Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmory przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Zmory przeszłości - ebook

Poznaj jednotomową powieść Ann Cleeves, autorki bestsellerowej serii szetlandzkiej.

Możesz pogrzebać duchy przeszłości. Jednak te nie przestaną cię nawiedzać.

Lizzie Bartholomew nie wie nic o swoim pochodzeniu. Jest podrzutkiem, jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła. Dzieciństwo spędziła w różnych instytucjach wychowawczych, daremnie marząc o rodzinie, która by ją przygarnęła.

Obecnie wiedzie życie, od którego chciałaby uciec. Okazją do tego wydaje się samotny wyjazd do Maroka. Zwłaszcza gdy poznaje Philipa – on także podróżuje na własną rękę. Między nieznajomymi dochodzi do krótkiego romansu, ale kobieta musi wrócić do Anglii.

Niedługo potem do Lizzie dociera wiadomość o śmierci Philipa Samsona. Okazuje się, że przygodny kochanek zapisał jej w testamencie sporą sumę. Spadek wiąże się jednak z pewnym warunkiem. Takim, który zmusi Lizzie do skonfrontowania się z przerażającymi sekretami, o których nie miała pojęcia.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67551-30-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

W swo­ich kosz­ma­rach wi­dzę mnó­stwo noży, ostrzy i krwi. Nie wpa­dam do dziur ani nie ucie­kam opu­sto­sza­łymi uli­cami. I cho­ciaż zwy­kle moje sny są czarno-białe, krew jest in­ten­syw­nie czer­wona, lśniąca i zde­cy­do­wa­nie od­staje od in­nych scen, które są po­zba­wione wy­razu i nudne. Naj­gor­sze, że kiedy się bu­dzę, uświa­da­miam so­bie, że to wcale nie był sen.

Je­stem w Blyth, aku­rat w dzień tar­gowy, i ro­bię za­kupy dla Jess. Ma ulu­biony stra­gan, na któ­rym zwy­kle ku­puje owoce i wa­rzywa. Zna wła­ści­ciela, dzięki czemu za­wsze daje jej ra­bat. Jest późny ra­nek i pa­nuje duży ruch. Nie­długo Gwiazdka i wszy­scy opę­tani są sza­leń­stwem za­ku­po­wym, ku­pują na­wet ostat­nie ba­dzie­wie, ina­czej wy­daje im się, że nie są przy­go­to­wani do świąt. Dzień jest mgli­sty, dżdży­sty i chłodny. Ostry wiatr smaga skórę. Jed­nak nie do krwi. Nie tak, jak no­życzki, które ku­puję w skle­pie sieci Wo­ol­wor­ths. Pro­szę sprze­daw­czy­nię, by wy­jęła je z pla­sti­ko­wego opa­ko­wa­nia, bo chcę spraw­dzić ich ostrość. Prze­jeż­dżam ostrzem po kciuku i na palcu po­ja­wia się cienka czer­wona li­nia, a po chwili ma­lut­kie, ide­al­nie okrą­głe, czer­wone kro­ple, ni­czym klej­no­ciki. Przy ka­sie mam trud­no­ści z wy­ję­ciem pie­nię­dzy – nie z po­wodu ranki, która już się za­skle­pia, ale dla­tego, że mam zlo­do­wa­ciałe ręce.

Po wyj­ściu z Wo­ol­wor­ths wra­cam na targ, by ode­brać wa­rzywa dla Jess. Za­trzy­muję się na kilka mi­nut, chcąc przej­rzeć ka­sety i płyty kom­pak­towe i po­ga­dać z pod­sta­rza­łym pun­kow­cem, który je ofe­ruje, a po­tem przy­staję przy sto­isku ze sło­dy­czami i ku­puję lody ko­ko­sowe. Mam ogromną ochotę na sło­dy­cze. Oczy­wi­ście sprze­daje się je tu­taj na funty i un­cje. Do Blyth nie za­wi­tały jesz­cze ki­lo­gramy. Na­gle do­strze­gam idą­cego w moim kie­runku chło­paka z pli­kiem eg­zem­pla­rzy „Big Is­sue”. Ma na so­bie spodnie bo­jówki i glany, na­prawdę dro­gie glany, nie ja­kieś pod­róbki. Kręcę się wo­kół niego, sta­ra­jąc się nie tra­cić go z oczu. Dla­czego to ro­bię? Dla­tego że jego szczu­pła twarz wy­daje mi się zna­joma. Chło­pak przy­po­mina mi ko­goś, kogo nie chcę pa­mię­tać: Nicky’ego, go­ścia o twa­rzy po­ety. A także dla­tego, że nie mam ochoty cze­kać na resztę. Od­kąd to zwy­kłego ga­ze­cia­rza stać na ta­kie buty? Gość musi coś kom­bi­no­wać.

Je­stem już pra­wie przy stra­ga­nie z wa­rzy­wami. Czuję za­pach li­ści ka­pu­sty i cy­tryn. Ktoś do­tyka mo­jego ra­mie­nia.

– „Big Is­sue” dla pani? – sły­szę na­pa­stliwy, szy­der­czy głos. Gość stoi tuż za mną, tak bli­sko, że czuję jego od­dech na karku.

Od­wra­cam się i dźgam go no­życz­kami w górną część ra­mie­nia. To twar­dziel z Blyth, dla­tego mimo zimna na­rzu­cił na sie­bie tylko bluzę. Ostrze z ła­two­ścią roz­cina skórę i do­ciera do ko­ści. Kiedy jed­nak uno­szę rękę, by za­dać ko­lejne ude­rze­nie, ktoś mnie po­wstrzy­muje. Wła­ści­ciel wa­rzyw­niaka roz­po­znaje mnie i za­czyna krzy­czeć. Wo­kół zbiera się tłum. Te­raz już wszy­scy krzy­czą. Ga­ze­ciarz wy­pusz­cza z rąk na­rę­cze „Big Is­sue”. Krew plami jego szarą bluzę i w zwol­nio­nym tem­pie ka­pie na za­dru­ko­wany pa­pier. Po czerni i bieli roz­lewa się czer­wień. Nie­złe, co?Roz­dział pierw­szy

W Ma­roku nic mi się nie śniło.

W po­łu­dnie ro­biło się już go­rąco. Był do­piero kwie­cień, ale przez całą zimę nie spa­dła ani jedna kro­pla desz­czu i ko­ryta rzek wy­schły. Inna sprawa, że trudno w to uwie­rzyć aku­rat tu­taj, gdzie na­wad­niano pola i zdą­żyły się one już za­zie­le­nić. Za­ta­mo­wano też je­den z gór­skich stru­mieni, a wodę pusz­czono drew­nia­nymi ko­ry­tami do zbior­nika, skąd za­si­lała oko­liczne po­letka, palmy dak­ty­lowe oraz ży­wo­płoty z ta­ma­ryszku, ja­ka­randy i bu­gen­willi. Kwiaty eks­plo­do­wały bar­wami w pro­mie­niach słońca. Je­dyne w swoim ro­dzaju do­świad­cze­nie mi­styczne. Czu­łam się, jak­bym tra­fiła do raju.

To na­prawdę był raj, a je­cha­łam na ośle pro­wa­dzo­nym przez La­tifę, ośmio­let­nią ślicz­notkę o błysz­czą­cych czar­nych oczach, w po­dar­tej spód­niczce i bez bu­tów. Skie­ro­wał mnie tu­taj au­stra­lij­ski tu­ry­sta, któ­rego po­zna­łam w ho­telu. „Tu­taj”, czyli do gaju pal­mo­wego.

– Warto zo­ba­czyć – po­wie­dział mi­łym gło­sem. – O ile chcesz wy­je­chać z mia­sta. Fajne wi­doki.

Nie wspo­mniał je­dy­nie, że gaj leży na tra­sie wy­cie­czek. Kiedy tu wresz­cie do­je­cha­łam wy­po­ży­czo­nym wy­słu­żo­nym re­naul­tem (na ka­mie­ni­stej dro­dze trzę­sło nie­mi­ło­sier­nie), na miej­scu za­sta­łam dwa au­to­kary z Aga­diru pełne nie­miec­kich go­spo­dyń do­mo­wych w krót­kich spoden­kach i ka­mi­zel­kach. Po ty­go­dniu spę­dzo­nym na plaży ich skóra miała tę samą za­ska­ku­jąco ró­żową barwę co płatki bu­gen­willi. Mało bra­ko­wało, a za­wró­ci­ła­bym i od­je­chała. Po pro­stu nie moje kli­maty. Je­stem po­dróż­niczką, nie tu­rystką. Nie zno­szę tłu­mów. Wła­śnie wtedy po­de­szła do mnie La­tifa. Cią­gnęła za sobą osła.

– Prze­jażdżka na ośle, pani?

Ja­kimś szó­stym zmy­słem wy­czuła, że je­stem Bry­tyjką. Spoj­rza­łam na nią przez oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

– Za ile?

Po­dała cenę w dir­ha­mach. Od­po­wied­nik ja­kichś trzech fun­tów, czyli roz­bój w biały dzień.

– Do­bra – od­par­łam. Była w szoku. Na­wet tu­ry­ści wie­dzą, że pierw­sza rzu­cona cena to za­pro­sze­nie do tar­go­wa­nia się. – Ale nie chcę je­chać tam, gdzie one.

Po­ka­za­łam na Niemki, które wła­śnie wsia­dały na inne osły.

– Za­bierz mnie w ja­kieś ci­che miej­sce.

– Ża­den pro­blem. One jadą w ho­tel. Pić coca-cola. Jeść mięso. Dużo mięsa. Ta­gine. Ku­skus. Chleb. Jeść, jeść, jeść.

Wy­dęła po­liczki. Jak się do­my­śla­łam, uda­wała tłu­stą Niemkę. Po czym na­gle przy­ło­żyła dłoń do ust, za­pewne my­śląc, że przez ten przy­pływ szcze­ro­ści straci klientkę, która w jej oczach na­le­żała do tego sa­mego ple­mie­nia.

– Nie ma sprawy.

Cią­gle pa­trzyła na mnie jak na wa­riatkę. Nie mie­ściło jej się w gło­wie, że się nie tar­go­wa­łam. Wy­sia­dłam z sa­mo­chodu. Kiedy wrócę, bę­dzie roz­grzany jak pie­kar­nik. Au­to­kary za­jęły je­dyne miej­sca w cie­niu.

A po­tem La­tifa za­brała mnie do raju. Po­pro­wa­dziła mnie piasz­czy­stymi ścież­kami ota­cza­ją­cymi ma­lut­kie po­letka pro­sto w olśnie­wa­jące świa­tło i mo­rze barw. Czu­łam się, jak­bym za­nu­rzyła się w wi­trażu, tyle że do wra­żeń wzro­ko­wych do­cho­dziły jesz­cze słu­chowe – ze­wsząd do­bie­gał świer­got pta­ków i bzy­cze­nie owa­dów. Sta­łam się czę­ścią ja­ka­randy w ta­kim sa­mym stop­niu, jak wody spły­wa­jące drew­nia­nymi ko­ry­tami. Co wię­cej, mia­łam wra­że­nie, jakby cała ta sce­ne­ria zo­stała za­aran­żo­wana spe­cjal­nie dla mo­jej przy­jem­no­ści. Na chwilę za­tra­ci­łam się w niej bez reszty. Z od­dali sły­sza­łam głos La­tify pa­pla­ją­cej o swo­jej ro­dzi­nie i szkole. Pew­nie li­czyła na na­pi­wek za to, że jest taka miła. W końcu udo­wod­ni­łam już, że roz­daję dir­hamy lekką ręką.

Pod­czas drogi do mia­sta uzna­łam, że naj­wyż­sza pora wra­cać do domu. Po­zby­łam się gniewu. A po tym dniu wszystko inne by­łoby roz­cza­ro­wa­niem. W Ta­ru­dan­cie od­da­łam auto do wy­po­ży­czalni i ku­pi­łam bi­let na au­to­bus do Mar­ra­ke­szu. Na­za­jutrz mia­łam wy­ru­szyć w po­dróż po­wrotną. Jed­nak nie spie­szy­łam się, da­łam so­bie czas na oswo­je­nie się z tym po­my­słem. Stra­ci­łam na­wyk pla­no­wa­nia.

Spa­ce­ro­wa­łam do­brze mi już zna­nymi uli­cami. Mi­nę­łam pie­kar­nię, w któ­rej le­żały pła­skie bo­chenki za­wi­nięte w szary koc, i sklep z ga­łąz­kami aka­cji na opał, prze­szłam obok tar­go­wi­ska, sta­ra­jąc się uni­kać chu­dych chłop­ców ga­nia­ją­cych kozy i mło­dych męż­czyzn o ła­god­nych ciem­nych oczach, któ­rzy chcieli po­ćwi­czyć ze mną an­giel­ski albo sprze­dać mi dy­wan lub srebrną ber­be­ryj­ską bran­so­letkę, i do­tar­łam do naj­droż­szego ho­telu w mie­ście, w któ­rym mo­głyby się za­trzy­mać nie­miec­kie tu­rystki, gdyby miały tro­chę wię­cej klasy. Zja­dłam kosz­towną ko­la­cję na ta­ra­sie i wy­pi­łam nie­mal całą bu­telkę wina. Po­tem po­pły­wa­łam w ba­se­nie wbu­do­wa­nym w mury mia­sta wznie­sione z czer­wo­nego ka­mie­nia. Ota­czał go ogród. Jesz­cze wię­cej ja­ka­randy, palm i wi­no­ro­śli. Pły­wa­łam aż do zmroku, cie­sząc się tym, że oprócz mnie nie było tam ni­kogo.

Wresz­cie ru­szy­łam do swo­jego ho­telu. Nie był aż tak drogi, ale w prze­wod­niku Ro­ugh Gu­ide po­le­cano go ze względu na po­ło­że­nie i sto­su­nek ja­ko­ści do ceny. Szłam wol­nym kro­kiem, wie­dząc, że to mój ostatni taki spa­cer. Sie­dzący przed ka­fej­kami sta­rusz­ko­wie o su­ro­wych twa­rzach pili kawę. Nie­to­pe­rze za­nu­rzały się w dziu­rach w ścia­nach i z nich wy­la­ty­wały. Mu­ezini z me­czetu na placu wzy­wali wier­nych do mo­dli­twy. W ho­te­lo­wym ba­rze cze­kał na mnie au­stra­lij­ski tu­ry­sta. Wy­raź­nie miał na­dzieję na coś wię­cej. Po­sta­wi­łam mu piwo, a po­tem po­szłam do łóżka. Sama. My­ślę, że był to dla niego po­tężny cios.

Au­to­bus je­chał osiem go­dzin. Bi­let kosz­to­wał mniej niż po­łowa po­siłku, który zja­dłam po­przed­niego wie­czoru w ho­telu. Prze­je­chał przez pła­ską rów­ninę w do­li­nie Wadi Sus, a po­tem ru­szył w kie­runku gór. Po­zo­stali pa­sa­że­ro­wie wy­da­wali się miej­sco­wymi, były to głów­nie ko­biety z ma­łymi dziećmi ja­dące w od­wie­dziny do krew­nych. Star­sze ko­biety były nie­mal całe za­kryte, wi­dzia­łam tylko ich cie­kaw­skie oczy i ta­tu­aże z henny na kost­kach. Z tyłu sie­działo kilku na­sto­lat­ków, pew­nych sie­bie i roz­chi­cho­ta­nych. Po­cząt­kowo my­śla­łam, że je­stem tam je­dyną Eu­ro­pejką, ale przed sa­mym wy­jaz­dem do au­to­busu wsko­czył męż­czy­zna. W śred­nim wieku, ale szczu­pły ni­czym ber­be­ryj­ski gó­ral, nie miał ani grama zbęd­nej tkanki tłusz­czo­wej. Mu­siał być blon­dy­nem, cho­ciaż trudno to było wy­wnio­sko­wać z jego wło­sów, krótko ostrzy­żo­nych. Zdra­dzały go je­dy­nie pra­wie białe brwi i rzęsy. W au­to­bu­sie po­zo­stało jesz­cze kilka wol­nych miejsc, ale tylko obok Ma­ro­ka­nek, które zdą­żyły już od­wró­cić od niego wzrok, chcąc, by za­cho­wał dy­stans. Wie­dzia­łam więc, że po­dej­dzie do mnie.

– Można? – za­py­tał z nie­śmia­łym uśmie­chem, który spra­wił, że mo­men­tal­nie ubyło mu lat.

„Nie” – po­my­śla­łam, ale nie po­wie­dzia­łam tego na głos. No bo i jak mia­ła­bym wy­ja­śnić, że od­by­łam nie­mal mi­styczną wę­drówkę wśród palm w to­wa­rzy­stwie dziew­czynki i osła i chcia­łam wró­cić do niej w my­ślach pod­czas po­dróży przez góry Atlas?

Ski­nę­łam i pod­czas gdy zaj­mo­wał miej­sce, my­śla­łam o jego gło­sie. Cho­ciaż wy­po­wie­dział tylko jedno słowo, z le­dwo sły­szal­nym ak­cen­tem, udało mi się zi­den­ty­fi­ko­wać jego po­cho­dze­nie: na pół­noc od rzeki Tyne i na po­łu­dnie od gra­nicy ze Szko­cją. Wy­wo­dził się z mo­ich stron. Tyle że ja oczy­wi­ście nie po­win­nam czy­nić żad­nych za­ło­żeń co do swo­jego miej­sca uro­dze­nia.

Za­czę­li­śmy roz­ma­wiać.

– Liz­zie Bar­tho­lo­mew – przed­sta­wi­łam się, wy­cią­ga­jąc do niego rękę. For­malne po­wi­ta­nie, jak przy­stało na An­gielkę za­cho­wu­jącą po­zory, bę­dąc z dala od oj­czy­zny.

– Phi­lip – od­parł.

Żad­nego na­zwi­ska, tylko imię. Czyżby miał ja­kieś plany zwią­zane z na­szym spo­tka­niem i w ten spo­sób za­bez­pie­czał się przed moż­li­wymi nie­po­żą­da­nymi kon­se­kwen­cjami? Po­dej­rze­nia po­twier­dziły się, gdy po­dał mi rękę i uj­rza­łam ob­rączkę. Wy­da­wała się odro­binę za luźno osa­dzona na palcu.

– Skąd do­kład­nie je­steś, Liz­zie?

Wy­glą­dało na to, że roz­po­znał mój ak­cent.

– Z New­big­gin-by-the-Sea.

Śmieszne. Pełna na­zwa mia­sta do­daje mu atrak­cyj­no­ści – wy­daje się śliczne, niby z pocz­tówki. Czło­wiek wy­obraża so­bie nie­wielką przy­stań, dzieci ba­wiące się na plaży. Cią­gnęło mnie do niego. Uwiel­bia­łam wielki ko­ściół na cy­plu, ka­mienne domy przy Front Street. W pew­nym sen­sie to wła­śnie stam­tąd po­cho­dzi­łam, tam nie­jako po­wsta­łam. Tyle że mia­sto wcale nie było ładne. New­big­gin cie­szyło się złą sławą. Mój to­wa­rzysz po­dróży mu­siał sły­szeć opo­wie­ści o dzie­cię­cych ban­dach gra­su­ją­cych po osie­dlach ko­mu­nal­nych, spa­lo­nych wóz­kach na po­lach gol­fo­wych, plaży czar­nej od pyłu wę­glo­wego. Wąt­pi­łam, by kie­dy­kol­wiek tam był.

Uniósł brwi.

– Luk­su­sowy ku­rort, co?

Nie chciał być okrutny. Był po pro­stu cie­kawy, to wszystko. Oboje wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem.

– A ty? – za­py­ta­łam.

– Kie­dyś miesz­ka­łem w New­ca­stle. Ale po­tem prze­pro­wa­dzi­łem się na wy­brzeże.

Na­dal enig­ma­tyczny.

– Da­leko cię wy­wiało – stwier­dzi­łam. – Urlop?

– Speł­nie­nie ma­rze­nia – od­parł śmier­tel­nie po­waż­nie.

– Ja­kiego?

– O trek­kingu w gó­rach Atlas. W dzie­ciń­stwie zo­ba­czy­łem je na zdję­ciu w książce do geo­gra­fii. Z ja­kie­goś po­wodu po­dzia­łało na moją wy­obraź­nię. Chyba cho­dziło o eg­zo­tykę. Wi­doki tro­chę róż­niły się od tych w He­aton.

He­aton to przed­mie­ście New­ca­stle. Ża­den po­wód do dumy. Je­śli są­dzić z tonu jego głosu, cie­szył się, że się stam­tąd wy­rwał.

– Je­dziesz au­to­bu­sem – za­uwa­ży­łam. – Trudno uznać to za trek­king.

Jego usta po­woli roz­cią­gnęły się w uśmie­chu. Wszystko ro­bił nie­spiesz­nie i roz­waż­nie. Po­my­śla­łam, że może być nie­złym ko­chan­kiem. Cier­pli­wym. Za­sta­na­wia­łam się, co za­mie­rza ro­bić w Mar­ra­ke­szu. Jes­sie za­wsze twier­dziła, że je­stem bez­wstydna.

– Aku­rat dzi­siaj jadę au­to­bu­sem – przy­znał. – Ale przez trzy ty­go­dnie cho­dzi­łem po gó­rach z miej­sco­wymi prze­wod­ni­kami. Wró­ci­łem na kilka dni, żeby od­po­cząć w po­rząd­nym ho­telu.

To by tłu­ma­czyło jego wy­spor­to­waną syl­wetkę.

– Niech zgadnę: Pa­lais Sa­laam?

Ski­nął głową.

– By­łam w nim wczo­raj wie­czo­rem.

– Wiem – po­wie­dział. – Wi­dzia­łem, jak pły­wa­łaś.

– Po­dró­żu­jesz sam?

– Ach... – Od­chy­lił się na sie­dze­niu i przy­mknął oczy. – Moja żona to święta ko­bieta. Ni­czego mi nie od­ma­wia.

Cze­ka­łam na dal­szy ciąg, ale za­padł w sen. Prze­spał pierw­szą go­dzinę po­dróży. Jego od­dech był re­gu­larny i płytki. Nie bu­dził się na­wet wtedy, gdy za­trzy­my­wa­li­śmy się na ha­ła­śli­wych pla­cach, by pa­sa­że­ro­wie mo­gli wy­siąść i wsiąść. Pa­trzy­łam przez okno naj­pierw na nie­koń­czące się sady cy­tru­sowe oto­czone ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wymi mu­rami, a po­tem na za­gaj­niki aka­cjowe i kozy pa­sące się na ga­łę­ziach drzew. Gdy au­to­bus za­czął piąć się po zbo­czu, mój współ­pa­sa­żer prze­bu­dził się na­gle i cią­gnął da­lej po­ga­wędkę, zu­peł­nie jakby ni­gdy nie prze­rwał jej drzemką.

– A co cie­bie spro­wa­dziło do Ma­roka, Liz­zie?

Wy­mam­ro­ta­łam, że po­trze­bo­wa­łam prze­rwy.

– Wiesz, cza­sami sprawy się kom­pli­kują.

– O ja­kich kom­pli­ka­cjach mowa w twoim przy­padku?

– Długo by opo­wia­dać.

– Przed nami bar­dzo długa po­dróż.

Opo­wie­dzia­łam mu więc hi­sto­rię swo­jego ży­cia. Nie całą, ale jej okro­joną wer­sję, którą wy­ko­rzy­sty­wa­łam do zro­bie­nia wra­że­nia na no­wych zna­jo­mych, wzbu­dze­nia współ­czu­cia, wy­tłu­ma­cze­nia wy­boru ścieżki ka­riery. Wy­da­wało mi się, że po­łknął ha­czyk.

– Więk­szą część dzie­ciń­stwa spę­dzi­łam w domu dziecka. A wła­ści­wie w wielu do­mach dziecka.

– My­śla­łem, że ra­czej pró­buje się zna­leźć dziecku ro­dzinę za­stęp­czą.

– W moim przy­padku też pró­bo­wano. Tyle że nie­zbyt usil­nie. Poza tym by­łam trud­nym dziec­kiem... Nie­które ośrodki były fajne. Inne okropne. Jed­nak na­wet w tych faj­nych pra­cow­nicy trzy­mali się na dy­stans. Pew­nie ina­czej by zwa­rio­wali. Kiedy jest się dziec­kiem, nie ro­zu­mie się ta­kich rze­czy. Od czasu do czasu po­ja­wiał się ktoś, kogo na­prawdę za­czy­na­łam lu­bić, jed­nak za­wsze albo prze­no­szono jego, albo mnie. Pierw­szego dnia w ko­lej­nej szkole inni się ze mnie śmiali, bo nie­za­leż­nie od sta­rań per­so­nelu my, dzieci z bi­dula, wy­glą­da­ły­śmy dziw­nie. Ubra­nia ni­gdy do końca na nas nie pa­so­wały, a na szkol­nych przed­sta­wie­niach nie po­ja­wiali się nasi ro­dzice.

Za­re­ago­wał do­kład­nie tak, jak chcia­łam. Po­win­nam po­my­śleć o ka­rie­rze ak­tor­skiej. W jego oczach za­lśniły łzy.

– Mu­siało być ci ciężko – po­wie­dział.

– Tak – po­twier­dzi­łam z lekką kpiną. – Ciężko.

Co mógł o tym wie­dzieć?

– Ode­szłam, kiedy mia­łam szes­na­ście lat. A ra­czej mnie wy­rzu­cili. Nie prze­pa­dali za mną. By­łam py­skata. I kłó­tliwa. Pod­bu­rza­łam inne dzie­ciaki. No i za dużo pi­łam. O wiele za dużo. Zna­leźli mi miej­sce w schro­ni­sku w New­big­gin, ta­kim ho­telu dla nie­udacz­ni­ków, ćpu­nów i uczniów wy­rzu­co­nych ze szkół. Raz w ty­go­dniu przy­cho­dziła pra­cow­nica so­cjalna, żeby spraw­dzić, czy wszystko u mnie gra. Nie­na­wi­dzi­łam jej. Za każ­dym ra­zem, gdy pro­po­no­wa­łam jej her­batę, od­ma­wiała, twier­dząc, że do­piero co piła. Bała się, że coś ode mnie pod­ła­pie.

– I co, wszystko u cie­bie grało?

– Było mi świet­nie.

Opo­wie­dzia­łam mu o Jess, wła­ści­cielce schro­ni­ska.

– Nikt jej nie pła­cił za by­cie dla mnie miłą czy dba­nie o mój stan psy­chiczny, a je­dy­nie za pra­nie po­ścieli i ro­bie­nie śnia­dań. Więc kiedy była miła, to się na­prawdę li­czyło.

Jess pra­co­wała jako ku­charka w pod­sta­wówce. Ciotka zo­sta­wiła jej w spadku wielki ka­mienny dom z wi­do­kiem na mo­rze. Był dla niej za duży, ale nie udało się go sprze­dać. Dla­tego po­sta­no­wiła roz­krę­cić tam biz­nes.

Po­cząt­kowo li­czyła na sza­cow­nych go­ści – ob­ser­wa­to­rów pta­ków, któ­rzy po­ja­wiali się je­sie­nią, biz­nes­me­nów, stu­den­tów, re­por­te­rów – ale skoń­czyło się na nas. Je­śli tylko miała miej­sce, przyj­mo­wała każ­dego. By­li­śmy ni­czym przed­szko­laki, któ­rym opa­try­wała zra­nione ko­lana i łok­cie. Pod­cho­dziła do nas z uczu­ciem, na które nie za­słu­gi­wa­li­śmy.

– To Jess na­mó­wiła mnie do po­dej­ścia do eg­za­mi­nów ma­tu­ral­nych.

Była uparta, tak tęga, że – jak to mó­wią – ła­twiej było ją prze­sko­czyć niż obejść, ubie­rała się zwy­kle w ła­chy z lum­peksu: spodnie dre­sowe i mę­skie ko­szule w kratkę. Pew­nego dnia prze­szła samą sie­bie. Za­cią­gnęła mnie na dzień otwarty w col­lege’u i po­de­szła ze mną do biurka, przy któ­rym za­pi­sy­wano chęt­nych.

– Na co masz ochotę, moja piękna? – za­py­tała.

Wy­bra­łam an­giel­ski, po­nie­waż spodo­bał mi się na­uczy­ciel, po­nury fa­cet z opa­da­ją­cymi po­wie­kami i ogo­loną na łyso głową, pa­ra­du­jący w skó­rza­nej kurtce, a także psy­cho­lo­gię, bo Jes­sie uwa­żała, że może być cie­kawa. Do­da­łam do tego so­cjo­lo­gię, bo trzeba było wy­brać trzy przed­mioty. Nie można się było do­stać na uni­we­rek, je­śli nie miało się trzech roz­sze­rzeń. Ża­den z lo­ka­to­rów Jess nie stu­dio­wał. Mia­łam być pierw­sza.

– Zro­bi­łam to dla jaj. Mia­łam ją za wa­riatkę.

– Oczy­wi­ście do­sta­łaś się – po­wie­dział Phi­lip. – I to bez trudu.

Nie od­zy­wał się, gdy opo­wia­da­łam o cza­sie spę­dzo­nym u Jess, ale słu­chał, i to uważ­nie, a nie że jed­nym uchem coś wpu­ścił, a dru­gim wy­pu­ścił.

– Do­sta­łam dwie piątki i czwórkę.

Uśmiech­nę­łam się, wspo­mi­na­jąc minę Jess, gdy po­ma­cha­łam jej przed no­sem cienką kar­teczką z wy­ni­kami.

– Tylko pię­ciu punk­tów za­bra­kło mi do piątki z so­cjo­lo­gii.

Phi­lip rów­nież się uśmiech­nął, jakby po­dzie­lał moją ra­dość. Po­my­śla­łam jed­nak, że po­win­nam być bar­dziej opa­no­wana. Praw­do­po­dob­nie on i wszy­scy jego przy­ja­ciele mieli na ma­tu­rze same piątki.

– Ja­kie stu­dia osta­tecz­nie skoń­czy­łaś? – za­py­tał.

– Zro­bi­łam dy­plom z pracy so­cjal­nej.

– No tak, oczy­wi­ście.

– Chcia­łam po­ma­gać dzie­cia­kom ta­kim jak ja. – Prze­rwa­łam na chwilę. – Ża­ło­sne, co?

Nie za­prze­czył, tylko znowu się uśmiech­nął.

– Co ro­bi­łaś po stu­diach?

– Za­mie­rza­łam pra­co­wać w domu opieki. Osta­tecz­nie wy­lą­do­wa­łam w ośrodku szkolno-wy­cho­waw­czym.

– Ta­kim dla mło­do­cia­nych prze­stęp­ców?

– Głów­nie. Ale też dla za­bu­rzo­nych dzieci. Ta­kich, które mo­gły wy­rzą­dzić krzywdę so­bie lub in­nym.

Spo­dzie­wa­łam się ko­lej­nego żar­to­bli­wego ko­men­ta­rza, ale tym ra­zem nic nie po­wie­dział.

– Uwiel­bia­łam tę ro­botę. Każdy dzień był inny i wią­zał się z no­wym wy­zwa­niem. My­śla­łam, że udaje mi się do nich do­trzeć. Że bu­du­jemy ja­kąś re­la­cję.

– Ale?

– Nie było żad­nego „ale”. Po pro­stu to ciężka praca. Mu­sia­łam od­po­cząć. Po­dróż do Ma­roka wy­dała mi się nie­złym po­my­słem.

Wie­dział, że to nie wszystko, ale nie na­ci­skał, na­wet wtedy, gdy za­czę­łam się trząść. W au­to­bu­sie było bli­sko czter­dzie­ści stopni, jed­nak ja na­gle za­czę­łam cała drżeć. Phi­lip oto­czył mnie ra­mie­niem i przy­tu­lił. Sie­dząca przed nami ko­bieta od­wró­ciła się i spoj­rzała przez szparę w swo­jej za­sło­nie. Jej oczy błysz­czały z cie­ka­wo­ści i roz­ba­wie­nia.Roz­dział drugi

Tego ranka w au­to­bu­sie Phi­lip usły­szał moją hi­sto­rię, au­to­ry­zo­waną bio­gra­fię Liz­zie Bar­tho­lo­mew. Nie opo­wie­dzia­łam mu wszyst­kiego. Na przy­kład po­mi­nę­łam dzie­cięce wy­bryki, które na­prawdę dały się we znaki wła­dzom, sprawy są­dowe, kra­dzieże. A to dla­tego, że mimo ca­łej sym­pa­tii do mnie byłby po stro­nie tam­tych. Zna­łam ta­kich fa­ce­tów jak on. Za­wsze na czas pła­cił po­datki. Gło­so­wał w wy­bo­rach. Pi­sał do ga­zet, skar­żąc się na wzrost prze­stęp­czo­ści, śmieci na ulicy i psie kupy. Był do bólu po­rządny i godny sza­cunku.

Liz­zie Bar­tho­lo­mew jest fik­cją, która nie zo­stała stwo­rzona przeze mnie, ale dla mnie. Nie ist­nia­ła­bym, gdyby nie wy­obraź­nia i szyb­kie dzia­ła­nie dwóch pań w śred­nim wieku, które na mnie wpa­dły. Do­słow­nie wpa­dły. Spa­ce­ro­wały ze swoim psem po cy­plu w New­big­gin. Działo się to 30 li­sto­pada, o szó­stej wie­czo­rem, gdy było już pra­wie ciemno. Mgła skryła boje w za­toce i ko­biety wy­brały drogę przez cmen­tarz, po­nie­waż uznały ją za bez­piecz­niej­szą.

Pies szedł przed nimi, więc kiedy twier­dzi­łam, że na mnie wpa­dły, nieco mi­ja­łam się z prawdą. Czę­sto prze­sa­dzam dla efektu, taka już je­stem. Do­bra opo­wieść za­wsze li­czy się dla mnie bar­dziej niż prawda. W rze­czy­wi­sto­ści to nie ko­biety na mnie wpa­dły, ale suka rasy col­lie.

Le­ża­łam w kruch­cie ko­ścioła z wi­do­kiem na mo­rze, za­wi­nięta w koc w kratę. Jak do­wie­dzia­łam się póź­niej, mia­łam wtedy ja­kiś ty­dzień.

Za­ape­lo­wano do mo­jej matki, by się zgło­siła, ale nikt się nie zdzi­wił, gdy te apele po­zo­stały bez od­po­wie­dzi. Mia­łam czarne włosy i oliw­kową skórę, która zsza­rzała z po­wodu żół­taczki. Nie­zbyt ładne dziecko. Od razu za­częto po­dej­rze­wać, że je­stem Romką, po­nie­waż Ro­mo­wie, ze swo­imi wy­mi­ze­ro­wa­nymi cha­be­tami i zde­ze­lo­wa­nymi wo­zami, obo­zo­wali wła­śnie na wy­brzeżu w Ly­ne­mo­uth. Sta­no­wili prawo sami dla sie­bie. Miej­scowi wie­rzyli, że zja­dają dzieci. Nic za­tem dziw­nego, że po­rzu­cili mnie w kruch­cie ko­ścioła. Ja­kiś czas póź­niej po­li­cjanci i pie­lę­gniarka śro­do­wi­skowa po­je­chali z nimi po­roz­ma­wiać. Wy­obraź­cie so­bie tę scenę: zwie­rzęta, za­nie­dbane dzieci, ogień pa­lący się w beczce po oleju. Rzecz ja­sna Ro­mo­wie nie chcieli z nimi ga­dać. Bo i dla­czego mie­liby roz­ma­wiać z ob­cymi? Ja na ich miej­scu też sie­dzia­ła­bym ci­cho. Je­śli na­wet wśród nich znaj­do­wała się młoda ko­bieta, która ja­kiś czas temu była w ciąży, nikt nic nie mó­wił. Ta­bor wciąż się zmie­niał. To nie była stała grupa.

Nie wiem, czy zro­biono coś jesz­cze, by od­na­leźć moją matkę. W miej­sco­wej ga­ze­cie uka­zał się ar­ty­kuł. Czy­ta­łam go. Jego główną tezą było, że zo­sta­łam po­rzu­cona przez Cy­ga­nów i że le­piej mi bę­dzie bez ro­dziny niż z TAKĄ ro­dziną. Cu­dem udało mi się tego unik­nąć. Za­brano mnie do szpi­tala w Ashing­ton, a po­tem za­jęła się mną opieka spo­łeczna.

Mu­siano mnie ja­koś na­zwać. Na­zwi­sko Bar­tho­lo­mew po­cho­dziło od na­zwy ko­ścioła, w któ­rym mnie zna­le­ziono. Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Było so­lidne i za­chwy­ca­jące, jak sam bu­dy­nek. Go­rzej z Liz­zie. Nie Eli­za­beth, na­wet w ak­cie uro­dze­nia mam wpi­sane Liz­zie. Wo­la­ła­bym Eli­za­beth, bo imię Liz­zie po­cho­dziło od imie­nia psa.

Ktoś po­wi­nien był mnie ad­op­to­wać. Taki był plan. Krótki po­byt w ro­dzi­nie za­stęp­czej, a po­tem – je­śli nie znajdą się moi ro­dzice – ad­op­cja. Tyle że się nie udało, a ile­kroć py­ta­łam dla­czego, nikt nie umiał mi od­po­wie­dzieć, na­wet wtedy, gdy wpa­dłam do ga­bi­netu i za­żą­da­łam wglądu do swo­ich akt. Po­dej­rze­wam, że winna była mie­szanka le­ni­stwa, uprze­dzeń i nie­kom­pe­ten­cji. Żad­nemu z pra­cow­ni­ków so­cjal­nych na tym nie za­le­żało. Po­ten­cjal­nych ro­dzi­ców znie­chę­cał mój dziki wy­gląd – mimo upływu lat wciąż wy­glą­da­łam nieco eg­zo­tycz­nie – i hi­sto­ria mo­jego ży­cia. Za­pewne wy­da­wało im się, że dziecko, w któ­rego ży­łach pły­nie rom­ska krew, bę­dzie nie do okieł­zna­nia. Na­prawdę wy­obra­żali so­bie, że będę rzu­cać klą­twy na ich koty i sprze­da­wać ga­łązki wrzosu w pro­gach do­mów są­sia­dów?

Domy dziecka były w du­żej mie­rze ta­kie, jak opi­sy­wa­łam Phi­li­powi. W moim umy­śle zlały się w nie­wy­raźną plamę. Je­śli nie li­czyć okrop­nego przy­tułku pro­wa­dzo­nego przez za­kon­nice, były na ogół do­syć wy­godne, tylko nie­wy­obra­żal­nie nudne. Ich pra­cow­ni­ków można po­dzie­lić na dwie grupy: albo byli gor­li­wymi mło­dymi wilcz­kami pi­szą­cymi ra­porty i cze­ka­ją­cymi na awans, albo nie­wiele ro­bią­cymi ko­bie­tami w śred­nim wieku, które go­dzi­nami oglą­dały te­le­wi­zję, twier­dząc przy tym, że są strasz­li­wie za­pra­co­wane. Może je­stem nie­spra­wie­dliwa i pa­mięć mnie za­wo­dzi, ale na­prawdę nie pa­mię­tam, by kto­kol­wiek spę­dzał z nami czas. Gdy wra­ca­łam ze szkoły, nikt nie wy­słu­chi­wał mo­ich drob­nych ża­lów, choć za­wsze mia­łam ich mnó­stwo. W te­le­wi­zji wi­dzia­łam ro­dziny, które ja­dły ra­zem po­siłki, grały w gry plan­szowe i dużo się śmiały. My­śla­łam, że wszy­scy tak żyją, tylko nie my. Oczy­wi­ście te­raz już wiem, że tak nie jest. Chcę po pro­stu po­wie­dzieć, że cho­ciaż w bu­dynku byli do­ro­śli, nie zaj­mo­wali się nami, tylko ro­bili co in­nego. Coś waż­niej­szego. Nie cie­szyło ich na­sze to­wa­rzy­stwo. Nie mie­li­śmy dla nich zna­cze­nia.

Tak so­bie w każ­dym ra­zie tłu­ma­czę swoje za­cho­wa­nie. To moja wy­mówka. Przy­naj­mniej w tam­tym cza­sie. Moją agre­sję na­zy­wano próbą zwró­ce­nia na sie­bie uwagi. I nią wła­śnie była. Do­piero ostat­nio wszystko za­częło się wy­da­wać o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wane.

Au­to­bus za­trzy­mał się na szczy­cie prze­łę­czy Tizi-n-Test, koło przy­droż­nego baru, żeby kie­rowca mógł zjeść lunch. Wy­sie­dli­śmy, żeby roz­pro­sto­wać nogi i po­za­chwy­cać się wi­do­kami. Były osza­ła­mia­jące. Spo­glą­da­li­śmy w dół na śnieg i szy­bu­jące sępy. Phi­lip zszedł z drogi na wą­ską ścieżkę. Przy­kuc­nął, by przyj­rzeć się z bli­ska krza­kom, po czym za­wo­łał, że­bym po­de­szła.

– To ka­pary – wy­ja­śnił. – Mają za­sto­so­wa­nie w kuchni.

Tylko tyle pa­mię­tam, ale z pew­no­ścią na­zwałby wszyst­kie ro­śliny i drzewa, gdy­bym dała mu szansę. Oka­zała ja­kie­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nie. Po­chła­nia­łoby go to go­dzi­nami. Wy­czuł jed­nak, że my­ślami ba­wię gdzie in­dziej.

– Głodna? – za­py­tał.

– Mhm.

W ta­kim na­stroju za­wsze by­łam głodna.

Kiedy wra­ca­li­śmy do baru, spo­kój za­kłó­cił ryk prze­jeż­dża­ją­cego auta. Oka­zało się, że nie­opo­dal prze­biega trasa hisz­pań­skiego wy­ścigu sa­mo­cho­do­wego. Wła­ści­wie był to nie tyle wy­ścig, ile jazda na czas. Nie­kiedy prze­jeż­dżało ja­kieś auto, a męż­czyźni ze sto­pe­rami ma­chali rę­kami i krzy­czeli do sie­bie. Dla mnie pręd­kość i ha­łas były eks­cy­tu­jące, jed­nak Phi­lip się wściekł.

– Wszystko znisz­czyli. Nasz ostatni przy­sta­nek w gó­rach, a tu ta­kie rze­czy. Jak mo­gli?

My­ślę, że gdyby był sam, sta­wiłby czoła gło­śnym Hisz­pa­nom, wsz­cząłby awan­turę. Po­my­śla­łam, że jest przy­zwy­cza­jony do tego, by ra­dzić so­bie w ta­kich sy­tu­acjach.

– To nic ta­kiego – po­wie­dzia­łam. – Wró­cisz tu jesz­cze. Są inne miej­sca.

– Może i tak.

Wszedł do baru i po ja­kimś cza­sie wró­cił z tacą. Uj­rza­łam na niej ta­lerz z omle­tem, bo­che­nek pła­skiego, słod­kiego chleba, mi­skę sa­łaty i dwie puszki coli. Po­ło­żył przede mną na drew­nia­nym stole pik­ni­ko­wym ta­lerz, wy­tarł nóż i wi­de­lec pa­pie­rową ser­wetką, po czym otwo­rzył jedną z pu­szek i upił łyk.

– A ty nie bę­dziesz nic jadł? – za­py­ta­łam.

Po­krę­cił głową.

– Za go­rąco.

Wy­jął z torby lor­netkę i za­czął ob­ser­wo­wać krą­żące w do­li­nie sępy. Od czasu do czasu krzy­wił się, gdy aku­rat prze­jeż­dżał sa­mo­chód. W pew­nej chwili po­ka­zał mi ro­dzinę dzi­ków, matkę i cztery war­chlaki, prze­my­ka­jącą przez za­ro­śla. Gdy od­da­łam mu lor­netkę i wró­ci­łam do je­dze­nia, za­py­tał:

– Co za­mie­rzasz ro­bić w Mar­ra­ke­szu, Liz­zie?

Spoj­rza­łam na niego znad po­siłku, spo­dzie­wa­jąc się, że znów bę­dzie się uśmie­chał, on jed­nak wpa­try­wał się we mnie z na­pię­ciem, cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

– To za­leży – od­par­łam.

– Od czego?

– Od cie­bie.

Ski­nął głową z za­do­wo­le­niem. Na­le­ga­łam, by od­dać mu pie­nią­dze za lunch. Szczy­ci­łam się tym, że nikt ni­gdy nie pła­cił mi za seks.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: