- promocja
Zmora - ebook
Zmora - ebook
Pierwsze polskie wydanie niemal zapomnianej powieści Hansa Fallady!
Głęboko poruszające świadectwo klęski lat 1945–1946
Prawdziwe arcydzieło!
Niezwykle wnikliwa książka o czasie zamętu,
dzielącym wojnę i pokój na meklemburskiej prowincji,
a szczególnie w ukaranym za swe historyczne przewinienia Berlinie.
Kwiecień 1945 roku. Wojna dobiegła końca, lecz doktora Dolla, pisarza, prześladują nocami koszmarne wspomnienia bombardowań. Próbuje się uporać z gnębiącą go zmorą współwiny, ale, jako burmistrz niewielkiego miasteczka z nadania czerwonoarmistów, z dnia na dzień traci tylko wiarę w możliwość wymazania grzechów swojego narodu. Udręka wpędza mężczyznę w załamanie nerwowe – Doll trafia do szpitala, szuka też ukojenia w narkotykowym odurzeniu.
Wśród chaosu panującego w Berlinie, mieście zniszczonym przez wojnę i poddanym dyktatowi czarnego rynku, co rusz traci z oczu swą młodą, uzależnioną od morfiny żonę. Wie, że musi walczyć nie tylko o własne życie, a jedynie miłość może zapewnić przetrwanie.
„Książka nad wyraz szczera, prawdziwy dokument ludzkich losów”. Frankfurter Neue Presse
„Mistrzowsko nakreślone ostatnie chwile wojennej traumy”. Zwiebelfisch
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-782-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy wydawnictwo Aufbau Verlag opublikowało jesienią 1947 roku przedostatnią książkę Hansa Fallady Zmora, mimo usilnych rekomendacji oraz wykorzystania wszelkich międzynarodowych kontaktów ogłoszono drukiem jedynie przekłady na francuski, norweski, włoski i serbsko-chorwacki – choć wcześniej nakładem rozmaitych zagranicznych wydawców Fallady ukazały się niezliczone tłumaczenia jego książek. Podobnie jak angielskie wydawnictwo Putnam postąpiło wobec Każdy umiera w samotności, współcześni wydawcy uznali tę powieść za słabsze dzieło cieszącego się ongiś powodzeniem pisarza, autora Co dalej, szary człowieku? tudzież innych światowych bestsellerów, artysty, którego śmierć opłakiwano, mógłby on bowiem, gdyby ofiarowano mu stosowny czas życia, stworzyć kolejne arcydzieła.
Już w przypadku Każdy umiera w samotności potomność była jednak zgoła odmiennego zdania. Właśnie owo ostatnie dzieło, przyjęte z początku raczej powściągliwie, po sześćdziesięciu latach stało się najbardziej znaną w świecie książką Fallady, która w sposób trwały zmieniła nadto spojrzenie na jej autora, a po części także na Niemcy. Należy się zastanowić, czy podobnej reakcji można się spodziewać po publikacji Zmory – książki, nad którą Fallada pracował tuż po klęsce nazistowskich Niemiec, między lutym i sierpniem 1946 roku, będąc przez pewien czas pacjentem sanatoriów i szpitali, utworu, bez „uporania się” z którym nie mógłby wedle własnych słów podjąć następnego tematu. Już wówczas zaczął wertować akta Gestapo, z których zaczerpnął materiał do Każdy umiera w samotności, niemniej dopiero po ukończeniu Zmory zdołał przemienić owe wstrząsające, jedyne w swoim rodzaju dokumenty w powieściową fabułę.
Z jakiego powodu po spektakularnym późnym sukcesie Każdy umiera w samotności, książki, w której Hans Fallada, kreśląc historię bezsensownego na pozór oporu maluczkich, dostarcza ważkiego, bezwzględnego opisu moralnej ambiwalencji całego społeczeństwa, należałoby teraz przedłożyć powieść (a jako czytelnik: powieść przeczytać), która – jak donosiły głosy krytyków po jej opublikowaniu – „jako swego rodzaju charakterologiczna autobiografia nie mogła stać się źródłem czystej czytelniczej przyjemności” („Schwäbisches Tagblatt”), została odebrana jako „przyznanie się do własnych ludzkich słabości” tudzież jako „dokument historii Niemiec po ich głębokim upadku” („Leipziger Zeitung”), wreszcie jako „opowieść spisana bez odpowiedniego dystansu wobec przerażających wojennych wydarzeń” („Freie Presse”)?
Znakomite holenderskie wydawnictwo Cossee w ogóle nie zaprzątało sobie głowy tym pytaniem, lecz opublikowało Zmorę wraz z innymi znaczącymi późnymi dziełami Fallady, z którymi książka ta jest powiązana ze względu na swą genezę i treść: W moim obcym kraju. Dziennik więzienny 1944, Pijak oraz Każdy umiera w samotności. Wydawca postąpił słusznie, gdyż powieść ta dzięki bezpośrednim obserwacjom z dawno wyrugowanego okresu niemieckiej historii – z owego zawieszonego, przez nic już albo nic jeszcze na powrót niespojonego czasu pomiędzy końcem starego, złego porządku a powolnymi narodzinami nowego – wypełnia lukę, której znacznie obszerniejsze i bardziej dalekosiężne utwory, jak wydany w 1946 roku Das gute Recht Kasimira Edschmida, wypełnić nie zdołały. Rzecz dotyczy prowincji (w tym przypadku: meklemburskiej), znajdującej się raczej na peryferiach zainteresowań literackich twórców podejmujących ówczesną tematykę; w szczególny zaś sposób dotyczy ona Berlina, scenerii ostatnich miesięcy życia Fallady, miasta ukaranego za jego historyczne przewiny, którego mieszkańcy, podobnie jak sam autor, z początku zdezorientowani, później zmuszeni przez okoliczności, z coraz większym uporem walczą o przetrwanie.
Człowiek w owym czasie uwięziony, autor pochłonięty osobistym zmaganiem o przeżycie, o postawę, o wyrobienie sobie stanowiska w kwestii własnej winy, zdołał dokonać rzeczy niezwykłej – bodaj najlepiej wyraził to słowami autor jego nekrologu Johannes R. Becher (który w niniejszej książce pojawia się jako orędownik Dolla, Granzow): „Sprzeczność, którą ucieleśniał, nie miała charakteru prywatnego. W stanach duchowego kryzysu ucieleśniał sobą, wyrażał sytuację całych Niemiec”. W przypadku żadnego innego utworu Fallady stwierdzenie to nie jest bardziej uzasadnione.
Gdy od ulepionego z osobistych przeżyć Fallady protagonisty, pisarza doktora Dolla, dowiadujemy się, że wypełnia go „uczucie najbardziej bezradnego wstydu, ustępujące często długim okresom najdotkliwszej apatii”, owa indywidualna duchowa konstytucja Hansa Fallady jest wspólna całemu społeczeństwu, żyjącemu w stanie wyjątkowym. Czyż istnieje bardziej imponujące, niezmącone wejrzenie w życie duchowe, w trudny proces poznawczy ówczesnego Niemca, który nie popierał co prawda nazistów, lecz żadnych też działań przeciw nim nie podjął, godząc się, na ile to możliwe, ze swym losem, niż w następującej scenie? Doll sądzi, że z radością powita rosyjskich okupantów jako długo wyczekiwanych wyzwolicieli, nim w końcu zrozumie: „Był Niemcem, należał więc do najbardziej znienawidzonego i pogardzanego narodu na całej kuli ziemskiej! Doll zdał sobie naraz sprawę, że prawdopodobnie życia mu nie starczy, by doczekać chwili oczyszczenia niemieckiego imienia w oczach świata, że być może jego własne dzieci i wnuki będą musiały żyć z piętnem hańby swych ojców”.
Tragiczne obserwacje, jak opis rodziny aptekarza, która przetrwała wszelkie okropności, a teraz ze strachu przed zwycięzcami usiłuje odebrać sobie życie, mieszają się z obrazami dnia powszedniego, świadczącymi o tym, że każdy, kto wyjechał na jakiś czas z Berlina, po powrocie nie potrafi się w nim na nowo odnaleźć, gdyż w owym zuniformizowanym, zrujnowanym krajobrazie zniknęły wszystkie znaczące punkty orientacyjne. Bezlitosnym wzrokiem spogląda Fallada na wszechobecną nędzę, która stała się także i jego udziałem: „Doll nie zdołał jednak przewidzieć jednego: że ponownie zatraci w sobie poczucie własnej wartości Nadzy winni tam stać, wyzuci z wszystkiego, w obliczu kłamstw, które przez całe życie wtłaczano im do głów jako najświętszą prawdę i mądrość, winni utracić cały swój skarb miłości i nienawiści, wspomnień, poczucia własnej wartości, godności”. Bez ogródek przedstawia narkotykowe ekscesy Dolla i Almy, czerpiąc wyraźnie z własnych doświadczeń. Pojawiają się poruszające, wzbudzające niekiedy współczucie, to znów niezrównanie komiczne opisy, jak wówczas, gdy Doll i Alma podstępnie, a nawet bezwstydnie targują się o kolejne „dawki” w klinikach albo u miejscowych lekarzy (wspomnieć warto gościnny występ Gottfrieda Benna w roli „pergaminowego doktora” nazwiskiem Pernies). Z niezwykłą empatią portretuje Fallada także maluczkich, na przykład dobroduszną, uczynną panią Minus, która pewnego razu wspaniałomyślnie napełnia w swym sklepie torby żywnością, nie pobierając stosownych kartek, gdzie indziej zaś skłania się do jakże dla siebie typowego koloryzowania, w szczególności w odniesieniu do Almy. Na początku na przykład niewinnie usiłuje ona zdobyć „swój środek na dolegliwości żółciowe” (czytaj: uzależniona potrzebuje kolejnej dawki morfiny).
Zarazem jednak owa właściwa narratorowi skłonność do upiększania, obecna niemal w całym inspirowanym autobiograficznie dziele Fallady, wychodzi tak powieściopisarzowi, jak i czytelnikowi na dobre. Z pewnością ucieszy go poniższa drobna scena: Siedząc w tramwaju, Doll uparcie się wzbrania zamienić choćby słowo z własną żoną, która miast leczyć się ze swego uzależnienia, woli z niczego nie rezygnować. Oboje znajdują miejsca naprzeciw starszej kobiety, którą irytuje zachowanie Almy, beztrosko palącej w wagoniku papierosa. Słysząc okrzyk starej: „Ech, te wyfiokowane baby!”, Alma odparowuje: „Ech, te durne stare próchna!”. A wtedy wszyscy wybuchają śmiechem, jeden z pasażerów tupie nawet z zadowolenia nogami. I dalej czytamy: „Po owym intermezzo stosunki między małżonkami znów układały się jak najlepiej”. Wrodzony talent narracyjny Fallady objawia się nawet pośród nędzy i zgliszczy Berlina.
To dzięki temu zniechęcającą rzeczywistość czyni na wskroś znośną – dla czytelnika, dla siebie? Dla Fallady, dla Dolla czas ten był w każdym razie trudny do zniesienia: „Wkrótce przyjdzie nam pewnie umrzeć, lecz w wielkim mieście można to zrobić w najmniej zauważalny i najwygodniejszy sposób. Pomyśl tylko o gazie!”. Nawet w tym przypadku pojawia się u Fallady drobna tragikomedia: „Tylko jak to zrobić? Trucizna jest dla nas nieosiągalna. Woda? Za dobrze oboje pływamy. Stryczek? Odrażające! Gaz – ale nie mamy już nawet kuchni z gazową kuchenką”. Na przekór wszystkiemu wkrótce potem pojawia się na horyzoncie promyk nadziei, drobny błysk optymizmu: „A jednak świat na zewnątrz, ten niesamowicie wielki, zagmatwany Berlin jest taki cudowny, wciąż pełen cudów!”.
Owe spotykane wyłącznie u Fallady fragmenty, tworzące mocną książkę o słabym człowieku, sprawiły, że odradzająca się ówczesna felietonistyka nie mogła mu odmówić respektu. Berliński „Tagesspiegel” pisał: „Zmora jest symbolem wydarzeń, jakie rozegrały się w Niemczech po kapitulacji”. „Berliner Zeitung”: „Wycinek skondensowanej rzeczywistości historycznej o ponadindywidualnej wartości . Nie trzeba dodawać, że książka jest napisana w sposób zajmujący i żywy”. „Frankfurter Neue Presse”: „Książka nad wyraz szczera, prawdziwy dokument ludzkich losów”. „Norddeutsche Zeitung”: „Zmora stanowi kwintesencję opinii Fallady, że to nie ruiny są ważne, że chodzi wyłącznie o życie”. Najlepiej podsumowuje to „Zwiebelfisch”: „W swojej znakomitej książce Hans Fallada kreśli obraz zniechęcenia, apatii Niemców. W sposób mistrzowski przedstawia ostatnie miesiące doświadczeń wojennych, koniec wojny, wkroczenie oddziałów radzieckich, «mieszczański» świat w jego przystosowywaniu się do nowego otoczenia, moralny upadek społeczeństwa”.
Sam Fallada dokonał jednego z owych cudów, którymi jego zdaniem wypełniony był w tamtych dniach Berlin. Ukończył rozstrzygające o jego późniejszej sławie dzieła Zmora oraz Każdy umiera w samotności. Zanim jednak ukazały się drukiem, Rudolf Ditzen zmarł 5 lutego 1947 roku wskutek ostrej niewydolności serca. Był u kresu sił.
„Das Schwäbische Tagblatt” ubolewał przy okazji pierwszego wydania Zmory, że znakomity, wstrząsający nekrolog Bechera, napisany po śmierci przyjaciela pisarza, został (podobnie jak w obecnym wydaniu) przedrukowany na końcu tomu – „lepiej gdyby widniał jako przedmowa”. Niniejsze słowo wstępne pragnie zadośćuczynić wyrażonemu tu pragnieniu – nawet jeśli dystans czasowy ułatwia dzisiejszemu czytelnikowi właściwy osąd dzieła. Osobista bezpośredniość tej „mocnej książki, wiele nam, bardzo wiele mówiącej o samym autorze” (jak się wyraził ówczesny kierownik Aufbau Verlag, Erich Wendt), skraca ów dystans w sposób, jaki potrafi jedynie wybitna literatura. Takiej literatury nie wolno przed czytelnikiem ukrywać, nawet jeśli zyska on głębsze niż zazwyczaj wejrzenie w ludzkie otchłanie cenionego przez siebie autora. Tylko tak bowiem w sposób decydujący zbliżymy się do odpowiedzi na elementarne pytanie: Jak świat zbezczeszczony i zhańbiony na powrót uczynić szczęśliwym?
Nele Holdack
René Strien
Berlin, kwiecień 2014 rokuPrzedmowa
Autor niniejszej powieści w żadnej mierze nie jest zadowolony z tego, co napisał na kolejnych stronicach książki, którą otwiera oto przed sobą czytelnik. Tworząc jej plan, roił sobie, że oprócz porażek powszedniego życia, depresji, dolegliwości, zniechęcenia – słowem: wszelkich owych zjawisk, jakie w sposób nieunikniony zrodziło w życiu każdego Niemca zakończenie tej okropnej wojny, będzie mógł także dać wyraz przejawom rozkwitu. Bohaterskie czyny, wypełnione nadzieją godziny nie były mu jednak sądzone. Książka ta pozostała w gruncie rzeczy chorobliwą relacją, historią apatii, jaka zawładnęła większą, a przede wszystkim bardziej przyzwoitą częścią niemieckiego społeczeństwa w kwietniu roku 1945, apatii, z której wielu po dziś dzień się nie otrząsnęło.
Powód, dla którego nie potrafił tego zmienić, nie zdołał tchnąć w tę powieść lekkości i pogody ducha, nie leży wyłącznie po stronie autora i sposobu, w jaki postrzega on rzeczy, kryje się raczej w ogólnej sytuacji niemieckiego narodu, którą dziś jeszcze, pięć ćwierci roku po zakończeniu działań wojennych, wciąż spowija posępny mrok.
Jeśli mimo owych braków powieść zostaje przedstawiona publiczności, to dlatego, że jest to być może „document humain”, możliwie zgodna z prawdą relacja o tym, co niemieccy obywatele odczuwali, wycierpieli, czynili od kwietnia aż do lata roku 1945. Może już niedługo nie sposób będzie pojąć odrętwienia i bezwładu, które jakże fatalnie zawładnęły pierwszym rokiem po zakończeniu wojny. A zatem jest to historia o chorobie, żadne tam dzieło sztuki – wybaczcie! (Również autor nie potrafił inaczej, on także był „sparaliżowany”).
Wspomnieliśmy przed chwilą o „zgodnej z prawdą relacji”. Nic wszakże z tego, co zostało opisane na poniższych stronicach, nie potoczyło się w sposób, w jaki to przedstawiono. Choćby ze względu na swą objętość książka niniejsza nie może opowiedzieć wszystkiego, co się wydarzyło. Wciąż trzeba było dokonywać wyborów, relacjonowanych zdarzeń nie można było przedstawić w formie czysto opisowej, należało je przetworzyć. Nie oznacza to jednak, że całość nie może być przez to „prawdziwa”: wszystko, o czym tu opowiedziano, mogło się wydarzyć, choć składa się na powieść, a więc wytwór wyobraźni.
To samo należy stwierdzić o przedstawionych postaciach – żadna z nich nie istnieje poza ramami tej książki, w sposób, w jaki ją odmalowano. Podobnie jak zdarzenia, także i postacie musiały zostać podporządkowane regułom narracji. Niektóre zostały zmyślone, inne zaś ulepione z wielu rozmaitych fragmentów.
Pisanie tej powieści nie przyniosło autorowi radości, książka ta wydaje mu się jednak ważna. Nieustannie, wśród wzlotów i upadków, za istotne uważał to, co przeżywano po zakończeniu wojny, tak w sferze realnej, jak duchowej. Niemal wszyscy utracili wiarę, a mimo to w końcu odnaleźli nieco otuchy i nadziei – o tym właśnie można przeczytać na kolejnych stronicach.
H.F.
Berlin, sierpień 1946 rokuROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwsze złudzenie
W tamte noce, w czas wielkiej klęski, doktora Dolla, skoro tylko udało mu się zasnąć, wciąż nawiedzał ten sam senny koszmar. Niewiele spali w tamte pierwsze noce, zdjęci strachem wciąż wyczekiwali jakiegoś zagrożenia, czy to dla ciała, czy dla duszy. Noc dawno już zapadła – po dniu wypełnionym udręką – a oni nadal siedzieli przy oknach i spoglądali na skrawek łąki, zarośla, wąski cementowy chodnik, czy aby nie zbliża się wróg, aż w obolałych ich oczach wszystko zlewało się w jedno i niczego nie mogli już dojrzeć.
Często któreś z nich pytało:
– Czy nie powinniśmy położyć się spać?
Zazwyczaj nikt jednak nie odpowiadał, siedzieli więc nadal, patrząc przed siebie i odczuwając strach. A wtedy doktora Dolla dopadał nagle sen, niczym zbójca, którego wielka dłoń kładzie się duszącym uściskiem na twarzy. Albo jak gęsta pajęcza sieć, wnikająca z każdym oddechem w głąb gardła, obezwładniając świadomość. Zmora…
Zasnąć w ten sposób było nie lada udręką, zaraz potem nawiedzał go senny koszmar, zawsze ten sam. Oto co śnił Doll.
Leżał na dnie ogromnego leja powstałego wskutek wybuchu bomby, na plecach, z ramionami przyciśniętymi do boków, w wilgotnej żółtej glinie. Nie poruszając głową, mógł dojrzeć zwalone do wnętrza leja pnie drzew, a także fasady domów z pustymi otworami po oknach, za którymi nie było już nic. Czasem dręczyła Dolla obawa, że mogłyby zapaść się głębiej i go przygnieść, nigdy jednak żadna z tych groźnych ruin nie zmieniła swego położenia.
Nękała go także myśl, że zaleją go tysiące wodnych żył i źródeł, i wypełnią mu usta żółtą glinianą mazią. Nie było przed tym ucieczki, Doll wiedział bowiem, że o własnych siłach nigdy z dna krateru wydostać się nie zdoła. A jednak również i ta obawa była bezpodstawna, gdyż nie słyszał szumu źródeł ani plusku wody, w tym ogromnym zagłębieniu panowała śmiertelna cisza.
Także i trzecie nurtujące go wrażenie było jedynie iluzją: po niebie nad lejem ciągnęły nieprzerwanie olbrzymie czeredy kruków i wron. Przeszywał go strach, że mogłyby dostrzec leżącą w gliniastej ziemi ofiarę. Nic z tego, wciąż panowała absolutna cisza, stada ptactwa istniały wyłącznie w jego wyobraźni, musiałby przecież dosłyszeć przynajmniej odgłosy ich krakania.
Dwie inne rzeczy nie były jednak urojeniami, dobrze o tym wiedział. Jedną z nich była świadomość, że wreszcie nastał pokój. Bomby nie przeszywały już z przeraźliwym świstem powietrza, nie huknął ani jeden wystrzał. Zapanował pokój, wokół zaległa cisza. Ostatnia ogromna eksplozja strąciła go na gliniane dno tego leja. Nie leżał tam sam. Choć nie dosłyszał żadnego odgłosu ani nie dostrzegł niczego poza tym, co opisano, wiedział jednak, że wraz z nim leży tam cała jego rodzina i cały naród niemiecki, i wszystkie narody Europy, wszyscy równie bezsilni, równie bezbronni jak on, wszyscy gnębieni tymi samymi lękami.
W tych niekończących się godzinach sennej udręki, po której za dnia w energicznym doktorze Dollu pozostawał już tylko lęk, w tych morderczych minutach snu wciąż widział jeszcze i to:
Na brzegu leja siedziała bez ruchu pogrążona w milczeniu Wielka Trójka. Nawet w snach określał ich wyłącznie tym mianem, którego niezatarty ślad wojna wypaliła w jego mózgu. Przypominał sobie potem ich nazwiska: Churchill, Roosevelt i Stalin, choć czasem dręczyła go myśl, że i tu nie tak dawno nastąpiła pewna zmiana.
Trzej Wielcy siedzieli blisko siebie, albo raczej niedaleko od siebie. Siedzieli tak, jakby każdy z nich przybył właśnie ze swojej części świata, i z niemym żalem patrzyli w głąb ogromnego leja, na którego dnie, bezbronni i zbrukani, leżeli Doll ze swoją rodziną, naród niemiecki i wszystkie narody Europy. A kiedy tak siedzieli w milczeniu i patrzyli zasmuceni, Doll z całym płynącym z głębi swego serca przekonaniem sądził, że Trzej Wielcy nieustannie rozmyślają nad tym, jak jemu, Dollowi, i wszystkim innym dopomóc, i o tym, jak pohańbiony świat na powrót uczynić szczęśliwym. Tak, nad tym zastanawiali się bezustannie owi Trzej Wielcy, podczas gdy niezliczone stada wron krążyły nad oswobodzoną krainą, z pól bitewnych całego świata wracając do swych dawnych gniazd, a ciche źródła szemrały bezgłośnie, nanosząc żółtawą glinianą maź coraz bliżej jego ust.
On jednak, Doll, nic nie mógł na to poradzić, z przyciśniętymi do ciała ramionami musiał leżeć cierpliwie i czekać, aż smutnie zadumana Wielka Trójka poweźmie jakąś decyzję. Była to dlań może najgorsza udręka w owym sennym koszmarze – choć wciąż narażony na liczne niebezpieczeństwa, nic jednak nie mógł zrobić, musiał spokojnie czekać, czekać bez końca, bez końca! Puste fasady domów wciąż mogły się zapaść i runąć na niego, wygłodniałe czeredy wron mogły go, bezbronnego, wypatrzyć, żółta glina wypełnić mu usta – on zaś nic nie mógł uczynić, pozostało mu jedynie czekać, choć mogło się okazać, że będzie już za późno, dla niego i tych, których kochał… Może wszyscy zginą!
Wiele, wiele czasu minęło, zanim ostatnie cienie owej sennej mary opuściły Dolla. Uwolnił się od niej dopiero wtedy, gdy zwrot w jego życiu zmusił go do zarzucenia rozmyślań i powrotu do dawnej aktywności. Znacznie dłużej wszakże zajęło mu uświadomienie sobie, że ów koszmar, wyłaniający się upiornie z najgłębszych zakamarków jego duszy, to jedynie podstępne złudzenie. Choć był dlań udręką, Doll wierzył w jego prawdziwość.
Minęło sporo czasu, nim zrozumiał, że nikt, nikt nie był gotów mu pomóc w wydostaniu się z bagna, w jakim ugrzązł. Żaden człowiek, nikt z Wielkiej Trójki, nie wspominając już o rodakach, nie interesował się doktorem Dollem. Jeśli sczeźnie w błotnistej mazi, tym gorzej dla niego – lecz wyłącznie dla niego! Niczyjego serca w świecie całym jego los nie poruszy. Jeśli rzeczywiście pragnął powrócić do swej twórczej pracy, sam musiał przezwyciężyć apatię, podnieść się, strząsnąć z siebie błoto i przystąpić do działania.
W owym czasie Doll jednak tego nie rozumiał. Kiedy wreszcie zapanował pokój, on długo jeszcze sądził, że cały świat tylko czeka, by pomóc mu stanąć na nogi.