- promocja
Zmory przeszłości - ebook
Zmory przeszłości - ebook
Poznaj jednotomową powieść Ann Cleeves, autorki bestsellerowej serii szetlandzkiej.
Możesz pogrzebać duchy przeszłości. Jednak te nie przestaną cię nawiedzać.
Lizzie Bartholomew nie wie nic o swoim pochodzeniu. Jest podrzutkiem, jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła. Dzieciństwo spędziła w różnych instytucjach wychowawczych, daremnie marząc o rodzinie, która by ją przygarnęła.
Obecnie wiedzie życie, od którego chciałaby uciec. Okazją do tego wydaje się samotny wyjazd do Maroka. Zwłaszcza gdy poznaje Philipa – on także podróżuje na własną rękę. Między nieznajomymi dochodzi do krótkiego romansu, ale kobieta musi wrócić do Anglii.
Niedługo potem do Lizzie dociera wiadomość o śmierci Philipa Samsona. Okazuje się, że przygodny kochanek zapisał jej w testamencie sporą sumę. Spadek wiąże się jednak z pewnym warunkiem. Takim, który zmusi Lizzie do skonfrontowania się z przerażającymi sekretami, o których nie miała pojęcia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-30-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W swoich koszmarach widzę mnóstwo noży, ostrzy i krwi. Nie wpadam do dziur ani nie uciekam opustoszałymi ulicami. I chociaż zwykle moje sny są czarno-białe, krew jest intensywnie czerwona, lśniąca i zdecydowanie odstaje od innych scen, które są pozbawione wyrazu i nudne. Najgorsze, że kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że to wcale nie był sen.
Jestem w Blyth, akurat w dzień targowy, i robię zakupy dla Jess. Ma ulubiony stragan, na którym zwykle kupuje owoce i warzywa. Zna właściciela, dzięki czemu zawsze daje jej rabat. Jest późny ranek i panuje duży ruch. Niedługo Gwiazdka i wszyscy opętani są szaleństwem zakupowym, kupują nawet ostatnie badziewie, inaczej wydaje im się, że nie są przygotowani do świąt. Dzień jest mglisty, dżdżysty i chłodny. Ostry wiatr smaga skórę. Jednak nie do krwi. Nie tak, jak nożyczki, które kupuję w sklepie sieci Woolworths. Proszę sprzedawczynię, by wyjęła je z plastikowego opakowania, bo chcę sprawdzić ich ostrość. Przejeżdżam ostrzem po kciuku i na palcu pojawia się cienka czerwona linia, a po chwili malutkie, idealnie okrągłe, czerwone krople, niczym klejnociki. Przy kasie mam trudności z wyjęciem pieniędzy – nie z powodu ranki, która już się zasklepia, ale dlatego, że mam zlodowaciałe ręce.
Po wyjściu z Woolworths wracam na targ, by odebrać warzywa dla Jess. Zatrzymuję się na kilka minut, chcąc przejrzeć kasety i płyty kompaktowe i pogadać z podstarzałym punkowcem, który je oferuje, a potem przystaję przy stoisku ze słodyczami i kupuję lody kokosowe. Mam ogromną ochotę na słodycze. Oczywiście sprzedaje się je tutaj na funty i uncje. Do Blyth nie zawitały jeszcze kilogramy. Nagle dostrzegam idącego w moim kierunku chłopaka z plikiem egzemplarzy „Big Issue”. Ma na sobie spodnie bojówki i glany, naprawdę drogie glany, nie jakieś podróbki. Kręcę się wokół niego, starając się nie tracić go z oczu. Dlaczego to robię? Dlatego że jego szczupła twarz wydaje mi się znajoma. Chłopak przypomina mi kogoś, kogo nie chcę pamiętać: Nicky’ego, gościa o twarzy poety. A także dlatego, że nie mam ochoty czekać na resztę. Odkąd to zwykłego gazeciarza stać na takie buty? Gość musi coś kombinować.
Jestem już prawie przy straganie z warzywami. Czuję zapach liści kapusty i cytryn. Ktoś dotyka mojego ramienia.
– „Big Issue” dla pani? – słyszę napastliwy, szyderczy głos. Gość stoi tuż za mną, tak blisko, że czuję jego oddech na karku.
Odwracam się i dźgam go nożyczkami w górną część ramienia. To twardziel z Blyth, dlatego mimo zimna narzucił na siebie tylko bluzę. Ostrze z łatwością rozcina skórę i dociera do kości. Kiedy jednak unoszę rękę, by zadać kolejne uderzenie, ktoś mnie powstrzymuje. Właściciel warzywniaka rozpoznaje mnie i zaczyna krzyczeć. Wokół zbiera się tłum. Teraz już wszyscy krzyczą. Gazeciarz wypuszcza z rąk naręcze „Big Issue”. Krew plami jego szarą bluzę i w zwolnionym tempie kapie na zadrukowany papier. Po czerni i bieli rozlewa się czerwień. Niezłe, co?Rozdział pierwszy
W Maroku nic mi się nie śniło.
W południe robiło się już gorąco. Był dopiero kwiecień, ale przez całą zimę nie spadła ani jedna kropla deszczu i koryta rzek wyschły. Inna sprawa, że trudno w to uwierzyć akurat tutaj, gdzie nawadniano pola i zdążyły się one już zazielenić. Zatamowano też jeden z górskich strumieni, a wodę puszczono drewnianymi korytami do zbiornika, skąd zasilała okoliczne poletka, palmy daktylowe oraz żywopłoty z tamaryszku, jakarandy i bugenwilli. Kwiaty eksplodowały barwami w promieniach słońca. Jedyne w swoim rodzaju doświadczenie mistyczne. Czułam się, jakbym trafiła do raju.
To naprawdę był raj, a jechałam na ośle prowadzonym przez Latifę, ośmioletnią ślicznotkę o błyszczących czarnych oczach, w podartej spódniczce i bez butów. Skierował mnie tutaj australijski turysta, którego poznałam w hotelu. „Tutaj”, czyli do gaju palmowego.
– Warto zobaczyć – powiedział miłym głosem. – O ile chcesz wyjechać z miasta. Fajne widoki.
Nie wspomniał jedynie, że gaj leży na trasie wycieczek. Kiedy tu wreszcie dojechałam wypożyczonym wysłużonym renaultem (na kamienistej drodze trzęsło niemiłosiernie), na miejscu zastałam dwa autokary z Agadiru pełne niemieckich gospodyń domowych w krótkich spodenkach i kamizelkach. Po tygodniu spędzonym na plaży ich skóra miała tę samą zaskakująco różową barwę co płatki bugenwilli. Mało brakowało, a zawróciłabym i odjechała. Po prostu nie moje klimaty. Jestem podróżniczką, nie turystką. Nie znoszę tłumów. Właśnie wtedy podeszła do mnie Latifa. Ciągnęła za sobą osła.
– Przejażdżka na ośle, pani?
Jakimś szóstym zmysłem wyczuła, że jestem Brytyjką. Spojrzałam na nią przez okulary przeciwsłoneczne.
– Za ile?
Podała cenę w dirhamach. Odpowiednik jakichś trzech funtów, czyli rozbój w biały dzień.
– Dobra – odparłam. Była w szoku. Nawet turyści wiedzą, że pierwsza rzucona cena to zaproszenie do targowania się. – Ale nie chcę jechać tam, gdzie one.
Pokazałam na Niemki, które właśnie wsiadały na inne osły.
– Zabierz mnie w jakieś ciche miejsce.
– Żaden problem. One jadą w hotel. Pić coca-cola. Jeść mięso. Dużo mięsa. Tagine. Kuskus. Chleb. Jeść, jeść, jeść.
Wydęła policzki. Jak się domyślałam, udawała tłustą Niemkę. Po czym nagle przyłożyła dłoń do ust, zapewne myśląc, że przez ten przypływ szczerości straci klientkę, która w jej oczach należała do tego samego plemienia.
– Nie ma sprawy.
Ciągle patrzyła na mnie jak na wariatkę. Nie mieściło jej się w głowie, że się nie targowałam. Wysiadłam z samochodu. Kiedy wrócę, będzie rozgrzany jak piekarnik. Autokary zajęły jedyne miejsca w cieniu.
A potem Latifa zabrała mnie do raju. Poprowadziła mnie piaszczystymi ścieżkami otaczającymi malutkie poletka prosto w olśniewające światło i morze barw. Czułam się, jakbym zanurzyła się w witrażu, tyle że do wrażeń wzrokowych dochodziły jeszcze słuchowe – zewsząd dobiegał świergot ptaków i bzyczenie owadów. Stałam się częścią jakarandy w takim samym stopniu, jak wody spływające drewnianymi korytami. Co więcej, miałam wrażenie, jakby cała ta sceneria została zaaranżowana specjalnie dla mojej przyjemności. Na chwilę zatraciłam się w niej bez reszty. Z oddali słyszałam głos Latify paplającej o swojej rodzinie i szkole. Pewnie liczyła na napiwek za to, że jest taka miła. W końcu udowodniłam już, że rozdaję dirhamy lekką ręką.
Podczas drogi do miasta uznałam, że najwyższa pora wracać do domu. Pozbyłam się gniewu. A po tym dniu wszystko inne byłoby rozczarowaniem. W Tarudancie oddałam auto do wypożyczalni i kupiłam bilet na autobus do Marrakeszu. Nazajutrz miałam wyruszyć w podróż powrotną. Jednak nie spieszyłam się, dałam sobie czas na oswojenie się z tym pomysłem. Straciłam nawyk planowania.
Spacerowałam dobrze mi już znanymi ulicami. Minęłam piekarnię, w której leżały płaskie bochenki zawinięte w szary koc, i sklep z gałązkami akacji na opał, przeszłam obok targowiska, starając się unikać chudych chłopców ganiających kozy i młodych mężczyzn o łagodnych ciemnych oczach, którzy chcieli poćwiczyć ze mną angielski albo sprzedać mi dywan lub srebrną berberyjską bransoletkę, i dotarłam do najdroższego hotelu w mieście, w którym mogłyby się zatrzymać niemieckie turystki, gdyby miały trochę więcej klasy. Zjadłam kosztowną kolację na tarasie i wypiłam niemal całą butelkę wina. Potem popływałam w basenie wbudowanym w mury miasta wzniesione z czerwonego kamienia. Otaczał go ogród. Jeszcze więcej jakarandy, palm i winorośli. Pływałam aż do zmroku, ciesząc się tym, że oprócz mnie nie było tam nikogo.
Wreszcie ruszyłam do swojego hotelu. Nie był aż tak drogi, ale w przewodniku Rough Guide polecano go ze względu na położenie i stosunek jakości do ceny. Szłam wolnym krokiem, wiedząc, że to mój ostatni taki spacer. Siedzący przed kafejkami staruszkowie o surowych twarzach pili kawę. Nietoperze zanurzały się w dziurach w ścianach i z nich wylatywały. Muezini z meczetu na placu wzywali wiernych do modlitwy. W hotelowym barze czekał na mnie australijski turysta. Wyraźnie miał nadzieję na coś więcej. Postawiłam mu piwo, a potem poszłam do łóżka. Sama. Myślę, że był to dla niego potężny cios.
Autobus jechał osiem godzin. Bilet kosztował mniej niż połowa posiłku, który zjadłam poprzedniego wieczoru w hotelu. Przejechał przez płaską równinę w dolinie Wadi Sus, a potem ruszył w kierunku gór. Pozostali pasażerowie wydawali się miejscowymi, były to głównie kobiety z małymi dziećmi jadące w odwiedziny do krewnych. Starsze kobiety były niemal całe zakryte, widziałam tylko ich ciekawskie oczy i tatuaże z henny na kostkach. Z tyłu siedziało kilku nastolatków, pewnych siebie i rozchichotanych. Początkowo myślałam, że jestem tam jedyną Europejką, ale przed samym wyjazdem do autobusu wskoczył mężczyzna. W średnim wieku, ale szczupły niczym berberyjski góral, nie miał ani grama zbędnej tkanki tłuszczowej. Musiał być blondynem, chociaż trudno to było wywnioskować z jego włosów, krótko ostrzyżonych. Zdradzały go jedynie prawie białe brwi i rzęsy. W autobusie pozostało jeszcze kilka wolnych miejsc, ale tylko obok Marokanek, które zdążyły już odwrócić od niego wzrok, chcąc, by zachował dystans. Wiedziałam więc, że podejdzie do mnie.
– Można? – zapytał z nieśmiałym uśmiechem, który sprawił, że momentalnie ubyło mu lat.
„Nie” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. No bo i jak miałabym wyjaśnić, że odbyłam niemal mistyczną wędrówkę wśród palm w towarzystwie dziewczynki i osła i chciałam wrócić do niej w myślach podczas podróży przez góry Atlas?
Skinęłam i podczas gdy zajmował miejsce, myślałam o jego głosie. Chociaż wypowiedział tylko jedno słowo, z ledwo słyszalnym akcentem, udało mi się zidentyfikować jego pochodzenie: na północ od rzeki Tyne i na południe od granicy ze Szkocją. Wywodził się z moich stron. Tyle że ja oczywiście nie powinnam czynić żadnych założeń co do swojego miejsca urodzenia.
Zaczęliśmy rozmawiać.
– Lizzie Bartholomew – przedstawiłam się, wyciągając do niego rękę. Formalne powitanie, jak przystało na Angielkę zachowującą pozory, będąc z dala od ojczyzny.
– Philip – odparł.
Żadnego nazwiska, tylko imię. Czyżby miał jakieś plany związane z naszym spotkaniem i w ten sposób zabezpieczał się przed możliwymi niepożądanymi konsekwencjami? Podejrzenia potwierdziły się, gdy podał mi rękę i ujrzałam obrączkę. Wydawała się odrobinę za luźno osadzona na palcu.
– Skąd dokładnie jesteś, Lizzie?
Wyglądało na to, że rozpoznał mój akcent.
– Z Newbiggin-by-the-Sea.
Śmieszne. Pełna nazwa miasta dodaje mu atrakcyjności – wydaje się śliczne, niby z pocztówki. Człowiek wyobraża sobie niewielką przystań, dzieci bawiące się na plaży. Ciągnęło mnie do niego. Uwielbiałam wielki kościół na cyplu, kamienne domy przy Front Street. W pewnym sensie to właśnie stamtąd pochodziłam, tam niejako powstałam. Tyle że miasto wcale nie było ładne. Newbiggin cieszyło się złą sławą. Mój towarzysz podróży musiał słyszeć opowieści o dziecięcych bandach grasujących po osiedlach komunalnych, spalonych wózkach na polach golfowych, plaży czarnej od pyłu węglowego. Wątpiłam, by kiedykolwiek tam był.
Uniósł brwi.
– Luksusowy kurort, co?
Nie chciał być okrutny. Był po prostu ciekawy, to wszystko. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
– A ty? – zapytałam.
– Kiedyś mieszkałem w Newcastle. Ale potem przeprowadziłem się na wybrzeże.
Nadal enigmatyczny.
– Daleko cię wywiało – stwierdziłam. – Urlop?
– Spełnienie marzenia – odparł śmiertelnie poważnie.
– Jakiego?
– O trekkingu w górach Atlas. W dzieciństwie zobaczyłem je na zdjęciu w książce do geografii. Z jakiegoś powodu podziałało na moją wyobraźnię. Chyba chodziło o egzotykę. Widoki trochę różniły się od tych w Heaton.
Heaton to przedmieście Newcastle. Żaden powód do dumy. Jeśli sądzić z tonu jego głosu, cieszył się, że się stamtąd wyrwał.
– Jedziesz autobusem – zauważyłam. – Trudno uznać to za trekking.
Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu. Wszystko robił niespiesznie i rozważnie. Pomyślałam, że może być niezłym kochankiem. Cierpliwym. Zastanawiałam się, co zamierza robić w Marrakeszu. Jessie zawsze twierdziła, że jestem bezwstydna.
– Akurat dzisiaj jadę autobusem – przyznał. – Ale przez trzy tygodnie chodziłem po górach z miejscowymi przewodnikami. Wróciłem na kilka dni, żeby odpocząć w porządnym hotelu.
To by tłumaczyło jego wysportowaną sylwetkę.
– Niech zgadnę: Palais Salaam?
Skinął głową.
– Byłam w nim wczoraj wieczorem.
– Wiem – powiedział. – Widziałem, jak pływałaś.
– Podróżujesz sam?
– Ach... – Odchylił się na siedzeniu i przymknął oczy. – Moja żona to święta kobieta. Niczego mi nie odmawia.
Czekałam na dalszy ciąg, ale zapadł w sen. Przespał pierwszą godzinę podróży. Jego oddech był regularny i płytki. Nie budził się nawet wtedy, gdy zatrzymywaliśmy się na hałaśliwych placach, by pasażerowie mogli wysiąść i wsiąść. Patrzyłam przez okno najpierw na niekończące się sady cytrusowe otoczone jaskrawopomarańczowymi murami, a potem na zagajniki akacjowe i kozy pasące się na gałęziach drzew. Gdy autobus zaczął piąć się po zboczu, mój współpasażer przebudził się nagle i ciągnął dalej pogawędkę, zupełnie jakby nigdy nie przerwał jej drzemką.
– A co ciebie sprowadziło do Maroka, Lizzie?
Wymamrotałam, że potrzebowałam przerwy.
– Wiesz, czasami sprawy się komplikują.
– O jakich komplikacjach mowa w twoim przypadku?
– Długo by opowiadać.
– Przed nami bardzo długa podróż.
Opowiedziałam mu więc historię swojego życia. Nie całą, ale jej okrojoną wersję, którą wykorzystywałam do zrobienia wrażenia na nowych znajomych, wzbudzenia współczucia, wytłumaczenia wyboru ścieżki kariery. Wydawało mi się, że połknął haczyk.
– Większą część dzieciństwa spędziłam w domu dziecka. A właściwie w wielu domach dziecka.
– Myślałem, że raczej próbuje się znaleźć dziecku rodzinę zastępczą.
– W moim przypadku też próbowano. Tyle że niezbyt usilnie. Poza tym byłam trudnym dzieckiem... Niektóre ośrodki były fajne. Inne okropne. Jednak nawet w tych fajnych pracownicy trzymali się na dystans. Pewnie inaczej by zwariowali. Kiedy jest się dzieckiem, nie rozumie się takich rzeczy. Od czasu do czasu pojawiał się ktoś, kogo naprawdę zaczynałam lubić, jednak zawsze albo przenoszono jego, albo mnie. Pierwszego dnia w kolejnej szkole inni się ze mnie śmiali, bo niezależnie od starań personelu my, dzieci z bidula, wyglądałyśmy dziwnie. Ubrania nigdy do końca na nas nie pasowały, a na szkolnych przedstawieniach nie pojawiali się nasi rodzice.
Zareagował dokładnie tak, jak chciałam. Powinnam pomyśleć o karierze aktorskiej. W jego oczach zalśniły łzy.
– Musiało być ci ciężko – powiedział.
– Tak – potwierdziłam z lekką kpiną. – Ciężko.
Co mógł o tym wiedzieć?
– Odeszłam, kiedy miałam szesnaście lat. A raczej mnie wyrzucili. Nie przepadali za mną. Byłam pyskata. I kłótliwa. Podburzałam inne dzieciaki. No i za dużo piłam. O wiele za dużo. Znaleźli mi miejsce w schronisku w Newbiggin, takim hotelu dla nieudaczników, ćpunów i uczniów wyrzuconych ze szkół. Raz w tygodniu przychodziła pracownica socjalna, żeby sprawdzić, czy wszystko u mnie gra. Nienawidziłam jej. Za każdym razem, gdy proponowałam jej herbatę, odmawiała, twierdząc, że dopiero co piła. Bała się, że coś ode mnie podłapie.
– I co, wszystko u ciebie grało?
– Było mi świetnie.
Opowiedziałam mu o Jess, właścicielce schroniska.
– Nikt jej nie płacił za bycie dla mnie miłą czy dbanie o mój stan psychiczny, a jedynie za pranie pościeli i robienie śniadań. Więc kiedy była miła, to się naprawdę liczyło.
Jess pracowała jako kucharka w podstawówce. Ciotka zostawiła jej w spadku wielki kamienny dom z widokiem na morze. Był dla niej za duży, ale nie udało się go sprzedać. Dlatego postanowiła rozkręcić tam biznes.
Początkowo liczyła na szacownych gości – obserwatorów ptaków, którzy pojawiali się jesienią, biznesmenów, studentów, reporterów – ale skończyło się na nas. Jeśli tylko miała miejsce, przyjmowała każdego. Byliśmy niczym przedszkolaki, którym opatrywała zranione kolana i łokcie. Podchodziła do nas z uczuciem, na które nie zasługiwaliśmy.
– To Jess namówiła mnie do podejścia do egzaminów maturalnych.
Była uparta, tak tęga, że – jak to mówią – łatwiej było ją przeskoczyć niż obejść, ubierała się zwykle w łachy z lumpeksu: spodnie dresowe i męskie koszule w kratkę. Pewnego dnia przeszła samą siebie. Zaciągnęła mnie na dzień otwarty w college’u i podeszła ze mną do biurka, przy którym zapisywano chętnych.
– Na co masz ochotę, moja piękna? – zapytała.
Wybrałam angielski, ponieważ spodobał mi się nauczyciel, ponury facet z opadającymi powiekami i ogoloną na łyso głową, paradujący w skórzanej kurtce, a także psychologię, bo Jessie uważała, że może być ciekawa. Dodałam do tego socjologię, bo trzeba było wybrać trzy przedmioty. Nie można się było dostać na uniwerek, jeśli nie miało się trzech rozszerzeń. Żaden z lokatorów Jess nie studiował. Miałam być pierwsza.
– Zrobiłam to dla jaj. Miałam ją za wariatkę.
– Oczywiście dostałaś się – powiedział Philip. – I to bez trudu.
Nie odzywał się, gdy opowiadałam o czasie spędzonym u Jess, ale słuchał, i to uważnie, a nie że jednym uchem coś wpuścił, a drugim wypuścił.
– Dostałam dwie piątki i czwórkę.
Uśmiechnęłam się, wspominając minę Jess, gdy pomachałam jej przed nosem cienką karteczką z wynikami.
– Tylko pięciu punktów zabrakło mi do piątki z socjologii.
Philip również się uśmiechnął, jakby podzielał moją radość. Pomyślałam jednak, że powinnam być bardziej opanowana. Prawdopodobnie on i wszyscy jego przyjaciele mieli na maturze same piątki.
– Jakie studia ostatecznie skończyłaś? – zapytał.
– Zrobiłam dyplom z pracy socjalnej.
– No tak, oczywiście.
– Chciałam pomagać dzieciakom takim jak ja. – Przerwałam na chwilę. – Żałosne, co?
Nie zaprzeczył, tylko znowu się uśmiechnął.
– Co robiłaś po studiach?
– Zamierzałam pracować w domu opieki. Ostatecznie wylądowałam w ośrodku szkolno-wychowawczym.
– Takim dla młodocianych przestępców?
– Głównie. Ale też dla zaburzonych dzieci. Takich, które mogły wyrządzić krzywdę sobie lub innym.
Spodziewałam się kolejnego żartobliwego komentarza, ale tym razem nic nie powiedział.
– Uwielbiałam tę robotę. Każdy dzień był inny i wiązał się z nowym wyzwaniem. Myślałam, że udaje mi się do nich dotrzeć. Że budujemy jakąś relację.
– Ale?
– Nie było żadnego „ale”. Po prostu to ciężka praca. Musiałam odpocząć. Podróż do Maroka wydała mi się niezłym pomysłem.
Wiedział, że to nie wszystko, ale nie naciskał, nawet wtedy, gdy zaczęłam się trząść. W autobusie było blisko czterdzieści stopni, jednak ja nagle zaczęłam cała drżeć. Philip otoczył mnie ramieniem i przytulił. Siedząca przed nami kobieta odwróciła się i spojrzała przez szparę w swojej zasłonie. Jej oczy błyszczały z ciekawości i rozbawienia.Rozdział drugi
Tego ranka w autobusie Philip usłyszał moją historię, autoryzowaną biografię Lizzie Bartholomew. Nie opowiedziałam mu wszystkiego. Na przykład pominęłam dziecięce wybryki, które naprawdę dały się we znaki władzom, sprawy sądowe, kradzieże. A to dlatego, że mimo całej sympatii do mnie byłby po stronie tamtych. Znałam takich facetów jak on. Zawsze na czas płacił podatki. Głosował w wyborach. Pisał do gazet, skarżąc się na wzrost przestępczości, śmieci na ulicy i psie kupy. Był do bólu porządny i godny szacunku.
Lizzie Bartholomew jest fikcją, która nie została stworzona przeze mnie, ale dla mnie. Nie istniałabym, gdyby nie wyobraźnia i szybkie działanie dwóch pań w średnim wieku, które na mnie wpadły. Dosłownie wpadły. Spacerowały ze swoim psem po cyplu w Newbiggin. Działo się to 30 listopada, o szóstej wieczorem, gdy było już prawie ciemno. Mgła skryła boje w zatoce i kobiety wybrały drogę przez cmentarz, ponieważ uznały ją za bezpieczniejszą.
Pies szedł przed nimi, więc kiedy twierdziłam, że na mnie wpadły, nieco mijałam się z prawdą. Często przesadzam dla efektu, taka już jestem. Dobra opowieść zawsze liczy się dla mnie bardziej niż prawda. W rzeczywistości to nie kobiety na mnie wpadły, ale suka rasy collie.
Leżałam w kruchcie kościoła z widokiem na morze, zawinięta w koc w kratę. Jak dowiedziałam się później, miałam wtedy jakiś tydzień.
Zaapelowano do mojej matki, by się zgłosiła, ale nikt się nie zdziwił, gdy te apele pozostały bez odpowiedzi. Miałam czarne włosy i oliwkową skórę, która zszarzała z powodu żółtaczki. Niezbyt ładne dziecko. Od razu zaczęto podejrzewać, że jestem Romką, ponieważ Romowie, ze swoimi wymizerowanymi chabetami i zdezelowanymi wozami, obozowali właśnie na wybrzeżu w Lynemouth. Stanowili prawo sami dla siebie. Miejscowi wierzyli, że zjadają dzieci. Nic zatem dziwnego, że porzucili mnie w kruchcie kościoła. Jakiś czas później policjanci i pielęgniarka środowiskowa pojechali z nimi porozmawiać. Wyobraźcie sobie tę scenę: zwierzęta, zaniedbane dzieci, ogień palący się w beczce po oleju. Rzecz jasna Romowie nie chcieli z nimi gadać. Bo i dlaczego mieliby rozmawiać z obcymi? Ja na ich miejscu też siedziałabym cicho. Jeśli nawet wśród nich znajdowała się młoda kobieta, która jakiś czas temu była w ciąży, nikt nic nie mówił. Tabor wciąż się zmieniał. To nie była stała grupa.
Nie wiem, czy zrobiono coś jeszcze, by odnaleźć moją matkę. W miejscowej gazecie ukazał się artykuł. Czytałam go. Jego główną tezą było, że zostałam porzucona przez Cyganów i że lepiej mi będzie bez rodziny niż z TAKĄ rodziną. Cudem udało mi się tego uniknąć. Zabrano mnie do szpitala w Ashington, a potem zajęła się mną opieka społeczna.
Musiano mnie jakoś nazwać. Nazwisko Bartholomew pochodziło od nazwy kościoła, w którym mnie znaleziono. Nigdy mi to nie przeszkadzało. Było solidne i zachwycające, jak sam budynek. Gorzej z Lizzie. Nie Elizabeth, nawet w akcie urodzenia mam wpisane Lizzie. Wolałabym Elizabeth, bo imię Lizzie pochodziło od imienia psa.
Ktoś powinien był mnie adoptować. Taki był plan. Krótki pobyt w rodzinie zastępczej, a potem – jeśli nie znajdą się moi rodzice – adopcja. Tyle że się nie udało, a ilekroć pytałam dlaczego, nikt nie umiał mi odpowiedzieć, nawet wtedy, gdy wpadłam do gabinetu i zażądałam wglądu do swoich akt. Podejrzewam, że winna była mieszanka lenistwa, uprzedzeń i niekompetencji. Żadnemu z pracowników socjalnych na tym nie zależało. Potencjalnych rodziców zniechęcał mój dziki wygląd – mimo upływu lat wciąż wyglądałam nieco egzotycznie – i historia mojego życia. Zapewne wydawało im się, że dziecko, w którego żyłach płynie romska krew, będzie nie do okiełznania. Naprawdę wyobrażali sobie, że będę rzucać klątwy na ich koty i sprzedawać gałązki wrzosu w progach domów sąsiadów?
Domy dziecka były w dużej mierze takie, jak opisywałam Philipowi. W moim umyśle zlały się w niewyraźną plamę. Jeśli nie liczyć okropnego przytułku prowadzonego przez zakonnice, były na ogół dosyć wygodne, tylko niewyobrażalnie nudne. Ich pracowników można podzielić na dwie grupy: albo byli gorliwymi młodymi wilczkami piszącymi raporty i czekającymi na awans, albo niewiele robiącymi kobietami w średnim wieku, które godzinami oglądały telewizję, twierdząc przy tym, że są straszliwie zapracowane. Może jestem niesprawiedliwa i pamięć mnie zawodzi, ale naprawdę nie pamiętam, by ktokolwiek spędzał z nami czas. Gdy wracałam ze szkoły, nikt nie wysłuchiwał moich drobnych żalów, choć zawsze miałam ich mnóstwo. W telewizji widziałam rodziny, które jadły razem posiłki, grały w gry planszowe i dużo się śmiały. Myślałam, że wszyscy tak żyją, tylko nie my. Oczywiście teraz już wiem, że tak nie jest. Chcę po prostu powiedzieć, że chociaż w budynku byli dorośli, nie zajmowali się nami, tylko robili co innego. Coś ważniejszego. Nie cieszyło ich nasze towarzystwo. Nie mieliśmy dla nich znaczenia.
Tak sobie w każdym razie tłumaczę swoje zachowanie. To moja wymówka. Przynajmniej w tamtym czasie. Moją agresję nazywano próbą zwrócenia na siebie uwagi. I nią właśnie była. Dopiero ostatnio wszystko zaczęło się wydawać o wiele bardziej skomplikowane.
Autobus zatrzymał się na szczycie przełęczy Tizi-n-Test, koło przydrożnego baru, żeby kierowca mógł zjeść lunch. Wysiedliśmy, żeby rozprostować nogi i pozachwycać się widokami. Były oszałamiające. Spoglądaliśmy w dół na śnieg i szybujące sępy. Philip zszedł z drogi na wąską ścieżkę. Przykucnął, by przyjrzeć się z bliska krzakom, po czym zawołał, żebym podeszła.
– To kapary – wyjaśnił. – Mają zastosowanie w kuchni.
Tylko tyle pamiętam, ale z pewnością nazwałby wszystkie rośliny i drzewa, gdybym dała mu szansę. Okazała jakiekolwiek zainteresowanie. Pochłaniałoby go to godzinami. Wyczuł jednak, że myślami bawię gdzie indziej.
– Głodna? – zapytał.
– Mhm.
W takim nastroju zawsze byłam głodna.
Kiedy wracaliśmy do baru, spokój zakłócił ryk przejeżdżającego auta. Okazało się, że nieopodal przebiega trasa hiszpańskiego wyścigu samochodowego. Właściwie był to nie tyle wyścig, ile jazda na czas. Niekiedy przejeżdżało jakieś auto, a mężczyźni ze stoperami machali rękami i krzyczeli do siebie. Dla mnie prędkość i hałas były ekscytujące, jednak Philip się wściekł.
– Wszystko zniszczyli. Nasz ostatni przystanek w górach, a tu takie rzeczy. Jak mogli?
Myślę, że gdyby był sam, stawiłby czoła głośnym Hiszpanom, wszcząłby awanturę. Pomyślałam, że jest przyzwyczajony do tego, by radzić sobie w takich sytuacjach.
– To nic takiego – powiedziałam. – Wrócisz tu jeszcze. Są inne miejsca.
– Może i tak.
Wszedł do baru i po jakimś czasie wrócił z tacą. Ujrzałam na niej talerz z omletem, bochenek płaskiego, słodkiego chleba, miskę sałaty i dwie puszki coli. Położył przede mną na drewnianym stole piknikowym talerz, wytarł nóż i widelec papierową serwetką, po czym otworzył jedną z puszek i upił łyk.
– A ty nie będziesz nic jadł? – zapytałam.
Pokręcił głową.
– Za gorąco.
Wyjął z torby lornetkę i zaczął obserwować krążące w dolinie sępy. Od czasu do czasu krzywił się, gdy akurat przejeżdżał samochód. W pewnej chwili pokazał mi rodzinę dzików, matkę i cztery warchlaki, przemykającą przez zarośla. Gdy oddałam mu lornetkę i wróciłam do jedzenia, zapytał:
– Co zamierzasz robić w Marrakeszu, Lizzie?
Spojrzałam na niego znad posiłku, spodziewając się, że znów będzie się uśmiechał, on jednak wpatrywał się we mnie z napięciem, czekając na odpowiedź.
– To zależy – odparłam.
– Od czego?
– Od ciebie.
Skinął głową z zadowoleniem. Nalegałam, by oddać mu pieniądze za lunch. Szczyciłam się tym, że nikt nigdy nie płacił mi za seks.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------