- W empik go
Znaczy kapitan - ebook
Znaczy kapitan - ebook
,,Znaczy Kapitan” to najlepsza i najpopularniejsza książka marynistyczna wydana w Polsce. Zaliczana jest do kanonu literatury polskiej XX wieku. Karol Olgierd Borchardt na kartach swego dzieła najważniejszego dzieła jest piewcą i kronikarzem pionierskiej epoki w dziejach naszej floty morskiej. Ukazuje słynnych kapitanów, statki parowe z pierwszej połowy minionego wieku oraz transatlantyki, a także legendarne żaglowce szkolne.
Karol Olgierd Borchardt (1905-1986) urodził się w Moskwie. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Wilnie. Ukończył szkołę Morską w Tczewie. Całe swoje życie służył morzu. Przed wojną pływał m.in. na transatlantykach ,,Polonia”, ,,Kościuszko” i ,,Piłsudski”. Podczas wojny pełnił służbę na morzu. Po powrocie do kraju w 1949 pracował już tylko na lądzie, pozbawiony decyzją polityczną prawa uprawiania zawodu oficera Marynarki Handlowej. Wykładał w Wyższej Szkole Morskiej, ucząc przyszłych oficerów floty handlowej i rybackiej m.in. astronawigacji, nawigacji, locji, oceanografii i wiedzy okrętowej. Pisał książki o tematyce morskiej, krzewiąc wśród Polaków miłość do morza.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-294-0 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za to, żeś uratował mi życie w pustyni, darowuję ci pchnięcie mnie nożem w hacjendzie Del Venado i strzał do mnie nad jeziorem Salto del Auga. Ale za to, żeś zamordował moją matkę, giń, nędzniku!
Po tych słowach Fabian pchnął Kuchiłłę, który usiłował złapać ramię Tenangi, ale już nie zdążył i głową poleciał w przepaść.
Tenanga, oparty na łuku, w milczeniu przyglądał się scenie sądu w pustyni nad straszliwym łotrem Kuchiłłą. Zamordował on w bestialski sposób matkę przyjaciela Tenangi – Fabiana, chcąc zawładnąć olbrzymią fortuną, której spadkobiercą po matce był Fabian.
Tenanga pogładził olbrzymiego oswojonego niedźwiedzia grizzli, stojącego obok niego i gotowego do wykonania każdego rozkazu. Długie czarne włosy Tenangi, opadające w puklach na plecy, przystrojone były kilkoma orlimi piórami, oznaką syna wodza. Gdy ucichł głuchy łoskot ciała spadającego po pionowej niemal skale, powiedział:
– Uff, uff! Mój biały brat unieszkodliwił najbardziej podłą białą twarz, jaka plamiła swymi śladami ziemię jego czerwonych braci. Mój biały brat nie potrzebuje więcej pomocy Tenangi. Tenanga pójdzie teraz z pomocą Białemu Kwiatkowi Prerii, którego chcą porwać Parintintinsowie.
Podniósł rękę i głośnym Howgh! pożegnał Fabiana i jego towarzyszy.
Kilka dni biegł Tenanga ze swym wiernym grizzlim na wschód. Minęli dwa kaniony, weszli na płaskowyż i wieczorem znaleźli się przy wspaniałej hacjendzie Don Fernanda, ojca pięknej Rosity.
Przybyli za późno: pałac płonął! Parintintinsowie – nie mogąc zdobyć hacjendy – podpalili wszystko.
Tenanga zostawił torbę oraz łuk pod opieką niedźwiedzia Ura i dobiegł do drzewa, którego olbrzymi zwalony pień opierał się gałęziami o parapet okna. Po pniu wspiął się Tenanga do wnętrza pokoju, skąd wydobywały się kłęby dymu. Po jakimś czasie ukazał się ponownie, niosąc przerzuconą przez ramię białą kobietę w mokrych szatach. Trzymając ją przedostał się przez zasłonę ognia do miejsca, gdzie grizzli Ur pilnował łuku i torby. W tej chwili pojawiła się grupa jeźdźców. To była spóźniona pomoc. Tenanga podniósł rękę, aby zwrócić na siebie uwagę jeźdźców, a gdy go dostrzeżono, złożył na ziemi zemdlone ciało seniority Rosity. Sam z grizzlim usunął się w cień dżungli.
Po dokonaniu tego czynu mógł wreszcie odpocząć.
*
Wszystko to miało miejsce na Bouffałowej Górze – w Wilnie, w środku miasta. Po spotkaniu z kolegami i odegraniu scen z przeczytanych książek Tenanga wracał teraz ze swym psem do domu.
W tym okresie pozostająca w pierwotnej dzikości Bouffałowa Góra dostarczała wszystkich możliwych do wyobrażenia scenerii: od samotnej urwistej skały, z której spadał kilkanaście metrów w dół Kuchiłło (zawczasu przygotowany manekin), do rozmytych wodą wykopów po glinie, spełniających rolę kanionów, oraz ukrytego wśród dziko rosnących krzewów rozwalonego starego domu pod cmentarzem Ewangelickim, zamieniającego się w hacjendę Don Fernanda.
Tenanga – jeszcze gdy liczył lat siedem – po przeczytaniu „Ducha Puszczy” postanowił zostać Indianinem. Indiański wojownik musiał być zahartowany. A zatem Tenanga w sekrecie przed wszystkimi sypiał pod łóżkiem na zakopiańskim serdaku, który był skórą pumy. Pod głową zamiast poduszki miał psa – setera, nieodłącznego towarzysza zabaw. Potrafił tak sypiać miesiącami.
Jednakże pewnego dnia Tenanga uprzytomnił sobie, że barwy skóry nie zmieni i że marzenia o zostaniu Indianinem na zawsze pozostaną tylko marzeniami.
W tej samej książce, z której była odtwarzana scena sądu w pustyni nad Kuchiłłą, noszącej tytuł „Czarny Ptak i Orzeł Śnieżnych Wierchów”, znajdował się opis przemytu towarów z Hiszpanii i ucieczki Kuchiłły z tego kraju. Była tam też ilustracja przedstawiająca rufę statku ze zwisającą liną i wspinającym się po niej marynarzem. Pod rysunkiem widniał podpis: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu”.
Szukając w książce tylko przygód Indian, Tenanga początkowo nie zwrócił na ten rysunek uwagi. Dopiero po uświadomieniu sobie, że „fach” Indianina jest nieosiągalny, Tenanga, czytając po raz wtóry „Czarnego Ptaka i Orła Śnieżnych Wierchów”, zatrzymał się na opisie głównego bohatera książki: Orła Śnieżnych Wierchów, który był właśnie owym olbrzymim marynarzem, wspinającym się po linie na rufę statku. Tenanga postanowił zostać marynarzem.
Orzeł Śnieżnych Wierchów był olbrzymem o nadludzkiej sile. Tylko tacy przecież mogli być dobrymi marynarzami. Tenanga zaczął więc ćwiczyć. Dzień w dzień przez lata całe uporczywie ćwiczył mięśnie. Podnosił ciężary, uprawiał wszystkie dostępne systemy gimnastyki: Müllera, Proszka, Sandowa, Ha-rvink Hanhocka, gimnastykę szwedzką, dżiu-dżitsu, lekkoatletykę, gimnastykę na przyrządach, ba – nawet gimnastykę cyrkową i akrobatykę.
W domu, na korytarzu, miał Tenanga wmurowane dwa drążki, na których ćwiczył jak w cyrku. Chodził na rękach tak jak na nogach. Co dzień latem i zimą biegał do rzeki kąpać się. Nie uznawał – nawet w zimie – ani czapki, ani palta. Podnosił coraz większe ciężary. Wreszcie wystąpił w cyrku jako… zapaśnik-amator.
Do Wilna przybył kiedyś cyrk, w którym produkowała się trupa zawodowych zapaśników. Przed rozpoczęciem walk amatorzy-ochotnicy mogli sobie wybierać dowolnego zapaśnika i próbować na nim swych sił. Wybrany przez Tenangę zapaśnik walczył lekceważąco i opieszale. Walka trwała pół minuty. Stosowana przez niego stale jedna i ta sama postawa nasunęła Tenandze pomysł taktycznego rozegrania spotkania. Po podaniu ręki na powitanie Tenanga udał, że chce przeciwnika złapać za głowę. Gdy zapaśnik przyjął swoją ulubioną postawę, złapał go niespodziewanie w tak zwany „przedni pas”. Nim zawodowiec zorientował się, o co chodzi, leżał pokonany.
Tenanga zdecydował, że teraz już może zostać marynarzem.
*
Zdarzyło się, że w tym samym czasie matka i ojczym Tenangi przez parę tygodni gościli w swym domu Bolesława Limanowskiego. Wielki ten człowiek potrafił znaleźć czas na słuchanie opowiadań Tenangi o wymarzonym zawodzie. Po wyjeździe nie zapomniał o obietnicy wystarania się i przysłania warunków przyjęcia oraz programu egzaminów do jednej ze szkół morskich we Francji, zapewniając pomoc w dostaniu się do niej, oczywiście jeśli zda przewidziany egzamin.
Przed Tenangą wyrósł ogromny „francuski” mur, który należało przebić głową, wtłaczając w nią olbrzymi zapas wiedzy matematycznej, doskonałą znajomość języka francuskiego i literatury francuskiej. Miesiące mijały na żmudnej nauce nowych przedmiotów, które trzeba było opanować.
Jak zbawcę powitał Tenanga inżyniera Witolda Komockiego, wykładowcę Szkoły Morskiej w Tczewie, który bawiąc z żoną w Wilnie przypadkowo spotkał się z ojczymem Tenangi. Ojczym natychmiast zaprosił państwa Komockich do domu. Tenanga zamierał z zachwytu, słuchając opowiadań o podróżach na wspaniałym żaglowcu szkolnym „Lwów”, zakupionym w roku 1920 i pomalowanym wtedy jeszcze w czarno-białe pasy, tak jak ongiś kazał malować swe okręty Nelson; o Szkole Morskiej w Tczewie i jej wydziałach – nawigacyjnym i mechanicznym; o wykładowcach – kapitanach z żaglowców i okrętów wojennych…
Barwne, pulsujące życiem opowiadania inżyniera Komockiego zbliżyły nagle do realnych i uchwytnych granic zasięgu to, co dotąd wydawało się pozostawać jedynie w krainie marzeń. Dla ziszczenia zamiarów nie trzeba było „zdobywać” Francji. Wystarczyło złożyć maturę i pojechać do Tczewa. Pani Wanda, żona inżyniera Komockiego, zaśmiewała się serdecznie, widząc zapał Tenangi, gotowego jechać z nimi natychmiast do Tczewa i zdawać egzamin z matematyki i języka francuskiego. Znajomość tych przedmiotów, po przestudiowaniu francuskich programów, wydawała się Tenandze tak samo nieodzowna jak nadludzka siła fizyczna Orła Śnieżnych Wierchów. Pod koniec wizyty inżynier Komocki mówił już do Tenangi: „kolego-marynarzu!”
Na razie jednak trzeba było pożegnać przemiłych, „z nieba zesłanych” państwa Komockich i skończyć gimnazjum. Dopiero po zdaniu matury, gdy można już było pomyśleć o przyjęciu do Szkoły Morskiej w Tczewie, Tenanga wystosował list do inżyniera Komockiego, rozpoczynający się „niesłychanie po morsku”: UES! UES! UES! Kolego-Marynarzu!
Tak wyglądał – jak mu się wydawało – sygnał wołania o pomoc na morzu (SOS), zapamiętany przez Tenangę z opowiadań PIERWSZEGO KOLEGI-MARYNARZA.
*
Na komisji lekarskiej w Szkole Morskiej w Tczewie zostałem odrzucony przez starego lekarza okrętowego Wilkansa. Orzeczenie brzmiało: „Nie nadaje się do służby morskiej z powodu skłonności do reumatyzmu”.
Wróciłem do domu złamany na duchu i poświęciłem się prawu. Ale nawet po roku studiów na uniwersytecie olbrzymi marynarz wspinający się po linie na rufę żaglowca nie dawał mi spokoju. Przełamując opory w postaci innej komisji lekarskiej, dostałem się wreszcie na wymarzony i jedyny wówczas żaglowiec szkolny „Lwów”. Pojechałem do Gdańska. Ujrzałem rufę – taką samą jak na obrazku; taką samą linę z węzłami nazywaną tutaj szkentel. Maszty, reje, żagle… Miałem teraz sześć stóp wzrostu, podobnie jak Orzeł Śnieżnych Wierchów. Ale czy tyle samo siły?
Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na zaopatrywaniu się w rzeczy osobistego użytku, w które statek wyposażał kandydatów i uczniów. Na instalowaniu się w szafkach. Na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.
Po śniadaniu – zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie, w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości. Ponieważ byłem przyzwyczajony do wielogodzinnych ćwiczeń na trapezie, kółkach i drążku, wysokość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Znacznie większe wywarł bezlik skomplikowanych i zupełnie obcych nazw takielunku, które usłyszałem przy tej okazji.
Po obiedzie – znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu, za pomocą którego miano podnosić spuszczone na okres zimowy bramstengi i reje. Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu, pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polsku… handszpakami.
Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak – wykonany ze specjalnego, twardego drewna – prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. Zamiast cieszyć się razem z nami, wpadł w istny szał.
Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym, na którym się topił w czasie manewrów. „Dzięki” kucharzowi. Kucharz po rozkazie przygotowania okrętu do zanurzenia pozostawił otwarty wentylator, woda wdarła się do wnętrza. Nasz pierwszy oficer, który i w tamtej marynarce był „pierwszym”, zobaczył to jednocześnie z dowódcą okrętu podwodnego. Dowódca wskoczył do wody i popłynął do stojącej opodal jednostki. „Pierwszy”, nie chcąc pozostawić załogi samej bez opieki, zamknął za sobą właz i pogrążył się w dobrowolnie przez siebie wybranej stalowej trumnie. W dziobowych pomieszczeniach okrętu zdołał opanować panikę i uratować część załogi. Zaledwie paru marynarzy zginęło przy wydobywaniu się z głębin wodnych, kilku trafiło do szpitala z nadwerężonymi płucami. „Pierwszy” zdobył w tej przygodzie zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie słyszałem nigdy przedtem i nigdy już potem.
Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyższej oktawie głosem:
– Da dźjaaaaabłaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!
Ten przeraźliwy krzyk wywołał kapitana. Zjawił się na rufie i podszedł do pierwszego oficera. „Pierwszy” podobny był w tej chwili do duszącego się na koklusz noworodka, przy czym twarz „noworodka” przypominała oblicze sławnego w owe czasy artysty filmowego, Maxa Lindera, o małych, czarnych szczoteczkach wąsów.
Kapitan w wytwornym czarnym mundurze o czterech złotych pasach i kotwicy na każdym rękawie, z piękną marmurową twarzą półboga, nie ocenił sytuacji tak szybko, jak „pierwszy”. Może przez przezorność, by nie okazać się omylnym.
W momencie gdy duszący się „noworodek” z wąsami Maxa Lindera wydał ostatni dźwięk, usłyszałem po raz pierwszy głos kapitana:
– Znaczy, panie Konstanty, znaczy… co się stało?
Kapitan każde swe przemówienie, każdą rozmowę zwykł był zaczynać od słowa „znaczy”. Mówił przy tym wolno, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.
Trzymanie stale zaciśniętych zębów przy mówieniu należało podobno do najbardziej wytwornego sposobu wysławiania się gardemarinów, czyli wychowanków carskiego korpusu morskiego. Żadnej mimiki, żadnych grymasów twarzy – kamienne, zastygłe oblicze o olimpijskim wyrazie. I oto teraz kapitan został nagle zmuszony do zniżenia się do spraw ziemskich.
W miarę jak „pierwszy” odkrywał coraz to nowe połamane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostępnej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych towarzyszące skalpowaniu przez nich bladych twarzy:
– Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaami!! Cały statek pałaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaa! Biezabrazje!
„Ogień” pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twarzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.
„Pierwszy” zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:
– Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!
Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zostały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usłyszałem głos kapitana:
– Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za silny?
A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego”:
– Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszystka! Cały statek pałami! Cały statek!!!
I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:
– Nu, won stąd! WOOOOON!!!…
Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem, jak w tamtej chwili. Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy, którędy i jak znalazłem się w międzypokładzie, w pomieszczeniach uczniowskich.
Co teraz będzie? Pakować rzeczy? Opuścić statek? W momencie gdy marzenia się ziściły i gdy się na niego z takim trudem dostałem…
Starsi uczniowie wpadli do międzypokładu. Pokładali się ze śmiechu. Nie chciałem nikogo o nic pytać, tylko cały czas powtarzałem w myśli: Co robić? Co teraz będzie?
Nikt z oficerów się nie zjawił. Zaszyty w najciemniejszy kąt międzypokładu siedziałem na żaglach wyciągniętych z żagielkoi i przygotowanych do reperacji. Przesiedziałem tak do kolacji.
Kolacji nie jadłem. Jedno było tylko ważne: spiszą mnie ze statku, czy nie spiszą?
Nikt do mnie nie przychodził, nikt nic nie mówił. Wieczorem z trudem rozwiesiłem hamak. Pierwsza noc na żaglowcu. Nie wiedziałem w ogóle, co robić. Czy się położyć? Czy czekać sądnego dnia?
Znużony do ostateczności położyłem się w hamaku i leżąc usiłowałem zebrać myśli. Ale nic nie pomagało. Widziałem wciąż siebie opuszczającego statek, z workiem marynarskim na plecach. Ten wymarzony, cudny statek. Taki sam jak ten, na którym Orzeł Śnieżnych Wierchów rozpoczął swą służbę na morzu. A ja muszę jutro opuścić ten najpiękniejszy na świecie żaglowiec. Jutro! Jutro przyjdzie ta okropna chwila.
Miotany potworną rozpaczą, powtarzałem straszne dla mnie słowa kapitana:
– Znaczy, za silny! ZA SILNY…Naj…
Długi świst bosmańskiej gwizdawki i głos ucznia pełniącego służbę bosmańską obwieściły poranną zbiórkę do robót. Ponieważ do tej chwili nikt mi nie przypomniał wczorajszej awantury z połamaniem handszpaków, poszedłem na zbiórkę.
Rozdzielono roboty. Z drżeniem serca czekałem, co się stanie, gdy bosman dojdzie do mnie. Czy mnie „spiszą” ze statku? Czy dadzą robotę? Na domiar złego o kilka kroków od bosmana stał pierwszy oficer.
Tymczasem bosman zbliżył się do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział:
– Z afterpiku¹ balast wozić!
Radość zalała mi serce. Więc mnie nie wyrzucają? Więc zostaję na tym wspaniałym żaglowcu?! Z radości gotów byłem połamać nie tylko głupie handszpaki, ale i kolumny masztów.
Zaprowadzono mnie na dół. Przeszliśmy mroczną prowianturę, potem jeszcze dalej – na sam tył. Przechodziliśmy przez drzwi o wysokich metalowych progach. Były one żelazne, ze wszystkich stron zaopatrzone w szereg olbrzymich zakrętek z długimi rączkami. Każde takie drzwi można było zamknąć i zaśrubować. Po ich zamknięciu poszczególne przedziały statku stawały się wodoszczelne i w wypadku zderzenia nie przepuszczały wody.
Praca moja polegać miała na przewożeniu stanowiących balast olbrzymich głazów, które leżały już przy otworze luku wiodącego do niższych czeluści statku. Musiałem je sam nakładać na olbrzymią taczkę zbitą z potwornych bali. Kto i kiedy mógł coś podobnego zbudować? Chyba Robinson Crusoe, i to w pośpiechu.
Przeciągnięcie samej tylko taczki przez drzwi wodoszczelne, dokładniej mówiąc – przez olbrzymi próg, wymagało siły paru ludzi. Taczka naładowana kamieniami stanowiła ładunek dla konia. Kiedy to zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego pierwszy oficer uśmiechał się, gdy bosman wyznaczał mi tę właśnie robotę.
Kamienie balastowe należało przewieźć znad afterpiku pod rufowy luk międzypokładu, czyli przez jeden wysoki próg (po grubych deskach, uważając, by taczka nie spadła), przez całą prowianturę, drugi próg drzwi wodoszczelnych, warsztat cieśli, trzeci próg i część międzypokładu. Po wysypaniu kamieni należało z pustą taczką znów wrócić na afterpik.
Po przewiezieniu trzeciej taczki pracowałem ubrany już tylko w trójkąt kąpielówek. Od czasu do czasu przybiegał któryś z uczniów popatrzeć na moją muskulaturę. Pić mi się chciało strasznie, ale bałem się odchodzić, by nie „podpaść” pierwszemu oficerowi. Pomyślałby może, że nie mogę dać sobie rady i uciekam od roboty. Postanowiłem wytrwać i za wszelką cenę utrzymać się na statku.
W tym czasie przyjechali z urlopu uczniowie, którzy mnie jeszcze nie widzieli. Domyśliłem się, że to oni, ponieważ byli wystrojeni w wyjściowe mundury – schodząc na dół przyglądali mi się z zaciekawieniem.
Jeden z nich zatrzymał się dłużej. Podszedł bliżej. Obejrzał mnie bardzo uważnie, ale nic nie powiedział i odszedł. Po jakimś kwadransie wrócił, akurat w momencie, gdy śpiewając na całe gardło piosenkę Mickiewiczowską: „W minach kruszec kując młotem…”, pchałem przed sobą „robinsonowską” taczkę.
Nieznajomy uczeń wysunął do mnie rękę. Na dłoni leżała pajda chleba o powierzchni czterech dużych dłoni, odkrojona z olbrzymiego półbochna wiejskiego. Biały, świeży chleb posmarowany był masłem, na tym leżała olbrzymia porcja gotowanej szynki. Nieznajomy podsuwał pajdę coraz bliżej i coraz wyżej pod same oczy.
Wobec tego że był to klasyczny ruch „bladej twarzy” ofiarowującej przyjaźń „czerwonemu bratu”, bez wahania postawiłem taczkę i wziąłem w milczeniu podaną mi kromkę chleba.
Nieznajomy pilnie śledził moje ruchy. Zatopiłem zęby w chlebie. Wszystko było świeże, prosto z domu. Widząc obłok rozkoszy na mojej twarzy, nieznajomy zdecydował, że może się przedstawić. Wyciągnął prawicę: – Włodzimierz Cybulski jestem!
Pragnienie dokuczało mi nie na żarty. Pot lał się ze mnie strumieniami. Pogodziłem się już jednak z myślą, że do śmierci będę woził na taczce kamienie. Po zjedzeniu kromki chleba z masłem i z szynką wstąpiła we mnie otucha. Zacząłem rozglądać się po prowianturze. W jaki sposób stworzyć sobie lżejsze życie? Przecież muszą mieć tu coś do picia?…
W środku prowiantury, tuż koło miejsca, przez które przepychałem swą taczkę, stały małe baryłki. Z literatury wiedziałem, że słodka woda jest na każdym statku skarbem i przewozi się ją niekiedy w małych baryłkach. Zdecydowałem się na otworzenie jednej. Poruszyłem nią – pluskało wewnątrz. Wziąłem z taczki głazik i puknąłem nim w beczułkę. Dno prysło, polała się pachnąca, orzeźwiająca woda. W beczułce były świeżo posolone ogórki, przeznaczone na szybkie spożycie. Wspaniałe!
Teraz mogłem już spokojnie pracować. Za każdym razem gdy przejeżdżałem z moją taczką, wyciągałem z beczki jeden ogórek i delektowałem się jego smakiem i aromatem.
Szybko minął czas do obiadu. W doskonałym nastroju zjadłem obiad i po godzinnej przerwie znów zabrałem się do taczki oraz… do ogórków. W momencie gdy usłyszałem gwizdek i okrzyk: „Kończyć roboty!”, zjawił się prowiantowy – akurat kiedy odświeżałem się ogórkiem.
– Beczkę rozbiłeś!
– Myślałem, że woda. Bardzo mi się pić chciało.
Popatrzył na mnie, ociekającego potem. Zajrzał do beczki:
– Częstowałeś wszystkich ogórkami? – zapytał.
Oburzyłem się:
– Nie swoimi ogórkami? Za kogo pan mnie ma? Przykro mi bardzo, ale bałem się odejść od roboty, by nie wpaść w nowy konflikt z pierwszym oficerem. Byłem tak zmęczony i spragniony, że…
– Człowieku, ty sam to wszystko zjadłeś? – przerwał z najwyższym zdumieniem.
– Tych kilka ogórków? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
– Przecież zjadłeś sam pół beczki ogórków! Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!
Wówczas ja spytałem:
– Panie, a ile kołdunów litewskich, takich solidnych, zje pan na raz?
– No, z dwadzieścia kilka – odpowiedział.
– Widzi pan! A ja zjadam sto dwadzieścia kilka. Przeszło dwie kopy! To co mam robić?
Prowiantowy był z zawodu malarzem. Zakochany w żaglowcu – malował i malował. Prowiantura nie obchodziła go zbytnio. Najważniejsze jednak, że miał wyobraźnię i mnie zrozumiał.
Handszpaki i ogórki w dwa dni ustaliły moją sławę.
*
Z książek Conrada (Korzeniowskiego) nauczyłem się wielu rzeczy o praktycznym zastosowaniu, ale jedna jego rada trafiła mi szczególnie do przekonania: „Jeśli chcesz spokojnie przejść przez życie, nie drażnij nigdy trzech osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem”.
Na „Lwowie” wszyscy chodzili z nożami. Każdy żeglarz musi mieć nóż. Na żaglowcu żeglarz bez noża nie istnieje.
Kobiet na żaglowcu nie było.
Kucharz był jeden. Pozyskałem jego sympatię jako cierpliwy słuchacz niekończących się opowieści o wojnie rosyjsko-japońskiej z roku 1904, w której uczestniczył. Z opowiadań tych wynikało, że śmiało można mu było przypisać powiedzenie Wergiliusza i Zagłoby: Et quorum pars magna fui².
Z tego „ogromnego” wkładu w wojnę rosyjsko-japońską pozostało mu przyzwyczajenie, zapożyczone od jeńców japońskich. Otóż jeńcy ci zgodnie ze swym narodowym zwyczajem, gdy tylko była po temu okazja, kąpali się w beczkach z gorącą wodą. Kucharz, naśladując Japończyków, grzał na płycie kuchennej słoną wodę i wlewał ją do olbrzymiej kadzi, olinowanej i zabezpieczonej przed wszelkimi przechyłami. W beczce tej siedział tak długo, aż mu woda nie wystygła, i opowiadał o swych przygodach spod „czung-czung” i „ping-pong”.
Kucharz zostawiał mi zawsze coś niecoś do zjedzenia. Szczególnie gdy było silniejsze kołysanie lub gdy czegoś za wiele zostało. Z reguły jadłem za wszystkich, którzy nie mieli apetytu w czasie sztormu. W kuchni często trafiało mi się pół miedniczki smażonych ryb, ryżu czy kaszy.
Wpadłem również w oko żaglomistrzowi. Któregoś dnia zabrał mnie z sobą na reje, by pokazać, jak się zabezpiecza szakle. Gdy trzeba było jedną szaklę wyjąć i wstawić inną, żaglomistrz kazał mi przynieść linoblok dla zwolnienia przyszaklowej liny. Zaproponowałem, że linę naciągnę bez talii, a on niech tylko szybko zmieni szaklę. Żaglomistrz, choć znał historię połamanych handszpaków, nie chciał wierzyć, że tego dokonam. Rozparłem się nogami na percie, piersi oparłem o reję i mając obie ręce wolne, naciągnąłem linę. Żaglomistrz oniemiał z zachwytu. Odtąd zawsze do tej roboty zabierał mnie ze sobą.
Kolegom sprawiałem uciechę, gdy pozwalałem podczas rozbrajania statku ładować sobie na kark olbrzymi zwój grot lub fokszota i halsu razem z blokami. Zazwyczaj nosiło to czterech ludzi.
Po pierwszym ćwiczeniu wiosłowania na łodziach, uwiązanych za statkiem, ich załogi wchodziły po szkentlu do góry na rufę. Tak się złożyło, że wchodziłem ostatni. Gdy zawisłem na szkentlu między wodą a rufą żaglowca, przypomniał mi się Orzeł Śnieżnych Wierchów i obrazek widziany w książce. Nie mogłem nie wyszeptać: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu”.
Wkrótce potem, gdy w pierwszej mojej podróży na „Lwowie” staliśmy w jednym z portów zagranicznych, przyjechała z wizytą miejscowa Polonia z ambasadorem polskim na czele. Goście w towarzystwie kapitana zwiedzali statek od dziobu do rufy. Gdy znaleźli się w międzypokładzie, kapitan kazał mnie zawołać. Ubrany w wyjściowy mundur, zameldowałem się przepisowo.
Pokazując mnie towarzystwu złożonemu z wykwintnych pań i dystyngowanych panów, kapitan oświadczył:
– Znaczy, on u nas najwięcej je, najwięcej waży i, znaczy, najsilniejszy!
„Ach, tak sprawy stoją!” – pomyślałem. A ponieważ prawo rzymskie do tego czasu nie wywietrzało mi jeszcze z głowy i każdą sytuację nauczyłem się ujmować automatycznie w piękną, lakoniczną łacinę, i tym razem zamknąłem w myślach ocenę wypowiedzi kapitana sentencją: Rebus sic stantibus³.
W tym momencie przypomniał mi się występ w cyrku i tak zwana parade allée atletów podczas prezentacji. Wspaniały Japończyk, Ona-O-Gitaro, z tej samej trupy, z której wybrałem kiedyś zawodnika do walki, robił zawsze wykrok prawą nogą, podnosił prawą rękę nad głowę, a potem wykonywał unik całego ciała do tyłu na wzniesionych stopach.
Na oczach prześwietnego towarzystwa z zawodową precyzją dokonałem identycznej cyrkowej „prezentacji”, trzy raz obracając się dookoła, by wszyscy mogli mnie obejrzeć i by nikogo nie obrazić.
Kapitan poczuł się tym jak gdyby zmuszony, by jeszcze raz powtórzyć z naciskiem:
– Znaczy, on u nas NAJwięcej je, NAJwięcej waży i, znaczy, NAJsilniejszy!Omne trinum perfectum
Z trójpokrętnymi linami, dowiązanymi do ciał, wspinaliśmy się na trzy maszty szkolnego żaglowca, by zasnuć każdy na kształt nici pajęczej przez wszystkie przewidziane bloki i otwory. Stworzyliśmy w ten sposób misterną sieć od rej do pokładu. Prawie już miesiąc trwała ta nasza wspinaczka.
Kwiecień był wyjątkowo zimny. Przechodziły szkwały z drobnym śniegiem i kryształkami lodu, które gnane wiatrem wciskały się w każdą szparę w ubraniu. Uczepieni – jak pająki – na podniebnych wysokościach, szykując nasz „Lwów” do lotu na szlaki wielkich żaglowców, marzliśmy niekiedy do szpiku kości.
Co dzień do obsługi grubych płóciennych żagli przybywały setki metrów lin. Ci, którzy lubili liczyć, twierdzili, że gdyby ułożyć wszystkie liny używane na „Lwowie” jedna za drugą – miałyby razem szesnaście kilometrów długości.
Naszą jadalnię, sypialnię i bawialnię stanowił międzypokład. Pachniało tu smołą, konopiami i było przeraźliwie zimno. Gwizdek bosmański na pobudkę przyjmowaliśmy jako zapowiedź lodowatego tuszu, który otrzymywaliśmy natychmiast po opuszczeniu nagrzanych własnymi ciałami hamaków. Zwijaliśmy je szybko i układaliśmy na szafkach. Spuszczaliśmy podczepione pod sufitem stoły i ławki. Sypialnia zamieniała się w jadalnię.
Gnaliśmy do umywalni. W porcie było mnóstwo słodkiej wody. Goliliśmy się, myliśmy się. Wody nie oszczędzaliśmy, myjąc się na zapas. Wiedzieliśmy, że później w morzu starszy oficer nie da więcej niż wyliczony na jedną osobę jeden litr na dzień.
Mycie rąk było czczą pantomimą. Dłonie mieliśmy zrogowaciałe, obramowania palców przybierały kwadratowy kształt, w stwardniały naskórek wgryzała się smoła i nie było siły, żeby ją stamtąd usunąć. Była to ochrona, dzięki której po tygodniu pracy przy linach skóra rąk przestawała dotkliwie palić.
Tylko jeden kurs – pierwszy, najliczniejszy, liczący kilkunastu ludzi – przysłano ze Szkoły Morskiej w Tczewie dla przygotowania „Lwowa” do podróży. Reszta uczyła się jeszcze, zdawała egzaminy i miała zjawić się dopiero na gotowe, tuż przed rejsem.
Rozpoczęliśmy pracę od postawienia górnych części masztów, które na zimę spuszczono wraz z górnymi rejami. Z magazynu wydobyliśmy wszystkie ruchome części takielunku, składające się z lin i łańcuchów. Z żagielkoi wyciągaliśmy żagle. Należało usunąć z takielunku ślady zimowej konserwacji, ustawić go, umocować, częściowo pomalować, zabezpieczyć. Trzeba było pracować bez względu na pogodę, tak przy tym rozkładając robotę, by na przykład malować wtedy, gdy jest bezwietrznie i gdy deszcz nie pada.
Każdego wieczora, po skończonej pracy, pęcznieliśmy z dumy, widząc, ile już dokonaliśmy i „czego to my nie umiemy”. Myśl, że szykujemy skrzydła, na których polecimy z wiatrem na Atlantyk, ogrzewała nas, ale nikt się z nią nigdy nie zdradził.
Przyszedł maj. Pogoda w niczym go nie przypominała. Zimne szkwały ze śniegiem lub krupą były takie same jak w kwietniu.
Drugiego maja byliśmy gotowi do przyjęcia ładunku. W tym roku, tak samo jak i w zeszłym, mieliśmy rozpocząć podróż od przewiezienia ładunku podkładów kolejowych do Anglii, prawdopodobnie do Londynu. Od rozpierającej nas dumy nie mieściliśmy się w hamakach. W ogóle przez cały czas po kilka razy dziennie każdy czuł się bohaterem. Ale nie było przed kim się pochwalić. Żyło się przecież wśród samych bohaterów. Dopiero w święta, w domu, będzie można coś niecoś o sobie opowiedzieć. Tutaj, w międzypokładzie, można by się tylko narazić na śmieszność mówiąc o swych bohaterskich czynach; były zawsze bardzo nikłe w porównaniu z tymi, których dokonał słuchający.
Trzeciego maja wylegiwaliśmy się w hamakach – pobudka ma być dzisiaj o całą godzinę później. Jeszcze z wieczora przygotowaliśmy WIELKĄ GALĘ. Przywiązane do lin flagi kodu sygnałowego punktualnie o ósmej pojawią się nad powierzchnią morza, przesuną poprzez rufę i wierzchołki wszystkich trzech masztów aż po koniec bukszprytu, a stamtąd znów dotkną wody. W ten sposób umieszczone różnokolorowe flagi sygnałowe symbolizują opasanie całej kuli ziemskiej – wraz z okrętem. W porcie podniesiemy banderę na rufowym drzewcu – flagsztoku, na grotmaszcie wywiesimy flagę armatora, w tym wypadku Ministerstwa Przemysłu i Handlu, zaś na fokmaszcie – banderę kraju, do którego pójdziemy. Dzisiaj będzie to bandera angielska.
Po raz pierwszy święto Trzeciego Maja spotykam na żaglowcu. Bardzo jest przyjemnie leżeć w hamaku całą godzinę dłużej i rozmyślać, zamiast zrywać się i gonić do roboty. Myślami wracamy do obchodów tej uroczystości, gdy byliśmy jeszcze w szkołach.
Data ogłoszenia Konstytucji – t r z e c i maja, t r z y stany w niej wymienione, podział na t r z y władze: prawodawczą, wykonawczą i sądową – wszystko to naprowadza myśl na liczbę TRZY. Tę liczbęsymbol czczono w Indiach, Egipcie i Rzymie. Stąd przecież rzymskie OMNE TRINUM PERFECTUM – wszystko, co potrójne, najlepsze. Doskonałym ma też być człowiek, który tak samo myśli, mówi i czyni.
Wszystkie zapamiętane przez nas obchody trzeciomajowe rozpoczynały się od przemówień, wygłaszanych niekiedy przez ludzi, którzy byli wychowani i wykształceni w obcych szkołach, w trzech rozmaitych zaborach. Niektóre z tych przemówień przeszły jako tematy do wesołych opowiadań i anegdot. Cytowany był na przykład taki fragment: „Otczizna nasza została podzielona na trzy czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą – Awstryjcy, a trzecią – my!” Albo inny: „Powstała otczizna nasza, Polska, która podzielona była na trzy nierówne połowy, a tereny jej zachwycone wojną”.
W jednej ze szkół najlepszy wykładowca i specjalista powiedział kiedyś podczas kreśleń na mapie: – Nu, a teraz naczertim na papieru! Ponieważ stosunki pomiędzy wykładowcą i uczniami były prawie koleżeńskie, ci ostatni pozwolili sobie zwrócić mu uwagę, że poprawnie po polsku należało powiedzieć: – a teraz nakreślimy na papierze!
Wykładowca zgodził się tylko połowicznie: – Nu, niech bendi nakreślim na papieru! – i dodał: – Papieżu jest w Rzymie. Mnie nie nabierzecie!
Nasz kapitan oraz starszy oficer „Lwowa” otrzymali podobne wykształcenie. Kapitan mówił po polsku poprawnie. Starszy oficer był jeszcze pomiędzy „papieru” i „papieżu”. Przemówienie trzeciomajowe wygłosi chyba kapitan? Co powie ten człowiek, wychowany w obcej szkole, dla którego – w pewnym sensie – wszystko, co się tu dzieje, musi być dość jeszcze dalekie i obce? On miał za sobą długoletnią służbę w dużej flocie o wiekowej tradycji. My wszyscy uzyskaliśmy niedawno matury w polskiej szkole. Na morze, oprócz chęci przygód, przygnała nas również chęć odrobienia wiekowej krótkowzroczności narodu, któremu wystarczało „posiadanie tyle morza, iżby koń mógł się skąpać, a nie utonąć”. Dla ogółu społeczeństwa byliśmy w dalszym ciągu wyłącznie poszukiwaczami przygód, w najlepszym wypadku – bezinteresownymi romantykami, którzy jeśli chcą tych podróży po morzach, to niech sobie sami na nie zapracują. Pogląd ten reprezentowali wtedy prawie wszyscy w Polsce, z wyjątkiem paru osób, których dziełem było stworzenie Szkoły Morskiej.
Uroczysta zbiórka wyznaczona była na godzinę jedenastą. Po pobudce i podniesieniu wielkiej gali poszliśmy na śniadanie. Jeszcze tylko ostateczne porządki w międzypokładzie. Po podniesieniu stołów międzypokład zamienia się w bawialnię. Przebieramy się w wyjściowe, granatowe mundury i stajemy na zbiórce.
Na przemian prószy drobniutki suchy śnieg i wygląda słońce. Od pierwszego maja obowiązują białe pokrowce na czapkach. Nakrochmalone i wyprasowane jeszcze w domu rękami matek i sióstr wyglądają naprawdę bardzo uroczyście.
Z pokładu rufowego zstępuje kapitan w asyście wszystkich oficerów.
– Baczność! Na prawo patrz!
– Czołem, uczniowie! – wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.
– Czołem, panie kapitanie! – skandujemy.
Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa „znaczy”, nikt nie ma wątpliwości, że tych „znaczy” będzie więcej niż innych słów, też wiadomo. Ale co powie? Z jakiego podręcznika przygotował przemówienie? Kartki nie widzimy, nauczył się pewnie na pamięć.
Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.
Kapitan zaciska zęby i mówi:
– Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?… Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską królową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?… Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie, małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży… Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie – konstytucję, papież – Matkę Boską, a wy – statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyje!
– Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!