Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Znachor - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znachor - ebook

Dawno żadna powieść nie pochłonęła mnie tak jak "Znachor".
Michał Śmielak to świeża krew w polskiej powieści kryminalnej,
ale jestem przekonany, że szybko znajdzie się na listach bestsellerów.

Piotr Kościelny

Łowca. Sędzia. Kat.
Czy można oddać sprawiedliwość w ręce jednej osoby?
Czy krzywdę można naprawić zbrodnią?

Na terenie całego kraju w tajemniczych okolicznościach umierają uzdrowiciele, znachorzy i cudotwórcy. Czy to okrutny morderca obrał
ich sobie za cel, czy – jak twierdzi policja – to seria niefortunnych zbiegów okoliczności?
Zabójca podobno wyszukuje ofiary tylko spośród znanych uzdrowicieli i rozprawia się z nimi za pomocą metod z czasów polowań na czarownice.

Jeśli nikt mu nie przeszkodzi, w Polsce zapłoną stosy.

Krzysiek ma dwadzieścia lat i diagnozę dającą mu sześć miesięcy życia. Chwytając się ostatniej deski ratunku, trafia na terapię do Jakuba, tajemniczego uzdrowiciela. Wspólnie z prowincjonalnym policjantem będą musieli stawić czoło mordercy.

Rozpoczyna się wyścig z czasem i śmiercią.
Wyścig, w którym każdy oszukuje.

Pod postacią trzymającego w napięciu thrillera
Michał Śmielak opowiada o desperackiej walce
ludzi chorych o życie i zemście wymierzanej uzdrowicielom,
dającym złudne nadzieje na wyzdrowienie.
Czytajcie jednak uważnie, bo w tej powieści
nic nie jest tym, na co wygląda.

Nikodem Maraszkiewicz, Magazyn „Dobre Książki”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66328-51-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Znał datę swojej śmierci z dokładnością do jednego dnia. Wiedział to nie dlatego, że był jasnowidzem lub planował na ten dzień samobójstwo, ale dlatego, że stał teraz skrępowany i zakneblowany na posadzce swojej stodoły z bolesnym przeczuciem zbliżającego się kresu. To dziś. Z ilu etapów by się nie składało życie, właśnie stanął oko w oko z tym ostatnim, całkowicie niewyczekiwanym i najmniej lubianym.

Zwisający ze stropu łańcuch był zakończony pętlą i nie wróżył niczego dobrego. Bądźmy szczerzy, w obecnym położeniu taki łańcuch zwiastował same nieprzyjemne rzeczy, z których śmierć niekoniecznie jest tą najgorszą opcją. Nie ma się co oszukiwać, bo kiedyż jest lepszy moment na bycie szczerym do bólu jak nie wtedy, gdy jest się obezwładnionym, związanym i niechybnie w rękach szaleńca?

Łańcuch był przyczepiony do belki stropowej jego własnej stodoły, integralnej części rancza, na którym do tej pory czuł się bardzo bezpiecznie. W końcu wydał na nie tyle kasy, że musiał się tutaj czuć jak u Pana Boga za piecem. Nie do końca legalnej kasy, ale pieniądz jest pieniądz. Gość od zabezpieczeń antywłamaniowych o nic nie pytał, tylko sprawnie przeliczył gotówkę i uścisnął mu rękę. „Obama ma gorsze zabezpieczenia”, powiedział na odchodne. Pewnie miał rację, był najlepszy w Polsce (i najdroższy).

A jednak… To nie Obama witał się tutaj ze śmiercią, tylko Adam.

Ktoś go obezwładnił i związał. Ostatnie, co pamiętał, to wiśniowy rogalik z bajecznie chrupiącą skórką, który pałaszował w swoim salonie. Śniadanie mistrzów. Potem czarna dziura. Żarcie dowoził catering, może mu czegoś dosypali? Dobierze się do skurwysynów, nie ma co. Tylko najpierw musi ogarnąć sytuację i wydostać się z tego szamba. Całość nie prezentowała się w jasnych barwach, pewnie nawet James Bond miałby nielichą zagwozdkę, jak zwycięsko wyjść z tej opresji. Ale Adam dorobił się właśnie na konsekwentnym działaniu, wyraźnie wytyczonych celach, do których dążył po trupach. Czy to nie aby zbyt dosłowne określenie? – zastanowił się przez chwilę.

Napastnik nie pozostawił mu zbyt dużej swobody, przywiązał go do jednego z dębowych filarów podtrzymujących strop pięknej budowli, bo pomimo plebejskiej nazwy stodoła była małym góralskim majstersztykiem. Mógł zatem stać, oddychać i patrzeć przed siebie, wprost na zwisający łańcuch. Wzbudzało to niepokój, co tu dużo gadać, co tu kryć. Na ów niepokój składało się wiele czynników, oprócz wyżej opisanych nadmienić należy, że łańcuch nie wyglądał jak pospolity przyrząd do ograniczania wolności hałaśliwym kundlom, co to to nie. Ktoś się musiał srodze namachać młotem, żeby wykuć każde, lekko kanciaste ogniwo. To coś wyszło spod ręki kowala, tego był pewien, i to kowala artysty, człowieka z duszą, pasją, talentem i odrobiną wolnego czasu. Ktoś tu się postarał. W dodatku żelastwo ledwo zauważalnie bujało się na boki niczym popychane ową tajemniczą siłą z filmów grozy, napędzającą stare bujane fotele i skrzypiące huśtawki przed opuszczonymi domami.

– Czy wiesz, kim jestem?

Chrystusie Panie, o mało nie dostał zawału! Długą jak na jego wyczucie czasu, może i godzinną, ciszę przerwał chropowaty głos. Ktoś stał za jego plecami.

– Wiesz? – ponownie zabrzmiało pytanie.

Adam chciał odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że nie ma bladego pojęcia i jednocześnie prosi o łaskę, litość i cokolwiek, byleby nie umierał tu i teraz. Problem jednak stanowił fakt, że w jego ustach tkwił ohydny knebel. Postanowił więc nawiązać choćby szczątkowy dialog z obcym, bo widocznie ten takowego oczekiwał. Głową mógł kręcić może na pięć centymetrów w każdą stronę, ale to chyba wystarczyło, aby odpowiedzieć przecząco. Nie, ni chuja nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia.

– Jestem sługą ludu, głosem sumienia zamienionym w krzyk sprawiedliwości – powiedział nieznajomy spokojnym, lekko tylko tkniętym emocjami głosem.

No to już po mnie, pomyślał. Psychopata. Szajbus jak nic. Do tej chwili łudził się, że może ktoś to zrobił dla pieniędzy, a forsa to nie problem w jego przypadku, płacimy, ile pan sobie życzy, proszę nas tylko nie zabijać. Teraz na pierwszy plan wyszła koncepcja, że znęca się nad nim jakiś świr, ewentualnie mściciel. Możliwy także był koktajl psychola i mściciela, czemu nie, takie rzeczy się zdarzają. Gość widzi bogatego dupka mieszkającego w olbrzymiej willi, no tak nie może być. Gdzie się podziały ideały socjalizmu i równości, co by na to powiedział Lenin, jak by to skomentował Marks? Takie myślenie prowadzi do nagłej i nieposkromionej chęci wyrównania różnic społecznych, zatem jesteśmy tu i teraz, wyrównujemy owe różnice przy pomocy łańcucha. Na szczęście nie było haka, bo może by chciał go powiesić za poślednie ziebro, jak urządzili Janosika – pewnie nie była to ani przyjemna, ani szybka śmierć.

Kolejna minuta szczerości, szanowni państwo. Tak, priorytety się zmieniły, jeszcze minutę temu chciał zwyczajnie przeżyć, teraz nie chciał umierać w bólu, krwi i szczynach. Życzenie proste, z chęcią by je wygłosił, gdyby nie knebel. Miał ogólnie sporo do powiedzenia, całe mnóstwo rzeczy, w większości prośby, błagania i próby przekupstwa, jednak nie tylko knebel mu przeszkadzał, oprawca znowu przemówił:

– Jestem kimś, kto wykonuje wyroki, równając bogatych z biednymi, gdyż i jedni, i drudzy boso stają u wrót Pana.

Komuch i fanatyk religijny. To już chyba wolał poprzednią wersję: psychol łamane przez mściciel. Jeśli chodzi o religię, to nie można mówić o szajbie, to kalkulowana na zimno głupota mocno osadzona w realnym świecie. Tak uważał i nawet czerpał z tego korzyści, wiedział, ile ludzie są gotowi poświęcić w imię Boga, uwierzą w każdą brednię. Tutaj zdrowy rozsądek siada na kanapie i mówi: „Radź sobie, bracie, ja oglądam Familiadę”. Na nic pieniądze, fanatyka się nie przekupi. Może jednak szczery żal za grzechy i postanowienie poprawy? Może to zadziała? Okłamywał sam siebie, a miało być szczerze, bo kiedy jak nie teraz, tu, w tej chwili?

Zimny pot spłynął mu po plecach, bo żarty chyba się skończyły. Biorąc pod uwagę dzisiejsze zajście, to nikt tu nie żartował od dobrych kilku godzin, ale to już nie zakrawało na psikus czy wymuszenie. Jeśli ktoś mu chciał napędzić stracha, to robił to cholernie dobrze, czysta profeska, zawodowstwo. Zaraz umrze. To pewne.

– Na mnie spłynie grzech zabójstwa, jednak, tak jak moi poprzednicy, przyjmę go z godnością i pochyloną głową.

Robił wszystko, by nie łkać i – kontynuując łańcuch szczerych wyznań (kiepskie określenie w obecnej sytuacji) – żeby się nie zlać w spodnie. Było blisko, naprawdę blisko – coraz bliżej. Wszystko przez hipnotyzujący głos oprawcy, ten jeden na milion, który gwarantuje karierę w radiu lub telewizji. To dla niego ludzie każdego ranka, jadąc samochodem, szukają w radiu swojej rozgłośni, kiwają głowami, zgadzając się z nim w kwestiach polityki, śmieją się z kiepskich dowcipów i nie chcą słuchać nikogo innego podczas szarego początku dnia. Miękki, ale stanowczy głos mówi: „Dziś piękna pogoda na spacer”, a ty już widzisz siebie w Bieszczadach na słonecznej połoninie. Robił zatem wszystko, aby umrzeć z godnością, ale to i tak było zdecydowanie za mało. Zaczął łkać.

– Jesteś w o tyle lepszej sytuacji, że płacisz tylko za swoje grzechy, ja natomiast za wasze wszystkie. Gdybyś nie skalał się zabójstwem, ciebie by tu nie było, a ja bym spał spokojnie.

Hola, hola! Jakie zabójstwo? Szarpnął się z całej siły. Gdyby nie zatkane usta, krzyknąłby głośno i wyraźnie: Jakie zabójstwo, co ty pierdolisz?! Miał niejedno na sumieniu, jego majątek nie został zdobyty do końca uczciwie. No dobrze, miało być szczerze, nie zarobił uczciwie ani złotówki, ale żeby od razu morderstwo? Za to miał umrzeć? A raczej zdechnąć, bo przecież umiera się z godnością, a nie z oszczanymi portkami. Szarpnął się więc jeszcze raz, najmocniej, jak mógł, żeby całym sobą zaprotestować przeciwko temu, co tu się, do jasnej cholery, wyrabia.

Ciemność. Nagle w stodole zgasło światło. Zaczął głębiej oddychać i poczuł, że może za chwilę jeszcze bardziej się upokorzyć. Szczerze mówiąc, zaraz potwierdzi stare porzekadło, że można zesrać się ze strachu. Był pewien, że można. Drodzy widzowie, za moment Adam Kownacki przedstawi jedyny i niepodważalny dowód, że tchórz potrafi zesrać się ze strachu. Proszę przygotować aparaty i pilnować dzieci.

A może to ratunek, wybawienie, ktoś niespodziewanie przerwał tę farsę? Pojawi się trzeci aktor dramatu, wybawca, choćby przypadkowy, niezamierzony, bohater wbrew swej woli. Bogaty bohater, bo ozłoci gościa, co do tego nie miał wątpliwości.

Jednak to chyba nie to, nie ratunek. Ciemność rozdarł snop światła, w którym malowniczo zawirowały drobinki kurzu, swoisty taniec śmierci ku jego czci. Przypomniało mu się dzieciństwo, gdy oglądał z mamą bajki puszczane z rzutnika. Najbardziej lubił Trzech Muszkieterów, pamiętał jeden obrazek, jak d’Artagnan był rozbrajany przez złych gwardzistów kardynała. Bezbronny jak on w tej chwili.

Na ścianie przed nim pojawił się olbrzymi kwadrat światła. Jedno się zgadzało, to był rzutnik. O co tu chodziło, miał w końcu umierać czy żyć? Zlituj się, srogi losie, czy to jakaś wkrętka? Może go nagrywają, a potem będzie niezła beka? Ale kto, jak, dlaczego, przecież nie miał przyjaciół, którzy mogliby mu urządzić przyjęcie niespodziankę…

Pierwszy slajd, jaki pojawił się na ścianie, przeraził go.

– Ania. Piętnaście lat. Uśmiecha się – odezwał się nieznajomy, opisując to, co i tak Adam dobrze widział.

Znał tę dziewczynę. Uśmiech też. Pamiętał ją dokładnie, jej rodziców również, z opuchniętymi i sinymi oczami, pieczęcią nieprzespanych nocy. Tak właśnie, dokładnie tak się uśmiechnęła, kiedy wręczył jej do picia swój pierwszy koktajl. Rodzice także się cieszyli, a radość nie znikała z ich twarzy, nawet jak wręczali mu pieniądze, dużo pieniędzy.

– Chorowała na białaczkę. Jej rodzice zaciągnęli kredyt na czterdzieści tysięcy, aby kupić twoje cudowne mikstury.

I kupili. Ania umarła, oczywiście, że tak, ostatecznie to było końcowe stadium białaczki, cudów nie ma. Nie było żadnych szans, prosta sprawa, a kredytu nie musieli brać, wystarczyło, żeby sprzedali tę piękną terenówkę, którą przyjechali. Nie zapłacili mu tej kasy za uleczenie dziewczyny, przecież to jasne, on to wiedział, ona to wiedziała i oni też. Wystarczyło rozsądnie pomyśleć, tak bez emocji. Zapłacili za to, że i oni, i ta gówniara do ostatnich dni mieli nadzieję, za to, że nie umierała w żalu, strachu i rozpaczy. Nie można było jej uleczyć, ale dać kredyt z nadziei na te straszne ostatnie chwile – już tak. On go udzielił. W innym przypadku uśmiech by nie gościł do samego końca ani na jej, ani na ich twarzach. Przecież jej nie zabił.

Klik.

Kolejny slajd.

– Adam. Twój imiennik.

Cholera, jego też pamiętał. Mały zasraniec, chyba osiem lat. Dokuczliwy i pyskaty, mimo strasznego stanu. Co mu tam było? Czerniak? Chyba czerniak. Ojciec też nie lepszy, pewnie kawał chuja, drogi garnitur, zadbane paznokcie, w przeciwieństwie do rodziców Ani zero śladów zmartwienia. Taki pan prezes, co to za kasę ma wszystko i którego dzieci nie chorują. No to dostał słoiczki za kupę prezesowskiej forsy.

– Twoje słoiczki z cudami nie pomogły. Ojciec Adasia rzucił się z mostu Świętokrzyskiego w Warszawie.

A to ci zaskoczenie. Niby taki Pan Garnitur, a tu proszę, coś tam w nim drzemało, jakieś uczucia. Ale zapewne prędzej fiknął z mostu, bo ktoś pierwszy raz w życiu zrobił go na dużą kasę. Może… Małego szkoda, fakt.

Klik.

– Aneta.

Zdjęcie przedstawiało rozbawioną blondynkę, może miała dwadzieścia pięć lat, może mniej. Próbowała objąć dwóch bliźniaków, najwyżej pięciolatków. Ci jednak tak się wyrywali, że chyba nie dała w końcu rady. Fotograf idealnie uchwycił moment ucieczki spod opiekuńczych matczynych ramion dwóch małych łobuzów, coś w stylu „na chwilę przed”.

– Osierociła dwójkę dzieci. Wychowują się w domu dziecka. Mogły mieć własny dom, ale Anecie nie pomogły specyfiki kupione za pieniądze z jego sprzedaży. Chłopcy nazywali ją Mamutką. Po jej śmierci mąż rozpił się, a sąd odebrał mu maluchy i umieścił w ośrodku opiekuńczym.

Czy ją pamiętał? Owszem. Mało tego, przypominał sobie co chwilę kolejnych „pacjentów”, którzy skuszeni dobrą akcją marketingową, przychodzili do niego jako ostatniej deski ratunku. Jeśli ktoś był nieuleczalnie chory, kostucha już stała za rogiem, a lekarze rozkładali ręce – on pomagał. Ludzie przekazywali sobie wieści o tajemniczym specyfiku, który rzekomo stawia na nogi, przegania chorobę, niszczy raka, ratuje życie. Oczywiście, nie wszystkich, żeby nie było reklamacji, ale setki zadowolonych z kuracji biło się w piersi i zapewniało o cudownych efektach. Wystarczyło przeczesać internet i fora dotyczące uzdrowicieli, nic więcej. Rzecz jasna nie było łatwo się do niego dostać, należało trochę pogrzebać za informacjami, no, ale chodziło o to, że to usługa ekskluzywna. Nie dla każdego. I nie od każdego brał pieniądze. Biedakom nie robił nadziei, ale jak miałeś kasiorę, to mogłeś liczyć na słoiczek ze specyfikiem podobno czyniącym cuda. Tak mówiły internety, bo tak serio to czesał na kasę każdego.

Dlaczego medycyna konwencjonalna owego środka nie stosowała? Przecież to spisek koncernów farmaceutycznych, w których interesie nie leży leczenie ludzi chorych na raka. NFZ już zadba o to, żebyś chorował jak najdłużej, jasna sprawa, każdy użytkownik forum ci to powie. Forum, które niemałym staraniem stworzył i wypromował, aby być jak najbardziej wiarygodnym.

Klik.

Dorota.

Klik.

Weronika.

Klik.

Jasio.

– Mam pokazywać dalej?

Klik.

Klik.

Klik.

– Trzydzieści pięć osób.

Klik.

Klik.

Klik.

– Jesteś winny śmierci trzydziestu pięciu osób. Tyle naliczyłem.

Klik.

Oni i tak umierali. Nie mógł tego wykrzyczeć, a bardzo chciał. Oni i tak żegnali się z życiem, nic by im nie pomogło, a dzięki niemu nie umarli w poczuciu totalnej beznadziei. Takiej, w jakiej on teraz tkwił.

Nie popuścił w spodnie. Po prostu się popłakał.

– Zatem z punktu widzenia zwykłej ludzkiej moralności zasłużyłeś, aby zdechnąć jak bydlę.

Mężczyzna zrobił krok i stanął przed nim, w smudze światła z rzutnika. Adam dalej nie widział jego twarzy. Zadziwiające, jak zmieniały się jego pragnienia – wiedząc, że zaraz umrze, pragnął już tylko, aby stało się to bezboleśnie, no i chciał zobaczyć twarz swego oprawcy. Tymczasem dłoń w rękawiczce przecięła jasny promień, zmuszając pyłki kurzu do szalonego tańca, i pchnęła łańcuch.

– Tak kiedyś kończyli szarlatani. Wieszano ich na łańcuchu. Zwykły stryczek przerywa rdzeń kręgowy i umiera się od razu, bezboleśnie. A nie o to chodziło. Nikt nie wierzył w brednie o resocjalizacji. Ludzie umierali z głodu każdego dnia, w takiej sytuacji nikt nie zamierzał żywić skazańca do końca jego dni. Ktoś, kto morduje, zasługuje na śmierć. Tylko i wyłącznie. Nie na ciepłą celę, siłownię i regularne posiłki. Chwasty się wyrywa. Kwiaty pielęgnuje.

Mężczyzna podszedł do niego bliżej. Twarz nadal miał skrytą w cieniu.

– Dobry kat potrafił tak powiesić skazanego, że ten konał przez wiele godzin.

Błysnął nóż. Oprawca przeciął jego więzy, ale w niczym to nie pomogło, po prostu odpadły sznury, którymi był przywiązany do belki. Dalej nie mógł się ruszyć, miał ciasno skrępowane ręce i nogi. Został zarzucony na ramię jak worek ziemniaków i przeniesiony w pobliże łańcucha. Na szyi poczuł jego chłodny dotyk.

– Cała sztuka polega na tym, żeby umieścić skazańca kilka centymetrów nad podłogą, tak aby mógł stać na palcach. Jednak kiedy braknie mu sił… Gdy nogi ścierpną, kiedy w końcu złapią go skurcze i już nie będzie mógł utrzymać się na palcach… Wiesz, łańcuch dokończy robotę. Pętla z łańcucha sama się nie zaciśnie. Proste. Skuteczne. Piękne! Takie powinno być prawo.

Pomimo tej całej sytuacji głos jego oprawcy skojarzył mu się z Krystyną Czubówną i programami edukacyjnymi. Jak to działa? Zaraz odpowiemy!

– Nogi cierpną, tracisz siły, łańcuch napiera na krtań, brakuje ci powietrza. Spinasz się, walczysz o życie, myślisz, że dasz radę, ale tak naprawdę toczysz bój jedynie o kilka kolejnych oddechów. W końcu organizm się poddaje, ucisk łańcucha jest coraz silniejszy, zaczynasz się dusić, dławić, tlen przestaje dopływać do mózgu. Ból jest nie do zniesienia. Uwierz mi, w tym momencie postanowisz się poddać, ale twój organizm na to nie pozwoli. Będziesz się dusił jeszcze kwadrans, cierpienie będzie wręcz nie do opisania. Aż wreszcie nastąpią ostatnie sekundy, przypominające porażenie prądem, jakby każda twoja komórka umierała osobno. Ból, który przerodzi się w błogi spokój. Tak się umiera na łańcuchu.

Wierzył w każde słowo. Już zaczynał się dusić.

– Tak robili najlepsi mistrzowie w katowskim fachu.

Łańcuch zaczął go powoli dławić, gdy czubki jego butów pierwszy raz lekko ślizgnęły się po podłodze.

– A ja jestem bardzo dobrym katem.ROZDZIAŁ 1

Czubki butów, następnie sprane dżinsy, paznokcie, rękawy koszuli – no bo wypada ładnie wyglądać, szczególnie dzisiaj – komórka. Wzrok Krzyśka prześlizgiwał się zgodnie z wypracowanym ostatnio schematem. Nie chciał czytać, nie chciał niczego oglądać, pozostała mu rozrywka w postaci lustrowania samego siebie. Może i by posłuchał muzyki, no, ale jak założy słuchawki, to nie usłyszy, że go wywołują. To już lepiej zjednoczyć się z szumem poczekalni, przyjrzeć się po raz tysięczny tym samym ludziom, którzy zresztą przewijali się przez ten przybytek niczym wschody i zachody słońca. Zatrzymał wzrok na pierwszej lepszej twarzy, lekko pulchnej buzi Hani, którą mąż pieszczotliwie nazywał Hanulą. Oprócz używania uroczego zdrobnienia mąż lubił także Hanulę walnąć akurat tym, co miał pod ręką. Raz trafił w nogę, już Hania nie pamięta czym, ale zrobił się potężny krwiak, no a teraz jest nowotwór. Pojawił się po dwudziestu latach od uderzenia i po sześciu od śmierci tego skurwysyna. To dobry chłop był, a jak szedł do ślubu, to nawet portek nie miał. Żonie za to pozostawił kredyt wzięty na grobowiec, raka oraz nerwicę. No i wspomnienie dwudziestu pięciu lat bicia, powrotów w oszczanych spodniach i domowych awantur. Takie historie poznaje się w poczekalni, bo ludzie się tu nudzą, a jak się nudzą, to gadają. O wszystkim.

– Grabowski!

W szmer głosów wdarł się krzyk pielęgniarki, wyprany z uczuć tak bardzo, że producenci pralek mogliby poczuć zazdrość.

Grabowski wstał, raz się uśmiechnął, a raz zasmucił – no bo fajnie, koniec czekania, ale też do dupy, ponieważ pozna diagnozę. Westchnął, zniknął za drzwiami. Klasycznymi, białymi, z kartką o treści: „Nie wchodzić bez wezwania”. Równie dobrze mógłby tu wisieć każdy inny napis, chociażby: „Wejście karane wbiciem na pal”, bo ludzie i tak włazili na przekór kartce, na tak zwanego chama. Że niby „tylko zapytać”, a tak naprawdę podejmowali z góry skazaną na porażkę misję pod tytułem: „ominę kolejkę”. Jedyne, co na tym zyskiwali, to wrogość pozostałych bywalców. Specyfika poczekalni.

No i tu kolejna myśl. Czy każda szpitalna poczekalnia miała w standardzie ten nieuchwytny klimat zwątpienia pomieszanego z nadzieją, z dominującą nutą wkurwienia na NFZ? Tutaj czas się zatrzymywał, a problemy świata znikały, niekiedy tylko odświeżane przez szeleszczące strony gazet czytanych przez zagubionych pacjentów. Czas stał w miejscu, bez dostępu światła słonecznego nie miało znaczenia, czy jest szósta rano, czy dziewiąta wieczorem, tak samo się siedziało, czekało i marudziło. Jak Polska długa i szeroka korytarze wypełnione małymi plastikowymi krzesełkami okupowali chorzy, przymusowi podróżnicy w czasie, istni łowcy przygód, którzy zamiast zamków oblegali gabinety lekarzy, a swe miecze w postaci skierowań wyciągali tylko w obliczu bestii żądającej od nich pełnej uległości – pani w rejestracji. Ich wyprawy w nieznane w krainie szpitalnych labiryntów były pełne niebezpieczeństw, pułapek, a tylko najwytrwalsi odchodzili dumnie, dzierżąc nagrodę: receptę, skierowanie lub zwolnienie. Jeśli nie potrafiłeś stać wciśnięty w kąt poczekalni sześć godzin w oczekiwaniu na swoją kolej, nie miałeś tu czego szukać. To nie zabawa dla niecierpliwych. Tutaj nie można sobie pozwolić na chwilę słabości, wizyta w toalecie mogła cię kosztować powrót na koniec kolejki albo, co gorsza, jej bezpowrotne opuszczenie. Pięć sekund szczęścia, gdy słyszysz swoje nazwisko zza uchylonych drzwi. Drugiej szansy nie będzie. Ostatnich gryzą psy. Najbardziej rozchwytywana gra planszowa w historii świata.

Nie inaczej było w poczekalni oddziału onkologicznego warszawskiego szpitala na Podgórnej. Elitarny szpital, elitarny oddział, nowe budynki, tynki, kolory, wielki świat. A ludzie mimo tych wydanych milionów tak samo jak przed remontem gadali, łazili, jedli kanapki, odkręcali termosy, płakali, dzwonili do znajomych, czytali. Pierwszego dnia to byli ludzie – stłoczona i smutna masa, natomiast po kilku tygodniach to już byli „ludzie” – jednostki z twarzami i imionami, swoimi historiami, planami, traumami, marzeniami, lękami i własną porcją beznadziejności.

Obok Krzyśka dzisiaj akurat siedziała Kasia, mała dziewczynka z zadziornymi warkoczykami, która przychodziła tutaj z dziadkiem. Miała siedem lat, pozdzierane kolana i minę dumnego z siebie sapera, który właśnie przebiegł całe pole minowe na oczach kolegów i wygrał spory zakład. Jej dziadek miał galopującego raka płuc i płakał za każdym razem, gdy przychodził bez Kasi; nie mógł znieść myśli, że niedługo opuści wnuczkę. Takie rzeczy się wie, bo w ciągu tygodni koczowania na korytarzach człowiek mimochodem poznaje wszystkich bywalców. Ludzie muszą i chcą się wygadać, Krzysiek wolał słuchać. Kasia natomiast była bezpośrednią dziewczynką i przysparzała dziadkowi wielu zmartwień, komentując szpitalne życie z właściwą dla dzieci bolesną szczerością.

– Dziadku, ta pani idzie jak zombie! – wykrzyknęła uradowana, wskazując palcem powłóczącą nogami staruszkę, a dziadek załamał ręce i począł strofować dziewczynkę. Krzysiek się roześmiał, bo faktycznie babcia zasuwała korytarzem jak rasowy zombie, omiatała wzrokiem pacjentów w poszukiwaniu najsmaczniejszego mózgu.

– Uważaj, bo zje twój mózg! – Krzysiek złapał małą za warkoczyki i próbował wgryźć się w jej włosy. Ta piszczała i ze śmiechem uciekała.

– Dziadku, ja wiem, że nie ma zombie – powiedziała, gdy już się uspokoiła. – A jak już umrzesz, dziadku, to Pan Jezus cię wskrzesi? Bo tata mówi, że nie ma chuja, że dziadek na pewno się przekręci, a przekręci to znaczy umrze.

Dziadkowi Walentemu stanęły łzy w oczach, dlatego Krzysiek postanowił ratować sytuację.

– Powiedz tacie, że prędzej zobaczy zombie niż spadek – uśmiechnął się. – Zapamiętasz?

– Pewnie, Ksysiu! – rzuciła Kasia. – Ale ty weź nie umieraj, co?

– Umrę i zostanę zombie, a potem będę cię odbierał ze szkoły. Chwycisz mnie za rękę, a ta odpadnie, potem złapię twoich kolegów i co zrobię?

– Mózgi! – krzyknęła mała.

– Tak jest! – Wstał i wyciągnął ręce przed siebie. – Idę szerzyć zarazę zombie!

Dokądkolwiek miał się udać, by szerzyć zarazę, musiał odłożyć plany, bo usłyszał swoje nazwisko wyczytane przez pielęgniarkę.

– Szorca!

– Jest! – odpowiedział, żeby rozwiać wątpliwości reszty kolejkowiczów, pełnych nadziei, że jednak Szorcy nie ma, a co za tym idzie, czas oczekiwania uległ skróceniu. Małe zwycięstwo w tej żmudnej walce z chorobą. Jednak nie dzisiaj, kochani, nie dzisiaj.

A to wszystko przez cwaniactwo. Nie słyszałby swojego nazwiska wykrzykiwanego przez bezduszną pigułę, gdyby nie zwykłe cwaniactwo. Chytry dwa razy traci – tak mawiał jego dziadek. Coś w tym musiało być. Zemściło się, chociaż mnożnik w jego przypadku był o wiele większy niż przysłowiowe „dwa razy”. Zaczęło się niewinnie od piwa otwartego w złym towarzystwie.

Studencka impreza, dziesiąte piętro akademika, piwo i papierosy palone na klatce schodowej. Piwo Królewskie, bardzo dobre, bo tanie. Od słowa do słowa student trzeciego roku wyjawiał coraz to nowe tajniki życia uczelnianego, które okazywało się niezbyt lekkie i dość kiepsko usłane różami. Stałym tematem było sprzedawanie patentów na zaliczanie kolejnych egzaminów, szczególnie u profesora Krzemieńskiego, a to był, jak głosiła wieść studencka, zwykły kawał skurwysyna. Dziedzina: historia starożytna. Sposób: zapisać się do klubu krwiodawcy i regularnie oddawać krew. „Parę litrów oddanej krwi i zobaczysz, że cię nie ujebie”, rzucił z miną świadczącą o całkowitej nieomylności anonimowy student, pieczętując twierdzenie solidnym łykiem królewskiego.

Zatem Krzysiek został krwiodawcą. Po pierwszym oddaniu dostał siedem czekolad. Sytuacja powtarzała się co dwa miesiące, profesor całkowicie się nim nie interesował i wszystkim żyło się dobrze. Do momentu, gdy pewnego popołudnia zadzwoniła do niego pielęgniarka z oddziału krwiodawstwa, gdzie regularnie pozwalał utaczać sobie krew.

– Wie pan, panie Krzysiu, że badamy wszystkich na okrągło – szczebiotała niemal wesoło – no i tak nam wyszło, że u pana coś nie za bardzo jest. Trzeba szersze spektrum zastosować, żeby mieć pewność, że pan jest zdrowy jak dąb.

Zbadał się. Było za darmo. Ta sama piguła wręczyła mu wyniki i jej uśmiech nie był już taki szczery jak dotychczas.

– Ma pan też skierowanie do doktora Radziszewskiego – powiedziała jakoś tak bez uczucia. – On już tam panu powie, co i jak.

Na wszelkie próby dopytywania się o szczegóły reagowała odsyłaniem go do specjalisty. Zatem poszedł. Doktor Radziszewski był bardziej bezpośredni, szybko wyjaśnił, że najpewniej chodzi o glejaka, ot, takie gówno, co to czepiło się mózgu i może być złośliwe. Potrzeba więcej badań, mogą wystąpić pierwsze objawy jak zawroty głowy lub wymioty, a tutaj są recepty. Wykupić, łykać, a jak człowiek wierzący, to można się modlić, czemu nie. No i dzisiaj był ten dzień, że wyczerpano wszystkie możliwe badania, mocno nadwyrężając budżet NFZ, teraz już będzie ostateczna diagnoza. Leki łykał, w głowie czasem się kręciło. Na szczęście nie rzygał.

Wstał. O swoje rzeczy się nie martwił, kurtki i plecaka przypilnuje dziadek Walenty, który nie opuszczał kolejki, bo zapobiegliwie nie pił nic w dniu wizyty w szpitalu, aby oszczędzić sobie spacerów do toalety. Czasem tylko wstawał, robił kilka kroków, po czym odwracał się na pięcie i wracał na plastikowe krzesełko. „Zapomniałem, że już nie palę”, mówił, po czym głośno kasłał. Fakt, rzucił palenie parę tygodni temu, gdy tylko lekarz oznajmił, że jego płuca właśnie podziękowały mu za siedemdziesiąt lat współpracy. Zaczął palić, jak miał trzynaście lat. „Takie czasy, panie, takie czasy”, mawiał niekiedy, wycierając łzy.

Krzysiek nacisnął klamkę i wszedł do gabinetu. Od dłuższego czasu pałętał się po różnego rodzaju poczekalniach, bywał na zabiegach, prześwietleniach, skanerach i cholera wie na czym jeszcze. Zbliżał się powoli do finiszu tej gehenny, dziś miał usłyszeć diagnozę ostateczną, nieomylną i jednoznaczną. Tak mu obiecano. Dla chłopaka w wieku dwudziestu jeden lat samo słowo diagnoza było niezbyt przyjemne, zamiast polerować posadzki poczekalni, powinien opróżniać kufle w kolejnych knajpach.

Lekarz siedzący za rzeźbionym biurkiem robił wszystko, co w jego mocy, aby nie utopić się we własnym pocie. Była to walka heroiczna, acz z góry skazana na porażkę, prędzej czy później doktor musiał złożyć broń w postaci lnianej chusteczki, którą co chwila przecierał czoło, ponieważ w środku było bardzo gorąco.

– Specjaliści z Unii zafundowali nam remont budynku szpitala. – Powitał Krzyśka, po raz kolejny wycierając twarz. – Taka nowoczesna technologia, nie wymaga ogrzewania, coś tam w ścianach siedzi i niby w lecie chłodzi, w zimie grzeje. Cud techniki, jego psia mać. Widocznie nie uwzględnili globalnego ocieplenia. Wyobrażenie unijnego inżyniera przerasta fakt, że w Polsce w styczniu może być na plusie.

Krzysiek lekko się uśmiechnął, bo widać było, że lekarz chciał bardziej soczyście wypowiedzieć się na temat budownictwa ekologicznego. On też już się powoli rozbierał, bo w gabinecie doktora Edwarda Radziszewskiego było chyba ze trzydzieści stopni. Na zewnątrz około dziesięciu.

– Złodzieje… – mruknął lekarz. Krzysiek mu nawet współczuł. Za chwilę miał przekazać pacjentowi wyniki badań, a pewnie nie były zbyt wesołe. I jak tu mówić choremu, że ma raka, gdy człowiekowi pot zalewa oczy? Nie wypada.

– Niech pan spocznie.

– Panie doktorze, co tam wyszło? – zapytał w końcu, bo już chciał mieć to za sobą.

– Jak się pan czuje?

– Świetnie – odpowiedział zgodnie z prawdą. To było najgorsze, prawdopodobnie był śmiertelnie chory, a czuł się bardzo dobrze.

– Świetnie. No to świetnie.

– Zaraz może być gorzej.

– Ykhm… – Doktor Radziszewski odchrząknął. – Jak pan wie, zrobiliśmy komplet badań, nawet nadprogramowych. Tak to jest, jak podejrzenie nowotworu występuje u ludzi młodych – zaczął lekarz, jakby po prostu nie mógł powiedzieć, co i jak. Jakby otoczenie wyroku frazesami łagodziło skutki. Jakby kat stanął nad skazańcem i oznajmił: „Bratku, nie mam dobrych wieści, niezmiernie mi przykro, że los w taki sposób nas połączył, od razu rozdzielając w dniu, w którym mogliśmy zacząć coś nowego, pięknego. Wybacz, ale zaraz utnę ci łeb!”.

– Panie doktorze, niech pan mówi, co i jak, bo zaraz się tu na koszt Unii upieczemy – rzucił Krzysiek przez ściśnięte gardło. Obiecał sobie, że zachowa spokój i wesoły nastrój do samego końca, ale zdaje się, że nie uzgodnił tego ze swoimi łydkami i dłońmi, bo te drżały i nie miały zamiaru przestać. Ot, nerwy. Miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć. I nie chodziło tu o myśli samobójcze, lecz o wysiadywanie w poczekalniach, patrzenie w oczy tym ludziom, których los potraktował okrutnie, którzy jak jeden mąż zadawali sobie pytanie: „dlaczego ja?”. W szpitalnych korytarzach wysłuchał chyba setki różnych historii o chorobach, które w puencie zawsze mówiły o nieudolnym lekarzu, któremu się nie chciało albo nie ogarniał swojego powołania. A to wszystko kwitowane zwykle świętym tekstem każdej polskiej poczekalni: „Panie, trzeba mieć zdrowie, żeby chorować”.

– Zatem do rzeczy. Potwierdzam moją początkową diagnozę. Glejak pod płatem czołowym mózgu. Nieoperacyjny. – Doktor spojrzał na Krzyśka spod okularów i ponownie przetarł czoło. – Oczywiście ma pan prawo do konsultacji z innym lekarzem, nawet bym to zalecał. Nie chodzi o wiarę czy zaufanie do mnie, ale o pana wewnętrzny spokój. Wyniki badań pan ma, zawsze można je przeprowadzić po raz kolejny.

Co miał nie wierzyć. Doktor Edward Radziszewski miał tyle skrótów przed nazwiskiem, że kręciło się w głowie. W chwili, gdy lekarz omawiał wynik, przedstawiał możliwe opcje, myśli Krzyśka znajdowały się daleko. Jakoś nim to wszystko nie wstrząsnęło, był na to w miarę przygotowany. Jedynym problemem było to, jak powiedzieć rodzicom. Jeszcze nie mówił im o chorobie. Studiował sobie spokojnie w Warszawie, więc nawet nie wiedzieli, co się z nim dzieje. Z potoku słów wyłowił tylko to, że zostało mu jakieś sześć miesięcy życia. Reszta jak Bóg da, bo medycyna dać nie może.

– Jeszcze jedno – powiedział lekarz zmienionym tonem, jakby ostrzegawczym, w każdym razie wyrwał Krzyśka ze stanu zamyślenia połączonego z odrętwieniem.

– Tak?

– Nie wiem, jak to powiedzieć, ale muszę. Oczywiście to jak gdyby wychodzi poza moje kompetencje, ale moja moralność nakazuje pana poinformować, rzekłbym nawet, ostrzec.

– Słucham.

– Chciałem uprzedzić pana co do terapii alternatywnych. Jest mnóstwo szarlatanów, którzy obiecują cuda. Gdyby istniało lekarstwo na raka, tobyśmy je stosowali. Wiem, tonący brzytwy się chwyta, zatem pójdźmy na taki układ: niech pan korzysta ze wszystkich terapii i szarlatańskich zabiegów, jakie tylko przyjdą panu na myśl, byleby nie kolidowały z naszą terapią. Zgoda?

Terapią? Sporo mu umknęło z tego, co doktor Radziszewski powiedział, ale czy tam było coś o leczeniu? Na szczęście lekarz jakby wyczuł jego myśli i wyjaśnił to, co ominęło jego uszy.

– Otrzyma pan komplet leków i zabiegów, z których proszę nie rezygnować. To nie jest tak, że dzisiaj usłyszał pan wyrok śmierci, chodzi o to, że szanse na skuteczne wyleczenie są bardzo małe. Jednak nadal są.

– Rozumiem.

– Zatem powtarzam, proszę z nich nie rezygnować. Ja mówię z doświadczenia. Niech pan jedzie pomodlić się do Częstochowy czy gdzie tam pan chce, byle nie przerywać terapii. Zgoda?

– Zgoda. – Kiwnął głową bez zbędnego entuzjazmu.

– Mówię poważnie. Słyszał pan o Jacku Kaczmarskim, bardzie Solidarności? Walczył z rakiem przy pomocy kiszonki z ziół. Taką cudowną mieszankę sprzedawał mu jeden skurwysyn, który naciął ludzi na jakieś dwa miliony złotych. Nie pozwalał robić badań kontrolnych, kontaktować się z lekarzami. Terapia okazała się nieskuteczna.

Krzysiek znowu kiwnął głową.

– Mamy wsparcie psychologa, już go powiadomiłem, że pan zadzwoni. Oto jego wizytówka. Na NFZ oczywiście.

– Nie wiem – zaczął Krzysiek nieśmiało. – Raczej nie sądzę, żebym chodził do jakiejś wróżki czy tych bioenergoterapeutów. Nawet mi to przez myśl nie przeszło.

– Panie Krzysztofie. Wybrałem sobie trudny zawód i w miarę niewdzięczny. Mało który lekarz musi tak wielu swoim pacjentom przekazywać złe nowiny. Nawet jeśli sprawa jest do wyleczenia, to zazwyczaj wiąże się z kosztami, bólem i wyrzeczeniami. Jednak pozwoliło mi to dobrze poznać ludzi. Tak naprawdę każdy myśli, że jest indywidualistą, ale w sytuacjach ciężkich i stresujących reagujemy podobnie.

– Ale ja… – próbował wtrącić, jednak doktor Radziszewski miał najwidoczniej coś ważnego do przekazania i nie pozwolił sobie przerwać.

– Tak, wiem, pan nie wierzy w takie rzeczy. Ja tylko mówię: nie ma w tym niczego złego. Jak dla mnie wiara w Boga i czary to jedno i to samo. Umysł ludzki wciąż jest dla nas mniej zbadany niż Mars, potrafi dokonywać cudów. Chce pan skorzystać z metod alternatywnych, proszę bardzo. Jednak proszę nie zgłupieć i nie przerywać zaleconej terapii. Zgoda?

– Zgoda – odpowiedział bardziej dla świętego spokoju, z nadzieją, że rozmowa szybko dobiegnie końca. Nie mylił się.

– Proszę przejść do gabinetu obok, tam pani Basia wypisze panu komplet dokumentów. Będzie tam także moja wizytówka, jeśli zajdzie potrzeba, proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Nie żartuję. Uprzedzam też, że mogą zwiększyć się zawroty głowy, ale tym się nie przejmować, unikać prowadzenia samochodu.

– Pić można?

– Nie zabraniam, jedna zła nowina na dzień wystarczy. Leki mogą kolidować, zatem pić dopiero jakieś dwie godziny po zażyciu.

Wstał, podał rękę doktorowi, ten również się podniósł, ale widać było, że minę ma nietęgą. Fakt, nieciekawy zawód sobie wybrał.

Na miękkich nogach Krzysiek przeszedł do pani Basi, po zestaw zwolnień, recept i innych papierzysk. Jako że nie była to kobieta zbytnio rozmowna, skończyło się na powitaniu i pożegnaniu. Gdy papierologia została zakończona, spakował dokumenty do teczki i wyszedł z gabinetu.

– Pats, dziadziu, Ksysiek to też zombie! – przywitał go krzyk Kasi na korytarzu.

Ano, kurwa, zombie, nie inaczej. Chodzący trup. Pogłaskał małą po głowie, kiwnął Walentemu, wziął kurtkę i plecak i powlókł się do domu. Miał tam postawioną na stole słusznych rozmiarów butelkę jacka daniel’sa. Plan był taki, że jak okaże się zdrowy, wypije z radości, jeśli chory, to z żalu. Jednego był pewien, alkoholikiem nie zostanie. Nie miał na to czasu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: