- W empik go
Zmora - ebook
Zmora - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Umyślnie nie kładę tu nawet imion ludzi, ani nie określam bliżej miejsca i czasu straszliwych wydarzeń, jakich byli aktorami, ażeby najmniejszem przypomnieniem identyczności nie wywoływać zgrozy wśród tych, którzy ich znali osobiście. Nie chciałbym też ściągać odjum na krewnych i powinowatych, jakich niewątpliwie mieć muszą po świecie szerokim.
Zresztą, rzecz sama jest zbyt ponura i okropna. Może nie powinienem przerażać opowiadaniem tej historji, której motywy w swym tragizmie są nazbyt jaskrawe dla nerwów ludzi współczesnych. Może należało zabrać ze sobą do grobu tajemnicę, którą posiadam za sprawą przypadku, czy też raczej złośliwej fatalności, skoro udawało się tym nieszczęśnikom ukrywać swoją zbrodnię aż do grobu i… za grób…
Niechby zapadła raz na zawsze w mroki zapomnienia z całą swoją ohydą.
Tak też miałem uczynić. Przed nikim prócz jednego mimowolnego aktora tych zdarzeń, dotąd słowem jednem nie zdradziłem się, że wiem cośkolwiek w sprawie, która przed laty emocjonowała do najwyższego stopnia opinję publiczną. Owszem sam starałem się o wszystkiem zapomnieć; starałem się wyrwać z pamięci świadomość okropnego faktu, który tak potężnie wstrząsnął całem mojem jestestwem i potem długo jeszcze niby koszmar męczący niepokoił mnie po nocach upiornemi widziadłami. Jeżeli teraz jednak odważam się na rozgrzebywanie tak głębokich pokładów wspomnienia i wywlekam na światło dnia białego ponurą tę sprawę, to tylko dlatego, że tkwi w niej nauka doniosłego znaczenia. Tkwi w niej mianowicie straszliwa odpowiedź tym wszystkim esprits forts, co zaufawszy własnemu rozumowi i woli przechwalają się bezwzględnem panowaniem nad mocą przyrodzonych nakazów wewnętrzoych. Tkwi w tem przerażająca nauka dla tych wszystkich refrakterów od tak zwanej pogardliwie moralności stadowej, którzy w szatańskiej pysze, ufni w potęgę swej indywidualności, dowodzą, że prostem, praktycznem obliczeniem strat i korzyści mogą wytknąć sobie taką, a nie inną linję konduity, bez względu na odwieczne „przesądy i uprzedzenia”.
Tamci oboje niezaprzeczalnie należeli do kategorji ludzi, których słusznie, czy niesłusznie nazywamy „esprits forts”.
Oh, doprawdy, było coś nieludzkiego, żeby nie powiedzieć, nadludzkiego w tem ich absolutnem zaprzeczeniu wszelkich norm etyki ogólnej.
– Mój panie – mówił mi on, kiedy w straszliwej walce ze sobą wahałem się z ostatecznemi rewelacjami – mój panie, niepotrzebnie pan robisz sobie ze mną tyle ceremonji. Nie należę do ludzi, którzy dźwigają na sobie wiekowe obarczenia dziedzicznej nietykalności honorowej. Jako syn złodzieja i prostytutki nie mam w swej organizacji psychicznej miejsca na bezmyślne odruchy podobnej natury. Z tej strony jestem najzupełniej uodporniony, dlatego też wszelkie przypuszczalne powikłania tragiczne z góry są wykluczone.
– Ha, ha, – śmiał się – bądź pan bez obawy – ludzie mojej kategorji nigdy nie stają się igraszką ślepego fatum. Potrafię zapanować nad każdą sytuacją i pójść drogą, jaką mi wskaże zdrowy rozsądek. Nie panie, nie zagram przed panem roli klasycznego bohatera – jestem kategorycznem zaprzeczeniem wszelkiego klasycyzmu.
Takie nagie, surowe, bezwzgędne postawienie sprawy przejęło mię dreszczem. Uczułem mróz w kościach, ciarki przeszły mi po mleczu pacierzowym. Sądziłem narazie, że jest to efekt niezwykłości zjawiska, wobec jakiego niespodziewanie się znalazłem, że jest to poprostu objaw ostrego zdumienia, jakie odczuwamy w chwilach, kiedy nieprzygotowani stajemy nagle oko w oko z sensacją niespodziewaną. Było to jednak coś wręcz przeciwnego. Było to mianowicie nieuświadomione przerażenie wobec rzeczy fatalnej.
Zrozumiałem to, kiedym ujrzał ich trupy straszliwe za szklaną ścianą Morgi paryskiej, ułożone w szeregu między bezimiennemi ofiarami nędzy i zbrodni wielkomiejskiej…
Musiałem wymienić Paryż, jako miejsce, gdzie rozegrały się końcowe sceny tragedji. Nie sądzę jednak, ażebym popełnił przez to niedyskrecję.
Zapewne, gdyby ktoś miał cierpliwość przejrzeć akta paryskiej prefektury, a właściwie jej wydziału, zwanego Sûreté, z owych lat kilkunastu niewątpliwie ze szczegółów na jakie w ciągu opowiadania wskazać będę zmuszony – łatwo poznałby sprawę, o której mowa, zwłaszcza, że szczegóły te bynajmniej do najpospolitszych nie należą. Niemniej przecież najprzenikliwszy agent śledczy z danych, jakie tam znajdzie, rzeczywistych nazwisk bohaterów, poznać jeszcze nie zdoła.
Stało się bowiem, że pomimo całej sprawności policji francuskiej, pogrzebiono ich ciała bez ostatecznego ustalenia identyczności. Denatom, którzy zapewne pragnęli co do osób swoich zachować jaknajgłębszą tajemnicę i po śmierci, udało się to zupełnie, dzięki tej, jak mniemam okoliczności, iż do Paryża przybyli z Ameryki Południowej i zamieszkali pod przybranem nazwiskiem w Passy, w jednej z najbardziej arystokratycznych dzielnic miasta, gdzie nikogo z dawnych znajomych nie spotykali. Sąsiedzi, wiedząc jedynie o ostatniem miejscu pobytu, mieli ich za Brazylijczyków, czy innych mieszkańców Ameryki Południowej. Skoro więc po wypadku należało określić osobistości ofiar ewentualnego mordu, czy samobójstwa, wszelkie poszukiwania zwrócono w tym kierunku. Oczywiście nie dały one i dać nie mogły rezultatów pozytywnych… Gnani trwogą niepojętą, chłostani karzącymi biczami Eumenid, przebiegali bez wytchnienia, jak para żydów wiecznych tułaczy, najludniejsze stolice świata i najbardziej bezludne pustynie. Cóż stąd, że ostatnio przybywali z Rio de Janeiro, skoro niema żadnej pewności, iż zatrzymali się tam bodaj na dzień jeden, że pozwolili się poznać komukolwiek z mieszkańców tego miasta. Kiedy więc ciała wystawiono w Mordze dla rozpoznania, niewątpliwie, w skutek rozbudzonej przez pisma ciekawości, przed straszliwą szklaną ścianą tego ponurego przybytku, przeciągnąć musiały liczne izesze, bawiących w Paryżu obywateli obu Ameryk, ale ani jednemu z członków polskiej kolonji nie przyszło na myśl w danym mianowicie wypadku szukać tam swoich znajomych.
Zmyliło to całkowicie kierunek dochodzenia. Policja była bezsilna wobec tego w założeniu już fałszywego punktu wyjścia.
Co do mnie, to przyznaję, drżałem, ażeby ktoś z Polaków, mieszkających zwłaszcza w dziel – nicy łacińskiej, nie zabłądził przypadkiem do przeklętego miejsca. Swego czasu zbyt byli w "quartier" popularni, ażeby ich nie znano, bodaj z widzenia. Rozumiałem, że powinni odnieść w cienie niebytu tajemnicę nieprzeniknioną. Gdyby ich poznano, dotarłoby już niezawodnie do dna okropnej treści.
Sam jednak mimo wszystko, nie mogłem się oprzeć pokusie, ażeby na własne oczy nie ujrzeć tego, co uważałem za rzecz konieczną.
Los złośliwy związał mnie fatalistycznie z tą sprawą.
Właśnie na kilka dni przed wypadkiem byłem u nich osobiście. Na zasadzie dawniejszych pełnomocnitw, otrzymałem dwanaście tysięcy rubli, stanowiących resztę majątku, jaki kobieta tawyprocesowała od krewnych, mieszkających przeważnie w południowych guberniach Rosji. Kiedy przed kilku laty wyjeżdżałem w tamte strony, poleciła mi ona podniesienie tej sumy, na co otrzymałem najformalniej zalegalizowaną plenipotencję. Ponieważ jednak suma była chwilowo zakwestjonowana, nie mogłem jej odebrać natychmiast, odesłano mi ją do Paryża w kilka miesięcy potem, ale już po ich zniknięciu z miasta bez śladu.
Znalazłem się doprawdy w nader trudnem położeniu. Nie wiedziałem co mam z tym fantem począć. Chciałem już z powrotem odesłać pieniądze, skąd przyszły, aż pewnego wieczoru wpada do mnie niespodziewanie on, zmieniony do niepoznania, bo młody zarost, niegolony oddawna, nadawał jego twarzy wyraz, jakiego przedtem nie znałem.
Wydała mi się ta twarz dziwnie dzika i surowa.
– Miałem wiadomość – zaczął, że jej sumę dawno już wysłano dla nas na pańskie ręce.
Odczułem w tonie jakby podejrzliwość. Ubodło mnie to do żywego. Odparłem ostro:
– Pieniądze są – bynajmniej nie miałem zamiaru państwa wywłaszczać… nie wiedziałem jednak, gdzie ich szukać.
– Ach, są pieniądze! – krzyknął uradowany.– Przepraszam pana. Przyznaję – zełgałem. Nie miałem znikąd żadnej wiadomości, z nikim korespondencji nie utrzymujemy, z nikim absolutnie nie komunikujemy się… A pieniądze te są strasznie.. strasznie potrzebne! Podróżowaliśmy… Wydało się moc grosza… Doskonale!
Wyciągnął rękę, jakby przypuszczał, że mu natychmiast całą należność wyliczę.
Oczywiście, nie mogłem sumy takiej trzymać w domu. Złożyłem ją do banku, więc dopiero nazajutrz mógłbym ją stamtąd wycofać i oddać komu należy. Kiedym mu to powiedział, skrzywił się.
– W takim razie przyjdę jutro do pana o tej samej godzinie.
Teraz z kolei we mnie zbudziły się podejrzenia… i to nader poważne. Zacząłem przypuszczać, że chce on pieniądze wyłudzić podstępnie. Wszakże podstępu użył, ażeby się dowiedzieć, że mi je już przysłano.
Nie znałem go z tej strony. Pomimo całego cynizmu, czy może właśnie z powodu tego cynizmu, zawsze dotąd był w stosunkach pieniężnych niezmiernie prosty i szczery. Dziś puszcza się na krętactwa. To mnie uczyniło bacznym.
Powiedziałem mu otwarcie:
– Proszę pana, plenipotencję do podniesienia pieniędzy wystawiła mi pani – nie pan. Dlatego, proszę mi darować, ale to, co mi przysłano, pani, nie panu do rąk oddać uważam za stosowne.
Zachwiał się. Po chwili jednak wymienił adres, zaklinając wszakże, abym nikomu ze znajomych o ich pobycie w Paryżu nie wspomniał.
Ściśle dotrzymałem zobowiązania, ale sam byłem nazajutrz w ich domu.
Najęli sobie około Passy tak zwany hôtel particulier, z kompletnem, a nawiasem mówiąc, bardzo wytwornem urządzeniem.
Był to niewielki, biały pałacyk, ukryty wśród bujnej roślinności pięknie utrzymanego ogrodu.
Urocze zacisze!
Przyznaję, że nie bez pewnej zazdrości oglądałem rozkoszną, niesłychanie wygodnie i pomysłowo urządzoną siedzibę. Ona oprowadzała mnie po wszystkich kątach i kącikach, pokazywała szczegółowo wszystkie pokoje i zakamarki, chwaliła się barwistym, cudnie rozwiniętym kwietnikiem, zwracała uwagę na artyzm zdobiących fronton rzeźb i ornamentacji. Poznałem miejscowość jaknajdokładniej. Dlatego też, skoro nazajutrz po katastrofie codzienne pisma ilustrowane podały wizerunek kokieteryjnej elewacji pałacyku, gdzie się wydarzyło owe sensacyjne morderstwo, pomimo nader fantastycznego brzmienia nazwisk, co do osób nie miałem najmniejszej wątpliwości.
Oni!
Uprzytomniłem sobie nagle rozkład mieszkania – z zdziwną jakąś plastyką i wyrazistością oczami wyobraźni ujrzałem ten świetny, błękitną materją wybity pokój, zbluzgany krwią i ich dwa trupy, rozciągnięce na puszystym dywanie.
Widziałem totem jaskrawiej, że już wtedy znalazłszszy się tam, pod wpływem grozy przypuszczeń, wyobraziłem sobie tę rzecz jako rzecz nieuniknioną. Podniecona imaginacja odtąd nie przestawała pracować ani na chwilę. Z przerażającą ścisłością odbudowałem w fantazji szczegół po szczególe końcowe sceny tragedji. W ciszy rozmyślań samotnych słyszałem najdokładniej słowa ich rozmów rozdrażnionych, niecierpliwych, rozpacznych, gwałtownych, prowadzących nieodwołalnie do ostatecznych konsekwencji… Padał strzał… drugi… trzeci.. Sen haftował dalej na tej obrzydłej kanwie najokropniejsze widziadła. Powracały uparcie, skoro tylko, znużony, zmrużyłem oczy na chwilę. Budziłem się nagle w nocy, wstrząśnięty hukiem strzałów, widokiem upadających ciał…
Okropne wizje zaczęły mnie prześladować potem na jawie w dzień, w czasie czuwania. Zdawało mi się ciągle, iż jestem pod wpływem niezmiernie wyraźnych halucynacji wzrokowych i słuchowych. Na moment jeden nie mogłem od siebie odpędzić złej mary; nie mogłem opanować się i skupić na tyle, ażeby skierować myśli w inną stronę. Poprostu nie byłem już w możności zająć się żadną literalnie pracą. Kiedy brałem książkę do ręki, sądząc, że oderwie mnie od myśli natrętnej, spostrzegałem nagle, że nie rozumiem tego, co czytam, natomiast każde zdanie, każdy wyraz, każda litera niemal budziły jakieś niesłychanie bliskie skojarzenia ze sprawą, o której pragnąłem właśnie wszelkiemi siłami zapomnieć.
Rzucałem książkę. Szukałem towarzystwa, gwarnych rozmów, huczącej wesołości, zabawy. Do późnej nocy przesiadywałem u Pascala, gdzie zawsze można było znaleźć liczną, choć może nie nazbyt dobraną kompanję. Nie chciałem być wybredny. Ciągnąc piwo, słuchałem niewymyślnych konceptów, oklepanych anegdot i pikantnych plotek kolonjalnych, ażeby tylko nie znaleźć się w samotności.
Ale i to niebardzo pomagało. Przez pięć dni po owej fatalnej wizycie w ich domu, czułem na sobie niewypowiedzianą udrękę. Aż oto gazety poranne przyniosły wiadomość, zda się, niecierpliwie oczekiwaną. Czytając w dziennikach opisy wypadku, miałem wrażenie, że przeżywam z nadzwyczajną dokładnością po raz wtóry momenty, już kiedyś przeżyte. Z opisów tych wydało mi się, jakoby cała mise en scéne wypadku była przezemnie uprzednio zaaranżowana. Straciłem poczucie granic rzeczywistosci i własnego marzenia, jak człowiek, który ulega chorobliwemu rozdwojeniu osobowości.
Wszakże ja to wszystko już widziałem, tak co do joty, jak to podają gazety.
Kiedy? Wtedy, w czasie wizyty, czy przez te pięć dni męczących halucynacjł? Czy może teraz dopiero, po przeczytaniu w gazetach szczegółowych opisów wydarzenia, nie zdając sobie sprawy, – przenoszę fakty konkretne na tło własnych przywidzeń i stąd owo niepojęte pomieszanie w czasie i przestrzeni doznań doraźnych.
Ale nie. Czytam, dajmy na to w "Journalu " fantastyczną legendę, którą pomysłowy reporter wyssał sobie z palca, i nie poddaję się bynajmniej suggestji. Owszem, czuję w sobie potrzebę sprostowywania na każdym kroku błędnych informacji dziennikarskich. Niebawem jednak numer " Matina ", który mi wpadł w rękę, a którego informacje, snadź na miejscu u źródeł sprawdzone, były nierównie ściślejsze, przekonał mnie, że moje sprostowania są najzupełniej zgodne z prawdą.
Dlaczegóż nie poddałem się suggestrom "Journal'a "?
Nie będąc na miejscu, umiałbym o wiele dokładniej nakreślić plan sytuacyjny wypadku, niż to uczyniły niektóre pisma, przez umyślnie w tym celu wysłanych na miejsce rzeczoznawców. Mimowoli w dziennikach, które mi wpadły w rękę, robiłem ołówkiem odpowiednie poprawki.
Portrety ofiar, podane przez pisma, zgoła są niepodobne. Z pamięci narzuciłem w notesie kilku linjami ich podobizny i jestem przekonany, że nieskończenie wymownej przypominają ich wykrzywione walką i spazmem śmiertelnym rysy, niż wszystkie zdjęte z natury fotografje.
Zaczęło mnie w najwyższym stopniu interesować to korygowanie błędów i niedokładności publicystycznych, zwłaszcza, kiedy śledztwo sądowe, ze złych wychodząc założeń, na fałszywe całą sprawę skierowało drogi.
Ja jeden byłem w posiadaniu pewnych, niczem niezmąconych, wiodących jedynie do rozwiązania tajemnicy, wskazań.
Oczywiście, łatwo i natychmiast wykryto, że nazwiska pod jakiemi zapisali w się Paryżu były przybrane. Poznanie jednak prawdziwych okazało się sprawą trudniejszą.
Wystawiono zatem ciała w Mordze.
Jak wyżej wspomniałem, nie mogłem zapanować nad sobą, ażeby tam nie pobiec. Ciągnęła mnie nieprzeparta chęć sprawdzenia naocznie, że nie jestem igraszką przywidzeń. Pragnąłem także sprawdzić, na ile rysunki moje pamięciowe były zgodne z rzeczywistością. Nie wiem dlaczego, ale ogromną do tego przykładałem wagę. Biegłem też z gorączkowym pośpiechem, nie bacząc na to, że czynem tym mogę się zdradzić, jak blisko ze sprawą jestem związany, czy lepiej, jak wiele… jak przerażająco wiele mógłbym o niej powiedzieć. A powiedzenie tego głośno, publicznie, przed kratkami sądowemi, wobec licznie zebranych tłumów kosztowałoby mnie zaprawdę zbyt wiele…
Raczej zapaść się w ziemię.
Rozumiałem też, że wyprawa do Morgi była najwyższą nieostrożnością. Wiedziałem, że detektywi mają zwyczaj przez szpary i zamaskowane okienka obserwować tych wszystkich, którzy przeciągają przed szklaną ścianę tej okropnej wystawy. Często wśród obojętnych, wiedzionych prostą ciekawością widzów, dostrzegają osobistości, których wyraz twarzy zdradza ukrywających się dotąd przed pościgiem winowajców. Znana jest powszechnie ta strona w psychologji morderców, że krążą dokoła swych ofiar, jakby pod przemocą praw jakiegoś fatalistycznego przyciągania. Jakże to często wpadają oni w sidła, nie mogąc oprzeć się sile tego przyciągania. Zjawiają się na miejscu przestępstwa w chwilach dla siebie najniebezpieczniejszych, podążają na cmentarz za trumną ofiary lub starają się bodaj zdaleka zobaczyć jej oblicze. Oczywiście niepodobna, ażeby w tym wypadku zachowaniem się, wyrazem, gestem, nie zdradzili jakiegoś żywszego poruszenia. Dla agentów wydziału śledczego bywa to niekiedy jedyną wskazowką, prowadzącą na trop właściwy.
Zapewne, nie byłem mordercą, czułem jednak, że w chwili, kiedy ujrzałem ich trupy, na twarzy mojej odmalowało się znacznie więcej, niż zwykła ciekawość. Drżałem na całem ciele i niewątpliwie byłem śmiertelnie blady. Miałem pewność, że argusowe oczy, obserwujące mnie gdzieś z ukrycia, nie mogę nie zauważyć pomieszania. Prawie namacalnie poczułem na sobie jakieś śliskie, gadzie dotknięcia niewidzialnych spojrzeń.
Kto zgadnie, jak ci ludzie, przywykli do tropienia zbrodni, zechcą zachowanie się moje rozumieć? Uświadomienie sobie tego wytrącało mnie jeszcze bardziej z równowagi.
Zachwiałem się na nogach, jakbym był bliski omdlenia.
Zacząłem wyrzucać sobie, że popełniłem tak wielką nieostrożność, ale w tej chwili wszystko zrozumiałem.
I to było konieczne. I tę chwilę przeżywałem powtórnie. Wszystko musiało się spełnić dokładnie aż do końca. Ja już ich widziałem przedtem w tych pozycjach, w tem otoczeniu; drżałem, ażeby się nie zdradzić.
Byli tu w licznem towarzystwie. Po prawej stronie na narach leżało trzech topielców, wydobytych z Sekwany. Widziałem już kiedyś te postrzępione łachmany nędzarzy, a na nich zzieleniałe błoto rzeki. Po lewej ciągnął się szereg zwłok męskich i kobiecych, o głowach zmiażdzonych, pogniecionych, zniekształconych w sposób najokropniejszy. Patrzyłem na nich jak na starych, dobrych znajomych.
Tak, są tu wszyscy. Nikogo nie braknie!…
Tych dwoje niewątpliwie wyróżniało się w kompanji dystynkcją i owym wyrazem szczególniejszym. Przypomniało mi się, żem ten wyraz „wtedy” zanotował.
Dobyłem z kieszeni notes z rysunkiem.
Nie! To było poprostu niepojęte. Czyż tylko i jedynie intuicja prowadziła mi rękę wtedy, kiedym szkicował ich podobizny?
W oczach mi się zamroczyło. Oparłem się o ścianę.
– Panu zrobiło się niedobrze? – szepnął koło mnie jakiś głos.
Nie odpowiedziałem. Po chwili uczułem, że mnie jakaś silna dłoń ujęła pod ramię i wyprowadza z tego przybytku okropności.
– Ale pan ma delikatne nerwy, do djabła! – Słyszę ten sam głos, kiedy się już znalazłem na dworze, w blasku jasnego, pogodnego dnia letniego.
– Stał przedemną człowiek w niebieskiej bluzie i bronzowych, aksamitnych, bajecznie szerokich spodniach.
Charakterystyczny typ robotnika francuskiego.
– Wzięło pana, co?
– Wzięło. Widok istotnie jest przerażający – odparłem i dziękowałem za pomoc.
Machnął ręką.
– Niema za co.
Skręcił na pięcie i poszedł w swoją stronę.
Zostałem sam na moście. Świeży powiew powietrza od rzeki otrzeźwił mnie. Uczułem przypływ sił i sił tych użyłem natychmiast do raptownej ucieczki z tych miejsc okropnych. Nagle opamiętałem się. Podobna ucieczka wzbudzić musiała jeszcze silniejsze podejrzenia. Poskromiwszy się tedy całą mocą woli, szedłem wolniej, ale oglądałem się co chwila za siebie, czy jaka podejrzana osobistość nie następuje mi na pięty.
Wróciłem przecież do domu nie śledzony, a przynajmniej nic niepokojącego w tej mierze nie zauważyłem. Natychmiast jednak spaliłem owe fatalne rysunki, ażeby zniszczyć tak wymowny dowód rzeczowy.
Bądź co bądź spodziewałem się, że czy wcześniej, czy później przyjdą mnie zapytać…II.
Nikt wszakże nie przychodził. Nazajutrz jednak, po przeczytaniu dzienników, chciałem już choć niepytany i nienagabywany przez nikogo, sam narzucić się ze swemi zeznaniami.
Sprawa przybierała tok całkiem niespodziewany. Władze śledcze odrzuciły całkowicie hypotezę o samobójstwie, co było jedynie słuszne i logiczne, a uparcie powracały do podejrzeń o morderstwo w celach rabunku.
Pisma przyniosły właśnie wiadomość o zaaresztowaniu ich lokaja, młodego chłopca, który mieszkał w pałacu w jednym z pokoików niskiej, zdobiącej fronton, attyki… a którego krytycznego poranka znaleziono w łóżku. Spał spokojnie snem sprawiedliwego. Sen ten, zresztą w czasie, kiedy właściwie z natury obowiązków swoich, lokaj powinien być na stanowisku, sędzia śledczy uznał za symulację i chłopca zamknięto, zwłaszcza, że jakoby wina jego miała za sobą mnóstwo jeszcze innych, niesłychanie obciążających dowodów.
Dla mnie, który cały wypadek widziałem wyobraźnią z taką ścisłą dokładnością w każdym szczególe, ów zwrot w dochodzeniu wydał się jednym z naidjotyczniejszych błędów policji i to błędem w najwyższym stopniu niebezpiecznym. Bo jeżeli było rzeczą ostatecznie obojętną, że danych do stwierdzenia osobistości denatów szukano w Ameryce Południowej, jeżeli, powiadam, niewykrycie ich pochodzenia i nazwisk właściwych nikomu krzywdy przynieść nie mogło, owszem, z pewnych względów było nawet pożądane – o tyle już samo posądzenie o zabójstwo człowieka niewinnego jest doprawdy czemś okropnem. Jeżeliby jednak okoliczności miały się tak złożyć, że nie będzie on umiał dowieść swej niewinności, jeżeli poszlaki przeciw niemu spiętrzą się tak fatalnie, że mogą go wysłać pod gilotynę, wtedy milczenie tych wszystkich, którzyby jakiekolwiek światło na sprawę rzucić mogli, byłoby zbrodnią nieprzebaczalną.
Ja byłem w posiadaniu owego światła. Sądziłem, że skoro tylko zjawię się w urzędzie i odkryję wszystkim tajemnicę, wszystko stanie się jasne i zrozumiale. Prysną wszelkie uboczne, nieugruntowane na niczem podejrzenia i nikt gdzieindziej nazewnątrz, poza ich zbrodnią wewnętrzną, winnych szukać nie będzie.
Sądziłem, że władam magicznem słowem, które jak zaklęcie otworzy biedakowi bramy więzienia i bez wszelkich zastrzeżeń wywiedzie go na wolność.
Nie mogłem się wahać. Pobiegłem natychmiast do profektury. Przyjęto mnie dosyć lekceważąco, choć oświadczyłem, że mam do zeznania rzeczy nader ważne. Urzędnik, który prowadził sprawę, był nieobecny. Kazano mi przyjść po południu. Tymczasem owych kilka godzin przyniosło nowe rewelacje.
O południu ukazał się specjalny dodatek któregoś z ruchliwszych dzienników i to, co tam wyczytałem, zachwiało postanowieniem. Zachwiało ono także całą konstrukcją, jak się wydało, całkowicie fantastyczną.
Policja, jak zwykle w podobnych wypadkach, przed ukończeniem śledztwa nie dawała prasie informacji dokładnych, owszem umyślnie wskazała jej kilka punktów najzupełniej fałszywych, ażeby tym sposobem odwrócić uwagę od rzeczywistego kierunku poszukiwań. Prasa odegrała w danym razie rolę naganki, która miała ostatecznie napędzić do matni osaczonego już ze wszystkich stron zwierza. Podszępnięto jej umyślnie historję o samobójstwie, ażeby tem pewniej, tem łatwiej zarzucić sieć na istotnych morderców, którzy, ufając rozpuszczanym głośno wieściom, pewni, że wszelkie podejrzenia od nich są już stanowczo odwrócone, ze swej strony zaniedbają koniecznych ostrożności i sami wpadną w ręce policji.
Dalsze prowadzenie gry podobnego rodzaju okazało się zbyteczne, gdyż wszystkie zamierzenia paryskiej "Sûreté" powiodły się nadspodziewanie szybko. Przestępcy odkryli się przy pierwszej sposobności i są już pod kluczem. Wobec tego niema potrzeby podstępnego maskowania śledztwa, które odrazu wpadło na trop właściwy.
Przypuszczenie samobójstwa wyłączała stanowczo i bez wszelkich wątpliwości, choćby ta okoliczność, że przy zabitych nie znaleziono broni z której zginęli, a mianowicie sześciostrzałowego rewolweru bardzo małego kalibru.
Nie mógł on ulotnić się, jak kamfora. Musiał go ktoś wynieść. Wyniósł go zaś wraz z całą gotówką i kosztownościami, jakie niewątpliwie mieli w domu ludzie zamożni, zajmujący tak wytworne mieszkanie – właśnie ów zaaresztowany lokaj.
Oczywiście, wszystkowiedzący reporter nie umiał ustalić wysokości zrabowanej sumy, natomiast ja, który osobiście, przed pięciu zaledwie dniami, wręczyłem im przekaz na trzydzieści kilka tysięcy franków, rozumiałem, że była to jednak kwota, na którą mógł się złakomić człowiek tej kondycji. Że zaś dalej, brak tych pieniędzy po wypadku, cały wypadek w innem zgoła przedstawia świetle, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wypadało stąd znowu, że jasnowidzenie moje było poprostu chorobliwem przywidzeniem i niczem więcej.
Niewątpliwie dedukcje dziennika były logiczne, a Sureté paryska słusznie postąpiła, puszczając za pośrednictwem prasy fałszywe wiadomości, jeżeli przez taki właśnie manewr zdołała ująć istotnych przystępców.
Jak skuteczne były owe suggestje, miałem dowód na sobie. Przez właściwą naturze ludzkiej jednostronność sądu, przez zacieśnienie sposobu widzenia do osobistych skłonności uczuciowych i pojęciowych, z rozpuszczonych przez pisma wiadomości za prawdziwe uważałem te tylko, które owym skłonnościom odpowiadały, które mogłem naciągnąć do aprioristycznie postawionych założeń.
Widziałem to, co widzieć chciałem. Odruchowo dokonałem wyboru, narzuconego przez takie a nie inne tendencje moralne. Stąd powstała teza o jakiejś konieczności fatalistycznej, do której wszystko sprowadzałem ze ślepym uporem manjaka. Uwierzyłem, że spełnili na sobie nieodwołalny wyrok przeznaczenia, bo mi taką wiarę narzuciły moje przekonania wewnętrzne.
Trzymając się ciągle tej jednej linji skojarzeń myślowych, nie widziałem tysiąca innych logicznych możliwości.
Nie zdawałem sobie na razie sprawy z błędów, jakie w rozumowaniu popełniam. Wychodziłem ze stanowiska jakiejś niezmienności bytu i jego zagadnień najważniejszych.
Wszystko jest względne. Powinienem był to zrozumieć, do kroćset, obracając się od lat tylu między ludźmi najrozmaitszych przekonań, wierzeń i obyczajów. Boć przecie na każdym kroku spoty – kam osobniki, zdaje się tego samego co ja gatunku, urodzone pod tym samym stopniem szerokości i długiej geograficznej, tej samej pozornie kultury, tej samej nawet sfery towarzyskiej i intelektualnej, a jednak tak różne w całokształcie stosunku swego do pojąć o honorze, o odpowiedzialności moralnej, o obowiązkach społecznych i t… p., że poprostu w dyskusji niepodobna odnaleźć możliwych dróg porozumienia się.
Powinienem to był zwłaszcza przyjąć za pewnik po licznych rozmowach z nim i z nią.
Staliśmy istotnie na djametralnie przeciwnych sobie punktach w sposobie rozstrzygania całego szeregu zagadnień życiowych. Oni, jako ludzie nowi, jako twórcy swoich własnych wartości, przechodzili obojętnie nad faktami, które mnie, obciążonego dziedzicznie wiekowym przesądem, wstrząsały do głębi jestestwa. Imputowałem im własne uczucia i stąd główny błąd w dedukcjach.
Ostatnie, najnowsze i, zda się, już zupełnie sprawdzone rewelacje gazet w tej sprawie dały mi to poznać najoczywiściej. Runęła fantastyczna hypoteza, przybierająca już w umyśle moim kształty niebezpiecznego opętania.
Trzeźwe poznanie rzeczywistości rozwiało ponurość wylęgłej w imaginacji wizji. Zdawało mi się, żem nagle przetarł dotknięte chwilową ślepotą oczy i dopiero teraz widzę jasno. Wszystko zaś, co widzę – widzę w barwach i wymiarach naturalnych – to jest zwyczajnie, pospolicie i dziwnie płasko.
Zwykłą, codzienną aferę zbójecką jakich kroniki kryminalne notują tysiące, wziąłem za jakieś planowe zarządzenie wyższych, panujących nad światem potęg.
Łudziłem się.
Żałowałem, żem zniszczył rysunki, które mogły obecnie służyć za rzeczowy, oczywisty dowód owego samołudzenia się. Byłem najmocniej przekonany, że poza zwykłą, dostępną dla mnie w zakresie mych uzdolnień próbą pochwycenia podobieństwa z pamięci, nie przedstawiały one zgoła nic osobliwego.
Przerzchł nastrój, który mi podsuwał wiarę w jakąś naprzyrodzoną siłę intuicji.
Czułem się uleczony.
Naturalnie wobec tego do profektury już nie poszedłem. Nie miałem potrzeby narzucać się z zeznami, które na przebiegu sprawy zaważyć nie mogły. W gruncie rzeczy zbrodnia nic a nic nie zmieni się w swej istocie, choć władze poznają wartość moralną osób pomordowanych.
Pozostawiłem tedy uwięzionego zbója jego własnemu dowcipowi. Straciłem dla jego niedoli współczucie, owszem zrodziła się we mnie, jakby szczególniejsza nienawiść do tego zbrodniarza, którego ohydny czyn, popełniony dla rabunku, po – czytywałem przez chwilę za coś zupełnie odmiennego.
Nienawidziłem go za swój zawód i, przyznam się, nie rozrzewniłem się bynajmniej jego losem. Niech idzie pod gilotynę!
Tamtych po kilku dniach daremnych poszukiwań pogrzebiono nierozpoznanych.
Sądziłem, że o sprawie zapomnę nazawsze.III.
Miało się wszakże stać inaczej.
Jeszcze wiele, wiele razy tajemnicze morderstwo w pałacyku na Passy przychodziło niespodziewanie szarpać mi nerwy, niepokoić wyobraźnię. Stawało przedemną jak zmora natrętna w chwilach kiedy właśnie pragnąłem owej równowagi jaknajusilniej, kiedy pragąłem spokoju, swobody myśli, możności zupełnego oddania się swoim studjom, ażeby ukończyć wreszcie pracę, której poświęciłem już wiele lat wysiłku, a na której opierałem wszystkie ambicje i plany na przyszłość. Przyplątało mi się to do egzystencji, jak uparta, chroniczna choroba, wracająca ciągle mimo pozornych oznak rekonwalescencji.
Zaciskałem zęby, czekałem cierpliwie na wygaśnięcie ostatnich iskier niepokoju pod wystudzonemi popiołami zapomnienia, ale ciągle wydarzenia jakieś nieszczęśliwe rozdmuchiwały owe popioły i niepokój to z mniejszą, to z większą siłą żarzył się w wyobraźni mojej nieustannie.
Przeklęta zmora.
Przedewszystkiem jakoś w parę dni po pogrzebie dowiedziałem się o uwolnieniu posądzonego o morderstwo lokaja.
Potrafił on ustalić swoje alibi tak stanowczo i wiarogodnie, że niewinność jego nie mogła ulegać najmniejszym podejrzeniom.
Niewątpliwie, gdyby sobie poczciwiec był spokojnie spoczywał w swoim pokoiku, i, jak wypadało, przespał noc twardym snem, nietyle sprawiedliwego, ile utrudzonego dzienną pracą człowieka, ustalenie podobnego alibi byłoby rzeczą niemożliwą. Kto wie, czyby nie spadła wtedy do kosza gilotyny głowa istoty niewinnej.
Doprawdy, na myśl o tem dreszcz przechodzi po kościach.
Na szczęście, istotnie zadziwiajacym zbiegiem wypadków lokaja nocy krytycznej w domu nie było. Przyszedł tam nad ranem. Przesadziwszy ogrodzenie parku, przesunął się cichutko bocznem wejściem i na palcach wszedł do siebie na górę. Oczywiście, nie miał potrzeby sprawdzać, co się dzieje na dole. Chodziło mu o to tylko, ażeby się przekraść niepostrzeżenie do siebie. Jakoż udało mu się to doskonale. Najmniejszy szelest nie zdradzał, że wejście jego do pałacu usłyszano. Korzystając z te – go, że jeszcze pozostało jakieś dwie godziny, zanim czas powoła go do codziennych obowiązków, rozebrał się, poczciwiec, i położył najspokojniej do łóżka. Łatwo zrozumiec, że spał mocno i spał dłużej, niżby wypadało, nie przypuszczając, jak straszne czeka go przebudzenie.
Pierwsze podejrzenia przeciw niemu zwróciła służąca, która, nie mogąc doczekać się zwykłego dzwonka, wzywającego do rannych posług, zeszła sama na dół, gdzie zastała panią i pana pomordodowanych. Wszczęła alarm i natychmiast, skoro tylko zjawiła się policja, zaprowadziła ją do izdebki lokaja.
Chłopak, nagle ze snu zbudzony, oczywiście przeraził się niepomiernie widokiem policjantów, ale odrazu wypierał się wszelkiego udziału w morderstwie. Przyciśnięty krzyżowemi pytaniami do muru, przyznał wprawdzie, że w domu nie nocował, co zresztą zeznania innych osób najzupełniej potwierdziły, ale to jeszcze silniejsze narazie przeciw niemu dawało poszlaki.
Widziano go kręcącego się przed piątą nad ranem, około pałacu, a przedtem jeszcze dwaj sierżanci policyjni, patrolujący na rogu ulicy, zauważyli, jak nieopodal od ich stanowiska wysiadał z samochodu. Nie zdążyli wprawdzie zanotować numeru pojazdu, gdyż oddalenie, w jakiem się zatrzymał było, bądź co bądź, zbyt wielkie, w każdym razie scena cała wydała im się podejrzana. Śledzili więc wzrokiem tak konspiracyjnie wysiadającego z samochodu młodzieńca, doprowadzili go też w ten sposób aż do furty ogrodzenia parkowego, do którego dotykał wysunięty ku ulicy domek consiêrge'a.
Tu go zostawili, wiedząc już, kto jest i dokąd zmierza.