Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zmora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmora - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 248 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Umyśl­nie nie kła­dę tu na­wet imion lu­dzi, ani nie okre­ślam bli­żej miej­sca i cza­su strasz­li­wych wy­da­rzeń, ja­kich byli ak­to­ra­mi, aże­by naj­mniej­szem przy­po­mnie­niem iden­tycz­no­ści nie wy­wo­ły­wać zgro­zy wśród tych, któ­rzy ich zna­li oso­bi­ście. Nie chciał­bym też ścią­gać od­jum na krew­nych i po­wi­no­wa­tych, ja­kich nie­wąt­pli­wie mieć mu­szą po świe­cie sze­ro­kim.

Zresz­tą, rzecz sama jest zbyt po­nu­ra i okrop­na. Może nie po­wi­nie­nem prze­ra­żać opo­wia­da­niem tej hi­stor­ji, któ­rej mo­ty­wy w swym tra­gi­zmie są na­zbyt ja­skra­we dla ner­wów lu­dzi współ­cze­snych. Może na­le­ża­ło za­brać ze sobą do gro­bu ta­jem­ni­cę, któ­rą po­sia­dam za spra­wą przy­pad­ku, czy też ra­czej zło­śli­wej fa­tal­no­ści, sko­ro uda­wa­ło się tym nie­szczę­śni­kom ukry­wać swo­ją zbrod­nię aż do gro­bu i… za grób…

Nie­chby za­pa­dła raz na za­wsze w mro­ki za­po­mnie­nia z całą swo­ją ohy­dą.

Tak też mia­łem uczy­nić. Przed ni­kim prócz jed­ne­go mi­mo­wol­ne­go ak­to­ra tych zda­rzeń, do­tąd sło­wem jed­nem nie zdra­dzi­łem się, że wiem coś­kol­wiek w spra­wie, któ­ra przed laty emo­cjo­no­wa­ła do naj­wyż­sze­go stop­nia opin­ję pu­blicz­ną. Owszem sam sta­ra­łem się o wszyst­kiem za­po­mnieć; sta­ra­łem się wy­rwać z pa­mię­ci świa­do­mość okrop­ne­go fak­tu, któ­ry tak po­tęż­nie wstrzą­snął ca­łem mo­jem je­ste­stwem i po­tem dłu­go jesz­cze niby kosz­mar mę­czą­cy nie­po­ko­ił mnie po no­cach upior­ne­mi wi­dzia­dła­mi. Je­że­li te­raz jed­nak od­wa­żam się na roz­grze­by­wa­nie tak głę­bo­kich po­kła­dów wspo­mnie­nia i wy­wle­kam na świa­tło dnia bia­łe­go po­nu­rą tę spra­wę, to tyl­ko dla­te­go, że tkwi w niej na­uka do­nio­słe­go zna­cze­nia. Tkwi w niej mia­no­wi­cie strasz­li­wa od­po­wiedź tym wszyst­kim esprits forts, co za­ufaw­szy wła­sne­mu ro­zu­mo­wi i woli prze­chwa­la­ją się bez­względ­nem pa­no­wa­niem nad mocą przy­ro­dzo­nych na­ka­zów we­wnę­trzoych. Tkwi w tem prze­ra­ża­ją­ca na­uka dla tych wszyst­kich re­frak­te­rów od tak zwa­nej po­gar­dli­wie mo­ral­no­ści sta­do­wej, któ­rzy w sza­tań­skiej py­sze, ufni w po­tę­gę swej in­dy­wi­du­al­no­ści, do­wo­dzą, że pro­stem, prak­tycz­nem ob­li­cze­niem strat i ko­rzy­ści mogą wy­tknąć so­bie taką, a nie inną lin­ję kon­du­ity, bez wzglę­du na od­wiecz­ne „prze­są­dy i uprze­dze­nia”.

Tam­ci obo­je nie­za­prze­czal­nie na­le­że­li do ka­te­gor­ji lu­dzi, któ­rych słusz­nie, czy nie­słusz­nie na­zy­wa­my „esprits forts”.

Oh, do­praw­dy, było coś nie­ludz­kie­go, żeby nie po­wie­dzieć, nad­ludz­kie­go w tem ich ab­so­lut­nem za­prze­cze­niu wszel­kich norm ety­ki ogól­nej.

– Mój pa­nie – mó­wił mi on, kie­dy w strasz­li­wej wal­ce ze sobą wa­ha­łem się z osta­tecz­ne­mi re­we­la­cja­mi – mój pa­nie, nie­po­trzeb­nie pan ro­bisz so­bie ze mną tyle ce­re­mon­ji. Nie na­le­żę do lu­dzi, któ­rzy dźwi­ga­ją na so­bie wie­ko­we obar­cze­nia dzie­dzicz­nej nie­ty­kal­no­ści ho­no­ro­wej. Jako syn zło­dzie­ja i pro­sty­tut­ki nie mam w swej or­ga­ni­za­cji psy­chicz­nej miej­sca na bez­myśl­ne od­ru­chy po­dob­nej na­tu­ry. Z tej stro­ny je­stem naj­zu­peł­niej uod­por­nio­ny, dla­te­go też wszel­kie przy­pusz­czal­ne po­wi­kła­nia tra­gicz­ne z góry są wy­klu­czo­ne.

– Ha, ha, – śmiał się – bądź pan bez oba­wy – lu­dzie mo­jej ka­te­gor­ji nig­dy nie sta­ją się igrasz­ką śle­pe­go fa­tum. Po­tra­fię za­pa­no­wać nad każ­dą sy­tu­acją i pójść dro­gą, jaką mi wska­że zdro­wy roz­są­dek. Nie pa­nie, nie za­gram przed pa­nem roli kla­sycz­ne­go bo­ha­te­ra – je­stem ka­te­go­rycz­nem za­prze­cze­niem wszel­kie­go kla­sy­cy­zmu.

Ta­kie na­gie, su­ro­we, bez­wzgęd­ne po­sta­wie­nie spra­wy prze­ję­ło mię dresz­czem. Uczu­łem mróz w ko­ściach, ciar­ki prze­szły mi po mle­czu pa­cie­rzo­wym. Są­dzi­łem na­ra­zie, że jest to efekt nie­zwy­kło­ści zja­wi­ska, wo­bec ja­kie­go nie­spo­dzie­wa­nie się zna­la­złem, że jest to po­pro­stu ob­jaw ostre­go zdu­mie­nia, ja­kie od­czu­wa­my w chwi­lach, kie­dy nie­przy­go­to­wa­ni sta­je­my na­gle oko w oko z sen­sa­cją nie­spo­dzie­wa­ną. Było to jed­nak coś wręcz prze­ciw­ne­go. Było to mia­no­wi­cie nie­uświa­do­mio­ne prze­ra­że­nie wo­bec rze­czy fa­tal­nej.

Zro­zu­mia­łem to, kie­dym uj­rzał ich tru­py strasz­li­we za szkla­ną ścia­ną Mor­gi pa­ry­skiej, uło­żo­ne w sze­re­gu mię­dzy bez­i­mien­ne­mi ofia­ra­mi nę­dzy i zbrod­ni wiel­ko­miej­skiej…

Mu­sia­łem wy­mie­nić Pa­ryż, jako miej­sce, gdzie ro­ze­gra­ły się koń­co­we sce­ny tra­ge­dji. Nie są­dzę jed­nak, aże­bym po­peł­nił przez to nie­dy­skre­cję.

Za­pew­ne, gdy­by ktoś miał cier­pli­wość przej­rzeć akta pa­ry­skiej pre­fek­tu­ry, a wła­ści­wie jej wy­dzia­łu, zwa­ne­go Sûre­té, z owych lat kil­ku­na­stu nie­wąt­pli­wie ze szcze­gó­łów na ja­kie w cią­gu opo­wia­da­nia wska­zać będę zmu­szo­ny – ła­two po­znał­by spra­wę, o któ­rej mowa, zwłasz­cza, że szcze­gó­ły te by­najm­niej do naj­po­spo­lit­szych nie na­le­żą. Nie­mniej prze­cież naj­prze­ni­kliw­szy agent śled­czy z da­nych, ja­kie tam znaj­dzie, rze­czy­wi­stych na­zwisk bo­ha­te­rów, po­znać jesz­cze nie zdo­ła.

Sta­ło się bo­wiem, że po­mi­mo ca­łej spraw­no­ści po­li­cji fran­cu­skiej, po­grze­bio­no ich cia­ła bez osta­tecz­ne­go usta­le­nia iden­tycz­no­ści. De­na­tom, któ­rzy za­pew­ne pra­gnę­li co do osób swo­ich za­cho­wać jak­naj­głęb­szą ta­jem­ni­cę i po śmier­ci, uda­ło się to zu­peł­nie, dzię­ki tej, jak mnie­mam oko­licz­no­ści, iż do Pa­ry­ża przy­by­li z Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej i za­miesz­ka­li pod przy­bra­nem na­zwi­skiem w Pas­sy, w jed­nej z naj­bar­dziej ary­sto­kra­tycz­nych dziel­nic mia­sta, gdzie ni­ko­go z daw­nych zna­jo­mych nie spo­ty­ka­li. Są­sie­dzi, wie­dząc je­dy­nie o ostat­niem miej­scu po­by­tu, mie­li ich za Bra­zy­lij­czy­ków, czy in­nych miesz­kań­ców Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej. Sko­ro więc po wy­pad­ku na­le­ża­ło okre­ślić oso­bi­sto­ści ofiar ewen­tu­al­ne­go mor­du, czy sa­mo­bój­stwa, wszel­kie po­szu­ki­wa­nia zwró­co­no w tym kie­run­ku. Oczy­wi­ście nie dały one i dać nie mo­gły re­zul­ta­tów po­zy­tyw­nych… Gna­ni trwo­gą nie­po­ję­tą, chło­sta­ni ka­rzą­cy­mi bi­cza­mi Eu­me­nid, prze­bie­ga­li bez wy­tchnie­nia, jak para ży­dów wiecz­nych tu­ła­czy, naj­lud­niej­sze sto­li­ce świa­ta i naj­bar­dziej bez­lud­ne pu­sty­nie. Cóż stąd, że ostat­nio przy­by­wa­li z Rio de Ja­ne­iro, sko­ro nie­ma żad­nej pew­no­ści, iż za­trzy­ma­li się tam bo­daj na dzień je­den, że po­zwo­li­li się po­znać ko­mu­kol­wiek z miesz­kań­ców tego mia­sta. Kie­dy więc cia­ła wy­sta­wio­no w Mor­dze dla roz­po­zna­nia, nie­wąt­pli­wie, w sku­tek roz­bu­dzo­nej przez pi­sma cie­ka­wo­ści, przed strasz­li­wą szkla­ną ścia­ną tego po­nu­re­go przy­byt­ku, prze­cią­gnąć mu­sia­ły licz­ne ize­sze, ba­wią­cych w Pa­ry­żu oby­wa­te­li obu Ame­ryk, ale ani jed­ne­mu z człon­ków pol­skiej ko­lon­ji nie przy­szło na myśl w da­nym mia­no­wi­cie wy­pad­ku szu­kać tam swo­ich zna­jo­mych.

Zmy­li­ło to cał­ko­wi­cie kie­ru­nek do­cho­dze­nia. Po­li­cja była bez­sil­na wo­bec tego w za­ło­że­niu już fał­szy­we­go punk­tu wyj­ścia.

Co do mnie, to przy­zna­ję, drża­łem, aże­by ktoś z Po­la­ków, miesz­ka­ją­cych zwłasz­cza w dziel – nicy ła­ciń­skiej, nie za­błą­dził przy­pad­kiem do prze­klę­te­go miej­sca. Swe­go cza­su zbyt byli w "qu­ar­tier" po­pu­lar­ni, aże­by ich nie zna­no, bo­daj z wi­dze­nia. Ro­zu­mia­łem, że po­win­ni od­nieść w cie­nie nie­by­tu ta­jem­ni­cę nie­prze­nik­nio­ną. Gdy­by ich po­zna­no, do­tar­ło­by już nie­za­wod­nie do dna okrop­nej tre­ści.

Sam jed­nak mimo wszyst­ko, nie mo­głem się oprzeć po­ku­sie, aże­by na wła­sne oczy nie uj­rzeć tego, co uwa­ża­łem za rzecz ko­niecz­ną.

Los zło­śli­wy zwią­zał mnie fa­ta­li­stycz­nie z tą spra­wą.

Wła­śnie na kil­ka dni przed wy­pad­kiem by­łem u nich oso­bi­ście. Na za­sa­dzie daw­niej­szych peł­no­moc­nitw, otrzy­ma­łem dwa­na­ście ty­się­cy ru­bli, sta­no­wią­cych resz­tę ma­jąt­ku, jaki ko­bie­ta ta­wy­pro­ce­so­wa­ła od krew­nych, miesz­ka­ją­cych prze­waż­nie w po­łu­dnio­wych gu­ber­niach Ro­sji. Kie­dy przed kil­ku laty wy­jeż­dża­łem w tam­te stro­ny, po­le­ci­ła mi ona pod­nie­sie­nie tej sumy, na co otrzy­ma­łem naj­for­mal­niej za­le­ga­li­zo­wa­ną ple­ni­po­ten­cję. Po­nie­waż jed­nak suma była chwi­lo­wo za­kwe­stjo­no­wa­na, nie mo­głem jej ode­brać na­tych­miast, ode­sła­no mi ją do Pa­ry­ża w kil­ka mie­się­cy po­tem, ale już po ich znik­nię­ciu z mia­sta bez śla­du.

Zna­la­złem się do­praw­dy w na­der trud­nem po­ło­że­niu. Nie wie­dzia­łem co mam z tym fan­tem po­cząć. Chcia­łem już z po­wro­tem ode­słać pie­nią­dze, skąd przy­szły, aż pew­ne­go wie­czo­ru wpa­da do mnie nie­spo­dzie­wa­nie on, zmie­nio­ny do nie­po­zna­nia, bo mło­dy za­rost, nie­go­lo­ny od­daw­na, nada­wał jego twa­rzy wy­raz, ja­kie­go przed­tem nie zna­łem.

Wy­da­ła mi się ta twarz dziw­nie dzi­ka i su­ro­wa.

– Mia­łem wia­do­mość – za­czął, że jej sumę daw­no już wy­sła­no dla nas na pań­skie ręce.

Od­czu­łem w to­nie jak­by po­dejrz­li­wość. Ubo­dło mnie to do ży­we­go. Od­par­łem ostro:

– Pie­nią­dze są – by­najm­niej nie mia­łem za­mia­ru pań­stwa wy­własz­czać… nie wie­dzia­łem jed­nak, gdzie ich szu­kać.

– Ach, są pie­nią­dze! – krzyk­nął ura­do­wa­ny.– Prze­pra­szam pana. Przy­zna­ję – ze­łga­łem. Nie mia­łem zni­kąd żad­nej wia­do­mo­ści, z ni­kim ko­re­spon­den­cji nie utrzy­mu­je­my, z ni­kim ab­so­lut­nie nie ko­mu­ni­ku­je­my się… A pie­nią­dze te są strasz­nie.. strasz­nie po­trzeb­ne! Po­dró­żo­wa­li­śmy… Wy­da­ło się moc gro­sza… Do­sko­na­le!

Wy­cią­gnął rękę, jak­by przy­pusz­czał, że mu na­tych­miast całą na­leż­ność wy­li­czę.

Oczy­wi­ście, nie mo­głem sumy ta­kiej trzy­mać w domu. Zło­ży­łem ją do ban­ku, więc do­pie­ro na­za­jutrz mógł­bym ją stam­tąd wy­co­fać i od­dać komu na­le­ży. Kie­dym mu to po­wie­dział, skrzy­wił się.

– W ta­kim ra­zie przyj­dę ju­tro do pana o tej sa­mej go­dzi­nie.

Te­raz z ko­lei we mnie zbu­dzi­ły się po­dej­rze­nia… i to na­der po­waż­ne. Za­czą­łem przy­pusz­czać, że chce on pie­nią­dze wy­łu­dzić pod­stęp­nie. Wszak­że pod­stę­pu użył, aże­by się do­wie­dzieć, że mi je już przy­sła­no.

Nie zna­łem go z tej stro­ny. Po­mi­mo ca­łe­go cy­ni­zmu, czy może wła­śnie z po­wo­du tego cy­ni­zmu, za­wsze do­tąd był w sto­sun­kach pie­nięż­nych nie­zmier­nie pro­sty i szcze­ry. Dziś pusz­cza się na krę­tac­twa. To mnie uczy­ni­ło bacz­nym.

Po­wie­dzia­łem mu otwar­cie:

– Pro­szę pana, ple­ni­po­ten­cję do pod­nie­sie­nia pie­nię­dzy wy­sta­wi­ła mi pani – nie pan. Dla­te­go, pro­szę mi da­ro­wać, ale to, co mi przy­sła­no, pani, nie panu do rąk od­dać uwa­żam za sto­sow­ne.

Za­chwiał się. Po chwi­li jed­nak wy­mie­nił ad­res, za­kli­na­jąc wszak­że, abym ni­ko­mu ze zna­jo­mych o ich po­by­cie w Pa­ry­żu nie wspo­mniał.

Ści­śle do­trzy­ma­łem zo­bo­wią­za­nia, ale sam by­łem na­za­jutrz w ich domu.

Na­ję­li so­bie oko­ło Pas­sy tak zwa­ny hôtel par­ti­cu­lier, z kom­plet­nem, a na­wia­sem mó­wiąc, bar­dzo wy­twor­nem urzą­dze­niem.

Był to nie­wiel­ki, bia­ły pa­ła­cyk, ukry­ty wśród buj­nej ro­ślin­no­ści pięk­nie utrzy­ma­ne­go ogro­du.

Uro­cze za­ci­sze!

Przy­zna­ję, że nie bez pew­nej za­zdro­ści oglą­da­łem roz­kosz­ną, nie­sły­cha­nie wy­god­nie i po­my­sło­wo urzą­dzo­ną sie­dzi­bę. Ona opro­wa­dza­ła mnie po wszyst­kich ką­tach i ką­ci­kach, po­ka­zy­wa­ła szcze­gó­ło­wo wszyst­kie po­ko­je i za­ka­mar­ki, chwa­li­ła się bar­wi­stym, cud­nie roz­wi­nię­tym kwiet­ni­kiem, zwra­ca­ła uwa­gę na ar­tyzm zdo­bią­cych fron­ton rzeźb i or­na­men­ta­cji. Po­zna­łem miej­sco­wość jak­naj­do­kład­niej. Dla­te­go też, sko­ro na­za­jutrz po ka­ta­stro­fie co­dzien­ne pi­sma ilu­stro­wa­ne po­da­ły wi­ze­ru­nek ko­kie­te­ryj­nej ele­wa­cji pa­ła­cy­ku, gdzie się wy­da­rzy­ło owe sen­sa­cyj­ne mor­der­stwo, po­mi­mo na­der fan­ta­stycz­ne­go brzmie­nia na­zwisk, co do osób nie mia­łem naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści.

Oni!

Uprzy­tom­ni­łem so­bie na­gle roz­kład miesz­ka­nia – z zdziw­ną ja­kąś pla­sty­ką i wy­ra­zi­sto­ścią ocza­mi wy­obraź­ni uj­rza­łem ten świet­ny, błę­kit­ną ma­ter­ją wy­bi­ty po­kój, zblu­zga­ny krwią i ich dwa tru­py, roz­cią­gnię­ce na pu­szy­stym dy­wa­nie.

Wi­dzia­łem to­tem ja­skra­wiej, że już wte­dy zna­la­złsz­szy się tam, pod wpły­wem gro­zy przy­pusz­czeń, wy­obra­zi­łem so­bie tę rzecz jako rzecz nie­unik­nio­ną. Pod­nie­co­na ima­gi­na­cja od­tąd nie prze­sta­wa­ła pra­co­wać ani na chwi­lę. Z prze­ra­ża­ją­cą ści­sło­ścią od­bu­do­wa­łem w fan­ta­zji szcze­gół po szcze­gó­le koń­co­we sce­ny tra­ge­dji. W ci­szy roz­my­ślań sa­mot­nych sły­sza­łem naj­do­kład­niej sło­wa ich roz­mów roz­draż­nio­nych, nie­cier­pli­wych, roz­pacz­nych, gwał­tow­nych, pro­wa­dzą­cych nie­odwo­łal­nie do osta­tecz­nych kon­se­kwen­cji… Pa­dał strzał… dru­gi… trze­ci.. Sen ha­fto­wał da­lej na tej obrzy­dłej kan­wie naj­okrop­niej­sze wi­dzia­dła. Po­wra­ca­ły upar­cie, sko­ro tyl­ko, znu­żo­ny, zmru­ży­łem oczy na chwi­lę. Bu­dzi­łem się na­gle w nocy, wstrzą­śnię­ty hu­kiem strza­łów, wi­do­kiem upa­da­ją­cych ciał…

Okrop­ne wi­zje za­czę­ły mnie prze­śla­do­wać po­tem na ja­wie w dzień, w cza­sie czu­wa­nia. Zda­wa­ło mi się cią­gle, iż je­stem pod wpły­wem nie­zmier­nie wy­raź­nych ha­lu­cy­na­cji wzro­ko­wych i słu­cho­wych. Na mo­ment je­den nie mo­głem od sie­bie od­pę­dzić złej mary; nie mo­głem opa­no­wać się i sku­pić na tyle, aże­by skie­ro­wać my­śli w inną stro­nę. Po­pro­stu nie by­łem już w moż­no­ści za­jąć się żad­ną li­te­ral­nie pra­cą. Kie­dy bra­łem książ­kę do ręki, są­dząc, że ode­rwie mnie od my­śli na­tręt­nej, spo­strze­ga­łem na­gle, że nie ro­zu­miem tego, co czy­tam, na­to­miast każ­de zda­nie, każ­dy wy­raz, każ­da li­te­ra nie­mal bu­dzi­ły ja­kieś nie­sły­cha­nie bli­skie sko­ja­rze­nia ze spra­wą, o któ­rej pra­gną­łem wła­śnie wszel­kie­mi si­ła­mi za­po­mnieć.

Rzu­ca­łem książ­kę. Szu­ka­łem to­wa­rzy­stwa, gwar­nych roz­mów, hu­czą­cej we­so­ło­ści, za­ba­wy. Do póź­nej nocy prze­sia­dy­wa­łem u Pas­ca­la, gdzie za­wsze moż­na było zna­leźć licz­ną, choć może nie na­zbyt do­bra­ną kom­pan­ję. Nie chcia­łem być wy­bred­ny. Cią­gnąc piwo, słu­cha­łem nie­wy­myśl­nych kon­cep­tów, okle­pa­nych aneg­dot i pi­kant­nych plo­tek ko­lon­jal­nych, aże­by tyl­ko nie zna­leźć się w sa­mot­no­ści.

Ale i to nie­bar­dzo po­ma­ga­ło. Przez pięć dni po owej fa­tal­nej wi­zy­cie w ich domu, czu­łem na so­bie nie­wy­po­wie­dzia­ną udrę­kę. Aż oto ga­ze­ty po­ran­ne przy­nio­sły wia­do­mość, zda się, nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­ną. Czy­ta­jąc w dzien­ni­kach opi­sy wy­pad­ku, mia­łem wra­że­nie, że prze­ży­wam z nad­zwy­czaj­ną do­kład­no­ścią po raz wtó­ry mo­men­ty, już kie­dyś prze­ży­te. Z opi­sów tych wy­da­ło mi się, ja­ko­by cała mise en scéne wy­pad­ku była prze­zem­nie uprzed­nio za­aran­żo­wa­na. Stra­ci­łem po­czu­cie gra­nic rze­czy­wi­sto­sci i wła­sne­go ma­rze­nia, jak czło­wiek, któ­ry ule­ga cho­ro­bli­we­mu roz­dwo­je­niu oso­bo­wo­ści.

Wszak­że ja to wszyst­ko już wi­dzia­łem, tak co do joty, jak to po­da­ją ga­ze­ty.

Kie­dy? Wte­dy, w cza­sie wi­zy­ty, czy przez te pięć dni mę­czą­cych ha­lu­cy­na­cjł? Czy może te­raz do­pie­ro, po prze­czy­ta­niu w ga­ze­tach szcze­gó­ło­wych opi­sów wy­da­rze­nia, nie zda­jąc so­bie spra­wy, – prze­no­szę fak­ty kon­kret­ne na tło wła­snych przy­wi­dzeń i stąd owo nie­po­ję­te po­mie­sza­nie w cza­sie i prze­strze­ni do­znań do­raź­nych.

Ale nie. Czy­tam, daj­my na to w "Jo­ur­na­lu " fan­ta­stycz­ną le­gen­dę, któ­rą po­my­sło­wy re­por­ter wy­ssał so­bie z pal­ca, i nie pod­da­ję się by­najm­niej sug­ge­stji. Owszem, czu­ję w so­bie po­trze­bę spro­sto­wy­wa­nia na każ­dym kro­ku błęd­nych in­for­ma­cji dzien­ni­kar­skich. Nie­ba­wem jed­nak nu­mer " Ma­ti­na ", któ­ry mi wpadł w rękę, a któ­re­go in­for­ma­cje, snadź na miej­scu u źró­deł spraw­dzo­ne, były nie­rów­nie ści­ślej­sze, prze­ko­nał mnie, że moje spro­sto­wa­nia są naj­zu­peł­niej zgod­ne z praw­dą.

Dla­cze­góż nie pod­da­łem się sug­ge­strom "Jo­ur­nal'a "?

Nie bę­dąc na miej­scu, umiał­bym o wie­le do­kład­niej na­kre­ślić plan sy­tu­acyj­ny wy­pad­ku, niż to uczy­ni­ły nie­któ­re pi­sma, przez umyśl­nie w tym celu wy­sła­nych na miej­sce rze­czo­znaw­ców. Mi­mo­wo­li w dzien­ni­kach, któ­re mi wpa­dły w rękę, ro­bi­łem ołów­kiem od­po­wied­nie po­praw­ki.

Por­tre­ty ofiar, po­da­ne przez pi­sma, zgo­ła są nie­po­dob­ne. Z pa­mię­ci na­rzu­ci­łem w no­te­sie kil­ku lin­ja­mi ich po­do­bi­zny i je­stem prze­ko­na­ny, że nie­skoń­cze­nie wy­mow­nej przy­po­mi­na­ją ich wy­krzy­wio­ne wal­ką i spa­zmem śmier­tel­nym rysy, niż wszyst­kie zdję­te z na­tu­ry fo­to­gra­fje.

Za­czę­ło mnie w naj­wyż­szym stop­niu in­te­re­so­wać to ko­ry­go­wa­nie błę­dów i nie­do­kład­no­ści pu­bli­cy­stycz­nych, zwłasz­cza, kie­dy śledz­two są­do­we, ze złych wy­cho­dząc za­ło­żeń, na fał­szy­we całą spra­wę skie­ro­wa­ło dro­gi.

Ja je­den by­łem w po­sia­da­niu pew­nych, ni­czem nie­zmą­co­nych, wio­dą­cych je­dy­nie do roz­wią­za­nia ta­jem­ni­cy, wska­zań.

Oczy­wi­ście, ła­two i na­tych­miast wy­kry­to, że na­zwi­ska pod ja­kie­mi za­pi­sa­li w się Pa­ry­żu były przy­bra­ne. Po­zna­nie jed­nak praw­dzi­wych oka­za­ło się spra­wą trud­niej­szą.

Wy­sta­wio­no za­tem cia­ła w Mor­dze.

Jak wy­żej wspo­mnia­łem, nie mo­głem za­pa­no­wać nad sobą, aże­by tam nie po­biec. Cią­gnę­ła mnie nie­prze­par­ta chęć spraw­dze­nia na­ocz­nie, że nie je­stem igrasz­ką przy­wi­dzeń. Pra­gną­łem tak­że spraw­dzić, na ile ry­sun­ki moje pa­mię­cio­we były zgod­ne z rze­czy­wi­sto­ścią. Nie wiem dla­cze­go, ale ogrom­ną do tego przy­kła­da­łem wagę. Bie­głem też z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem, nie ba­cząc na to, że czy­nem tym mogę się zdra­dzić, jak bli­sko ze spra­wą je­stem zwią­za­ny, czy le­piej, jak wie­le… jak prze­ra­ża­ją­co wie­le mógł­bym o niej po­wie­dzieć. A po­wie­dze­nie tego gło­śno, pu­blicz­nie, przed krat­ka­mi są­do­we­mi, wo­bec licz­nie ze­bra­nych tłu­mów kosz­to­wa­ło­by mnie za­praw­dę zbyt wie­le…

Ra­czej za­paść się w zie­mię.

Ro­zu­mia­łem też, że wy­pra­wa do Mor­gi była naj­wyż­szą nie­ostroż­no­ścią. Wie­dzia­łem, że de­tek­ty­wi mają zwy­czaj przez szpa­ry i za­ma­sko­wa­ne okien­ka ob­ser­wo­wać tych wszyst­kich, któ­rzy prze­cią­ga­ją przed szkla­ną ścia­nę tej okrop­nej wy­sta­wy. Czę­sto wśród obo­jęt­nych, wie­dzio­nych pro­stą cie­ka­wo­ścią wi­dzów, do­strze­ga­ją oso­bi­sto­ści, któ­rych wy­raz twa­rzy zdra­dza ukry­wa­ją­cych się do­tąd przed po­ści­giem wi­no­waj­ców. Zna­na jest po­wszech­nie ta stro­na w psy­cho­lo­gji mor­der­ców, że krą­żą do­ko­ła swych ofiar, jak­by pod prze­mo­cą praw ja­kie­goś fa­ta­li­stycz­ne­go przy­cią­ga­nia. Jak­że to czę­sto wpa­da­ją oni w si­dła, nie mo­gąc oprzeć się sile tego przy­cią­ga­nia. Zja­wia­ją się na miej­scu prze­stęp­stwa w chwi­lach dla sie­bie naj­nie­bez­piecz­niej­szych, po­dą­ża­ją na cmen­tarz za trum­ną ofia­ry lub sta­ra­ją się bo­daj zda­le­ka zo­ba­czyć jej ob­li­cze. Oczy­wi­ście nie­po­dob­na, aże­by w tym wy­pad­ku za­cho­wa­niem się, wy­ra­zem, ge­stem, nie zdra­dzi­li ja­kie­goś żyw­sze­go po­ru­sze­nia. Dla agen­tów wy­dzia­łu śled­cze­go bywa to nie­kie­dy je­dy­ną wska­zow­ką, pro­wa­dzą­cą na trop wła­ści­wy.

Za­pew­ne, nie by­łem mor­der­cą, czu­łem jed­nak, że w chwi­li, kie­dy uj­rza­łem ich tru­py, na twa­rzy mo­jej od­ma­lo­wa­ło się znacz­nie wię­cej, niż zwy­kła cie­ka­wość. Drża­łem na ca­łem cie­le i nie­wąt­pli­wie by­łem śmier­tel­nie bla­dy. Mia­łem pew­ność, że ar­gu­so­we oczy, ob­ser­wu­ją­ce mnie gdzieś z ukry­cia, nie mogę nie za­uwa­żyć po­mie­sza­nia. Pra­wie na­ma­cal­nie po­czu­łem na so­bie ja­kieś śli­skie, ga­dzie do­tknię­cia nie­wi­dzial­nych spoj­rzeń.

Kto zgad­nie, jak ci lu­dzie, przy­wy­kli do tro­pie­nia zbrod­ni, ze­chcą za­cho­wa­nie się moje ro­zu­mieć? Uświa­do­mie­nie so­bie tego wy­trą­ca­ło mnie jesz­cze bar­dziej z rów­no­wa­gi.

Za­chwia­łem się na no­gach, jak­bym był bli­ski omdle­nia.

Za­czą­łem wy­rzu­cać so­bie, że po­peł­ni­łem tak wiel­ką nie­ostroż­ność, ale w tej chwi­li wszyst­ko zro­zu­mia­łem.

I to było ko­niecz­ne. I tę chwi­lę prze­ży­wa­łem po­wtór­nie. Wszyst­ko mu­sia­ło się speł­nić do­kład­nie aż do koń­ca. Ja już ich wi­dzia­łem przed­tem w tych po­zy­cjach, w tem oto­cze­niu; drża­łem, aże­by się nie zdra­dzić.

Byli tu w licz­nem to­wa­rzy­stwie. Po pra­wej stro­nie na na­rach le­ża­ło trzech to­piel­ców, wy­do­by­tych z Se­kwa­ny. Wi­dzia­łem już kie­dyś te po­strzę­pio­ne łach­ma­ny nę­dza­rzy, a na nich zzie­le­nia­łe bło­to rze­ki. Po le­wej cią­gnął się sze­reg zwłok mę­skich i ko­bie­cych, o gło­wach zmiaż­dzo­nych, po­gnie­cio­nych, znie­kształ­co­nych w spo­sób naj­okrop­niej­szy. Pa­trzy­łem na nich jak na sta­rych, do­brych zna­jo­mych.

Tak, są tu wszy­scy. Ni­ko­go nie brak­nie!…

Tych dwo­je nie­wąt­pli­wie wy­róż­nia­ło się w kom­pan­ji dys­tynk­cją i owym wy­ra­zem szcze­gól­niej­szym. Przy­po­mnia­ło mi się, żem ten wy­raz „wte­dy” za­no­to­wał.

Do­by­łem z kie­sze­ni no­tes z ry­sun­kiem.

Nie! To było po­pro­stu nie­po­ję­te. Czyż tyl­ko i je­dy­nie in­tu­icja pro­wa­dzi­ła mi rękę wte­dy, kie­dym szki­co­wał ich po­do­bi­zny?

W oczach mi się za­mro­czy­ło. Opar­łem się o ścia­nę.

– Panu zro­bi­ło się nie­do­brze? – szep­nął koło mnie ja­kiś głos.

Nie od­po­wie­dzia­łem. Po chwi­li uczu­łem, że mnie ja­kaś sil­na dłoń uję­ła pod ra­mię i wy­pro­wa­dza z tego przy­byt­ku okrop­no­ści.

– Ale pan ma de­li­kat­ne ner­wy, do dja­bła! – Sły­szę ten sam głos, kie­dy się już zna­la­złem na dwo­rze, w bla­sku ja­sne­go, po­god­ne­go dnia let­nie­go.

– Stał przedem­ną czło­wiek w nie­bie­skiej blu­zie i bron­zo­wych, ak­sa­mit­nych, ba­jecz­nie sze­ro­kich spodniach.

Cha­rak­te­ry­stycz­ny typ ro­bot­ni­ka fran­cu­skie­go.

– Wzię­ło pana, co?

– Wzię­ło. Wi­dok istot­nie jest prze­ra­ża­ją­cy – od­par­łem i dzię­ko­wa­łem za po­moc.

Mach­nął ręką.

– Nie­ma za co.

Skrę­cił na pię­cie i po­szedł w swo­ją stro­nę.

Zo­sta­łem sam na mo­ście. Świe­ży po­wiew po­wie­trza od rze­ki otrzeź­wił mnie. Uczu­łem przy­pływ sił i sił tych uży­łem na­tych­miast do rap­tow­nej uciecz­ki z tych miejsc okrop­nych. Na­gle opa­mię­ta­łem się. Po­dob­na uciecz­ka wzbu­dzić mu­sia­ła jesz­cze sil­niej­sze po­dej­rze­nia. Po­skro­miw­szy się tedy całą mocą woli, sze­dłem wol­niej, ale oglą­da­łem się co chwi­la za sie­bie, czy jaka po­dej­rza­na oso­bi­stość nie na­stę­pu­je mi na pię­ty.

Wró­ci­łem prze­cież do domu nie śle­dzo­ny, a przy­najm­niej nic nie­po­ko­ją­ce­go w tej mie­rze nie za­uwa­ży­łem. Na­tych­miast jed­nak spa­li­łem owe fa­tal­ne ry­sun­ki, aże­by znisz­czyć tak wy­mow­ny do­wód rze­czo­wy.

Bądź co bądź spo­dzie­wa­łem się, że czy wcze­śniej, czy póź­niej przyj­dą mnie za­py­tać…II.

Nikt wszak­że nie przy­cho­dził. Na­za­jutrz jed­nak, po prze­czy­ta­niu dzien­ni­ków, chcia­łem już choć nie­py­ta­ny i nie­na­ga­by­wa­ny przez ni­ko­go, sam na­rzu­cić się ze swe­mi ze­zna­nia­mi.

Spra­wa przy­bie­ra­ła tok cał­kiem nie­spo­dzie­wa­ny. Wła­dze śled­cze od­rzu­ci­ły cał­ko­wi­cie hy­po­te­zę o sa­mo­bój­stwie, co było je­dy­nie słusz­ne i lo­gicz­ne, a upar­cie po­wra­ca­ły do po­dej­rzeń o mor­der­stwo w ce­lach ra­bun­ku.

Pi­sma przy­nio­sły wła­śnie wia­do­mość o za­aresz­to­wa­niu ich lo­ka­ja, mło­de­go chłop­ca, któ­ry miesz­kał w pa­ła­cu w jed­nym z po­ko­ików ni­skiej, zdo­bią­cej fron­ton, at­ty­ki… a któ­re­go kry­tycz­ne­go po­ran­ka zna­le­zio­no w łóż­ku. Spał spo­koj­nie snem spra­wie­dli­we­go. Sen ten, zresz­tą w cza­sie, kie­dy wła­ści­wie z na­tu­ry obo­wiąz­ków swo­ich, lo­kaj po­wi­nien być na sta­no­wi­sku, sę­dzia śled­czy uznał za sy­mu­la­cję i chłop­ca za­mknię­to, zwłasz­cza, że ja­ko­by wina jego mia­ła za sobą mnó­stwo jesz­cze in­nych, nie­sły­cha­nie ob­cią­ża­ją­cych do­wo­dów.

Dla mnie, któ­ry cały wy­pa­dek wi­dzia­łem wy­obraź­nią z taką ści­słą do­kład­no­ścią w każ­dym szcze­gó­le, ów zwrot w do­cho­dze­niu wy­dał się jed­nym z na­idjo­tycz­niej­szych błę­dów po­li­cji i to błę­dem w naj­wyż­szym stop­niu nie­bez­piecz­nym. Bo je­że­li było rze­czą osta­tecz­nie obo­jęt­ną, że da­nych do stwier­dze­nia oso­bi­sto­ści de­na­tów szu­ka­no w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, je­że­li, po­wia­dam, nie­wy­kry­cie ich po­cho­dze­nia i na­zwisk wła­ści­wych ni­ko­mu krzyw­dy przy­nieść nie mo­gło, owszem, z pew­nych wzglę­dów było na­wet po­żą­da­ne – o tyle już samo po­są­dze­nie o za­bój­stwo czło­wie­ka nie­win­ne­go jest do­praw­dy czemś okrop­nem. Je­że­li­by jed­nak oko­licz­no­ści mia­ły się tak zło­żyć, że nie bę­dzie on umiał do­wieść swej nie­win­no­ści, je­że­li po­szla­ki prze­ciw nie­mu spię­trzą się tak fa­tal­nie, że mogą go wy­słać pod gi­lo­ty­nę, wte­dy mil­cze­nie tych wszyst­kich, któ­rzy­by ja­kie­kol­wiek świa­tło na spra­wę rzu­cić mo­gli, by­ło­by zbrod­nią nie­prze­ba­czal­ną.

Ja by­łem w po­sia­da­niu owe­go świa­tła. Są­dzi­łem, że sko­ro tyl­ko zja­wię się w urzę­dzie i od­kry­ję wszyst­kim ta­jem­ni­cę, wszyst­ko sta­nie się ja­sne i zro­zu­mia­le. Pry­sną wszel­kie ubocz­ne, nie­ugrun­to­wa­ne na ni­czem po­dej­rze­nia i nikt gdzie­in­dziej na­zew­nątrz, poza ich zbrod­nią we­wnętrz­ną, win­nych szu­kać nie bę­dzie.

Są­dzi­łem, że wła­dam ma­gicz­nem sło­wem, któ­re jak za­klę­cie otwo­rzy bie­da­ko­wi bra­my wię­zie­nia i bez wszel­kich za­strze­żeń wy­wie­dzie go na wol­ność.

Nie mo­głem się wa­hać. Po­bie­głem na­tych­miast do pro­fek­tu­ry. Przy­ję­to mnie do­syć lek­ce­wa­żą­co, choć oświad­czy­łem, że mam do ze­zna­nia rze­czy na­der waż­ne. Urzęd­nik, któ­ry pro­wa­dził spra­wę, był nie­obec­ny. Ka­za­no mi przyjść po po­łu­dniu. Tym­cza­sem owych kil­ka go­dzin przy­nio­sło nowe re­we­la­cje.

O po­łu­dniu uka­zał się spe­cjal­ny do­da­tek któ­re­goś z ru­chliw­szych dzien­ni­ków i to, co tam wy­czy­ta­łem, za­chwia­ło po­sta­no­wie­niem. Za­chwia­ło ono tak­że całą kon­struk­cją, jak się wy­da­ło, cał­ko­wi­cie fan­ta­stycz­ną.

Po­li­cja, jak zwy­kle w po­dob­nych wy­pad­kach, przed ukoń­cze­niem śledz­twa nie da­wa­ła pra­sie in­for­ma­cji do­kład­nych, owszem umyśl­nie wska­za­ła jej kil­ka punk­tów naj­zu­peł­niej fał­szy­wych, aże­by tym spo­so­bem od­wró­cić uwa­gę od rze­czy­wi­ste­go kie­run­ku po­szu­ki­wań. Pra­sa ode­gra­ła w da­nym ra­zie rolę na­gan­ki, któ­ra mia­ła osta­tecz­nie na­pę­dzić do mat­ni osa­czo­ne­go już ze wszyst­kich stron zwie­rza. Pod­szęp­nię­to jej umyśl­nie hi­stor­ję o sa­mo­bój­stwie, aże­by tem pew­niej, tem ła­twiej za­rzu­cić sieć na istot­nych mor­der­ców, któ­rzy, ufa­jąc roz­pusz­cza­nym gło­śno wie­ściom, pew­ni, że wszel­kie po­dej­rze­nia od nich są już sta­now­czo od­wró­co­ne, ze swej stro­ny za­nie­dba­ją ko­niecz­nych ostroż­no­ści i sami wpad­ną w ręce po­li­cji.

Dal­sze pro­wa­dze­nie gry po­dob­ne­go ro­dza­ju oka­za­ło się zby­tecz­ne, gdyż wszyst­kie za­mie­rze­nia pa­ry­skiej "Sûre­té" po­wio­dły się nad­spo­dzie­wa­nie szyb­ko. Prze­stęp­cy od­kry­li się przy pierw­szej spo­sob­no­ści i są już pod klu­czem. Wo­bec tego nie­ma po­trze­by pod­stęp­ne­go ma­sko­wa­nia śledz­twa, któ­re od­ra­zu wpa­dło na trop wła­ści­wy.

Przy­pusz­cze­nie sa­mo­bój­stwa wy­łą­cza­ła sta­now­czo i bez wszel­kich wąt­pli­wo­ści, choć­by ta oko­licz­ność, że przy za­bi­tych nie zna­le­zio­no bro­ni z któ­rej zgi­nę­li, a mia­no­wi­cie sze­ścio­strza­ło­we­go re­wol­we­ru bar­dzo ma­łe­go ka­li­bru.

Nie mógł on ulot­nić się, jak kam­fo­ra. Mu­siał go ktoś wy­nieść. Wy­niósł go zaś wraz z całą go­tów­ką i kosz­tow­no­ścia­mi, ja­kie nie­wąt­pli­wie mie­li w domu lu­dzie za­moż­ni, zaj­mu­ją­cy tak wy­twor­ne miesz­ka­nie – wła­śnie ów za­aresz­to­wa­ny lo­kaj.

Oczy­wi­ście, wszyst­ko­wie­dzą­cy re­por­ter nie umiał usta­lić wy­so­ko­ści zra­bo­wa­nej sumy, na­to­miast ja, któ­ry oso­bi­ście, przed pię­ciu za­le­d­wie dnia­mi, wrę­czy­łem im prze­kaz na trzy­dzie­ści kil­ka ty­się­cy fran­ków, ro­zu­mia­łem, że była to jed­nak kwo­ta, na któ­rą mógł się zła­ko­mić czło­wiek tej kon­dy­cji. Że zaś da­lej, brak tych pie­nię­dzy po wy­pad­ku, cały wy­pa­dek w in­nem zgo­ła przed­sta­wia świe­tle, to nie ule­ga­ło naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. Wy­pa­da­ło stąd zno­wu, że ja­sno­wi­dze­nie moje było po­pro­stu cho­ro­bli­wem przy­wi­dze­niem i ni­czem wię­cej.

Nie­wąt­pli­wie de­duk­cje dzien­ni­ka były lo­gicz­ne, a Su­re­té pa­ry­ska słusz­nie po­stą­pi­ła, pusz­cza­jąc za po­śred­nic­twem pra­sy fał­szy­we wia­do­mo­ści, je­że­li przez taki wła­śnie ma­newr zdo­ła­ła ująć istot­nych przy­stęp­ców.

Jak sku­tecz­ne były owe sug­ge­stje, mia­łem do­wód na so­bie. Przez wła­ści­wą na­tu­rze ludz­kiej jed­no­stron­ność sądu, przez za­cie­śnie­nie spo­so­bu wi­dze­nia do oso­bi­stych skłon­no­ści uczu­cio­wych i po­ję­cio­wych, z roz­pusz­czo­nych przez pi­sma wia­do­mo­ści za praw­dzi­we uwa­ża­łem te tyl­ko, któ­re owym skłon­no­ściom od­po­wia­da­ły, któ­re mo­głem na­cią­gnąć do aprio­ri­stycz­nie po­sta­wio­nych za­ło­żeń.

Wi­dzia­łem to, co wi­dzieć chcia­łem. Od­ru­cho­wo do­ko­na­łem wy­bo­ru, na­rzu­co­ne­go przez ta­kie a nie inne ten­den­cje mo­ral­ne. Stąd po­wsta­ła teza o ja­kiejś ko­niecz­no­ści fa­ta­li­stycz­nej, do któ­rej wszyst­ko spro­wa­dza­łem ze śle­pym upo­rem man­ja­ka. Uwie­rzy­łem, że speł­ni­li na so­bie nie­odwo­łal­ny wy­rok prze­zna­cze­nia, bo mi taką wia­rę na­rzu­ci­ły moje prze­ko­na­nia we­wnętrz­ne.

Trzy­ma­jąc się cią­gle tej jed­nej lin­ji sko­ja­rzeń my­ślo­wych, nie wi­dzia­łem ty­sią­ca in­nych lo­gicz­nych moż­li­wo­ści.

Nie zda­wa­łem so­bie na ra­zie spra­wy z błę­dów, ja­kie w ro­zu­mo­wa­niu po­peł­niam. Wy­cho­dzi­łem ze sta­no­wi­ska ja­kiejś nie­zmien­no­ści bytu i jego za­gad­nień naj­waż­niej­szych.

Wszyst­ko jest względ­ne. Po­wi­nie­nem był to zro­zu­mieć, do kroć­set, ob­ra­ca­jąc się od lat tylu mię­dzy ludź­mi naj­roz­ma­it­szych prze­ko­nań, wie­rzeń i oby­cza­jów. Boć prze­cie na każ­dym kro­ku spo­ty – kam osob­ni­ki, zda­je się tego sa­me­go co ja ga­tun­ku, uro­dzo­ne pod tym sa­mym stop­niem sze­ro­ko­ści i dłu­giej geo­gra­ficz­nej, tej sa­mej po­zor­nie kul­tu­ry, tej sa­mej na­wet sfe­ry to­wa­rzy­skiej i in­te­lek­tu­al­nej, a jed­nak tak róż­ne w ca­ło­kształ­cie sto­sun­ku swe­go do po­jąć o ho­no­rze, o od­po­wie­dzial­no­ści mo­ral­nej, o obo­wiąz­kach spo­łecz­nych i t… p., że po­pro­stu w dys­ku­sji nie­po­dob­na od­na­leźć moż­li­wych dróg po­ro­zu­mie­nia się.

Po­wi­nie­nem to był zwłasz­cza przy­jąć za pew­nik po licz­nych roz­mo­wach z nim i z nią.

Sta­li­śmy istot­nie na dja­me­tral­nie prze­ciw­nych so­bie punk­tach w spo­so­bie roz­strzy­ga­nia ca­łe­go sze­re­gu za­gad­nień ży­cio­wych. Oni, jako lu­dzie nowi, jako twór­cy swo­ich wła­snych war­to­ści, prze­cho­dzi­li obo­jęt­nie nad fak­ta­mi, któ­re mnie, ob­cią­żo­ne­go dzie­dzicz­nie wie­ko­wym prze­są­dem, wstrzą­sa­ły do głę­bi je­ste­stwa. Im­pu­to­wa­łem im wła­sne uczu­cia i stąd głów­ny błąd w de­duk­cjach.

Ostat­nie, naj­now­sze i, zda się, już zu­peł­nie spraw­dzo­ne re­we­la­cje ga­zet w tej spra­wie dały mi to po­znać naj­oczy­wi­ściej. Ru­nę­ła fan­ta­stycz­na hy­po­te­za, przy­bie­ra­ją­ca już w umy­śle moim kształ­ty nie­bez­piecz­ne­go opę­ta­nia.

Trzeź­we po­zna­nie rze­czy­wi­sto­ści roz­wia­ło po­nu­rość wy­lę­głej w ima­gi­na­cji wi­zji. Zda­wa­ło mi się, żem na­gle prze­tarł do­tknię­te chwi­lo­wą śle­po­tą oczy i do­pie­ro te­raz wi­dzę ja­sno. Wszyst­ko zaś, co wi­dzę – wi­dzę w bar­wach i wy­mia­rach na­tu­ral­nych – to jest zwy­czaj­nie, po­spo­li­cie i dziw­nie pła­sko.

Zwy­kłą, co­dzien­ną afe­rę zbó­jec­ką ja­kich kro­ni­ki kry­mi­nal­ne no­tu­ją ty­sią­ce, wzią­łem za ja­kieś pla­no­we za­rzą­dze­nie wyż­szych, pa­nu­ją­cych nad świa­tem po­tęg.

Łu­dzi­łem się.

Ża­ło­wa­łem, żem znisz­czył ry­sun­ki, któ­re mo­gły obec­nie słu­żyć za rze­czo­wy, oczy­wi­sty do­wód owe­go sa­mo­łu­dze­nia się. By­łem naj­moc­niej prze­ko­na­ny, że poza zwy­kłą, do­stęp­ną dla mnie w za­kre­sie mych uzdol­nień pró­bą po­chwy­ce­nia po­do­bień­stwa z pa­mię­ci, nie przed­sta­wia­ły one zgo­ła nic oso­bli­we­go.

Prze­rzchł na­strój, któ­ry mi pod­su­wał wia­rę w ja­kąś na­przy­ro­dzo­ną siłę in­tu­icji.

Czu­łem się ule­czo­ny.

Na­tu­ral­nie wo­bec tego do pro­fek­tu­ry już nie po­sze­dłem. Nie mia­łem po­trze­by na­rzu­cać się z ze­zna­mi, któ­re na prze­bie­gu spra­wy za­wa­żyć nie mo­gły. W grun­cie rze­czy zbrod­nia nic a nic nie zmie­ni się w swej isto­cie, choć wła­dze po­zna­ją war­tość mo­ral­ną osób po­mor­do­wa­nych.

Po­zo­sta­wi­łem tedy uwię­zio­ne­go zbó­ja jego wła­sne­mu dow­ci­po­wi. Stra­ci­łem dla jego nie­do­li współ­czu­cie, owszem zro­dzi­ła się we mnie, jak­by szcze­gól­niej­sza nie­na­wiść do tego zbrod­nia­rza, któ­re­go ohyd­ny czyn, po­peł­nio­ny dla ra­bun­ku, po – czy­ty­wa­łem przez chwi­lę za coś zu­peł­nie od­mien­ne­go.

Nie­na­wi­dzi­łem go za swój za­wód i, przy­znam się, nie roz­rzew­ni­łem się by­najm­niej jego lo­sem. Niech idzie pod gi­lo­ty­nę!

Tam­tych po kil­ku dniach da­rem­nych po­szu­ki­wań po­grze­bio­no nie­roz­po­zna­nych.

Są­dzi­łem, że o spra­wie za­po­mnę na­zaw­sze.III.

Mia­ło się wszak­że stać in­a­czej.

Jesz­cze wie­le, wie­le razy ta­jem­ni­cze mor­der­stwo w pa­ła­cy­ku na Pas­sy przy­cho­dzi­ło nie­spo­dzie­wa­nie szar­pać mi ner­wy, nie­po­ko­ić wy­obraź­nię. Sta­wa­ło przedem­ną jak zmo­ra na­tręt­na w chwi­lach kie­dy wła­śnie pra­gną­łem owej rów­no­wa­gi jak­na­ju­sil­niej, kie­dy pra­gą­łem spo­ko­ju, swo­bo­dy my­śli, moż­no­ści zu­peł­ne­go od­da­nia się swo­im stu­djom, aże­by ukoń­czyć wresz­cie pra­cę, któ­rej po­świę­ci­łem już wie­le lat wy­sił­ku, a na któ­rej opie­ra­łem wszyst­kie am­bi­cje i pla­ny na przy­szłość. Przy­plą­ta­ło mi się to do eg­zy­sten­cji, jak upar­ta, chro­nicz­na cho­ro­ba, wra­ca­ją­ca cią­gle mimo po­zor­nych oznak re­kon­wa­le­scen­cji.

Za­ci­ska­łem zęby, cze­ka­łem cier­pli­wie na wy­ga­śnię­cie ostat­nich iskier nie­po­ko­ju pod wy­stu­dzo­ne­mi po­pio­ła­mi za­po­mnie­nia, ale cią­gle wy­da­rze­nia ja­kieś nie­szczę­śli­we roz­dmu­chi­wa­ły owe po­pio­ły i nie­po­kój to z mniej­szą, to z więk­szą siłą ża­rzył się w wy­obraź­ni mo­jej nie­ustan­nie.

Prze­klę­ta zmo­ra.

Przedew­szyst­kiem ja­koś w parę dni po po­grze­bie do­wie­dzia­łem się o uwol­nie­niu po­są­dzo­ne­go o mor­der­stwo lo­ka­ja.

Po­tra­fił on usta­lić swo­je ali­bi tak sta­now­czo i wia­ro­god­nie, że nie­win­ność jego nie mo­gła ule­gać naj­mniej­szym po­dej­rze­niom.

Nie­wąt­pli­wie, gdy­by so­bie po­czci­wiec był spo­koj­nie spo­czy­wał w swo­im po­ko­iku, i, jak wy­pa­da­ło, prze­spał noc twar­dym snem, nie­ty­le spra­wie­dli­we­go, ile utru­dzo­ne­go dzien­ną pra­cą czło­wie­ka, usta­le­nie po­dob­ne­go ali­bi by­ło­by rze­czą nie­moż­li­wą. Kto wie, czy­by nie spa­dła wte­dy do ko­sza gi­lo­ty­ny gło­wa isto­ty nie­win­nej.

Do­praw­dy, na myśl o tem dreszcz prze­cho­dzi po ko­ściach.

Na szczę­ście, istot­nie za­dzi­wia­ja­cym zbie­giem wy­pad­ków lo­ka­ja nocy kry­tycz­nej w domu nie było. Przy­szedł tam nad ra­nem. Prze­sa­dziw­szy ogro­dze­nie par­ku, prze­su­nął się ci­chut­ko bocz­nem wej­ściem i na pal­cach wszedł do sie­bie na górę. Oczy­wi­ście, nie miał po­trze­by spraw­dzać, co się dzie­je na dole. Cho­dzi­ło mu o to tyl­ko, aże­by się prze­kraść nie­po­strze­że­nie do sie­bie. Ja­koż uda­ło mu się to do­sko­na­le. Naj­mniej­szy sze­lest nie zdra­dzał, że wej­ście jego do pa­ła­cu usły­sza­no. Ko­rzy­sta­jąc z te – go, że jesz­cze po­zo­sta­ło ja­kieś dwie go­dzi­ny, za­nim czas po­wo­ła go do co­dzien­nych obo­wiąz­ków, ro­ze­brał się, po­czci­wiec, i po­ło­żył naj­spo­koj­niej do łóż­ka. Ła­two zro­zu­miec, że spał moc­no i spał dłu­żej, niż­by wy­pa­da­ło, nie przy­pusz­cza­jąc, jak strasz­ne cze­ka go prze­bu­dze­nie.

Pierw­sze po­dej­rze­nia prze­ciw nie­mu zwró­ci­ła słu­żą­ca, któ­ra, nie mo­gąc do­cze­kać się zwy­kłe­go dzwon­ka, wzy­wa­ją­ce­go do ran­nych po­sług, ze­szła sama na dół, gdzie za­sta­ła pa­nią i pana po­mor­do­do­wa­nych. Wsz­czę­ła alarm i na­tych­miast, sko­ro tyl­ko zja­wi­ła się po­li­cja, za­pro­wa­dzi­ła ją do iz­deb­ki lo­ka­ja.

Chło­pak, na­gle ze snu zbu­dzo­ny, oczy­wi­ście prze­ra­ził się nie­po­mier­nie wi­do­kiem po­li­cjan­tów, ale od­ra­zu wy­pie­rał się wszel­kie­go udzia­łu w mor­der­stwie. Przy­ci­śnię­ty krzy­żo­we­mi py­ta­nia­mi do muru, przy­znał wpraw­dzie, że w domu nie no­co­wał, co zresz­tą ze­zna­nia in­nych osób naj­zu­peł­niej po­twier­dzi­ły, ale to jesz­cze sil­niej­sze na­ra­zie prze­ciw nie­mu da­wa­ło po­szla­ki.

Wi­dzia­no go krę­cą­ce­go się przed pią­tą nad ra­nem, oko­ło pa­ła­cu, a przed­tem jesz­cze dwaj sier­żan­ci po­li­cyj­ni, pa­tro­lu­ją­cy na rogu uli­cy, za­uwa­ży­li, jak nie­opo­dal od ich sta­no­wi­ska wy­sia­dał z sa­mo­cho­du. Nie zdą­ży­li wpraw­dzie za­no­to­wać nu­me­ru po­jaz­du, gdyż od­da­le­nie, w ja­kiem się za­trzy­mał było, bądź co bądź, zbyt wiel­kie, w każ­dym ra­zie sce­na cała wy­da­ła im się po­dej­rza­na. Śle­dzi­li więc wzro­kiem tak kon­spi­ra­cyj­nie wy­sia­da­ją­ce­go z sa­mo­cho­du mło­dzień­ca, do­pro­wa­dzi­li go też w ten spo­sób aż do fur­ty ogro­dze­nia par­ko­we­go, do któ­re­go do­ty­kał wy­su­nię­ty ku uli­cy do­mek con­si­êr­ge'a.

Tu go zo­sta­wi­li, wie­dząc już, kto jest i do­kąd zmie­rza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: