Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zmierzch cesarza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmierzch cesarza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 225 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZAR­CIE ŹRÓ­DŁO

Kto chciał­by bli­żej i do­kład­niej po­znać kul­tu­rę agrar­ną pół­noc­ne­go Mek­sy­ku, nie może ogra­ni­czyć się tyl­ko do zwie­dze­nia sto­li­cy i jej pięk­nych oko­lic. Po­wi­nien, kie­ru­jąc się wciąż na pół­noc, prze­mie­rzyć roz­le­głe pła­sko­wzgó­rza, a po­tem, po­ko­naw­szy pa­smo gór­skie Za­ca­te­cas, do­trzeć do pre­rii. Na tym to ob­sza­rze, li­czą­cym oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy ki­lo­me­trów – mię­dzy Rio Gran­de del Nor­te a mia­stem Chi­hu­ahua – pa­nu­je nie­po­dziel­nie kil­ku­dzie­się­ciu ha­cjen­de­rów. Każ­de­go – ze wzglę­du na wiel­kość po­sia­dło­ści, do­stat­nie ży­cie i nie­za­leż­ność – moż­na by przy­rów­nać do księ­cia. Da­lej na pół­noc – aż do Co­ahu­ila na gra­ni­cy Tek­sa­su – cią­gnie się przez ty­sią­ce ki­lo­me­trów bia­ła, sło­na pu­sty­nia, zwa­na Bol­son de Ma­pi­mi. Nie ma tam żad­nej ro­ślin­no­ści ani śla­dów lu­dzi czy zwie­rząt. Go­rą­ce po­wie­trze drży nad lśnią­cy­mi, gry­zą­cy­mi w oczy po­kła­da­mi soli, po­mię­dzy któ­ry­mi od cza­su do cza­su spo­ty­ka się ko­ry­ta rzek, wy­schnię­tych przez więk­szą część roku. Wę­dru­jąc ich brze­giem, moż­na dojść do je­zior, wy­peł­nio­nych wodą je­dy­nie pod­czas desz­czów; w upal­ne mie­sią­ce przy­po­mi­na­ją coś w ro­dza­ju lo­do­wisk, skła­da­ją­cych się z nie­zli­czo­nych bia­łych pły­tek, po­kry­tych krysz­ta­ła­mi soli. Nie­któ­re rzecz­ki w le­cie po­dob­ne do ma­łych, ci­cho szem­rzą­cych stru­mie­ni, zmie­nia­ją się w po­rze desz­czo­wej w rwą­ce po­to­ki, nio­są­ce ze sobą ol­brzy­mią masę wody. La­tem nie ma rów­nież la­gun, wy­sy­cha­ją bo­wiem zu­peł­nie.

Naj­bar­dziej uro­dzaj­ne te­re­ny pół­noc­ne­go Mek­sy­ku to ko­ry­ta wiel­kich rzek. Gle­ba tam tak ży­zna – czar­no­ziem – że przy nie­wiel­kim na­wo­że­niu ku­ku­ry­dza ob­ra­dza nie­zwy­kle ob­fi­cie. Jest też w bród świe­żej tra­wy, po­ra­sta­ją­cej pła­sko­wzgó­rza, to­też by­dłu nig­dy nie zbrak­nie zna­ko­mi­te­go po­kar­mu. Upraw­ne pola i pa­stwi­ska cią­gną się więc ki­lo­me­tra­mi.

Ży­cie ha­cjen­de­rów jak gdy­by sta­nę­ło w miej­scu; od cza­sów sta­ro­hisz­pań­skich pra­wie nic się w nim nie zmie­ni­ło. Od­cię­ci od resz­ty świa­ta, in­te­re­su­ją się wy­łącz­nie wła­sny­mi spra­wa­mi, nie ob­cho­dzi ich ani po­li­ty­ka, ani spo­łecz­ne pro­ble­my kra­ju.

Kie­dyś pe­wien ha­cjen­de­ro tak opi­sał wła­sne dzie­je:

„Ży­cie ha­cjen­de­ra przy­po­mi­na ży­wot pu­stel­ni­ka, mimo to ma swój urok i za­le­ty. Ha­cjen­de­rom brak cza­su na roz­ryw­ki i za­ba­wy, nie mó­wiąc już o kon­tak­tach ze świa­tem ze­wnętrz­nym, je­śli zwa­żyć, że na­wet naj­bliż­sza wio­ska in­diań­ska od­da­lo­na jest o pół dnia, i to pod­łej dro­gi. Ha­cjen­de­ro to pan i wład­ca swych va­qu­erów i służ­by. W żad­nym za­kąt­ku ziem­skie­go glo­bu nie ma chy­ba ni­ko­go, kto cie­szył­by się taką nie­za­leż­no­ścią jak on. Aby ra­do­wać się tą nie­za­leż­no­ścią i od­czu­wać smak twar­de­go, co­dzien­ne­go by­to­wa­nia – trze­ba się tu uro­dzić i wy­cho­wać. Ży­cie ha­cjen­de­rów przy­rów­nać moż­na rów­nież do ży­cia śre­dnio­wiecz­nych ry­ce­rzy. Sie­dzi­by ich bo­wiem ni­czym wa­row­ne zam­ki są oto­czo­ne po­tęż­ny­mi mu­ra­mi z wie­ża­mi, mają zwo­dzo­ne mo­sty i że­la­zne bra­my. Daw­niej była to ko­niecz­ność, gdyż bar­dzo czę­sto na­pa­da­ły na nie dzi­kie gór­skie szcze­py in­diań­skie i po­ry­wa­ły ko­bie­ty, dzie­ci bądź by­dło. Ale te nie­bez­pie­czeń­stwa mi­nę­ły bez­pow­rot­nie. Nie zna­czy to, że ży­cie to­czy się cał­kiem spo­koj­nie. Nie­jed­ną przy­go­dę moż­na jesz­cze prze­żyć, w do­dat­ku nie za­wsze z wła­snej chę­ci.

Miesz­ka­nie ha­cjen­de­ra, zwa­ne po hisz­pań­sku «casa», to ob­szer­ny pię­tro­wy bu­dy­nek o pła­skim da­chu, zbu­do­wa­ny z kiep­skich ce­gieł i wap­na. Mimo to dom jest moc­ny i trwa­ły. Ma zwy­kle kil­ka wiel­kich za­kra­to­wa­nych okien.

Przed do­mem roz­cią­ga się ob­szer­ny dzie­dzi­niec; w dzień spo­tkać tam moż­na cały żywy in­wen­tarz ha­cjen­dy: woły, kro­wy, świ­nie, kury i osły. Da­lej sto­ją w nie­re­gu­lar­nym sze­re­gu za­bu­do­wa­nia dla służ­by – brzyd­kie, kry­te trzci­ną gli­nia­ne cha­ty va­qu­erów i ro­bot­ni­ków se­zo­no­wych. Jest to ta­nia siła ro­bo­cza. Za moż­li­wość ko­rzy­sta­nia ze sprzę­tu rol­ne­go i na­sion upra­wia­ją oni pań­skie pola i od­da­ją po­ło­wę swo­ich wła­snych plo­nów.

Ży­cie w ha­cjen­dzie bu­dzi się wraz ze świ­tem. Naj­pierw wy­cho­dzą do ro­bo­ty wy­po­czę­te i sil­ne muły, pro­wa­dzo­ne przez va­qu­erów. Za nimi urzęd­ni­cy, ma­jor­do­mo, ca­po­ral va­qu­erów i escri­bien­te ro­bot­ni­ków. A tak­że zwy­kle bie­gnie przed nimi kil­ka psów. Dzie­dzi­niec pu­sto­sze­je, zo­sta­je tyl­ko do­zor­ca i te­ne­dor de li­bros. Od cza­su do cza­su zja­wia się na ośle ja­kiś chłop, aby wy­po­ży­czyć pług lub inne na­rzę­dzie, albo pod­jeż­dża za­przę­żo­ny w woły wóz, na któ­ry ła­du­je się wor­ki z mąką. Gdy słoń­ce pra­ży co­raz moc­niej, pra­ca zo­sta­je prze­rwa­na i wszy­scy chro­nią się w chłod­nych, ocie­nio­nych po­miesz­cze­niach.

Po po­łu­dniu pa­nu­je w ha­cjen­dzie naj­więk­sze oży­wie­nie. Pan domu wró­cił i sie­dząc przed pro­giem na ocio­sa­nym pniu wy­da­je po­le­ce­nia, przyj­mu­je mel­dun­ki i za­ła­twia spra­wy pod­da­nych, któ­rzy sto­ją przed nim po­kor­nie, trzy­ma­jąc ka­pe­lu­sze w rę­kach. Cza­sa­mi za­jeż­dża w czte­ro lub sze­ścio­kon­nej ko­la­sie są­siad ha­cjen­de­ro. Go­spo­darz wpro­wa­dza go do domu wśród wza­jem­nych ukło­nów.

Ulu­bio­ną za­ba­wą mło­dzie­ży jest ujarz­mia­nie muła. Na­przód zwią­zu­je się zwie­rzę i prze­wra­ca na zie­mię. Kie­dy tak leży, wkła­da mu się uzdę i wę­dzi­dło, a na­stęp­nie roz­wią­zu­je przed­nie nogi. Zwie­rzę może już wstać. Zry­wa się po kil­ku ener­gicz­nych ru­chach. Mimo jego gwał­tow­ne­go opo­ru, rzu­ca mu się na grzbiet pasy i rze­mie­nie, przy­mo­co­wa­ne do cięż­kiej bel­ki le­żą­cej na zie­mi. Rów­no­cze­śnie po obu stro­nach uzdy przy­wią­zu­je się sznu­ry, któ­re trzy­ma dwóch pa­rob­ków sie­dzą­cych na ko­niach. Na ko­niec roz­wią­zu­je się tyl­ne nogi muła. Roz­po­czy­na się za­ba­wa. Bio­rą­cy w niej udział wy­da­ją dzi­kie okrzy­ki i zwie­rzę ucie­ka w sza­lo­nym pę­dzie. Pa­rob­cy pil­nu­ją, by nie bie­gło w nie­od­po­wied­nim kie­run­ku.

Duże emo­cje wy­wo­łu­je rów­nież pierw­sze sio­dła­nie mło­de­go źre­ba­ka. Nie prze­wra­ca się go na zie­mię, tyl­ko za­kła­da uzdę i moc­no przy­wią­zu­je do niej jed­ną z tyl­nych nóg. Po­tem jeź­dziec pod­kra­da się z sio­dłem z le­wej stro­ny, chwy­ta ko­nia za lewe ucho i po­chy­liw­szy mu w dół łeb, dru­gą ręką za­rzu­ca na grzbiet sio­dło. Trud­no opi­sać, co się w ta­kiej chwi­li dzie­je ze źre­ba­kiem! Ale czło­wiek nie ustę­pu­je. Uwol­niw­szy z wię­zów nogę zwie­rzę­cia, wska­ku­je na sio­dło i pę­dzi, do­kąd go ru­mak po­nie­sie.

W nie­dzie­lę od­by­wa­ją się wy­ści­gi kon­ne albo za­pa­sy z ba­wo­łem. Wrzesz­czy się na nie­go, po­sztur­chu­je, a kie­dy prze­stra­szo­ny ucie­ka, kil­ku męż­czyzn pę­dzi za nim ga­lo­pem, sie­dząc na osio­dła­nych ko­niach, i sta­ra się chwy­cić za ogon. Gdy to się uda, za­wod­ni­cy cią­gną, ile sił w rę­kach, do­pó­ki zwie­rzę, wy­czer­pa­ne sza­leń­czą go­ni­twą, nie pad­nie na wznak…".

Po Ca­mi­no Real, czy­li trak­tem kró­lew­skim, pro­wa­dzą­cym z Say­ula przez góry, bę­dą­ce prze­dłu­że­niem Sier­ra de Nay­arit, je­cha­li trzej męż­czyź­ni. Wi­dać było, że prze­by­li bar­dzo cięż­ką dro­gę. Zmę­czo­ne i wy­czer­pa­ne ko­nie szły wol­no, po­ty­ka­ły się o głę­bo­kie szcze­li­ny i nie­zli­czo­ne ka­wał­ki lawy. Wo­ko­ło ro­sły tyl­ko juki o gru­bych pniach oraz gę­ste krza­ki opo­pána­co, wzno­szą­ce się dwa, trzy me­try nad zie­mią; jego kwia­ty wy­dzie­la­ły cu­dow­ny za­pach. Ta miła woń sta­no­wi­ła je­dy­ną po­cie­chę dla jeźdź­ców, słoń­ce bo­wiem pra­ży­ło pie­kiel­nie, a spod ko­pyt koń­skich uno­si­ły się tu­ma­ny ku­rzu. Nic więc dziw­ne­go, że po­dróż­ni mie­li mar­kot­ne twa­rze i nie od­zy­wa­li się w ogó­le do sie­bie. Na­wet chart, bie­gną­cy za nimi ze spusz­czo­nym ogo­nem, wy­da­wał się smut­ny i nie­za­do­wo­lo­ny. Gdy­by nie do­skwie­ra­ją­cy upał, jeźdź­cy i zwie­rzę­ta nie od­czu­wa­li­by zmę­cze­nia, gdyż wznie­sie­nie było ła­god­ne.

– Świę­ty Ja­co­bo de Com­po­siel­la! – mruk­nął je­den z męż­czyzn i za­trzy­mał ko­nia. – Je­że­li tak da­lej pój­dzie, nie do­go­ni­my ich przed Man­za­nil­lo. Niech dia­bli po­rwą ten upał i Ca­mi­no Real. Cie­kaw je­stem, jak wy­glą­da­ją w tym kra­ju zwy­czaj­ne dro­gi, je­że­li na kró­lew­skiej trzę­są się czło­wie­ko­wi be­be­chy.

– Nie po­mstuj, se­nior Min­drel­lo – po­cie­szał Gran­de­pri­se. – Je­dzie­my po­ma­łu, praw­da, ale Lan­do­la ze swo­imi też nie po­su­wa się szyb­ciej. Do tego brak im żyw­no­ści. Nie chciał­bym być w ich skó­rze.

– Dzi­wię się jed­nak – wtrą­cił Ma­ria­no – że do­tych­czas ich nie do­go­ni­li­śmy. Mają wi­dać że­la­zne siły. Od dzie­się­ciu dni je­ste­śmy w dro­dze i oprócz śla­dów. nic.

– Nic? Nie bądź pan nie­spra­wie­dli­wy! Nie za­po­mi­naj, że do nie­daw­na nie zna­li­śmy na­wet celu ich po­dró­ży. By­li­śmy zda­ni wy­łącz­nie na śla­dy i aby ich nie zgu­bić, mo­gli­śmy po­ru­szać się tyl­ko w dzień. Zbie­go­wie zaś je­cha­li tak­że nocą, a tym sa­mym zy­ski­wa­li na cza­sie. Od kie­dy jed­nak wy­wnio­sko­wa­li­śmy do­kąd zdą­ża­ją, zbli­ży­li­śmy się do nich spo­ro. Dzi­siaj rano stwier­dzi­li­śmy prze­cież, że prze­jeż­dża­li tędy przed pię­cio­ma go­dzi­na­mi. Idę o za­kład, że schwy­ta­my ich jesz­cze dziś wie­czo­rem.

– Na­praw­dę pan tak są­dzi? – ura­do­wał się Min­drel­lo.

– Je­stem tego pe­wien, o ile oczy­wi­ście nie zaj­dzie coś nie­spo­dzie­wa­ne­go – oświad­czył tra­per.

– Bia­da ło­trom! Wy­bi­ła ich ostat­nia go­dzi­na! – krzyk­nął Ma­ria­no i po­pę­dził ko­nia.

Je­cha­li od­tąd w nie­co lep­szym na­stro­ju, choć słoń­ce wzno­si­ło się już wy­so­ko, a dro­ga sta­wa­ła się co­raz gor­sza. Zda­wa­ło się, że każ­da góra, któ­rą mi­ja­li, jest wul­ka­nem. Wszę­dzie wi­dać było wy­ga­słe kra­te­ry i ka­wał­ki lawy. Na­gle góry jak­by się roz­stą­pi­ły i oczom jeźdź­ców uka­za­ła się sze­ro­ka do­li­na z wio­ską po­środ­ku. Nie­licz­ne dom­ki, jak rów­nież ogro­dze­nia ota­cza­ją­ce mi­zer­ne pola ku­ku­ry­dzy, zbu­do­wa­ne były z blo­ków lawy. Prze­jeż­dża­li przez wio­skę, cie­ka­wie się roz­glą­da­jąc. W pew­nym mo­men­cie uwa­gę ich zwró­cił dom, któ­ry róż­nił się od in­nych; nad wej­ściem wi­sia­ła ta­bli­ca z na­pi­sem wy­ko­na­nym pa­stą do bu­tów: HO­TEL DO­LO­RES, co po hisz­pań­sku ozna­cza nie tyl­ko imię ko­bie­ce, ale i bo­leść. Wła­ści­ciel był wi­dać kpia­rzem, bo nie mógł wy­my­ślić lep­szej na­zwy dla tej ob­skur­nej cha­łu­py!

