomego niebieskiego flamastra. Na parterze przepuściłaś w drzwiach windy kobietę i pudla, a sama wcisnęłaś ostatnie piętro.
– Zapomniałam portfela, muszę wrócić – zdążyłaś powiedzieć, bo od zawsze czułaś wewnętrzny przymus usprawiedliwienia się przed kimś.
Kiedy drzwi znów się zamknęły, usiadłaś na podłodze. Równe, niebieskie litery układały się w zdanie:
_Nie bój się krzyczeć_.
– Daniel tamtego dnia wziął wolne, miał iść do szpitala oddać krew. Często oddawał, dla rannych w wypadkach i dla żołnierzy, taki był – mówiłaś.
Sąsiad z góry patrzył w przestrzeń, wyglądał na zmieszanego. Może krępowała go twoja wylewność. Z klatki wyszła jego dziewczyna, wykorzystał okazję i zniknął. Ruszyłaś na spacer wokół bloku. Z okien dochodził zapach smażonego mięsa, że też ludzie w taki gorąc jeszcze coś smażą. Poszłaś w kierunku placu zabaw. W półpłynnym asfalcie zostawały odciski twoich butów. Oparłaś się o niskie ogrodzenie, za którym grupa dzieci wspinała się na drabinki. Dzieci mają wyjątkową odporność na upał.
– Tamtego dnia – opowiadałaś im – liczyłam godziny do końca pracy. Czasem zerkałam między półkami na tę zaciągniętą roletę po drugiej stronie alejki. On już wczoraj nalepił kartkę, że będzie miał przez jeden dzień zamknięte. Jakoś od rana samotna się czułam z tą opuszczoną roletą.
Dotknęłaś blachy zjeżdżalni, parzyła. Dzieci robiły akrobacje na drabinkach, nie zwracały na ciebie uwagi. Przysiadłaś na ławce obok piaskownicy, rozpięłaś sandały i zanurzyłaś palce w gorącym piasku. Miałaś nadzieję, że gdzieś głębiej będzie wilgotny i chłodny, da ulgę opuchniętym stopom.
– No więc czułam się samotna z tą opuszczoną roletą – mówiłaś dalej. – Nawet nie miałam się za bardzo czym zająć, żeby czas minął szybciej. Mały ruch, tylko jeden pan przez dwadzieścia minut oglądał telewizory. Wpatrywał się w różowe meduzy i piaszczyste plaże na ekranach. One leciały w zapętleniu, ładne obrazki, ale powtarzały się co minutę, a on tak patrzył, jakby naprawdę go interesowało, co będzie dalej. Pamiętam, że podszedł do mnie kierownik zmiany, powiedział, żebym spytała tego klienta, czy można mu w czymś pomóc. Ja sobie pomyślałam, że to może być jakiś wariat. Trochę się go nawet bałam. Ale poszłam, spytałam. A on kulturalnie, że dziękuje, nie trzeba. Stanęłam obok i trochę się zagapiłam razem z nim na te ekrany, a trochę się zastanawiałam, co kupić na kolację. Przyszło mi do głowy, że po oddaniu krwi potrzeba żelaza, mogłabym usmażyć wątróbkę z cebulą. I wtedy ten huk. Człowiek nawet nie zdążył pomyśleć, skąd ten huk i co tu robić. Czy uciekać, czy się chować. Ja cały czas z tym panem stałam i tylko zdążyłam zobaczyć, że meduzy na ekranach rozprysnęły się jak rozerwane szrapnelem. Może to głupie porównanie. Ale to chyba tak jest, że nie wiadomo, do czego porównać, jak nigdy wcześniej ani później nic podobnego się nie widziało. Najpierw rozprysły się meduzy, potem wszystko inne. Jakby przede mną wybuchł wulkan i zaczął pluć milionami szkiełek.
_Miałam meduzę w oku_.
Siedziałaś oparta plecami o tę okleinę, która udaje drewno. W kabinie wisiał ostry zapach wody kolońskiej. Patrzyłaś na zdanie, które napisałaś ledwie kilka godzin wcześniej. Odpowiedź wyrosła pół metra wyżej. Nie było jej jeszcze godzinę temu, kiedy zjeżdżałaś na parter. Świeża sprawa, delikatnie dotknęłaś napisu, żeby sprawdzić, czy flamaster już wysechł. Nie chciałaś rozmazać liter. Zastanawiałaś się, czy zapach wody kolońskiej może należeć do melancholijnego szczupaka.
Ten sam niebieski flamaster, to samo staranne pismo. Jedno słowo, kropka na końcu.
_Szkiełko_.
Wpatrywałaś się w nie tak długo, aż zapamiętałaś łuk każdej litery. Zamaszyste „S” na początku, przesadnie dekoracyjne „k”. Byłabyś w stanie perfekcyjnie odtworzyć ten charakter pisma z pamięci. Winda jeździła w górę i w dół, kołysała cię łagodnie. Piękne to było uczucie. Miałaś wrażenie, że ktoś cię słucha.
Od tamtej pory codziennie wypatrywałaś niebieskich liter. Czasem wyrastały niespodziewanie na linii wzroku, innym razem ogarniał cię strach, bo zbyt długo nie mogłaś ich znaleźć. Twój świat cyklicznie się rozpadał, a potem znowu zasklepiał, bo odnajdywałaś niebieskie pismo ściśnięte w kącie lub wijące się wężykiem wokół lustra. Drażniło cię, kiedy było zbyt enigmatyczne. Nerwowo szukałaś wtedy innych napisów, żeby sprawdzić, czy melancholijny szczupak nie odpisał tym razem komuś innemu. Kupiłaś nowy zestaw czarnych flamastrów, a ściany z każdym dniem były coraz bardziej czarne i coraz bardziej niebieskie, jak bardzo głęboka woda.
W końcu ta woda zaczęła wylewać się z windy. Najpierw znalazłaś niebieski napis na zewnętrznej ścianie budynku. Podeszłaś bliżej, poskrobałaś, aż pod paznokciem zakłuły cię okruszki tynku. Nie miałaś wątpliwości, że to pismo melancholijnego szczupaka. Odpisałaś, bo niczego nie mogłaś zostawić bez odpowiedzi.
Popołudnia coraz częściej spędzałaś na szukaniu nowych napisów. Niebieskie litery ukrywały się na przepełnionych koszach, oparciach ławek albo na tylnej ścianie kiosku. Każdy napis czytałaś kilka razy, wielokrotnie obracałaś w głowie, żeby z rozsypanej układanki zdań ułożyć jedną historię. Nie rozstawałaś się z czarnym flamastrem. Chciałaś opowiedzieć o sobie wszystko. Więc też pisałaś. Na rozgrzanej słońcem zjeżdżalni i na wiacie przystankowej. Czasem kładłaś się na gorącym chodniku i kaligrafowałaś na krawężnikach. Byłaś gejzerem, który nieustannie wyrzucał z siebie gorące strugi słów. O pracy w sklepie z elektroniką, kawie w kubkach bez logo i o wycieczkach nad morze, które kwitło. Że zwykle wstajesz przed wschodem słońca, a „wyjątek” to twoje ulubione słowo, bo brzmi jak nazwa małego, wyjącego zwierzątka.
Wieczorami włączałaś wieżę z telewizorów. Kiedy patrzyło się na twoje okno z daleka, widać było tylko niebieską poświatę. Gdyby jednak podejść bliżej, można by zobaczyć skrawki historii. Na pierwszym ekranie elegancka para kłóciła się o coś w salonie, gdzie wszystko było kremowe lub białe. Piękna kobieta płakała, tusz spływał jej po policzkach, jakby był stworzony do dramatycznego spływania z potokami łez. Kolejny ekran: półmrok, ściana pełna zdjęć połączonych strzałkami, dużo notatek na kolorowych karteczkach. I detektyw oparty o biurko. Odkleił jedno zdjęcie, przełożył w inne miejsce. Coś dopisał, wziął łyk kawy. Kolejny: prezenter pogody, miła twarz, łagodne ruchy. Pod jego dłońmi przepływały fronty atmosferyczne, jakby sam osobiście powołał je do życia. Rozlewały się na mapie jak plamy oleju na wodzie. Można było przewidzieć, że to jego wybierzesz. Do kogoś trzeba przecież mówić.
– Jakby ktoś wrzucił galerię handlową do miksera i włączył przycisk, tak wszystko zawirowało – opowiadałaś prezenterowi z ekranu. – Potem ciemno. Przerwa, nic nie pamiętam. Potem ktoś mnie chwycił za ramię i poprowadził. I znowu jasno, ostre światło wciskało się do oczu, prześwietlało powieki na pomarańczowo. Chciałam je otworzyć, a wtedy przeszył mnie ból, taki w najczystszej postaci. Promieniował od źrenicy, jakby tam było jądro całego bólu świata. Złapałam się za to oko, poczułam, że czyjeś dłonie próbują oderwać mi palce od twarzy. Obce głosy wokół, żeby nie ruszać, że karetka, policja już tu są, zaraz pomogą. I dopiero dotarło do mnie, że boli wszystko.
Zawsze gdy to mówiłaś, czułaś ukłucie w lewym oczodole. Ból fantomowy – myślałaś, ostrożnie dotykając miejsca, w którym kiedyś rysowała się delikatna wypukłość oka.
– Tyle zdążyłam zobaczyć, że chaos był straszny. W słońcu błyskały folie termiczne, ludzie owinięci jak gołąbki liśćmi kapusty. Obok mnie grupka kobiet, próbowałam skupić się na ich rozmowie, żeby odwrócić uwagę od bólu. Zawsze się tak człowiek usiłuje ratować, żeby o czym innym pomyśleć. Ja się na przykład panicznie boję igieł, więc u pielęgniarki w dyżurce zawsze się w udo szczypię, żeby co innego bolało bardziej niż zastrzyk. Więc wtedy, na tym chodniku, starałam się słuchać rozmowy. Jedna kobieta mówiła, że to terroryści, już się podobno jacyś przyznali, i że bomby są we wszystkich galeriach handlowych. Druga, że to gaz wybuchł, bo pod galerią były ogromne złoża gazu. Oni wiedzieli, mówiła, że ten gaz tam jest, ale gdyby nam powiedzieli, toby się musieli ze wszystkimi pracownikami podzielić, bo takie jest prawo. Trzecia długo się nie odzywała, nawet nie wiedziałam, że tam z nimi siedzi. W końcu powiedziała, że pod galerią to owszem, było, ale nie złoże gazu, tylko nielegalna kopalnia rubinów. Stara, sprzed dwustu lat. Nocami przychodzili i ukradkiem wykopywali rubiny. Kto?, zapytała ta pierwsza, a trzecia na to, że oni. Ryli pod galerią jak krety, rubiny wyjeżdżały ciężarówkami, dla niepoznaki na wierzchu układali puste kartony, że niby z dostawy. I w końcu trach, budynek nie wytrzymał i się galeria zapadła pod ziemię. Jeszcze te ciężarówki rubinów zdążyłam sobie wyobrazić, a potem znowu nic nie pamiętam.
Prezenter pogody pokiwał smutno głową. Zatrzymał fronty atmosferyczne, chyba słuchał cię uważnie.
– Potem szpital – mówiłaś dalej. – I też chaos. Pokrzykiwanie ludzi, kółka łóżka podskakujące na kafelkach. Zapach leków i farby do ścian. Ściany pewnie seledynowe, ale tego już nie wiem. Twarz miałam poharataną, w oko wbił mi się kawałek tego ekranu, na którym pływały różowe meduzy. Całą głowę mi zabandażowali. Leżałam na korytarzu, bo brakowało miejsc. Pielęgniarka mówiła, że przewiozą mnie do sali w porze kolacji, a ja nie wiedziałam przecież, która godzina ani jak tu jeść z takim bandażem. Może łyżeczką. Nie zdążyłam zapytać o nic, stukot chodaków już się oddalał. Stuk, stuk, stuk. Inni ludzie chodzili po cichu, bo dostawali na buty te foliówki z gumką, ale pielęgniarki stukały. Leki musieli mi dać, bo już mniej bolało. Tylko w takich chwilach człowiek się zastanawia, czy jeszcze istnieje. Świat mi się skurczył do tej przestrzeni między bandażem a skórą. Chciałam się skupić na dźwiękach, bo to był jedyny dowód, że coś tam jeszcze jest po drugiej stronie bandaża. Układałam z tych dźwięków mapę szpitala. Najpierw się wydaje, że wszystko to jeden rwetes, ale jak się człowiek wsłucha porządnie, to nawet furkot lekarskiego kitla rozpozna. Bo lekarze cały dzień wtedy biegali, a poły kitla łopoczą w biegu jak żagle. Ja wcześniej ze szpitalami za dużo styczności nie miałam, tylko kiedyś w dzieciństwie wyrostek, więc te wszystkie dźwięki były dla mnie nowe, trochę straszne, bo ja, powiem szczerze, za dużo nowego nie lubię. Więc jak ja się ucieszyłam, jak w tym wszystkim obcym usłyszałam w końcu coś swojego. Moje imię, kilka razy powtórzone, i kroki coraz bliżej, ten chód to bym i na końcu świata poznała. Przecież Daniel od rana tu był, po oddaniu krwi nie zdążył nawet wrócić do domu, jak w wiadomościach o wypadku usłyszał. To biegiem na izbę przyjęć. Bałagan, mówił, był straszny, nazwisk pacjentów już nawet nie zapisywali, nikt nic nie wiedział. Więc tak przeczesywał korytarze, aż w końcu sam mnie znalazł. Ja zapytałam, jak to możliwe, że taką mumię rozpoznał. A on, że normalnie, spod kołdry wystawał mi duży palec u stopy. Rozumie pan? On mnie tak dobrze znał, że w tym tłumie po jednym palcu mnie poznał.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._