- W empik go
Zmiennokształtna - ebook
Zmiennokształtna - ebook
Kate Seelow jest na pozór zwykłą dziewczyną, ale od zawsze czuje się inna niż jej rówieśnicy. Przyjaźni się tylko z kilkoma osobami, które podobnie jak ona mają na plecach dziwne tatuaże. Kiedy w jej życiu zaczynają się dziać niewytłumaczalne wydarzenia, Kate dowiaduje się od rodziców, że została adoptowana. Chce poznać prawdę o sobie i wtedy za sprawą wisiorka ze smokiem wkracza do świata wampirów, wilkołaków oraz starożytnych bogów. Okazuje się, że ani Kate, ani jej przyjaciele nie są zwykłymi śmiertelnikami, lecz drzemią w nich potężne moce.
Czy nastolatka odkryje, kim jest naprawdę i do czego została przeznaczona?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-140-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jaskinia wyroczni pod zamkiem na górze Olimp –
szesnaście lat przed opisanymi zdarzeniami…
– Nowo narodzona ma niejasną przyszłość – powiedziała kobieta siedząca na kamiennej podłodze. Jej oczy jaśniały fioletowym blaskiem, który tworzył blednące wzory na ścianach. – Nie mogę dokładnie określić jej przyszłości, Posejdonie.
– Co to oznacza? – spytał bóg.
Był w swojej prawdziwej postaci. Miał dwa metry wzrostu i głową sięgał sklepienia. Nosił zbroję z tytanowych, opalizujących łusek. Odzienie odsłaniało atramentowy trójząb wyryty na jego ramieniu. Taki sam trzymał w dłoni. Z lewej stworzył kołyskę, na której spała nowo narodzona, drobna dziewczynka z różanymi wargami ułożonymi w malutkie serduszko. Pulchne paluszki zacisnęła wokół kciuka boga, a bardzo długie jak na tak małe dziecko brązowe włosy opadały jej na malutką pierś, unoszącą się w rytm spokojnego oddechu.
– Dziewczyna będzie bardzo niebezpieczna. Tytani powstaną, a wtedy dowiemy się, po czyjej stronie wybierze walkę. Nie ma pewności, że nie pomoże zrównać Olimpu z ziemią. Nawet teraz jej aura jest niezwykle potężna.
– To nie może być prawda – syknął jakiś głos. Z cienia wyłoniła się ciemna, olbrzymia sylwetka boga w czarnych szatach. Mężczyzna wyglądał jak ożywiony zmarły. Blada cera kontrastowała z czarnymi jak noc oczami i wykrzywionymi w grymasie złości krwistoczerwonymi wargami.
– Hadesie. – Posejdon uniósł broń w geście pozdrowienia. – Co cię tutaj sprowadza?
– Mogę zmienić jej przyszłość. Sprawię, że stanie się taka jak moje dzieci. Będzie potulna jak piesek.
– Nie masz prawa jej dotknąć.
Powietrze w jaskini iskrzyło od rosnącego napięcia.
– Zaklinam się, gdy tylko odbędą się jej zaręczyny, zabiorę ją do Podziemia. Zapomni o was po kąpieli w Lete, a wtedy stanie się żywą bronią w moich rękach.
Hades przeszedł kilka metrów. Posejdon przycisnął dziecko mocniej do piersi. Dziewczynka przebudziła się i spojrzała pięknymi oczami koloru lapis lazuli, okolonymi jasnymi, bardzo długimi rzęsami.
– Nie możecie mnie wygnać, gdyż już jestem wygnany. Wiem, że bardzo nie podoba ci się ten pomysł, bracie, jednak…
– Ten pomysł zniszczy naszą rodzinę – krzyknął Posejdon, uderzając trójzębem w ziemię i wywołując delikatne wibracje.
Niestety, klątwa została już rzucona i miała rozwiązać wszelkie związki dziecka z nieśmiertelnymi.
– Wrócicie do siebie, kiedy będzie bezpiecznie.
– Mam nadzieję, że tak się stanie. Inaczej osobiście wymyślę dla ciebie karę.
Ciszę rozdarł przenikliwy płacz dziecka. Widocznie jemu także nie spodobał się pomysł oddzielenia go od rodziny.
Gdy bogowie zniknęli, z cienia wyłoniły się trzy postacie kobiet. Wyrocznie. Miały na sobie luźne, długie, falujące szaty, jednak ich nadgarstki, ramiona i kostki opasywały ciężkie łańcuchy. Długie do ziemi włosy powiewały na wietrze, którego tak głęboko pod ziemią nie było.
– Za dużo im powiedziałaś – skrytykowała jedna, a jej oczy zalśniły nieprzyjemnym blaskiem.
– Posejdon ma prawo wiedzieć. Nie mówiłam mu, jakie komplikacje przyniesie nieuchronna wojna.
Trzecia odwróciła się tylko w stronę wyjścia i szepnęła, zaciskając pięści:
– Uważajcie na wampiry.1
„DOBRE” RADY
Forest Haven – teraz
– Do zobaczenia po feriach! Wróćcie cali i zdrowi!
Ostatnia lekcja przed długo wyczekiwanymi feriami. Nie jest wcale przyjemnie i ekscytująco być klasową szarą myszką.
Powoli zeszłam do szatni. Kolorowe ściany jednego z czterech budynków szkolnych ciągnęły się w nieskończoność. Przez okna wpadały słabe promienie zimowego słońca. Kolejny ponury dzień w nowym ponurym roku. Na każdej tablicy korkowej, którymi były obwieszone ściany, widniały kolorowe zdjęcia roześmianych twarzy. Nie poprawiały mi jednak nastroju. Jakbym miała ochotę tu jeszcze wracać. Ciągłe trzymanie się na uboczu samo w sobie męczy. Wiele bym dała, by to zmienić… Jak na razie moje kontakty z otoczeniem kończą się na „Kate, zrób to…” lub „Kate, daj mi to…”.
A właśnie. Zapomniałabym. Jestem Kate Seelow. Moje miejsce jest tu, w Forest Haven. Zresztą przynależę do rodziny założycieli. To właśnie tutaj moi przodkowie osiedlili się sto lat temu. Teraz jest to ogromne miasto, które mogłoby dorównać Nowemu Jorkowi. Betonowe ulice zajmują naprawdę ogromne obszary zachodniej części Kanady. Na szczęście można jeszcze spotkać spore lasy, które na razie nie zostały wykarczowane na rzecz nowych firm czy fabryk. Wydawać by się mogło, że ze względu na moją przynależność do starego rodu założycieli powinnam być przesadnie popularna. Tak jednak nie jest.
Ubrawszy się w spokoju, wyszłam ze szkoły. Przystanek autobusowy nie był daleko – zaledwie pięćdziesiąt metrów od bramy liceum. Rozejrzałam się dookoła: ta sama panorama co zwykle, gdziekolwiek spojrzeć, wysokie budynki, sklepy i firmy. Szłam powolnym krokiem, lekko szurając kozakami o zaśnieżony chodnik. Na przystanku stanęłam wśród tłumu ludzi. Jeszcze tylko kilka minut, później wytrwać niecałą godzinę jazdy autobusem klucząc po uliczkach miasta, i…
– Ej, Kate, wszystko okej? – Sean wyrwał mnie z zamyślenia. Zawsze w takich momentach pytał się o moje oceny. Sean był niskim chłopcem z mojej klasy. Na lekcjach prawie w ogóle nie uważał. Zresztą tak jak jego brat bliźniak. Mieli jakieś wrodzone ADHD. Nie pomyliłam się i tym razem. – Jak ci poszło na teście z…
– Wszystko w porządku, a test z matmy nie był wcale taki trudny. A tobie jak poszło? Słyszałam od twojego brata, że długo się wczoraj uczyłeś.
– Ech, szkoda gadać. Kto w ogóle wymyśla takie zadania?!
– Uwierz mi, Sean, że nie mam zielonego pojęcia w tym temacie.
Przyjechał autobus. Duży, biało-zielony pojazd wtoczył się na przystanek. Trochę przed czasem. Pospieszył się o jakieś sześć minut…
Odetchnęłam z ulgą. Miałam już po uszy tego krótkiego dialogu. Jeśli rozmowy dotyczyły szkoły, co było bardzo częste, lubiłam je szybko kończyć lub po prostu ucinać. Wsiadłam do autobusu. Po chwili miejsce obok mnie zajął Lucas. Był niezwykle pięknym chłopakiem o brązowo-złotych włosach sięgających lekko za ramiona. Skośnie ścięta grzywka zasłaniała mu niebieskie oczy. Jego niezwykle niski głos poruszał mnie do głębi, choć chłopak rzadko się do mnie odzywał. Gdy jednak to robił, moje serce fikało koziołki. Rok temu byłam bliska myśli, że coś może między nami być. Wszystko rozwiało się z prędkością światła. Wokół niego zawsze znajdowało się kółeczko adoratorek.
Westchnęłam i odwróciłam się do szyby. Lucas, Ethan, Colin, Doug, Angel i ja tworzyliśmy zgraną paczkę. Tylko im nie byłam całkiem obojętna. Chociaż nie wiem, czy ktoś by płakał, gdybym się na przykład wyprowadziła.
Minęła prawie godzina, gdy mogłam wreszcie wyjść na powietrze. Mój przystanek był niemal ostatni, gdyż mieszkałam w najbardziej wysuniętym na południe domu w mieście. Nie lubię jeździć autobusem, gdyż źle się czuję w zamkniętych pomieszczeniach. Często po prostu rozsadza mnie energia i wbrew zaleceniom rodziców nie patrzę na pogodę i wracam pieszo. Zazwyczaj też wybieram okrężną drogę, dzięki czemu w domu jestem dopiero późnym wieczorem. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Uwielbiam przebywać w lesie. Jestem tylko ja i cudowny szum wiatru w gałęziach drzew. Ciężka szkolna torba i ustawiony zegarek stawały się dodatkiem, którego zdawałam się w ogóle nie zauważać.
Wchodząc do domu, jak zwykle potknęłam się o buty mamy. Zawsze stały w przejściu. Tym razem nosiła czerwone szpilki na bardzo wysokim obcasie. Pewnie dopiero co wróciła z pracy. Wyprostowałam się i krzyknęłam:
– Lexy! Fang! Chodźcie do mnie!
Koty przybiegły z charakterystycznym „miau” na powitanie. Schyliłam się i pogłaskałam moje piękne tygryski po grzbiecie. Lexy była niebieskowłosym brytyjczykiem, a Fang szczycił się królewską rasą kota bengalskiego. To byli moi najbliżsi przyjaciele. One zawsze wiedziały, jak się czuję, oraz pocieszały mnie w trudnych chwilach.
Zdjęłam buty i kurtkę. Wracałam do codziennego grafiku. Tu posprzątać, tam coś poukładać… Nawet się nie obejrzałam, a już był wieczór. Nie miałam już nic do zrobienia. Zadanie domowe na „po feriach” także udało mi się wykonać.
Zrezygnowana podeszłam do okna i usiadłam na parapecie. Dwa tygodnie nudzenia się w domu. No cóż… Mogłam chociaż podziwiać piękne widoki, ponieważ niedaleko rósł spory las. Właściwie to od razu za podjazdem. Ciemne niebo co jakiś czas przecinała spadająca gwiazda. Srebrna poświata księżyca odbijała się od czubków zaśnieżonych drzew. Zimny puszek opadał powoli z nieba. Dzisiejszego wieczoru najpiękniejsze jednak były jasne punkty prześlizgujące się po ciemnym niebie.
Wtedy, gdy ostatni raz można było ujrzeć to piękne widowisko, zaginął mój starszy o cztery lata brat. W domu mało się mówi na jego temat. Każde wspomnienie wywołuje nadal rzekę łez, choć rodzina stara się pogodzić ze stratą.
Otworzyłam złoty medalion w kształcie serca, który nosiłam na szyi. Zdjęcie w środku przedstawiało mnie w wieku szkolnym i obejmującego mnie ramieniem Willa. Obydwoje śmialiśmy się z żartu opowiedzianego przez naszego tatę. Nikt się nie spodziewał, że zaledwie kilka dni później Will po prostu zniknie. Zostało tylko wspomnienie jego pięknych, wielokolorowych oczu oraz uśmiechu tak zmysłowego, że kobiety niemal mdlały z zachwytu.
Spojrzałam w gwiazdy.
„Chciałabym móc zmieniać się w każdą postać, o której marzyłam” – pomyślałam.
To marzenie tkwiło chyba w głowie każdego człowieka. Zawsze zastanawiałam się, jak by to było zmienić skórę, stać się kimś innym. Księżniczką z bajki, czarownicą z horroru… Możliwości było wiele.
Zawsze czułam się inna. Jedyna w swoim rodzaju. Nikt oprócz mnie jakby tego nie zauważał. Chyba że było to tylko złudne marzenie. Czułam się tak, jakby nie tu było moje miejsce. Jakbym nie pasowała do tego otoczenia. Byłam sobą, czując się jednocześnie jak intruz we własnym ciele. Chowałam w sobie tysiące tajemnic, o których nawet nie miałam pojęcia.
Musisz sama dojść do tego, kim naprawdę jesteś.
Wstałam z parapetu, wystraszona. Rozejrzałam się nerwowo. Mój duży pokój był pusty. Zdziwiłam się, bo głos, który słyszałam, był bardzo silny. Potężny, męski bas przesycony mocą. Brzmiał tak, jak gdyby jakiś rosły mężczyzna stał pochylony za mną i mówił donośnym głosem bezpośrednio do mojego ucha.
Poszłam w stronę łazienki. Miałam swoją własną, gdyż całe górne piętro w zasadzie było moje. Po zaginięciu Willa rodzice bardzo mnie rozpieszczali. Spojrzałam w lustro. Nic w moim wyglądzie się nie zmieniło. Nadal byłam średniego wzrostu. Zazwyczaj nosiłam szpilki lub koturny. Natura nie obdarzyła mnie też bardzo chudym ciałem. Byłam… normalna.
Moje długie do pasa, brązowe włosy w kilku miejscach miały jaśniejsze pasemka. Skośna grzywka lekko zasłaniała duże oczy w kolorze lapis lazuli. Nos prosty, wargi pełne… Nie mogłam zarzucić sobie jakiejś niedoskonałości. Mimo to nie pasowałam do osób z mojego najbliższego otoczenia. Nie byłam ani trochę podobna do moich rodziców, cioć czy wujków. Kilka dziewczyn w klasie dokuczało mi z powodu tego braku podobieństwa… albo po prostu mi zazdrościły. Wielokrotnie byłam świadkiem, jak szeptano na mój temat. Niektóre dziewczyny były na tyle miłe, że potrafiły krytykować mnie między sobą, pilnując, czy aby na pewno słyszę ich każde słowo.
W końcu zaczęłam wieczorną toaletę. Obowiązek, który bardzo lubiłam. Ciepły prysznic działał na mnie orzeźwiająco, a zresztą w wodzie czuję się dosłownie jak ryba. Kiedyś nawet bez powietrza wytrzymałam pod wodą aż siedem minut. Tylko tam potrafię dobrze myśleć. Mój umysł otwiera się na otaczający świat, tak bardzo do mnie niepasujący. W wodzie czuję, jak każda moja komórka ulega czystemu spełnieniu.
Następnego dnia obudziłam się w świetnym humorze. Pierwszy dzień ferii! Wyciągnęłam się na łóżku i przeciągle ziewnęłam. Spojrzałam na zegarek stojący na szafce nocnej. Siódma czterdzieści dwie.
Niemal od razu powędrowałam do łazienki. Napuściłam wody do wanny… No, dość sporej wanny. Przypominała raczej mały basen. Tak jak zawsze woda podziałała na mnie kojąco. Zanurzyłam się, nabierając powietrza. Przemyślałam poprzedni dzień. Nic takiego się nie wydarzyło. Mimo to ciarki przeszły mi po plecach, gdy wspomniałam ten tajemniczy głos. Zaczęło brakować mi powietrza. Chciałam się wynurzyć, ale wtedy znów usłyszałam:
Nie bój się. Odetchnij. Woda to twój sprzymierzeniec. Nic ci nie zrobi.
Skołowana, wynurzyłam głowę. Odetchnęłam głęboko. Ten, kto podrzucał te „rady”, chyba dobrze mi nie życzył.
– Będziesz mnie teraz prześladował? – spytałam w pustą przestrzeń obok wanny. Cisza. – Rozumiem, że próbujesz mnie utopić.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Kate? Wszystko w porządku? Rozmawiasz sama ze sobą?
– Tak, mamo, i… tak, zwariowałam.
– Poczekam w pokoju.
Nie odpowiedziałam. Zanurkowałam jeszcze na chwilę i wyszłam z wanny, spuszczając wodę. Wytarłam się i owinęłam ręcznikiem. Z kapiącymi włosami wróciłam do pokoju, gotowa wysłuchać długiego, monotonnego monologu o dziewczynach zamkniętych w psychiatryku z powodu kompleksów.2
WYSPA
– Zrób coś z tymi włosami – usłyszałam na wstępie. Mama siedziała na łóżku pośród rozwalonej pościeli.
Tak… Oczywiście, że zaraz wyjdzie, jaka jestem do rodziców niepodobna. Obydwoje wyglądają jak modele z okładek magazynów. Mama to blondynka o dużych, zielonych oczach. Jest wysoka, nosi też wysokie szpilki. Ma garderobę większą od łazienki (a wszystkie łazienki w domu są całkiem spore). Ojciec jest równie przystojny, co mama ładna. Ma czarne włosy i takie oczy. Od lat zastanawiam się, czy to możliwe, że naprawdę są moimi rodzicami. Potwierdzili, gdy ich o to kiedyś spytałam. Często wyobrażałam sobie, jak wyglądałabym z długimi, kruczoczarnymi włosami i nieprzeciętnym wzrostem. W dodatku moja cera zostawiała wiele do życzenia. Tu i ówdzie miałam drobne piegi, które doprowadzały mnie do białej gorączki.
Wracając do rzeczy. Mama siedziała na łóżku i patrzyła na mnie zmartwionym wzrokiem. Miała podkrążone oczy i nie nałożyła makijażu, co nigdy jej się chyba jeszcze nie zdarzyło.
– Co się stało? – Usiadłam obok niej.
– Mówiłaś coś w łazience. Nie, żebym podsłuchiwała, ale to raczej z tobą coś się dzieje.
– To… – zawahałam się. – To ten głos.
Opowiedziałam jej o głosie i ostatnich słowach, które usłyszałam. Mama jeszcze bardziej się zatroskała. Wyglądała tak, jakby stało się coś strasznego, czego oczekiwała już od dłuższego czasu.
– Zaczęło się. Nie wiem, czy to z powodu wczorajszego deszczu gwiazd, czy po prostu dlatego, że zbliżają się twoje szesnaste urodziny. Ostrzegali nas. Razem z twoim ojcem podjęliśmy ryzyko, przyjmując cię do rodziny. Chwilę przed tobą przybył twój brat Will. Jednak to przy tobie ostrzegali. Jesteś bardzo potężna. Wkrótce sama się o tym przekonasz.
Otworzyłam szeroko oczy. Czyli jednak… mogłabym nawet powiedzieć, że moje najgorsze koszmary stały się prawdą.
– Nie jestem waszym dzieckiem. Adoptowaliście mnie.
– Groziło ci ogromne niebezpieczeństwo. Musieliśmy to zrobić.
– Czemu wcześniej nie powiedzieliście?! Tyle razy pytałam. Czemu dopiero teraz?!
– To… wszystko przez twoje szesnaste urodziny.
– Ale co to ma wspólnego z…
Mama szybko się podniosła.
– Muszę porozmawiać z moim mężem. Masz wolny dzień. Rób, co chcesz. Pamiętaj tylko, że twoje pojawienie się w naszej rodzinie wiele zmieniło. Pokochaliśmy cię jak własne dziecko, wiedząc, że masz do wykonania niezwykle ważne zadanie.
Wyszła, a ja wpadłam w rozpacz. Wpatrywałam się w przestrzeń, trawiąc słowa mamy, które zdawały się tak abstrakcyjne jak śnieg w wakacje. Sięgnęłam po telefon. Leżał koło zegarka. Znalazłam potrzebny numer. Pierwszy sygnał… Drugi…
– Halo? – spytał zaspany głos.
– Angel, weź resztę grupy, nie chcę tego powtarzać pięć razy. To ważne, naprawdę. Przyjdźcie do mnie za godzinę.
– No… – zamyśliła się. Przekonała się prawdopodobnie ze względu na mój zrozpaczony ton. – Dobrze. Za godzinę.
Wyszykowałam się i w miarę posprzątałam. Około dziewiątej usłyszałam dzwonek do drzwi. Tak jak prosiłam, Angel przyprowadziła resztę paczki.
– Mam nadzieję, że to naprawdę ważne. – Doug miał skwaszoną minę. Chyba jeszcze spał, gdy zwołałam spotkanie.
Cała grupka wyglądała na niewyspaną. Wszyscy oprócz Lucasa mieli podkrążone oczy, za to sam Lucas zdawał się promieniować energią. Moje serce jak zawsze szybciej zabiło na jego widok.
– Wejdźcie – zaprosiłam ich do pokoju i w milczeniu spojrzałam na każdego z moich przyjaciół.
Angel rzeczywiście wyglądała niemal jak anioł. Blond włosy spływały jej kaskadami po plecach, a grzywka po części przesłaniała szare, duże oczy. Angel była chuda i zawsze ubierała się tak, by to podkreślić. Dziś miała na sobie dżinsy i dopasowany, różowy top. Na prawej łopatce widać było wytatuowaną sowę.
Wspominałam już, że każdy w mojej paczce ma jakiś tatuaż na prawej łopatce? Może dlatego tak dobrze się dogadujemy, jednak każdy z nas sądzi, że ma go od urodzenia. Mój znajdował się na środku pleców, tam, gdzie u malowanych aniołów zaczynają się skrzydła. Do tej pory składał się z dwóch części: gołębia i trójzębu, jednak im bliżej moich szesnastych urodzin, tym bardziej oba rysunki zlewały się w jeden, tworząc pegaza.
Spojrzałam teraz na Colina. Na swój sposób był straszny. Często nosił ciemne ubrania, które dziwnie współgrały z jego czarnymi włosami i bladą cerą. Nie wiem, czy miało to związek z jego tatuażem – czaszką.
Doug… Ten zachowywał się jak dziecko, jednak jeśli naszła go ochota, potrafił być całkiem poważny. Czasem trudno odróżnić, czy mówi coś z sensem, czy nie. Często się śmiał, a jego zaskakujące, srebrno-fioletowe oczy błyszczały spod brązowej grzywki. Miał wytatuowany łuk, który przypominał nieco księżyc między nowiem a pierwszą kwadrą.
Ethan był z nas wszystkich najbardziej bojowo nastawiony. Dajcie mu długopis, a zrobi z niego miecz, który przedstawiał jego tatuaż. Ethan miał jasnobrązowe włosy i płonące zaciekłością oczy. Poza tym każdą część jego ciała pokrywały blizny, jakby przegrał walkę z kotem. Zarzekał się, że sam ich sobie nie zrobił.
No i Lucas… Nie, nie mogę się rozmarzyć! Jego łopatkę zdobił piorun. Był piękny… Piorun oczywiście.
Poszliśmy do mojego pokoju i każdy rozsiadł się wygodnie. Nie zawsze byłam zadowolona z luksusów, jakie zapewniało mi pochodzenie z rodziny założycieli, jednak w tym przypadku je doceniałam. Mój pokój zajmował całą górę trzypiętrowej willi. Na drugim piętrze były pokoje rodziców i Willa, a na pierwszym – pokoje dla gości.
Rozsiedliśmy się na sofach wokół szklanego, niskiego stolika. Opowiedziałam im wszystko, czego się dowiedziałam od poprzedniej nocy. Pominęłam fragment z głosem. I tak by tego nie zrozumieli, skoro ja sama tego nie rozumiem.
– Przykro mi z powodu twoich rodziców – powiedziała Angel. Gdy usłyszała o tym, że rodzice dostali ostrzeżenie o moich zdolnościach, nieco się naburmuszyła. Teraz jednak naprawdę miała współczującą minę.
– Dowiedziałam się, że sama muszę odkryć, kim naprawdę jestem. Nie wiem, o co w tym chodzi.
– Kate jest kosmitką! – zażartował Ethan. Przyłożył sobie palce do głowy, udając, że ma czułki albo rogi.
– To nie jest śmieszne! – Colin rzucił w niego poduszką.
– Ej!
– PRZESTAŃCIE! – krzyknęła Angel, tracąc cierpliwość. – To poważna sprawa.
Chłopcy usiedli prosto, udając powagę. Nie mogli się jednak powstrzymać i ryknęli śmiechem. Moja przyjaciółka zrobiła minę obrażonej czterolatki, co jeszcze bardziej rozśmieszyło Ethana i Colina.
– Dobra, chłopaki – odezwał się Lucas stanowczym tonem, a moje serce zatrzepotało. – Jeżeli chcecie żartować, to wyjdźcie.
Posłałam w jego stronę nieme „dziękuję”. Uśmiechnął się, ukazując białe zęby. Starałam się na niego nie gapić, jednak było to bardzo trudne. W końcu wszyscy uspokoili się na tyle, by kontynuować rozmowę.
– Kate, wspominałaś o tym swoim życzeniu… – Colin złączył palce. – Może mit o spadających gwiazdach nie jest do końca fikcją? Próbowałaś już się w coś, yyy… zmieniać?
– Nie. Troszkę się bałam. Wiem, co teraz każdy z was sobie pomyśli: to po co tu przyszliśmy? Ale bardziej interesuje mnie to, kim jestem – powiedziałam niemal bez tchu. Położyłam sobie jedną z poduszek na kolana. – Nie zauważyliście może… eee… czegoś dziwnego?
– Co masz na myśli? – Doug przestał się głupio uśmiechać. Pierwszy raz widziałam go z naprawdę poważną miną.
– No, nie wiem. Może coś w moim zachowaniu?
Popatrzyli po sobie. O dziwo, Lucas odezwał się pierwszy.
– Pamiętacie wycieczkę na basen? Wtedy, gdy cała klasa myślała, że utonęłaś?
– Pani o mały włos nie dostała zawału – potwierdził Colin. – A ty po prostu wypłynęłaś po pięciu minutach jak gdyby nigdy nic. Fajną miałaś minę!
– No nie dziwię się. Cała klasa się na mnie gapiła, jakbym spadła z księżyca!
Angel poprawiła sobie bluzkę.
– Poza tym, gdy tylko o coś poprosisz, natychmiast to dostajesz. Szóstka z matmy… okej. Zwolnienie z wuefu… spoko. Ale kabriolet?! Ty nawet nie umiesz prowadzić!
– Masz kabriolet?! – krzyknął Ethan. Teraz wyglądał, jakby dosłownie siedział na szpilkach.
– Miałaś o tym nic nie mówić – syknęłam w stronę dziewczyny.
– Ups – wyszeptała.
– Mniejsza z tym – powiedziałam.
– Ty chyba masz wisiorek ze smokiem, prawda? – Lucas wstał z miejsca. – Gdzie on leży?
– Szkatułka na górnej półce nad biurkiem. Po co ci on?
– Zobaczysz.
Chłopak przyniósł wisiorek w kształcie małego smoka. Bardzo często go ze sobą nosiłam.
– Powiedz mi – zaczął – co to jest za smok.
– Smok z wyspy Kalipso – powiedziałam.
– A skąd to wiesz? Było przy nim napisane, gdy go kupiłaś?
– Znalazłam go i nie, nie było napisane. Wiedziałam to.
– Wiedziałaś…
– Jakiś cichutki głosik mi to powiedział.
To prawda. Tego smoka znalazłam kiedyś podczas spaceru w lesie. Gdy go dotknęłam, coś jakby podpowiedziało mi, co to jest. Nie był to ten sam bas, który ostatnio słyszałam, tylko coś jak… przeczucie. Wiedziałam, że ten mały, metalowy smok pochodzi z jakiegoś odległego miejsca.
– Wyspa Kalipso? – Ethan wstał z miejsca. Zmarszczył czoło. – To nie jest postać z greckiej mitologii?
– Owszem. Kalipso była córką tytana Atlasa – wyjaśniłam.
– Kiedyś widziałem film o amulecie, który przenosił w czasie. – Colin wyglądał, jakby jego oczy szykowały się do wielkiego wyskoku z orbit. – Może ten ma podobną moc?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Dziwne, bo zawsze wiem, o co chodzi lub co wtrącić. Bałam się, że coś może się stać. Coś złego.
– Nie jestem tego taka pewna…
– Spróbuj! Musi się udać. – Lucas wyciągnął do mnie dłoń z wisiorkiem.
– Czy w twoim filmie było pokazane, co trzeba zrobić? – spytałam, patrząc na Colina wzrokiem, który mówił: „Powiedz nie!”.
– Bohaterowie filmu dotykali medalionu i jedna osoba mówiła słowa, które miały przenieść grupę we wskazane miejsce.
– A więc… spróbujmy.
Ustawiliśmy się w kole. Trzymałam na dłoni wisior. Wszyscy po kolei dotknęli małego smoka. Nie wiedziałam, jak się zachować. Głupio się czułam, wypowiadając prośbę do tej małej rzeczy.
– O smoku z wyspy Kalipso. Zabierz nas do swojej ojczyzny.
Nie spodziewałam się wiele. I miałam rację. Nic się nie stało.
– Widzicie? – powiedziałam. – To tylko jakiś mit, i tyle.
– Wcale nie. – Angel nie spuszczała wzroku ze smoka.
Zawieszka zaczęła emanować różowo-złotym światłem. Kolorowe iskry latały wokół nas. Tęczowa mgła w końcu przesłoniła wszystko, co znajdowało się poza kręgiem naszej grupki. Lekkie zawroty głowy przyćmiły mi wzrok i nigdy nie czułam większej chęci na znalezienie papierowej torby, ba, jakiejkolwiek torby, i wykorzystanie jej. Rozejrzałam się dookoła, zgadując, gdzie jesteśmy.
– Wyspa Kalipso – powiedziałam słabym głosem. – Udało się.
Wylądowaliśmy w samym sercu dżungli. Otaczały nas wysokie drzewa różnego rodzaju i z wielu z nich zwieszały się liany, po których skakały małe, brązowe małpki. Słońce przebijało się pasmami przez szerokie liście egzotycznych drzew, tworząc cudowne wzory na roślinach podszytu. Kolorowe ptaki latały z gałęzi na gałąź, robiąc przy tym dużo hałasu. Gdzieś niedaleko płynął strumień. Z jeszcze większej oddali dochodził łagodny szum morza.
– Nie powinniśmy kierować się w stronę plaży? – Angel poprawiła czerwoną chustkę. Dopiero teraz zauważyłam, że byliśmy inaczej ubrani. Stosownie do sytuacji. – Może uda nam się znaleźć jakąś żywą duszę.
Opisałabym, jakie mieliśmy stroje, ale właśnie nad naszymi głowami przeleciał ogromny, czarny smok. Jego łuski połyskiwały w słońcu. Niemal czułam, jak ostre są jego półmetrowe rogi wystające z ogromnej głowy. Wyglądał, jakby czegoś szukał… albo kogoś.
– Chyba nie o taką żywą duszę ci chodziło – skomentował Doug. – Może lepiej sprawdzić dżunglę.
Nagle przestało mi się to wszystko podobać. Ptaki przycichły. Nie miałam ochoty na spotkanie z głodną bestią.
– Jestem za. Sprawdźmy dżunglę.
Wszyscy pokiwali głowami, wyrażając zgodę. Nawet z twarzy Ethana zniknął jego pewny siebie uśmiech.3
CORAZ WIĘCEJ MOCY
Przeczesywaliśmy ostrożnie dżunglę, starając się nie robić wielkiego hałasu, ale i tak każde napotkane zwierzątko uciekało w popłochu. Szliśmy ponad godzinę, starając się nie zbaczać z drogi. Spragnieni, głodni i zmęczeni, dotarliśmy do krzaków otaczających, jak mi się wydawało, małą polanę. Biło od niej ogromne ciepło. Poczułam kropelkę potu spływającą po karku.
– Stójcie! – szepnęłam. Wychyliłam się zza krzaka. To, co zobaczyłam, niemal wypaliło się w mojej głowie. Wiedziałam, że nie pozbędę się tego obrazu bardzo długo.
Polana była ogromna! Naprzeciwko nas przy granicy drzew bulgotał duży krater pełen lawy. Na wyspie, pośrodku gorącej otchłani, stały dwa trony zajęte przez mężczyzn. Wyglądali jak bracia. Jeden był tylko trochę brzydszy. Obydwaj mieli poharatane twarze, wykrzywione w nieludzkich uśmiechach. Sądząc po tym, jak siedzieli, musieli być bardzo wysocy. Byłam niemal pewna, że obydwaj osiągnęli co najmniej dwa metry wzrostu. Ładniejszy z nich miał na sobie złoto-czerwoną togę, a ten drugi był odziany w pełną zbroję. Hełm dzierżył pod pachą. Ich broń, dwa różnokształtne miecze, spoczywała przy nogach właścicieli niczym psy stróżujące. Wyglądała, jakby często jej używano. Złocisty metal zbladł, a rzemienie z rękojeści odrywały się w niektórych miejscach.
Przed mężczyznami w równych rzędach stały smoki oraz kilka innych potworów. Polanę ogradzały łupy wojenne: miecze, tarcze, zbroje, włócznie… Wszystkie ostrza były skierowane w stronę lasu. Prawdopodobnie miały znaczyć: „Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność. O ile prędzej nie zginiesz”.
Na moje czoło wstąpiły kropelki potu. Odwróciłam się w stronę przyjaciół.
– Chyba wolę ten plan z plażą.
Lucas wyjrzał zza liści. Zbladł.
– Zmywajmy się stąd. Szybko.
Biegiem ruszyliśmy w stronę plaży. Niemal się przewróciłam, gdy przede mną nagle wyrósł brzydszy koleś od tronu.
– Nie tak łatwo nam uciec – powiedział, uśmiechając się szyderczo. Obok niego stanął jego braciszek. Z każdej strony otoczyły nas różnokształtne smoki.
– Cretus, Viltus, zabierzcie ich pod wulkan, do więzienia.
Smoki chwyciły w szpony pięciu moich towarzyszy. Podleciały do mnie.
– Dziewczynę zostawcie. Będzie cennym źródłem informacji.
Nie wiedziałam, o co chodzi. Ten ładniejszy wycelował we mnie palec i moje oczy zgasły.
Obudziłam się na polanie przy kraterze. Z każdej strony byłam otoczona przez najróżniejsze potwory.
– Co to jest?! – spytałam. Starałam się zachować kamienną twarz, jednak strach po prostu zżerał mnie od środka. Czułam, jak powietrze wokół mnie drga od powstrzymywanej energii.
Bracia podeszli do mnie, przyglądając mi się badawczo. Robiło mi się niedobrze. Nie z powodu ich wyglądu, to ich obecność sprawiała, że tak się czułam. Miałam ochotę stanąć z nimi do walki, a jednocześnie tłumiłam w sobie chęć ucieczki.
– Jestem Fobos. Pomniejszy bóg. Przynoszę strach – powiedział ładniejszy. – A to jest mój brat Dejmos. Sieje trwogę. Jesteśmy synami Aresa.
– Tego Aresa? – byłam oszołomiona. Nie mogłam w to uwierzyć. Mimo strachu paliła mnie ciekawość. – Z mitologii greckiej? On żyje?!
– Tak, tak i… tak. – Dejmos wyglądał na rozbawionego. – Twoja aura jest bardzo silna. Córeczka morza wstąpiła przed oblicze strachu…
Patrzyłam prosto w jego oczy, jednak nic nie rozumiałam z tego, co mówił.
– Jaka córeczka?!
– Oj, ktoś tu nie zna swoich rodziców… – Wybuchnęli śmiechem. Ich twarze zbrzydły jeszcze bardziej, a mnie chwyciła kolejna fala mdłości. – Nie powiemy ci, kim są.
– Skoro wiecie, to dlaczego… Dlaczego chowacie to jak jakiś sekret?! – Wstałam. Nogi lekko mi się trzęsły. – I tak nie możecie mi nic zrobić!
– Każdy ma jakiś słaby punkt. – Dejmos zrobił poważną minę. Spojrzał w bok. – Bracie…
Fobos zbliżył się do mnie lekkim krokiem. Mimo że starał się wyglądać poważnie, widziałam w jego oczach iskierki radości.
– Nie czujesz się samotna? Nie masz poczucia, że nie pasujesz do otoczenia? – zapytał.
I nagle znalazłam się w zupełnie innym miejscu. Na pierwszy rzut oka był to obóz. Nad brzegiem zatoki o jasnej, czystej wodzie stało kilka kwater mieszkalnych. Niektóre z nich wyglądały jak śmiertelnie niebezpieczne pułapki, wyposażone w różne bronie, i miały stonowane, ciemne barwy. Jednak inne przypominały bardziej domki dla dzieci. Były ozdobione kwiatami i wieloma innymi roślinami i wyglądały jak niepozorne ostoje dla małych dzieci. Gdzieś na uboczu widziałam różne place treningowe i rozrywkowe. Cały obóz leżał w niewielkiej dolinie i chyba był otoczony zwojami cienkiego jak nić drutu kolczastego. Wyglądał na opuszczony, jeśli nie liczyć dziwnych, nienaturalnych, kolorowych stworzeń. Gdzieniegdzie pasły się jeleniowate zwierzęta o skórzastych skrzydłach, a małe stworzonka przypominające wróżki odprawiały dzikie tańce dookoła drzew.
I nagle wszystko się zmieniło. Rozbrzmiał przeciągły dźwięk i z niemal każdej kwatery wybiegły dzieciaki. Miały od dziesięciu do dziewiętnastu lat. Wszystkie śmiały się i popychały dla zabawy. Były wysportowane, a ich sylwetki robiły wrażenie. Nawet najmłodsze miały bardzo konkretnie zarysowane mięśnie. Kierowały się w stronę stołówki pod gołym niebem. Tam zasiadły do stołu. Każda grupa miała swój. Kilka było pustych. Nikt nie siedział sam. Nikt nie był samotny.
Obok mnie pojawił się Fobos. Jego postać zamigotała, by po chwili pojawić się w pełnej, obrzydliwej krasie.
– Gdybyś tylko wiedziała, kim jesteś. Gdyby tylko cię znaleźli. Mogłabyś żyć tak jak oni. Nie byłabyś samotna. Oni wszyscy są tacy jak ty. Czują się odosobnieni, nielubiani, dopiero tutaj wszyscy żyją razem, pomagając sobie, bawiąc się i ćwicząc.
Nie mogłam oderwać wzroku od roześmianych twarzy. Echo ich rozmów dochodziło do mnie jakby z innej strony. Czułam się jak w bańce, z której nie mogłam się wydostać.
– To nie jest prawdziwe. Wyjdź mojej głowy! – krzyknęłam, zasłaniając sobie dłońmi uszy.
Obraz zamigotał i z powrotem znalazłam się na polanie w towarzystwie smoków i braci.
– Łatwo cię omamić! – Dejmos prychnął śmiechem. Pstryknął palcami i wskazał na moją głowę.
Zdenerwowałam się. Działałam czysto instynktownie. Wygięłam prawą dłoń w szpon. Po chwili trzymałam kulę ognia. Jak to zrobiłam? Nie mam zielonego pojęcia. Wiedziałam jedno: byłam zdenerwowana jak nigdy, a przede mną stał wróg. Skupiłam się i wystrzeliłam słup ognia w Fobosa, jednak ten tchórz zniknął, nim atak w ogóle do niego dotarł. Płomienie rozpadły się w małe cząsteczki energii i zniknęły.
Dejmos natarł na mnie z mieczem w dłoni. Miałam wrażenie, że go nie potrzebuje, jednak spięłam się w oczekiwaniu na atak.
Ziemia… Użyj ziemi. Wszystkie żywioły ci służą.
Tym razem postanowiłam posłuchać głosu. Ziemia pode mną zadrżała i okrągły podest wzniósł się na dwa metry w górę. Jak ja się cieszę, że nie mam lęku wysokości… Odłamki skał poleciały w każdą stronę, zasypując potwory.
Dejmos zniknął przed zderzeniem z dość pokaźną skałą i zmaterializował się po drugiej stronie. Fobosa nigdzie nie było.
– Przegrałaś – usłyszałam tuż przy uchu. Chwilę potem moje oczy ponownie zgasły.4
BOGOWIE
Powoli odzyskiwałam świadomość. Leżałam na czymś zimnym. Skała. Było ciemno. Czułam słaby odór stęchlizny. Gdy rozejrzałam się dookoła lekko zamglonym wzrokiem, miałam wrażenie, że jestem w więzieniu. Z każdej strony otaczały mnie kraty. Nie było szans, bym uciekła. Chyba że z pomocą moich mocy…
Naokoło mnie zamknięci byli moi przyjaciele. Po prawej stronie w jednej klatce siedzieli Angel, Lucas i Doug. Ethan znajdował się po mojej lewej, a Colin miał wiszącą klatkę z dala od ziemi. Starał się nie ruszać, by ta nie zaczęła się huśtać. Wiedziałam, że Colin nie znosi wysokości.
Podniosłam się powoli, czując, że kręci mi się w głowie. Ścisnęłam dwoma palcami skronie, starając się pozbyć bólu.
– Witamy wśród żywych. – Doug próbował sięgnąć plecak, który leżał metr od jego klatki. Miał w nim różne przyrządy, takie na przykład jak mały łom, który mógłby nam pomóc uciec.
– Dowiedziałaś się czegoś? – spytała Angel. Gdyby nie to, że okropnie się bała, wyglądałaby na kogoś, kto usilnie próbuje wymyślić plan ucieczki. Miała zmarszczone czoło i coś rysowała palcem na ziemi.
Opowiedziałam im wszystko, nie pomijając tego, że bracia widzą aurę każdego z nas i wiedzą, kim jesteśmy. Jeżeli są bogami, za których się podają, to będą naprawdę trudnym przeciwnikiem. Zdaje się, że naprawdę nie mają słabych punktów, a nie wiem, co mogłoby ich przekonać, by nas puścili.
– Poza tym to ogromni tchórze. Zamykając mnie w klatce z kamiennym podłożem, popełnili ogromny błąd, chyba że wiedzą, że i tak stąd wyjdę.
– Nowe odkrycie? – Lucas spojrzał na mnie tym swoim spojrzeniem, które mówiło: „Cały czas powtarzałem ci to samo, a ty i tak dopiero teraz na to wpadłaś…”. Westchnęłam po cichu.
– Tak. Wiem na przykład, że mogę posługiwać się żywiołami. O tak…
Skupiłam się i machnęłam delikatnie ręką. W lochach zerwał się silny wiatr, podsuwając plecak w stronę Douga. Po chwili ucichł.
– Dzięki – powiedział mój przyjaciel, wciągając torbę do celi.
Spojrzałam w stronę Ethana. Wyglądał, jakby nie interesowało go nic, co się wokół działo. Ciągle powtarzał: „Dopadnę ich… Dajcie mi jakąś broń… Gdzie tu jest zbrojownia?”.
– Co z nim? – spytałam pozostałych.
– Nikt nie wie. Odkąd tylko wylądował w tej klatce, zachowuje się tak cały czas.
– Musimy się stąd wydostać i ruszyć w stronę plaży. Natychmiast.
Wiedziałam, że metal pochodzi z ziemi. W końcu to przetopiony surowiec. Musiał mi się poddać. Skupiłam się, chwytając kraty. Miałam nadzieję, że magia pomoże mi w tym zadaniu i że nic nie wybuchnie.
Na szczęście, tak jak oczekiwałam, kraty wygięły się, jakby były zrobione z masła. Wyszłam z celi i uwolniłam moich towarzyszy. Colin zadrżał ze strachu, nim spadł na ziemię. Starałam się, by nie trzęsło, jednak mimo wszystko klatka przekrzywiła się kilka razy.
Bardzo cicho ruszyliśmy w stronę wyjścia. Już za pierwszym zakrętem pojawił się problem… a właściwie dwa problemy. W słabych światłach pochodni chodziły dwa ohydne potwory. Miały sześć rąk, a co najmniej połowa z nich trzymała jakąś broń. Ich duże cielska okrywała zbroja, spod której jednak było widać fragmenty okropnej skóry: matowej, zielonobrunatnej, pokrytej pękającymi pęcherzami, z których sączył się szlam.
Ze skały stworzyłam dwa małe miecze. Dałam jeden Ethanowi.
– Masz szansę się wykazać. Jeden jest twój.
Nie podnosząc głosu, zaatakowaliśmy. Odcięłam potworowi dwie ręce, a następnie wbiłam mu miecz w bok. Nie rozpadł się ani nie zginął. Z ran natomiast wypłynęło jeszcze więcej śluzu. Kończyny zaczęły odrastać w zastraszającym tempie. Po kilku sekundach monstra były gotowe do kolejnego starcia. Ruszyły na nas trochę wolniej niż poprzednio, jednak nadal poruszały się z niesamowitą zwinnością.
Spojrzeliśmy z Ethanem po sobie i zastosowaliśmy wymyślony naprędce plan B: spalić na miejscu. Wystrzeliłam w potwory wiązkę ognia, który powinien je stopić. I rzeczywiście! Została tylko kupka pyłu.
Przed nami były drzwi. Zza nich wpadało światło dnia. Lucas ruszył w tamtym kierunku, ale powstrzymałam go ręką.
– To jest zbyt proste – szepnęłam. – W żadnym więzieniu nie ma prostej drogi do wyjścia.
– To co robimy? – Angel zmierzyła wzrokiem długość drogi.
Usilnie starałam się wymyślić jakiś plan. Było jasne, że to pułapka.
– Wyjdziemy. Gdyby czekały na nas jakieś posiłki bądź armia, powstrzymam ich, a wy biegnijcie w stronę morza. Tak jak przyszliśmy. Tą drogą.
Nie spodobało im się to, ale skinęli głowami. Podeszliśmy do wyjścia. Delikatnie uchyliłam ciężkie, metalowe drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Miałam rację. Przed więzieniem chodziły potwory i dwa smoki. Wszystkie uzbrojone i okryte pancerzami. Spanikowałam. Zamknęłam drzwi, zostając w środku. Gdy się odezwałam, słyszałam, jak trzęsie mi się głos. Nie mogłam nad nim zapanować.
– Dobra, zmiana planów. Wykopiemy tunel.
Z pomocą magii ziemi wkopałam się trzy metry pod powierzchnię i zaczęłam drążyć korytarz. Nie było to łatwe. Moją twarz pokryły krople potu. Parę razy natknęliśmy się na węże i skorpiony. Ich śliska skóra i pancerze przypominały mi o potworach czyhających na nas na górze.
Byliśmy w połowie drogi, gdy przede mną zmaterializował się Fobos. Do twarzy miał przyklejony okropny uśmieszek, który sprawiał, że jego twarz wyglądała jak zastygła w paskudnym grymasie.
– Jak ty nas… – nie mogłam dobyć głosu.
– Znalazłeś? Och, masz bardzo silną aurę, kotku.
Odwróciłam głowę w stronę Lucasa. Był blady jak nigdy. Zresztą nie tylko on. Wszyscy sprawiali wrażenie przerażonych. Westchnęłam w duchu, wiedząc, że tylko ja zachowałam resztki zimnej krwi. Skinęłam na Lucasa i wyszeptałam:
– Dowodzisz. Uciekajcie! Spotkamy się w umówionym miejscu.
Tupnęłam nogą, tunel wydłużył się i gdzieś z pięćdziesiąt metrów od nas wyszedł na powierzchnię. Do środka wpadły wąskie promienie słońca. Nic nie groziło zawaleniem.
– Ale… – zaczął Lucas, jednak mu przerwałam:
– Idźcie!
Zawahali się. Skinęłam im głową. Naprawdę nie wiem, dlaczego robiłam z siebie bohaterkę, ale nie miałam zbytniego wyboru. Pobiegli. Zostałam sam na sam z wielkim, brzydkim, wzbudzającym mdłości wcieleniem strachu.
Przestrzeń wokół nas zamigotała i w niewyjaśnionych okolicznościach znaleźliśmy się na powierzchni. Otoczeni przez potwory wszelkiego rodzaju i rozmiaru. Bóg zaczął się cofać, próbując zostawić mnie na pastwę tych stworzeń.
– Fobosie, nie uciekaj, tchórzu. Walcz ze mną sam, nie posługuj się smokami Kalipso… A tak w ogóle to gdzie ona jest? Czy to nie jej wyspa?
Rozejrzałam się. Tytanki nie było nigdzie widać. Uczyłam się kiedyś o tytanach i Kalipso nie wydawała się mścicielką. Sprawiała wrażenie jednej z najłagodniejszych przedstawicielek nieśmiertelnych.
– Owszem – mruknął brzydal. – Dostała wezwanie w trybie natychmiastowym do Tartaru.
Gdy tylko przypomniałam sobie mitologię na tyle, by wiedzieć kim, a właściwie czym jest Tartar, zapłonął we mnie gniew. Tartar… Ogromna, ciemna otchłań, w której mieszkają skazani tytani i najgorsze potwory. Mity donoszą, że z trującego powietrza tej skażonej ziemi nie sposób się wydostać. Jak łagodna Kalipso mogła tam trafić? Uderzyłam w brzydala kulą ognia. Nim dopadła celu, Fobos zniknął i nie wiadomo skąd krzyknął: „Do ataku!”.
Potwory natarły na mnie z każdej strony. Nie mogłam odpędzać wszystkich naraz. Moje ubranie wisiało w strzępach. Kilka stworów udało mi się spopielić, jednak wciąż nadciągały nowe. Nie umiałam walczyć mieczem, a kamienne ostrza na nic się nie zdawały.
Po pewnym czasie zdałam się na czysty instynkt. Raziłam ogniem, rzucałam odłamkami skał… Bezskutecznie. Tylko je bardziej rozgniewałam. Jakiś potwór popchnął mnie do przodu. Upadłam. Smok stanął mi na nodze, która w podejrzany sposób trzasnęła. Inny stwór rozorał mi ramię. Z ran pociekła złota krew. Chwila… Złota?! Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek oglądała swoją krew, ale TO mnie zaskoczyło.
Fobos też musiał to zauważyć. Zamarł, a na jego twarzy odmalowało się czyste przerażenie. Widok był tak nienaturalny, że moje oczy po prostu nie mogły się z nim oswoić. Musiałam odwrócić wzrok.
– Stać! Przerwać atak! – Do moich uszu dobiegł stłumiony ryk.
Potwory niechętnie się cofnęły. Brzydal podszedł do mnie i chwycił mnie za ranną rękę. Nie chciałam okazywać bólu, jednak ledwo mogłam oddychać, a co dopiero myśleć. Adrenalina po walce powoli ustępowała i zaczynałam wszystko odczuwać: każde zadrapanie, każdego sińca.
– Dejmosie! – krzyknął przez ramię. – Chyba wpakowaliśmy się w poważne tarapaty.
Ładniejszy brat podszedł i zobaczył rany. Jego twarz również zastygła w przerażeniu.
– To o niej krąży ta słynna legenda? To jest zaginiona? Myślałem, że będzie… inna. Silniejsza. Jeśli Dwunastka dowie się o tym, co jej się stało na tej wyspie… Nasze plany znowu będą musiały czekać. Możliwe, że kolejne tysiąclecia.
Fobos wezwał smoka. Wielki, ciemnoczerwony kształt zleciał z nieba. Potwór miał co najmniej dziesięć metrów wysokości, dwa szerokości, a jego długie pazury i rogi były tak straszne, że nie mogłam stłumić strachu.
– Zanieś ją na plażę. Nie zrzucaj jej ze zbyt dużej wysokości.
Potwór wzleciał lekko do góry i złapał mnie za ramiona. Syknęłam z bólu, gdyż jego pazury były ostrzejsze, niż na to wyglądały. Starałam się nie patrzeć na jego potężną sylwetkę ani na ogromne, ostre zęby. Po chwili wznieśliśmy się ponad lasy…