Po­nie­waż skwar z nie­ba dał się jeźdź­com moc­no we zna­ki, po­sta­no­wi­li od­po­cząć. Le­d­wo za­trzy­ma­li się przed „ho­te­lem”, a już zja­wił się szczu­pły męż­czy­zna, ubra­ny tyl­ko w spodnie, i po­dejrz­li­wie po­pa­trzył na nich.

– Bu­enos dias, se­nior! – w imie­niu wszyst­kich po­wi­tał go Gran­de­pri­se. – Czy moż­na do­stać coś do je­dze­nia?

– Dla­cze­go nie? Je­że­li za­pła­ci­cie…

– To się ro­zu­mie samo przez się! Chciał­bym jesz­cze o coś za­py­tać: czy może byli tu dzi­siaj trzej jeźdź­cy?

Wy­raz twa­rzy ho­te­la­rza stał się jesz­cze bar­dziej nie­uf­ny.

– Czy to ja­cyś wasi zna­jo­mi? – burk­nął.

– Nie, ale od daw­na je­dzie­my ich śla­dem, chce­my bo­wiem za­mie­nić z nimi kil­ka słów. A więc tu byli! I wi­dać nie przy­pa­dli panu do ser­ca!

– Niech ich wszy­scy dia­bli po­rwą! Po­trak­to­wa­li mnie jak psa, gro­zi­li, że mnie za­bi­ją, je­że­li na­tych­miast nie przy­go­tu­ję po­sił­ku. Po­da­łem, co mia­łem. A kie­dy upo­mnia­łem się o za­pła­tę, wy­śmia­li mnie i od­je­cha­li.

– Kie­dy to się wy­da­rzy­ło?

– Przed ja­ki­miś dwie­ma go­dzi­na­mi.

– Gra­cias á Dios! – za­wo­łał Min­drel­lo. – Na­resz­cie ich mamy!

– Nie­zu­peł­nie – Gran­de­pri­se był jak za­wsze rze­czo­wy. – Se­nior – zwró­cił się do ho­te­la­rza – w ja­kim sta­nie jest dro­ga pro­wa­dzą­ca w góry?

– W opła­ka­nym! Peł­no tam odłam­ków lawy i głę­bo­kich dziur; moż­na po­ła­mać ręce i nogi. Naj­gor­szy jed­nak od­ci­nek to ten, któ­ry pro­wa­dzi do Fu­en­te del Dia­blo.

– Do Czar­cie­go Źró­dła? Skąd ta na­zwa?

– W ca­łej oko­li­cy jest wie­le wul­ka­nów. Nie­któ­re wpraw­dzie wy­ga­sły, ale inne są nadal ak­tyw­ne. Dla­te­go od cza­su do cza­su po­ja­wia­ją się źró­dła tak go­rą­ce, że za­czerp­nię­tą z nich wodą moż­na za­pa­rzyć kawę. Naj­więk­sze to wła­śnie Fu­en­te del Dia­blo. Za­si­la­ją je praw­do­po­dob­nie pod­skór­ne stru­mie­nie, gdyż po­ziom wody jest w nim cią­gle taki sam.

– Mniej­sza o to! Przejdź­my do rze­czy: jak szyb­ko moż­na się do­stać do Czar­cie­go Źró­dła?

– Hm! To za­le­ży… Je­chać mo­że­cie tyl­ko tą dro­gą, któ­rą po­je­cha­li tam­ci. Bar­dzo kiep­ska, ale in­nej nie ma. 0 wie­le szyb­ciej do­sta­nie­cie się tam pie­szo. Ścież­ka, choć bar­dzo stro­ma, nie jest zbyt mę­czą­ca. Oso­bi­ście ra­dził­bym ją wy­brać. Tyl­ko co zro­bi­cie z koń­mi?

– Nie ro­zu­miem…

– Mu­sie­li­by­ście je po­zo­sta­wić przed ścież­ką, a chce­cie prze­cież prze­do­stać się przez góry.

– Nie! Chce­my tyl­ko schwy­tać tych lu­dzi. Je­śli się to uda, wró­ci­my tu­taj.

– W ta­kim ra­zie, jak mó­wi­łem, mu­si­cie do­je­chać do skrzy­żo­wa­nia dro­gi ze ścież­ką i tam zo­sta­wić ko­nie. Albo in­a­czej: ja po­ja­dę z wami i za­bio­rę ko­nie z po­wro­tem. Tak bę­dzie naj­le­piej. A te­raz pro­szę do środ­ka, przy­go­tu­ję coś do je­dze­nia.

– Odłóż­my je­dze­nie na póź­niej! Mu­si­my wy­ru­szyć na­tych­miast.

– Wy­bacz­cie, se­nio­res, ale je­stem in­ne­go zda­nia. Nic się nie sta­nie, je­że­li od­pocz­nie­cie przez pół go­dzi­ny i coś zje­cie. Rę­czę, że nie tyl­ko zdą­ży­cie, ale przy Czar­cim Źró­dle bę­dzie­cie o go­dzi­nę wcze­śniej niż oni.

– Nie zna­my dro­gi, więc stra­ci­my tro­chę cza­su na szu­ka­nie.

– Po­ja­dę z wami aż do bar­ran­co, więc nie za­błą­dzi­cie. Wdra­paw­szy się na górę, wyj­dzie­cie tuż obok źró­dła. Wła­ści­wie mogę was i tam za­pro­wa­dzić.

– Nie, se­nior, doj­dzie­my sami. Bę­dzie­my wdzięcz­ni, je­że­li za­pro­wa­dzi nas pan do ścież­ki i zaj­mie się koń­mi. Sko­ro za­pew­nia pan, że zdą­ży­my na czas, od­pocz­nie­my i coś prze­ką­si­my.

Menu było mi­zer­ne, ale nie na­rze­ka­li, za­do­wo­le­ni, że choć przez chwi­lę mogą wy­po­cząć. Roz­glą­da­li się cie­ka­wie po ca­łym obej­ściu, rów­nie ob­skur­nym i ubo­gim co cha­ta. Oko­ło tu­zi­na kur z wiel­ką gor­li­wo­ścią szu­ka­ło nie ist­nie­ją­cych zia­ren. Każ­da była uwią­za­na na sznur­ku dwu­me­tro­wej dłu­go­ści. Chcąc zła­pać pta­ka, nie trze­ba było za nim bie­gać, ale wy­star­czy­ło po pro­stu chwy­cić sznu­rek. Kury – jak się oka­za­ło – nie sta­no­wi­ły ca­łe­go in­wen­ta­rza obe­rży­sty. Oto ja­kiś chu­dy chło­pak pę­dził duże sta­do in­dy­ków. Po­ga­niał je nie ba­tem, lecz ki­jem, owi­nię­tym na koń­cu skó­rą kuny; te zwie­rzę­ta są tu­taj naj­groź­niej­szym wro­giem in­dy­ków, pta­ki czu­ją re­spekt na­wet przed ich skó­ra­mi. Po chwi­li Gran­de­pri­se zwró­cił się do go­spo­da­rza:

– Jak za­cho­wy­wa­li się ci trzej męż­czyź­ni? Czy spra­wia­li wra­że­nie, że się boją i przed kimś ucie­ka­ją?

– Sły­sza­łem, że roz­ma­wia­li na ten te­mat. Je­den z nich, któ­re­go na­zy­wa­li Lan­do­lą, ro­ze­śmiał się na uwa­gę, iż ktoś może ich ści­gać, i do­dał, że ślad z pew­no­ścią już za­gi­nął. „Gdy mi­nie­my górę – mó­wił – znik­ną wszel­kie po­wo­dy do obaw. Mu­si­my my­śleć tyl­ko o pie­nią­dzach. Moż­li­wość ich uzy­ska­nia po tam­tej stro­nie jest znacz­nie więk­sza niż tu­taj”.

– To zro­zu­mia­łe! Dla wy­ko­na­nia swe­go pla­nu po­trze­bu­ją bar­dzo dużo for­sy. Tu­taj wszel­kie ich po­czy­na­nia zwró­ci­ły­by uwa­gę władz. Mu­si­my po­mie­szać im szy­ki! No, ru­szaj­my!

Do­sie­dli koni, a go­spo­darz prze­raź­li­wie chu­de­go osła i skie­ro­wa­li się na za­chód. Oka­za­ło się, że kła­po­uch dziel­nie do­trzy­mu­je kro­ku ko­niom, wy­czer­pa­nym dłu­gą po­dró­żą. Po upły­wie go­dzi­ny do­je­cha­li do pod­nó­ża góry i za­czę­li się ostroż­nie wspi­nać po skal­nych ka­mie­niach. Nie­wie­le cza­su mi­nę­ło, gdy do­tar­li do wą­skiej ko­tli­ny, pra­wie pio­no­wo wci­na­ją­cej się w ska­łę. Tyl­ko do­bry pie­chur mógł ma­rzyć o jej sfor­so­wa­niu. Jeź­dziec, na­wet naj­lep­szy, z pew­no­ścią nie dał­by rady.

– Oto bar­ran­co – ho­te­larz wska­zał na wą­wóz. – Po dwóch go­dzi­nach wspi­nacz­ki do­trze­cie do miej­sca po­ło­żo­ne­go na­prze­ciw Czar­cie­go Źró­dła. Zbie­go­wie jadą dro­gą okręż­ną, z dru­giej stro­ny góry. O, tam – wska­zał ręką. – Ale co to, na Boga!?…

Spoj­rze­li na nie­go. Wpa­try­wał się w coś, co le­ża­ło na owej dro­dze dla jeźdź­ców. Ich pies zaś, zje­żyw­szy sierść, za­darł łeb do góry i za­wył prze­cią­gle.

– San­ta Ma­don­na! – krzyk­nął go­spo­darz. – To chy­ba koń!?

– Koń? – po­wtó­rzył Ma­ria­no. – Ależ tak, wi­dzę te­raz wy­raź­nie! Jedź­my tam!

Po paru mi­nu­tach byli na miej­scu. Przed ich oczy­ma roz­to­czył się strasz­ny wi­dok. Obok mar­twe­go ko­nia z otwar­tą raną na szyi uj­rze­li zwło­ki czło­wie­ka w ka­łu­ży krwi. Był to Man­fre­do.

Zdję­ła ich gro­za. Gran­de­pri­se po­chy­lił się nad tru­pem. W pier­si Man­fre­da wid­nia­ła rana za­da­na szty­le­tem. Te­raz tra­per uważ­nie przyj­rzał się ko­nio­wi. Po chwi­li wy­pro­sto­wał się i ce­dząc sło­wa po­wie­dział:

– Spra­wa jest dla mnie zu­peł­nie ja­sna. Wy­czer­pa­ne do cna zwie­rzę wpa­dło przed­nią nogą w szcze­li­nę, ru­nę­ło i nie mo­gło się pod­nieść. Wte­dy mię­dzy trze­ma zbi­ra­mi do­szło do kłót­ni, kto ma do­siąść ko­nia – po­zo­sta­ły przy ży­ciu tyl­ko dwa – a kto iść pie­cho­tą. Pod­czas sprzecz­ki Man­fre­do zo­stał ugo­dzo­ny szty­le­tem. Je­stem tyl­ko cie­kaw, kto go za­mor­do­wał: Cor­te­jo czy Lan­do­la.

– Chy­ba ja po­tra­fię od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie – oży­wił się obe­rży­sta. – Nóż miał ten, któ­ry nie wie­rzył w po­ścig.

– A więc Lan­do­la! By­łem tego pra­wie pe­wien. Cor­te­jo nie po­tra­fił­by tak wy­ce­lo­wać, jest zresz­tą wiel­kim tchó­rzem. Ale bę­dzie to ostat­nia zbrod­nia Lan­do­li! Przy­się­gam na wszyst­kie moce pie­kiel­ne!

– A to dra­nie! – po­ki­wał gło­wą Ma­ria­no. – Prze­cież wła­śnie Man­fre­do po­ka­zał im ta­jem­ne wyj­ście z klasz­to­ru i to jemu za­wdzię­cza­ją ra­tu­nek.

– No tak, był ich sprzy­mie­rzeń­cem, a oni pięk­nie od­pła­ci­li mu za to. Nic tu po nas. Zmar­łe­mu i tak nie po­mo­że­my, a czas ucie­ka. Do wi­dze­nia, se­nior – Gran­de­pri­se zwró­cił się do ho­te­la­rza – wra­caj pan do domu.

Go­spo­darz jed­nak nie uczy­nił tego od razu. Żył w bie­dzie. Su­mie­nie mu nie po­zwa­la­ło zo­sta­wić na zmar­no­wa­nie tyle do­bre­go mię­sa. Cor­te­jo i Lan­do­la wy­kro­ili wpraw­dzie i za­bra­li ze sobą spo­re ka­wa­ły ko­ni­ny, ale było jej jesz­cze bar­dzo dużo. Nie na­my­śla­jąc się, wy­cią­gnął nóż i za­brał się do ro­bo­ty.

W tym sa­mym cza­sie ści­ga­ją­cy za­czę­li się mo­zol­nie wdra­py­wać po zbo­czu wą­wo­zu. To­wa­rzy­szył im pies. Ska­ła była bar­dzo stro­ma, mimo to po­su­wa­li się dość spraw­nie, po­ma­ga­jąc so­bie wza­jem­nie. Wkrót­ce usły­sze­li ja­kieś szu­my i szme­ry. Były to po­to­ki wy­pły­wa­ją­ce w róż­nych miej­scach i sta­ra­ją­ce się prze­bić przez lawę. Przed jed­nym ze źró­deł Min­drel­lo przy­sta­nął, za­nu­rzył w nim rękę i… cof­nął ją gwał­tow­nie.

– To praw­dzi­wy ukrop! – krzyk­nął. – O mały włos nie po­pa­rzy­łem so­bie dło­ni!

To­wa­rzy­sze ro­ze­śmia­li się z nie­do­wie­rza­niem. Po czym zro­biw­szy to samo, co Min­drel­lo, rów­nie szyb­ko jak on od­sko­czy­li od źró­dła. Woda na­praw­dę była bar­dzo go­rą­ca.

– No, dość tych eks­pe­ry­men­tów – po­wie­dział Gran­de­pri­se. – Chodź­my da­lej.

Mu­sie­li iść nad­zwy­czaj ostroż­nie, co chwi­la ba­da­jąc grunt, bo każ­de moc­niej­sze stąp­nię­cie gro­zi­ło za­nu­rze­niem się we wrzą­cej cie­czy, pły­ną­cej pod po­wierzch­nią zie­mi. Słoń­ce wska­zy­wa­ło mniej wię­cej czwar­tą po po­łu­dniu, gdy po­ko­na­li ostat­nie wznie­sie­nie. Oczom ich uka­za­ła się gór­ska prze­łęcz z za­le­ga­ją­cy­mi ją wiel­ki­mi blo­ka­mi czar­nej lawy oraz kłę­by pary uno­szą­ce się w wie­lu miej­scach nad go­rą­cy­mi źró­dła­mi. Ze słów obe­rży­sty wy­ni­ka­ło, że Czar­cie Źró­dło leży tuż obok. Ro­zej­rze­li się. I rze­czy­wi­ście. W ciem­nej szcze­li­nie, wy­drą­żo­nej w ska­mie­nia­łej la­wie, lśni­ła czar­na ta­fla wody. Do­strzec ją moż­na było tyl­ko wte­dy, gdy wiatr roz­pra­szał tu­ma­ny mgły.

Oto­cze­nie Czar­cie­go Źró­dła ro­bi­ło nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Kie­dy tak pa­trzy­li na owo sku­pi­sko odła­mów skal­nych i blo­ków lawy, zda­ło się, że to dzie­ło sa­me­go sza­ta­na, po­peł­nio­ne w przy­stę­pie szew­skiej pa­sji lub złe­go hu­mo­ru. Tyl­ko dia­beł mógł so­bie tak po­czy­nać z gó­ra­mi i wul­ka­na­mi.

Przez ja­kiś czas za­chwy­ca­li się tak­że zu­peł­nie in­nym ob­ra­zem na­tu­ry. Na za­cho­dzie pa­sma gór­skie opa­da­ły ła­god­nie ku Oce­ano­wi Spo­koj­ne­mu, a jego wody zda­wa­ły się błysz­czeć mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi szczy­ta­mi. Oczy­wi­ście było to złu­dze­nie, gdyż od­le­głość gór od oce­anu wy­no­si­ła co naj­mniej dwie­ście ki­lo­me­trów. W rze­czy­wi­sto­ści chmu­ry i ob­ło­ki „uda­wa­ły” fale, a wy­ła­nia­ją­ce się z nich wierz­choł­ki gór – wy­spy. Naj­le­piej wi­docz­ny był Pic de Tan­ci­ta­ro oraz wzno­szą­cy się na­prze­ciw – Ne­va­do de Co­li­ma. Chwi­la­mi moż­na było doj­rzeć w od­da­li nie­zu­peł­nie jesz­cze wy­ga­sły wul­kan Jo­rul­lo. Wkrót­ce jed­nak, po­nie­waż mia­ło się ku wie­czo­ro­wi, mgła za­snu­ła do­li­nę i cał­ko­wi­cie okry­ła ten naj­wyż­szy szczyt za­chod­nie­go pa­sma.

Zbie­gów nie było jesz­cze na­wet sły­chać. Min­drel­lo ukrył się więc w wy­ło­mie skal­nym, skąd nie za­uwa­żo­ny, mógł do­sko­na­le ob­ser­wo­wać oko­li­cę, a przede wszyst­kim dro­gę, na któ­rej mu­sie­li się po­ja­wić Lan­do­la i Cor­te­jo.

Gran­de­pri­se i Ma­ria­no na­to­miast usie­dli pod ska­łą w po­bli­żu Fu­en­te del Dia­blo. Po chwi­li mil­cze­nia ode­zwał się Ma­ria­no:

– Se­nior, co zro­bi­my z tymi dwo­ma ło­tra­mi? Tra­per ob­rzu­cił go ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– A co pan by zro­bił? – za­py­tał. Ma­ria­no na­my­ślał się dłu­go.

– Od­sta­wił­bym ich do San­ta Jaga – po­wie­dział wresz­cie.

– Żeby jesz­cze raz ucie­kli? A w ogó­le po co tam wła­śnie?

– Ich ze­zna­nia będą nam po­trzeb­ne w pro­ce­sie ro­dzi­ny Ro­dri­gan­dów prze­ciw Cor­te­jom.

– Cze­go się pan spo­dzie­wa po tych dra­niach? Że po­wie­dzą praw­dę? To na­iw­ność! A zresz­tą mamy prze­cież Pa­bla Cor­te­ja i jego cór­kę. Je­że­li tak bar­dzo za­le­ży panu na ze­zna­niach prze­stęp­ców, wy­star­czy to, co uda się wy­do­być z Jo­se­fy, ewen­tu­al­nie Ga­spa­ri­na, ale Lan­do­li… – dłu­go wstrzy­my­wa­na wście­kłość wy­bu­chła w nim na­gle – …ale En­ri­que'a Lan­do­li wam nie od­dam! Na­le­ży do mnie, wy­łącz­nie do mnie!

Trud­no było po­znać tego za­zwy­czaj opa­no­wa­ne­go czło­wie­ka. Na po­licz­ki wy­stą­pi­ły mu ru­mień­ce, w oczach po­ja­wi­ły się dziw­ne bły­ski, a usta przy­bra­ły za­cię­ty wy­raz. Gdy­by Lan­do­la wi­dział w tej chwi­li swe­go śmier­tel­ne­go wro­ga, przy­rod­nie­go bra­ta, z pew­no­ścią prze­stra­szył­by się nie na żar­ty.

Ma­ria­no nie zdą­żył nic od­po­wie­dzieć tra­pe­ro­wi, gdyż w tym mo­men­cie nad­szedł Min­drel­lo z wia­do­mo­ścią, że zbie­go­wie się zbli­ża­ją.

– A więc do dzie­ła! – za­wo­łał Gran­de­pri­se.

Już wcze­śniej usta­lo­no, że Ma­ria­no i Min­drel­lo scho­wa­ją się za blo­ka­mi skal­ny­mi, a Gran­de­pri­se wraz z psem wyj­dzie na spo­tka­nie wro­gów. Usta­lo­no rów­nież, że strze­lać będą tyl­ko w obro­nie wła­snej i że na­wet w tym przy­pad­ku na­le­ży ce­lo­wać nie w gło­wę i nie w ser­ce, ale tak, by rany nie były śmier­tel­ne.

– Pa­mię­taj­cie, mu­si­my ich ująć ży­wych – przy­po­mniał tra­per.

Kie­dy wszy­scy trzej za­ję­li swe po­ste­run­ki, nad Czar­cim Źró­dłem zno­wu za­pa­no­wa­ła mar­twa ci­sza. Mi­nu­ty ocze­ki­wa­nia wlo­kły się nie­po­mier­nie. Gran­de­pri­se za­czął na­wet przy­pusz­czać, że Min­drel­lo się po­my­lił. Na­gle usły­szał od­głos spa­da­ją­ce­go ka­mie­nia i za­raz po­tem uj­rzał dwa ko­nie, a na nich Lan­do­lę i Cor­te­ja. W tych wy­nędz­nia­łych po­sta­ciach o za­pa­dłych po­licz­kach z tru­dem roz­po­znał obu prze­stęp­ców. Dzie­sięć dni zmę­cze­nia i gło­du wy­ry­ło na ich twa­rzach głę­bo­kie śla­dy.

Za­trzy­maw­szy się na szczy­cie prze­łę­czy, Ga­spa­ri­no aż krzyk­nął z ra­do­ści i szyb­ko zsu­nął się z ko­nia. Rów­nież Lan­do­la, choć bar­dziej po­wścią­gli­wy w wy­ra­ża­niu uczuć, nie mógł ukryć za­do­wo­le­nia na wi­dok do­god­ne­go do wy­po­czyn­ku miej­sca.

– Cie­lo! Tę dro­gę będę dłu­go pa­mię­tać – wes­tchnął Cor­te­jo, sia­da­jąc nad wodą. – Co za męka! Nie mogę po­wie­dzieć, że je­stem panu wdzięcz­ny. Dla­cze­go nie zna­lazł pan lep­szej?

– Gło­wę bym dal, że za­miast po­dzię­ko­wa­nia spo­tka­ją mnie z pań­skiej stro­ny tyl­ko wy­rzu­ty! Czy to tak trud­no zro­zu­mieć, że była to dla nas je­dy­na dro­ga? Że na każ­dej in­nej gro­zi­ło nam sto­kroć wię­cej nie­bez­pie­czeństw?!

– No do­brze już, do­brze. A co te­raz nas cze­ka?

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze! Dro­ga do Man­za­nil­lo to w po­rów­na­niu z tą, któ­rą­śmy prze­by­li, dzie­cin­na za­baw­ka.

Pro­szę mi wie­rzyć! Po tej stro­nie gór orien­tu­ję się do­sko­na­le i do­pro­wa­dzę pana zdro­wo i cało.

– Oby tyl­ko nie ze­mści­ło się na nas to za­bój­stwo Man­fre­da. Zbyt po­chop­nie uży­wa pan noża, se­nior Lan­do­la!

– Phi! To naj­mniej­szy kło­pot. Kto by się tam przej­mo­wał Man­fre­dem! Przy­pusz­czam na­wet, że znaj­dą się lu­dzie, któ­rzy będą wdzięcz­ni, że­śmy go sprząt­nę­li. Gdy­by go schwy­ta­no, i tak by wi­siał.

– Ale miał ra­cję do­ma­ga­jąc się ko­nia. Prze­cież to pań­ski padł, a więc pan po­wi­nien był iść pie­szo.

– Oka­zał­bym się ostat­nim dur­niem, gdy­bym się na to zgo­dził! W ta­kiej sy­tu­acji każ­dy musi dbać przede wszyst­kim o sie­bie i nie mieć li­to­ści dla in­nych.

– Do­brze, że mi pan to po­wie­dział! A więc może się zda­rzyć, że i ze mną po­stą­pi se­nior tak jak z tym chłop­cem. Żal mi go. Dużo mu prze­cież za­wdzię­cza­my i dla­te­go za­słu­żył na lep­szy los.

– Nie mów pan głupstw. Przy­spie­szy­li­śmy tyl­ko to, co i tak by go spo­tka­ło. A te­raz po­wiedz pan szcze­rze: czy na­praw­dę był pan skłon­ny po­dzie­lić się z nim pie­niędz­mi? 0 nie, znam pana zbyt do­brze! Po­zbył­by się go se­nior przy pierw­szej lep­szej spo­sob­no­ści. Ale dość już o tym. Co się sta­ło, to się nie od­sta­nie. Po­sta­raj się pan le­piej o ogień, że­by­śmy mo­gli zjeść coś go­rą­ce­go.

– Koń­skie mię­so… Brrr! – wzdry­gnął się Cor­te­jo. – Na­wet kie­dy by­wa­łem w naj­po­dlej­szym na­stro­ju, do gło­wy mi nie przy­szło, że kie­dyś będę mu­siał się za­do­wo­lić tym spe­cja­łem!

– Ależ z pana ma­min­sy­nek! Już gor­sze świń­stwa ja­da­łem. Zresz­tą, na­sza mor­dę­ga wkrót­ce się skoń­czy. Oczy­wi­ście po­trzeb­ne są pie­nią­dze i jesz­cze raz pie­nią­dze.

Nie ma co! Za­bie­rze­my je pierw­sze­mu lep­sze­mu bo­ga­czo­wi, któ­re­go spo­tka­my.

– Tym pierw­szym lep­szym będę chy­ba ja – spo­za ska­ły wy­su­nął się Gran­de­pri­se z wy­mie­rzo­nym w nich ka­ra­bi­nem.

Lan­do­la i Cor­te­jo pa­trzy­li na nie­go w osłu­pie­niu. Po kil­ku se­kun­dach pi­rat ochło­nął i za­wo­łał:

– To ty, Gran­de­pri­se?! Bies cię chy­ba spro­wa­dził! Idź więc do dia­bła!

Wy­cią­gnął nóż zza pasa i rzu­cił się na tra­pe­ra. Nie zdo­łał jed­nak go do­się­gnąć. Pies oka­zał się szyb­szy. Gło­śno uja­da­jąc sko­czył na na­past­ni­ka i po­wa­lił na zie­mię. Nóż wy­padł z ręki Lan­do­li.

Szcze­ka­nie char­ta było – jak usta­lo­no – sy­gna­łem dla Ma­ria­na i Min­drel­la. Wy­bie­gli z ukry­cia i obez­wład­ni­li pi­ra­ta. Zde­spe­ro­wa­ny Ga­spa­ri­no nie sta­wiał opo­ru. Skrę­po­wa­no oby­dwu rze­mie­nia­mi, za­wle­czo­no nad wodę i umiesz­czo­no pod skal­nym gła­zem w pół sie­dzą­cej, pół le­żą­cej po­zy­cji. Pies wa­ro­wał obok, na­to­miast Gran­de­pri­se, Ma­ria­no i Min­drel­lo usie­dli na­prze­ciw­ko jeń­ców.

– No, se­nior Lan­do­la – rzekł tra­per, ob­rzu­ca­jąc przy­rod­nie­go bra­ta nie­na­wist­nym spoj­rze­niem – nie spo­dzie­wa­li­ście się wpaść po raz dru­gi w na­sze ręce, praw­da?

Pi­rat nie od­po­wie­dział. Od­wró­cił gło­wę i za­mknął oczy tak jak Cor­te­jo.

– O, dum­ny je­steś! Nie chcesz ga­dać? Tym le­piej, pro­ces bę­dzie krót­szy. Nie mamy za­mia­ru stąd was za­bie­rać. Tu prze­pro­wa­dzi­my sąd zgod­nie z pra­wa­mi pre­rii i wy­da­my bez­a­pe­la­cyj­ny wy­rok.

Lan­do­la drgnął. Chciał wi­dać zy­skać na cza­sie, bo po chwi­li ode­zwał się:

– Nie wy­obra­żaj­cie so­bie, że mo­że­cie być na­szy­mi sę­dzia­mi! Tu nie pre­ria!

– Ale ja je­stem tra­pe­rem i prze­strze­gam praw pre­rii!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: