- W empik go
Zmysł zabijania - ebook
Zmysł zabijania - ebook
Wieczorna sesja terapeutyczna w klinice Steen zostaje zakłócona z powodu makabrycznego odkrycia - w piwnicy znaleziono ciało szefowej administracji z dłutem w piersi. To morderstwo jest wyzwaniem dla nadinspektora Adama Dalgliesha: zabójca prowadzi z nim inteligentną grę, a sieć intryg, w które są uwikłani zarówno lekarze, jak i pacjenci, utrudnia odkrycie prawdy. Czy szpitalne mury na zawsze skryją mroczną tajemnicę? Czy Dalgliesh powstrzyma mordercę, nim ten uderzy ponownie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-048-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Londynie istnieje jedynie kilka samodzielnych klinik psychiatrycznych o charakterze ambulatoryjnym i jest rzeczą oczywistą, że jednostki te, uprawiające tę samą dziedzinę medycyny, tudzież działające w ramach zunifikowanej Państwowej Służby Zdrowia, musi w sposób nieunikniony cechować pewna jednolitość metod leczenia oraz procedur administracyjnych. Są pod tym względem podobne do Kliniki Steen. Dlatego trzeba wyraźnie podkreślić, że Steen jest kliniką wymyśloną, umiejscowioną przy wymyślonym londyńskim placu, że żaden spośród jej pacjentów lub członków personelu medycznego bądź pomocniczego nie ma swego odpowiednika w rzeczywistości, a godne ubolewania wypadki, jakie miały miejsce w suterenie kliniki, wynikają jedynie z dziwnego psychologicznego zjawiska, jakim jest wyobraźnia autora powieści kryminalnych.ROZDZIAŁ 1
Dr Paul Steiner, psychiatra-konsultant z Kliniki Steen, sie-dział w swym gabinecie, który mieścił się na parterze od frontu, i słuchał, jak jego pacjent w sposób wielce racjonalny wyjaśnia powody rozpadu swego trzeciego małżeństwa. Pan Burge leżał sobie wygodnie na kozetce, by móc jak najlepiej obnażać zawiłości swojej psyche. Dr Steiner siedział u jego wezgłowia, w fotelu o starannie przemyślanej konstrukcji, typu, jaki rada nadzorcza szpitala przeznaczyła do użytku konsultantów. Był to funkcjonalny, a nawet niebrzydki mebel, pozbawiony wszelako oparcia dla głowy. Od czasu do czasu ostry skurcz mięśni karku wyrywał doktora Steinera z chwilowego zapomnienia i przywoływał go do rzeczywistości: klinika psychiatryczna, piątkowy wieczór. Ów październikowy dzień był bardzo ciepły. Po dwóch tygodniach ostrych mrozów, kiedy personel kliniki drżał z zimna i narzekał, oficjalny termin uruchomienia centralnego ogrzewania zbiegł się w czasie z jednym z tych cudownych, jesiennych dzionków* kiedy skwerek za oknami pełen jest żółtego światła, a późne dalie w ogrodzonym metalowymi prętami ogródku lśniły jaskrawymi kolorami, jakby to był sam środek lata. Teraz była już prawie siódma. Na zewnątrz ciepły dzień już dawno ustąpił, najpierw przed mgłą, a potem przed przejmującą chłodem ciemnością. Jednak tutaj, wewnątrz kliniki, skwar południa tkwił jak w pułapce, a powietrze, ciężkie i nieruchome, sprawiało wrażenie, iż zostało całkowicie zużyte w trakcie zbyt licznych rozmów.
Pan Burge rozwodził się zrzędliwym falsetem nad niedojrzałością, oziębłością i nieczułością swoich żon. Kliniczne doświadczenie doktora Steinera, na które w pewnym stopniu wpływał w tej chwili obfity lunch oraz ciastko z kremem, nieroztropnie spożyte przez niego do popołudniowej herbaty, podpowiadało mu, że nie nadeszła jeszcze właściwa pora, aby wykazać pacjentowi, że jedynym, co łączy wszystkie trzy panie Burge, jest wyłącznie dziwny brak rozsądku w wyborze małżonka. Pan Burge nie był jeszcze gotów stanąć oko w oko z prawdą o swoim własnym nieprzystosowaniu.
Dr Steiner nie czuł żadnego oburzenia w związku z zachowaniem swego pacjenta. Byłoby, doprawdy, w najwyższym stopniu nieetyczne, gdyby tak niestosowne odczucie zaburzało jego osąd. Niezbyt wiele było w życiu spraw, które wzbudzały w nim oburzenie, a większość z nich dotyczyła jego własnej wygody. Prawdę mówiąc, znaczna ich część wiązała się z Kliniką Steen i jej administracją. Doktor bardzo krytycznie oceniał szefową administracji, pannę Bolam. Na jednym z zebrań zauważył jej nadmierne zainteresowanie niektórymi pacjentami, skrupulatność zaś, z jaką sprawdzała formularze, w których rozliczał się z kosztów podróży, uważał za część stosowanej przez nią systematycznie polityki prześladowania jego osoby. Oburzał też doktora fakt, iż zajęcia, jakie odbywał w piątkowe wieczory w klinice, zbiegały się w czasie z seansami elektrowstrząsów doktora Jamesa Baguleya, więc pacjenci, których leczył za pomocą psychoterapii, osoby o wysokiej inteligencji, doceniające to, iż właśnie on jest ich lekarzem, musiały siedzieć w poczekalni wraz z pstrokatym tłumem przygnębionych gospodyń domowych z przedmieść i niedouczonych psychotyków, których Baguley, jak się zdawało, uwielbiał wokół siebie gromadzić. Dr Steiner nie chciał korzystać z jednego z gabinetów na drugim piętrze. Utworzono je dzieląc ogromne, eleganckie sale w stylu georgiańskim na mniejsze pomieszczenia, i doktor gardził nimi, uważając, że zamieniły się przez to w niemiłe ko-morki o złych proporcjach i zbyt kiepskim, jak na jego rangę oraz znaczenie jego pracy, wyposażeniu. Nie uważał też za stosowne zmienić pory swoich wizyt, a zatem Baguley powinien był zmienić swoją. Lecz dr Baguley stał twardo na swoim stanowisku i w tym także Steiner dopatrywał się wpływu panny Bolam. Rada nadzorcza szpitala odrzuciła, ze względu na koszty, jego podanie o wyciszenie gabinetów na parterze. Nie było natomiast żadnego sprzeciwu co do wyposażenia Baguleya w nowe i bardzo drogie urządzenie, za pomocą którego wytrząsał ze swych pacjentów te resztki władz umysłowych, jakie jeszcze posiadali. Sprawa ta była oczywiście rozważana przez komisję medyczną kliniki, ale panna Bolam nie kryła zupełnie, po czyjej stronie leżą jej sympatie. W swoich diatrybach skierowanych przeciw szefowej administracji dr Steiner uważał za stosowne nie pamiętać, że nie ma ona najmniejszego wpływu na komisję medyczną.
Trudno było nie zwracać uwagi na te seanse elektrowstrząsów. Budynek, który zajmowała klinika, został wzniesiony w czasach, gdy ludziom zależało na trwałości tego, co wybudowali, ale w piątkowy wieczór nawet solidne dębowe drzwi gabinetu nie były w stanie stłumić odgłosów wchodzenia i wychodzenia. Drzwi frontowe zamykano o szóstej i wszyscy pacjenci, przybywający do kliniki na wieczorne wizyty oraz opuszczający ją po nich, byli odnotowywani. Działo się tak od czasu, gdy przed pięciu laty pewna pacjentka weszła niezauważona, ukryła się w toalecie w suterenie, wybierając to niezdrowe miejsce, aby się tam zabić. Zatem seansom psychoterapii doktora Steinera towarzyszył dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych, szurgot stóp wchodzących i wychodzących pacjentów, raźne okrzyki krewnych bądź opiekunów, pokrzykujących na chorych albo żegnających się z siostrą Ambrose, przełożoną pielęgniarek. Dr Steiner zastanawiał się, dlaczego krewni uważają, że trzeba koniecznie krzyczeć do pacjentów, jakby ci byli nie tylko nerwowo chorzy, ale i głusi. Chociaż być może po kuracji BaguHsM, za pomocą tej jego diabelskiej maszyny, nie słyszeli najlepiej. Najgorsza ze wszystkiego była sprzątaczka kliniki, pani Shorthouse. Można by przypuszczać, że Amy Shorthouse jest w stanie posprzątać wszystko wczesnym rankiem, jak bez wątpienia dzieje się w normalnych warunkach. W ten sposób w minimalnym stopniu zakłócałaby pracę personelu kliniki. Ale pani Shorthouse utrzymywała, że nie daje sobie rady z pracą bez dodatkowych dwóch godzin wieczorami, a panna Bolam godziła się na to. Jasne, że się godziła. Dr Ste-iner odnosił wrażenie, że w piątkowe wieczory wykonuje się bardzo niewiele prac porządkowych. Pani Shorthouse miała szczególne upodobanie do pacjentów leczonych elektrowstrząsami – prawdę mówiąc, jej własny mąż przeszedł kiedyś kurację doktora Baguleya – i w trakcie owych sesji zazwyczaj można ją było zobaczyć gdzieś w holu bądź w sekretariacie na parterze. Dr Steiner nieraz wspominał o tym komisji medycznej i był zbulwersowany całkowitym brakiem zainteresowania, jaki jego koledzy wykazywali wobec tej sprawy. Panią Shorthouse należało trzymać poza zasięgiem wzroku i przypominać jej o wykonywaniu własnej pracy, miast dopuszczać do tego, by stała sobie i plotkowała z pacjentami. Panna Bolam, która wobec innych członków personelu potrafiła przejawiać nadmierną stanowczość, w najmniejszym stopniu nie wydawała się skłonna do upominania pani Shorthouse. Każdy, rzecz jasna, wiedział, że trudno o dobrych sprzątaczy, ale szefowa administracji, która by znała swój fach, zdobyłaby ich jakoś. Pobłażliwość nie była tu żadnym rozwiązaniem, ale Baguley był głuchy na skargi dotyczące pani Shorthouse, a Bolam nigdy by się nie zdobyła na to, by skrytykować Baguleya. Ta biedna kobieta prawdopodobnie była w nim zakochana. Baguley powinien obrać twardą linię postępowania, zamiast snuć się po klinice w tym żałośnie długim, białym fartuchu, który nadawał mu wygląd drugorzędnego dentysty. Doprawdy, ten człowiek nie miał najmniejszego pojęcia o godności, z jaką winny być prowadzone konsultacje w klinice.
Klap, klap, stukały w korytarzu czyjeś buty. Był to zapewne stary Tippett, pacjent Baguleya, chroniczny schizofrenik, który od dziewięciu lat spędzał regularnie piątkowe wieczory, rzeźbiąc w drewnie na oddziale leczenia sztuką. Myśl o Tippetcie wzmogła jeszcze rozdrażnienie doktora Steinera. Ten człowiek zupełnie nie nadawał się do Steen. Jeżeli nawet był wystarczająco zdrowy, by nie leżeć w szpitalu, w co Steiner wątpił, powinien uczęszczać do przychodni albo do jednego z prowadzonych przez Radę Hrabstwa zakładów pracy chronionej. To właśnie pacjenci tacy jak Tippett byli powodem dwuznacznej reputacji kliniki, to dzięki nim ta placówka, która miała być centrum psychoterapii o orientacji analitycznej, stawała się czymś nieokreślonym. Dr Steiner był bardzo zakłopotany, kiedy jeden z jego starannie dobranych pacjentów napotykał Tip-petta, snującego się w piątkowy wieczór po klinice. Właściwie było wręcz niebezpieczne, że ten człowiek nie pozostaje w zamknięciu. Któregoś dnia zdarzy się jakiś wypadek i Baguley znajdzie się w tarapatach.
Szczęśliwe marzenia, jakie snuł dr Steiner na temat kłopotów kolegi, przerwał dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych. To już doprawdy było nie do wytrzymania! Tym razem najwyraźniej jakiś kierowca ze szpitalnej kolumny transportowej meldował, że przyjechał po któregoś z pacjentów. Pani Shorthouse podeszła do drzwi, aby ich odprowadzić. „No to cześć, kaczu-sie. Do przyszłego tygodnia. Jeśli nie możecie być grzeczni, to bądźcie przynajmniej ostrożni”.
Dr Steiner skrzywił się i zamknął oczy, lecz jego pacjent, oddający się z przyjemnością ulubionemu hobby, którym było opowiadanie o sobie samym, zdawał się zupełnie nie słyszeć hałasów. I rzeczywiście piskliwe jęki pana Burgea nie cichły ani na chwilę od dwudziestu minut.
– Nie próbuję udawać, że jestem człowiekiem łatwym. O nie, bardzo skomplikowany ze mnie diabeł. To coś, czego Theda i Sylvia nigdy nie zrozumiały. Rzecz jasna korzenie tego zjawiska sięgają głęboko. Pamięta pan tę sesję, którą odbyliśmy w czerwcu? Wyszło wtedy na jaw kilka spraw o kapitalnym znaczeniu, jak mi się zdaje.
Terapeuta nie przypominał sobie spotkania, o którym była mowa, ale pacjent nie zwrócił na to uwagi. W przypadku pana Burge’a sprawy o kapitalnym znaczeniu nieodmiennie tkwiły tuż pod powierzchnią i można było spokojnie wierzyć, że lada moment się wyłonią. Zapadła nieoczekiwana cisza. Dr Steiner nabazgral coś w swoim notatniku, popatrzył na swój rysunek z zainteresowaniem i uwagą, przyjrzał mu się jeszcze raz, odwróciwszy notatnik do góry nogami, i przez chwilę jego własna podświadomość zajmowała go bardziej niż niepokoje pacjenta. Nagle zdał sobie sprawę, że z zewnątrz dobiega jakiś nowy dźwięk, początkowo słaby, potem coraz głośniejszy. Gdzieś krzyczała jakąś kobieta. Był to przeraźliwy glos, wysoki, nie milknący i wręcz zwierzęcy. Steinerowi wydał się szczególnie niemiły. Doktor był z natury bojaźliwy i nerwowy. Choć praca, jaką wykonywał, narażała go czasem na stresy, znacznie lepiej dawał sobie radę w sytuacjach wymagających długiego, przemyślanego działania, niż w nagłych przypadkach. Zaniepokojony doktor z irytacją poderwał się z fotela.
– Nie! To już nie do zniesienia! Co robi panna Bolam? Czy nikogo nie ma na dyżurze?
– Co się stało? – zapytał pan Burge, siadając niczym kukiełka na sprężynie i ściszając głos o pół oktawy, do normalnego tonu.
– Nic. Nic. Jakaś kobieta ma atak histerii i to wszystko. Proszę tutaj zostać. Wrócę za chwileczkę – powiedział dr Steiner.
Pan Burge położył się znowu, ale wzrok i słuch skierował w stronę drzwi. Dr Steiner wyszedł na korytarz.
Niewielka grupka stojących tam osób odwróciła się na dźwięk jego kroków. Jennifer Priddy, młodsza maszynistka, tuliła się do jednego z portierów, Petera Nagłe'a, który klepał ją po ramieniu z pełnym zakłopotania współczuciem i wyrazem zaskoczenia na twarzy. Obok stała pani Shorthouse. Krzyki dziewczyny przeszły już w szloch, ale całe jej ciało dygotało, a twarz była śmiertelnie blada.
– O co tu chodzi? – zapytał ostro dr Steiner. – Co jej się stało?
Zanim jednak ktokolwiek zdołał mu odpowiedzieć, otworzyły się drzwi pomieszczenia, w którym przeprowadzano elektrowstrząsy, i wyszedł z nich dr Baguley, a za nim siostra Ambrose oraz anestezjolog, dr Mary Ingram. Hol wydał się nagle pełen ludzi.
– Spokojnie, to dobra dziewczyna – rzeki łagodnie dr Baguley. – Usiłujemy tu leczyć ludzi. – Odwrócił się do Petera Nagle’a i zapytał cichym głosem: – Ale właściwie co się stało?
Portier już chcial mu odpowiedzieć, gdy nagle panna Prid-dy odzyskała panowanie nad sobą. Puściła Nagle’a, odwróciła się do doktora Baguleya i powiedziała zupełnie wyraźnie:
– To panna Bolam. Nie żyje. Ktoś ją zabił. Leży w suterenie, w archiwum, zamordowana. Znalazłam ją. Enid została zamordowana! – Przywarła do Nagle’a i znowu zaczęła płakać, ale tym razem ciszej. Nie drżała już tak gwałtownie.
– Proszę ją zabrać do pokoju zabiegowego – polecił dr Baguley portierowi. – Proszę ją położyć i dać jej coś do picia. Oto klucz. Zaraz wrócę.
Skierował się w stronę schodów do sutereny, a reszta zgromadzonych, pozostawiając pannę Priddy opiece Nagle’a, ruszyła hurmem za nim. Dolna kondygnacja Steen była dobrze oświetlona. Klinika, któtej, jak to bywa w większości placówek psychiatrycznych, chronicznie brakowało miejsca, korzystała z wszystkich dolnych pomieszczeń. Właśnie tutaj, pod schodami, oprócz kotłowni, centrali telefonicznej i pokoiku portierów, mieścił się oddział leczenia sztuką, archiwum kartotek oraz, od frontu budynku, pokój zabiegowy dla pacjentów leczonych kwasem łizerginowym. Kiedy niewielka grupka dotarła na dół, drzwi tego pokoju otworzyły się i wyjrzała z nich przelotnie siostra Bolam, kuzynka panny Bolam – w swoim białym mundurku, na tle półmroku, panującego w owym pomieszczeniu, wydawała się mglistym widmem.
– Czy coś się stało? – popłynął ku nim korytarzem jej łagodny, zaskoczony głos. – Wydawało mi się, że przed chwilą słyszałam jakiś krzyk.
– Nic się nie stało, siostro – oświadczyła szorstkim, władczym tonem przełożona pielęgniarek. – Proszę wracać do swojej pacjentki.
Biała postać zniknęła i drzwi się zamknęły. Siostra Ambro-se zaś, zwracając się do pani Shorthouse, dodała:
– Pani także nie ma tu nic do roboty, pani Shorthouse. Proszę zostać na górze. Być może panna Priddy zechce wypić filiżankę herbaty.
Sprzątaczka mruknęła coś buntowniczo, lecz z ociąganiem skierowała się z powrotem. Troje lekarzy oraz pielęgniarka ruszyli dalej.
Archiwum kartotek mieściło się po prawej stronie, pomiędzy pokoikiem portierów, a oddziałem leczenia sztuką. Drzwi były uchylone, a w środku paliło się światło.
Dr Steiner, który nagle zaczął nadzwyczaj dokładnie dostrzegać każdy szczegół, zauważył, że w zamku tkwi klucz. W pobliżu nie było nikogo. Stalowe regały, ciasno zapchane rzędami skoroszytów z brązowego kartonu, wznosiły się pod sam sufit, pod kątem prostym do drzwi, tworząc szereg wąskich przejść, z których każde oświetlała jarzeniówka. Cztery umieszczone wysoko okna, rozdzielone regałami, były zakratowane; pokoik był duszny, niezbyt często odwiedzany i rzadko odkurzany. Niewielka grupka przepchnęła się przez pierwsze przejście i skręciła w lewo, tam gdzie otwierała się niewielka, pozbawiona okien przestrzeń, wolna od półek, lecz za to wyposażona w stół i krzesło. Można tu było sortować kartoteki przed wpięciem do teczek bądź wynotowy wać informacje bez potrzeby wynoszenia skoroszytów. W tej chwili panował tu chaos. Krzesło było przewrócone. Podłogę zalegały kartoteki. Z jednych zdarto okładki i porozdzierano karty, inne piętrzyły się pod wyrwami w rzędach stojących na półkach teczek, zbyt wąskimi na pozór, by mogły pomieścić taką masę papieru. A w samym środku tego zamieszania, niczym pulchna, dziwaczna Ofelia, pływająca na fali papieru, leżała martwa Enid Bolam. Na jej piersiach spoczywał ciężki, groteskowy posążek z drewna. Ręce zamordowanej obejmowały jego podstawę, tak, że przypominała przerażającą parodię macierzyństwa, której położono rytualnie na piersi jej własne dziecię.
Nie mogło być wątpliwości, że nie żyje. Pomimo całego lęku i odrazy, diagnoza doktora Steinera była nieodwołalna. Wpatrując się w drewnianą figurkę, zawołał:
– Tippett! To jego fetysz! To ta rzeźba, z której był tak dumny. Gdzie on jest? Bagułey, to twój pacjent! Lepiej się tym zaj-mij!
Obejrzał się nerwowo za siebie, jakby oczekiwał, że za jego plecami zmaterializuje się Tippett z ręką uniesioną do ciosu niczym uosobienie przemocy.
Dr Bagułey klęczał przy zwłokach.
– Tippetta nie było tu dziś wieczorem – powiedział cicho.
– Ależ on tu zawsze bywa w piątki! To jego fetysz! To narzędzie zbrodni! – Dr Steiner aż jęknął wobec takiej tępoty.
Dr Bagułey delikatnie uniósł kciukiem lewą powiekę panny Bolam.
– Mieliśmy dziś rano telefon z St Luke’s – powiedział, nie podnosząc wzroku. – Tippett został przyjęty do szpitala z zapaleniem płuc. W poniedziałek, jak mi się zdaje. W każdym razie dzisiejszego wieczoru nie było go tutaj. – Nagle dr Bagułey krzyknął. Obie kobiety zbliżyły się do ciała. Dr Steiner, który nie potrafił się przemóc i patrzeć na to badanie, usłyszał, jak jego kolega mówi:
– Ponadto ona została zakłuta. Wygląda na to, że w samo serce, chyba tym dłutem z czarną rączką. Czy to nie należy do zestawu Nagle’a, siostro?
Zapadła cisza, po czym dr Steiner usłyszał głos pielęgniarki:
– Wygląda bardzo podobnie, doktorze. Wszystkie jego narzędzia mają czarne uchwyty. On je trzyma w pokoiku portierów. Każdy może się do nich dostać – zastrzegła się.
– 1 zapewne ktoś się dostał. – Odgłosy wskazywały na to, że dr Bagułey wstaje. Nie odrywając oczu od ciała, powiedział: – Niech siostra zadzwoni do Cully’ego na portiernię, dobrze? Proszę nie wywoływać alarmu, tylko powiedzieć mu, że nikogo nie wolno wpuszczać ani wypuszczać z budynku. Dotyczy to także pacjentów. Potem proszę znaleźć doktora Ethere-ge’a i poprosić go, aby zszedł na dół. Przypuszczam, że jest teraz w swoim gabinecie.
– Czy nie powinniśmy zadzwonić na policję? – zagadnęła nerwowo dr Ingram i jej różowa twarz, śmiesznie przypominająca króliczy pyszczek, zapłonęła jeszcze intensywniejszym różem. Jej obecność można było przeoczyć jedynie w chwilach niezwykle dramatycznych i dr Baguley spojrzał na nią z roztargnieniem, jakby na chwilę zapomniał o jej istnieniu.
– Zaczekamy na naczelnego lekarza – powiedział.
Siostra Ambrose zniknęła pośród szelestu nakrochmalonego płótna. Najbliższy telefon był tuż za drzwiami kartoteki, lecz dr Steiner, oddzielony warstwami papieru od wszelkich zewnętrznych hałasów, na próżno nadstawiał uszu, chcąc usłyszeć podnoszenie słuchawki lub dźwięk głosu pielęgniarki. Zmusił się, aby jeszcze raz spojrzeć na ciało panny Bolam. Gdy żyła, uważał ją za osobę pozbawioną wdzięku i uroku, a śmierć nie przydała jej wcale dostojeństwa. Leżała na plecach, kolana miała uniesione i rozchylone, tak, że wyraźnie było widać spory kawałek jej różowych, wełnianych majtek, co wyglądało daleko bardziej nieprzyzwoicie niż nagie ciało. Jej okrągła, z gruba ciosana twarz wydawała się całkiem spokojna. Dwa grube warkocze, które nosiła upięte nad czołem, były nietknięte, ale z drugiej strony, nikt nigdy nie słyszał o sile, która zdołałaby naruszyć archaiczne uczesanie panny Bolam. Dr Steiner pamiętał, jak kiedyś wyobraził sobie skrycie, że mięsiste, martwe warkocze wydzieliły jakąś substancję, która zestaliła je na zawsze nad nieruchomym czołem. Patrząc na nią, kiedy tak leżała, bezbronna i poniżona przez śmierć, usiłował wzbudzić w sobie żal i wiedział, że się boi, ale w pełni zdawał sobie sprawę jedynie ze swej odrazy. Nie można było żywić żadnych ciepłych uczuć względem czegoś tak żałosnego, tak wstrząsającego i sprośnego. To brzydkie słowo wypłynęło nieproszone na powierzchnię jego myśli. Sprośne! Czul śmieszną potrzebę, aby obciągnąć jej spódnicę, przykryć tę obrzmiałą, żałosną twarz, poprawić okulary, które zsunęły się jej z nosa i zwisały teraz krzywo z lewego ucha. Oczy nieboszczki były na wpół zamknięte, a małe usta ściągnięte, jakby z dezaprobatą dla tak niegodnego i niezasłużonego końca. Dla doktora Steinera nie był to widok nieznany – widywał już taki wyraz na jej twarzy za życia. „Wygląda zupełnie tak, jakby przed chwilą rozliczała mnie z kosztów moich przejazdów” – pomyślał.
Nagle ogarnęła go gwałtowna ochota do śmiechu. Chichot wzbierał w nim niepohamowanie. Zdał sobie sprawę, że ta straszliwa chętka jest skutkiem zdenerwowania i szoku, ale choć to pojął, nadal nie mógł się opanować. Odwrócił się plecami do kolegów i usiłował odzyskać zimną krew. Złapawszy się za słupek regału, przycisnął czoło do zimnego metalu. Usta i nozdrza wypełnił mu natychmiast stęchły zapach starych kartotek.
Nie zauważył powrotu siostry Ambrose, ale nagle usłyszał jej głos.
– Dr Etherege już schodzi na dół. Cully jest przy drzwiach. Zakazałam mu kogokolwiek wypuszczać. Pański pacjent jest trochę zaniepokojony, doktorze Steiner.
– Może lepiej do niego wrócę. – Steiner odzyskał panowanie nad sobą. Czuł, że w pewien sposób jest istotne, aby był wraz z innymi w chwili, gdy zjawi się naczelny lekarz, że byłoby mądrze upewnić się, iż nic ważnego nie zostanie powiedziane ani zrobione za jego plecami. Z drugiej strony wcale się nie palił do tego, by pozostawać w pobliżu zwłok. To archiwum, oświetlone jasno niczym sala operacyjna, przegrzane i wywołujące klau-strofobię, sprawiało, że czuł się jak schwytane w pułapkę zwierzę. Ciężkie, ciasno zapchane półki zdawały się na niego napierać, bezustannie kierując jego uwagę na postać, skuloną na papierowych marach.
– Zostanę tutaj – zdecydował. – Pan Burge musi czekać, tak samo jak wszyscy.
Wszyscy stali w milczeniu. Dr Steiner zauważył, że siostra Ambrose, z pobladłą twarzą, ale poza tym nie okazując poruszenia, stoi spokojnie, z rękoma luźno zwieszonymi wzdłuż fartucha. W ciągu blisko czterdziestu lat wykonywania zawodu pielęgniarki musiała tak stać niezliczoną ilość razy, cicha i skupiona, czekając u wezgłowia jakiegoś pacjenta na polecenia lekarza. Dr Baguley wyciągnął papierosy, popatrzył przez chwilę na paczkę, jakby zdziwiony jej widokiem, po czym schował ją z powrotem do kieszeni. Dr Ingram chyba płakała bezgłośnie. W pewnej chwili Steiner usłyszał jak mruczy:
– Biedna kobieta. Biedna kobieta!
Wkrótce usłyszeli kroki i pojawił się naczelny lekarz kliniki, a za nim naczelna psycholog, Fredrica Saxon. Dr Ethere-ge przyklęknął obok zwłok. Nie dotknął ich, ale pochylił się nad twarzą panny Bolam, jakby miał zamiar ją pocałować. Bystre małe oczka Steinera nie przepuściły spojrzenia, jakim panna Saxon obrzuciła doktora Baguleya, dostrzegły to, że oboje instynktownie ruszyli ku sobie, po czym szybko się cofnęli.
– Co się stało? – zapytała szeptem pani psycholog. – Czy ona nie żyje?
– Tak. Najwyraźniej została zamordowana – powiedział Baguley bezbarwnym tonem. Panna Saxon wykonała nagły gest. Przez jeden niewiarygodny moment dr Steiner pomyślał, że ta kobieta ma zamiar się przeżegnać.
– Kto to zrobił? Przecież nie stary Tippett? To bez wątpienia jego fetysz.
– Tak, ale jego tu nie było. Leży w St Luke’s z zapaleniem płuc.
– O mój Boże! A zatem kto? – Znowu zbliżyła się do Baguley a, ale tym razem nie odsunęli się od siebie. Dr Etherege podniósł się niezgrabnie.
– Ma pan oczywiście rację. Ona nie żyje. Najwyraźniej najpierw została ogłuszona, a potem dźgnięta w serce. Pójdę na górę, aby zadzwonić na policję i powiadomić resztę personelu. Należy zebrać wszystkich razem. Potem my trzej przeszukamy budynek. Niczego oczywiście nie wolno dotykać.
Dr Steiner nie odważył się spojrzeć w oczy Baguleya. Pełniący rolę spokojnego, rzeczowego administratora doktor Etherege wydawał mu się zawsze odrobinę śmieszny. Podejrzewał, że Baguley odbiera to tak samo.
Nagle rozległy się kroki i zza regałów wyłoniła się panna Ruth Kettle, szefowa pracujących w klinice środowiskowych terapeutów psychiatrycznych. Zerknęła na zebranych swoimi krótkowzrocznymi oczyma.
– A, tu pan jest, dyrektorze – powiedziała cienkim, zdyszanym głosem. (Z całego personelu jedynie ona tytułuje doktora Etherege’a tak idiotycznie, pomyślał Steiner. Bóg jeden wie dlaczego. To sprawia, że ta klinika wydaje się jakimś zakładem przyrodoleczniczym.)
– Cully mi powiedział, że znajdę pana tutaj. Mam nadzieję, że nie jest pan zajęty? Mam straszne zmartwienie. Nie chciała-bym sprawiać kłopotu, ale tego już naprawdę za wiele! Panna Bolam wyznaczyła mi nowego pacjenta na dziesiątą w poniedziałek. Właśnie zobaczyłam to w moim terminarzu. Oczywiście nie porozumiała się ze mną, a wie, że zawsze odwiedzam wtedy Worrikerów. Obawiam się, że zrobiła to całkowicie świadomie. Wie pan, dyrektorze, ktoś naprawdę musi coś zrobić z panną Bolam.
Dr Baguley odsunął się o krok i powiedział ponuro:
– Ktoś musi.