- W empik go
Znajda - ebook
Znajda - ebook
Wieluń 1939 roku. Sześcioletni Lolek cieszy się z narodzin braciszka. Pierwszego września na miasto spadają bomby i zmieniają jego szczęśliwe dzieciństwo w pasmo dramatów. Rodzina Sitarzy opuszcza dom i wyrusza w nieznane. Znajduje azyl u ciotki na wsi, lecz także do jej drzwi wkrótce zapuka wojna…
Łódź 2022 roku. Matylda mierzy się z małżeńskim kryzysem, despotyczną matką i niesfornym kotem Paszą. W noworoczny poranek poznaje staruszkę, która w przejściu podziemnym sprzedaje rękodzieło. Kobieta zachwyca Matyldę życiową mądrością i intryguje swoją historią.
Jak zrozumieć wojnę, gdy ma się kilka lat? Gdzie przetną się losy Lolka i Matyldy? Jaką rolę odegra w ich życiu zwykłe metalowe szydełko?
Katarzyna Kielecka snuje opowieść o współczesnych trzydziestolatkach. Równocześnie po mistrzowsku przedstawia oczami dzieci piekło wojny pełne rwanych obrazów, szeptów i krzyków.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-65-0 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Matka zawsze wiedziała, co jest dla mnie najlepsze. Większość życiowych katastrof, których nie zdołałam uniknąć, inicjowały jej despotyzm oraz mój bunt wobec niego. Ojciec w milczeniu brał stronę żony, bo ponad wszystko cenił święty spokój, więc niczym niehamowana grzmiała mi nad głową, ochrzaniała za lekkomyślne wybory i roztaczała wizje dalekosiężnych konsekwencji mojej beztroski. Słuchałam tych tyrad, a potem robiłam swoje, bo trudniej byłoby przekonać mnie do uległości, niż namówić wegańskiego neofitę na karkówkę z grilla. Uznawała wówczas, że zidiociałam w wyniku aberracji chromosomowej lub obciążenia genetycznego po mieczu, i dyskusja się urywała. Obiektywnie rzecz biorąc, każda z nas miała swoje za uszami.
Kuferek naszych rodzinnych wspomnień zawiera setki przykładów tyranii matki oraz przekory córki. Jak choćby to sprzed trzech dekad, z wizyty u stryjostwa w Warszawie. Dzień był piękny i kusił spacerami w plenerze. Panowie dali ostro w palnik, zatem zostali w towarzystwie żytniej i śledzika, panie zaś udały się na Stare Miasto. Poszłam z nimi, bo przy stole nudziłam się niczym mops. Bratankowie mojego ojca dorośli i zdążyli wyfrunąć z gniazda w trzy strony świata: do centrum Madrytu, na przedmieścia Sztokholmu oraz na wschodnie rubieże Garwolina, przy czym ta trzecia destynacja najbardziej cieszyła stryjostwo z uwagi na krótki dystans i łatwy dostęp do wnuków.
Krążyłyśmy po Starówce, stryjenka snuła miejskie legendy, a słońce rozświetlało różowe kwiatki na mojej nowej błękitnej sukience. Historię o Syrence słyszałam milion razy, Kolumna Zygmunta nie ciekawiła mnie wcale, a wysiłek powojennej odbudowy stolicy nie mieścił się w moim sześcioletnim umyśle, dreptałam więc z nabzdyczoną miną, gapiłam się na czubki butów i pociągałam nosem, bo matka odmówiła mi lodów w obawie, że się rozchoruję. Nagle na niedużym skwerze dostrzegłam plac zabaw.
– Niech się pobawi – zasugerowała stryjenka, a we mnie zapłonęła iskierka szczęścia.
Matka uległa, bo nogi już się jej wbijały w wiadome miejsce, a pod drzewami kusiły cieniem ławeczki. Nie byłaby jednak sobą, gdyby poprzestała na cichej aprobacie.
– Idź na huśtawkę – zarządziła.
– Wolę drabinki – skontrowałam dla zasady.
– Na ma mowy, rozbijesz sobie głowę.
O ludzie! Przecież setki razy z powodzeniem eksplorowałam konstrukcję do wspinania w przedszkolnym ogródku i przed naszym wieżowcem na łódzkim Widzewie! Nie miałam nic przeciwko huśtaniu się czy zjeżdżalni, ostatecznie byłabym gotowa wejść do piaskownicy, tymczasem zakaz wyzwolił gwałtowny opór. Odczekałam, aż ciotka zagai rozmowę, i dopadłam do zakazanej atrakcji.
Poprzeczny drążek służący do robienia fikołków znajdował się wyżej niż na znanych mi placach zabaw, wyglądał na krótszy i cieńszy. Wdrapałam się na niego z pragnieniem, by udowodnić, że umiem się bawić bezpiecznie. Usiadłam, chwyciłam metalową rurkę, zsunęłam się do tyłu i wykonałam szybki obrót. Łupnęłam stopami o ziemię mocniej niż zazwyczaj, lecz nie przejęłam się tym zbytnio. Zerknęłam na ławkę i dostrzegłam z daleka, że mama marszczy czoło, po czym otwiera usta, by mnie obsztorcować. Czując na sobie jej wzrok, z satysfakcją podskoczyłam, oparłam się tym razem brzuchem o poprzeczkę i śmiało kiwnęłam w przód. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie nie obróciło. Poleciałam do przodu, drążek wymsknął mi się z palców i runęłam twarzą wprost na ubitą ziemię, bo na początku lat dziewięćdziesiątych nikt nie dbał o to, by podłoże na placu zabaw wyłożyć gumowymi płytami lub choćby wysypać piaskiem. Rozbiłam czoło, zdarłam skórę z nosa, policzka, obu dłoni i kolan. Do tego zniszczyłam tę nową błękitną sukienkę. Krew lała się strumieniami. Matka dopadła do mnie w mgnieniu oka i wrzasnęła:
– A nie mówiłam!
Potem, nie przeczę, pocieszała mnie i wspierała, ale długo nie mogłam jej wybaczyć tego pierwszego okrzyku. Uważałam, że to jej wina, bo gdyby mi nie zabraniała, byłabym wyluzowana i nie doszłoby do wypadku. Każdemu w końcu powinie się noga, jeśli mu w kółko wmawiać, że się przewróci.
Gdy dorastałam, rady i ostrzeżenia matki objęły moje relacje z chłopakami. Do znudzenia mi powtarzała, że jestem zbyt wysoka i z pewnością zostanę starą panną, o ile nie zainteresuję sobą tego uroczego Przemcia z naszej klatki. Fakt, że wymarzony epuzer wolał chłopców, jakoś jej umknął. Po latach wygarnęła mi, że Przemcio poderwał niejakiego Norberta wyłącznie dlatego, że nie dość się starałam, by go sobą zainteresować. Zaiste, nie kiwnęłam palcem. Wolałam mieć w nim dobrego kolegę. Nadal wolę, bo jest najlepszym dentystą, jakiego znam, i nikomu innemu nie powierzyłabym okresowych kontroli własnej szczęki.
Po Przemciu przewinęło się przez mój życiorys kilku bufonów, cymbałów i degeneratów. Trafili się nawet hipochondryczny lekoman i natchniony łowca duchów, który zabierał mnie na spacery po cmentarzach i zmuszał do nasłuchiwania głosów z zaświatów. Matka załamywała ręce nad staropanieństwem jedynaczki, a ja z każdym kolejnym popaprańcem czułam się coraz bardziej zniechęcona, dopóki przed sześciu laty, w trzydziestej wiośnie życia, nie poznałam Dominika Zatorskiego.
Natknęłam się na niego pierwszego dnia pracy w Future Banku i serce z marszu zabiło mi szybciej, bo był sympatyczny, zabawny, niebrzydki i wyższy ode mnie o piętnaście centymetrów. Gorliwie wprowadził mnie w nowe obowiązki, potem przytrafiło się kilka wspólnych przerw na kawę, impreza integracyjna zespołu zakończona nocnym spacerem po Piotrkowskiej, jakiś lunch, kolacja, coraz gorętsze pocałunki i wreszcie niedzielne popołudnie u moich rodziców.
Matka dostała bukiet herbacianych róż i nie posiadała się ze szczęścia, pierwszy raz w życiu chwaląc wybór córki. Z każdym wspólnym weekendowym obiadem mój amant zachwycał ją bardziej i nie ustawała w wysiłkach, by nas podpuszczać do wicia gniazda. Trzy lata temu ulegliśmy presji połowicznie i wzięliśmy ślub cywilny. W prezencie dostaliśmy od rodziców dwa pokoje z kuchnią w wieżowcu, w którym się wychowałam, więc rodzicielka mogła nadal mieć mnie na oku. Na szczęście zamieszkaliśmy w innej klatce.
Przeciw dzieciom oponowałam, przerażona obietnicami pomocy głoszonymi przez przyszłą babcię, i odsuwałam myśl o ciąży na czas, gdy przeniesiemy się do większego lokum. Gromadziliśmy fundusze i darliśmy z Dominikiem koty, bo on obstawiał osiedlenie się w lofcie albo rewitalizowanej kamienicy z wykuszami, a ja w wymuskanym szeregowcu na obrzeżach miasta z równym pod kreskę trawnikiem. Nie wątpiłam, że zanim przyjdzie co do czego, jakoś się w tej kwestii dogadamy. Byłam zakochana i myślałam, że tak będzie zawsze, a przyszłość jawiła mi się jako rozkoszna sielanka.
Akurat. Po latach stabilnego szczęścia los chlusnął mi w oczy kubłem zimnej wody. Orkan o niespotykanej sile wyrzucił mnie poza ściany bezpiecznej, poukładanej egzystencji w zimną pustkę obfitującą we wszystko, czego mi nie potrzeba, za to ubogą w detale niezbędne, by co rano wstawać z łóżka i stawiać czoła rzeczywistości.
Koniec świata zazwyczaj przychodzi niespodziewanie i nie zawsze raczy wysyłać sygnały ostrzegawcze. Tymczasem życie obojętnie przeskakuje nad apokalipsą i unosi nas do kolejnych światów, które się jeszcze nie skończyły, a może dopiero zamierzają się zacząć.Rozdział 1
Wieluń, 31 sierpnia 1939 roku
Pałacyk wyglądał na obszerny i wygodny. Miał jasny parter, którego lwią część zajmowała sala balowa, pięterko z wytapetowanymi sypialniami i seledynową umywalnią oraz stryszek zwieńczony trzema uroczymi wieżyczkami. Zaokrąglone u góry okna zdobiły fikuśne gzymsiki i firanki z delikatnego tiulu, a w drzwiach wejściowych zamontowano kołatkę. Drewniane meble zdawały się proste, lecz wygodne, a ciepła wnętrzom dodawały kilimy, dywaniki, serwety i patchworkowe kapy. Jeśli coś mogłoby budzić niepokój, to brak dachu i jednej ze ścian, lecz familii Pikotków w niczym to nie wadziło. Składała się z rodziców, babci i dziadka oraz trzech dorastających córek. Po komnatach kręcili się także lokaj, pies oraz kot. Byli do siebie podobni za sprawą okrągłych główek pokrytych bladym płótnem oraz cieniutkich kończyn z drucików oplecionych muliną. Różniły ich włóczkowe fryzury oraz misternie wydziergane na szydełku kreacje.
Cały ten majdan pojawił się pod choinką Sitarzów w grudniu trzydziestego ósmego roku, chociaż dzieci wiedziały, że figurki wyszły spod ręki mamy, zaś ich rezydencję zbił z deseczek tata w stolarni pana Kalinowskiego w oficynie ich kamienicy. Zabawka należała do trojga rodzeństwa, głównie jednak korzystały z niej Mirka i Krysia. Lolek po stokroć wolał swój blaszany automobil na kluczyk produkcji warszawskiej fabryki Szparag i Rubin. Kilka miesięcy później, gdy w dyskusjach dorosłych coraz częściej pobrzmiewała nadciągająca wojna, chłopiec z uporem wiercił mamie dziurę w brzuchu, by na wzór Pikotków stworzyła mu postać żołnierza. Wkrótce go dostał, ochrzcił imieniem Felek i odtąd na okrągło strofował siostry podnieconym szeptem:
– To nie czas na podwieczorki i bale. Do walki potrzeba wojska, nie księżniczek.
Dbał przy tym, by rodzice go nie słyszeli. Spodziewana niemiecka agresja poważnie ich niepokoiła i pewnie by nie zrozumieli, że sześcioletni smyk liczy na wielką przygodę. Marzyły mu się bohaterstwo i sława. Wieczorami, zanim zapadł w sen, fantazjował. Oto najmłodszy obrońca Polski – plutonowy Longin Sitarz wraz z dzielnym szeregowcem Felkiem w szydełkowym mundurze, uzbrojeni w kije i proce, miażdżą wroga na linii frontu pod bramą kamienicy przy ulicy Krakowskie Przedmieście, ratując od zguby rodzinę, sąsiadów oraz całą ojczyznę. Jak mieliby tego dokonać, Lolek nie precyzował. Liczył się efekt końcowy: medal za bohaterstwo, koniecznie złoty i wręczany mu w obecności tłumów przez prezydenta kraju tuż przed miejskim ratuszem, by tata, który był urzędnikiem, nie wychodząc z biura, mógł się przyglądać z okna tej scenie.
Rzeczywistość wyglądała mniej atrakcyjnie. Nikt nie zwracał na dzieci uwagi, bo ojciec ostatnio ciągle pracował, babcia Klara od rana do nocy zapełniała spiżarnię zapasami, mama zaś niespodziewanie zachorowała. W czwartek o świcie przycisnęła dłonie do wielkiego jak piłka brzucha, pisnęła, a pod jej stopami rozlała się wielka plama. Chłopiec pomyślał, że nie zdążyła do ustępu. Tymczasem tata złapał się za głowę, jakby zamierzał ją sobie urwać, a potem z pomocą wujka Józka odwiózł żonę dorożką do szpitala Wszystkich Świętych. Synowi i córkom przykazał zostać w domu i słuchać cioci Róży.
Mirka z Krysią przycupnęły przy domku dla lalek i coś tam szeptały między sobą. Chłopiec kręcił się po mieszkaniu od okna do okna. Martwił się i tęsknił za mamą. Obiecała przed wyjściem, że po niedzieli wróci i przywiezie ze sobą dzidziusia, a tu czas dłużył się okropnie. By go oszukać i przyspieszyć, Lolek postanowił pobawić się z siostrami. Usadził Felka na dachu blaszanego automobilu, zajechał z fantazją przed drzwi z kołatką i oznajmił, że żołnierz przybył z wizytą.
Dziewczynki rozsunęły się na boki, robiąc chłopcu miejsce pośrodku. Trzy czupryny o identycznym, orzechowym odcieniu pochyliły się nad zabawką. Mirka chwyciła gościa, wprowadziła na pokoje i przedstawiła rodzinie Pikotków. Skończyła siedem lat, lecz wydawała się delikatna i krucha. Małomówna i nadmiernie lękliwa, często płakała bez powodu, gdy coś nie szło po jej myśli. Wystarczyło sprzeciwić się jej w zabawie, znienacka zahuczeć jak sowa lub zawarczeć jak Budrys pana Kilimka z pierwszego piętra, by uderzyła w bek i zaszyła się w kącie pod kocem. Nie nadawała się do szczególnie wymyślnych psot i chłopiec wolał towarzystwo czteroletniej Krysi. Z nią można było urządzać wyścigi z przeszkodami, skakać przez stołki i płatać figle. Jak choćby schować mamie koszyczek z robótką w wygaszonym kominku i zostawić wskazówki w postaci strzałek wymalowanych kopiowym ołówkiem na bieluśkich ścianach salonu. Młodsza siostra dawała się wciągać we wszystkie Lolkowe błazenady, a potem bez szemrania przyjmowała burę, gdy rzecz się wydała. Brat imponował jej jako wyższy o głowę i starszy o całe dwa lata. Uczył ją strzelać z procy, zabierał ze sobą na podwórze, a także rysował dla niej czym i gdzie popadło postacie, krajobrazy, scenki, wykazując niezwykłą zdolność obserwacji oraz talent plastyczny. Gdyby zaszła potrzeba, Krysia skoczyłaby za nim w ogień.
Zabawa trwała w najlepsze i Felek zbierał się na odwagę, by poprosić jedną z Pikotkówien o rękę, kiedy z kuchni dobiegło wołanie na kolację.
– Ale ciociu… – oponowała Mirka. – Nie teraz, gdy Ernestyna ma starającego!
– Jeżeli kocha, to poczeka. – Róża wzięła się pod boki i zasłoniła sobą trzy czwarte okna. Była rumiana, o okrągłych policzkach, dużych piersiach, szerokich biodrach i grubych jasnych włosach zaplecionych na głowie w koronę. Choć zmarszczyła czoło, dzieci wcale się jej nie bały. Przeciwnie, lubiły się do niej przytulać i słuchać, jak podśpiewuje nad balią podczas zmywania talerzy. Do niedawna mieszkała w różowym pokoiku za kuchnią. Zimą wyszła za mąż za Józka Makówkę i wyprowadziła się do niego. Różowy pokój zajęła babcia, zaś ten babciny, zielony z kwiatowym wzorkiem, przypadł w udziale Lolkowi. Cieszyło go, że wreszcie opuścił „babiniec”, jak z pogardą nazywał kącik należący do jego sióstr.
– A co ciocia da? – zapytał obojętny na lalkowe romanse. Jedzenie ciekawiło go znacznie bardziej.
– Placuszki z miodem mogą być? – zaszczebiotała w odpowiedzi i pogłaskała chłopca po głowie.
– Hurrra! – wrzasnął i rzucił się biegiem do stołu.
Mirka z Krysią pognały za nim, a na ich plecach podskakiwały warkoczyki.
Zdążyli się objeść i wysmarować buzie bursztynową mazią, gdy zamki w drzwiach zazgrzytały i do środka wtoczyli się objęci ramionami tata z wujkiem. Podśpiewywali i pokrzykiwali radośnie, rozochoceni alkoholem, a tuż za nimi dreptała zażywna, choć posunięta w latach babcia Klara, chyba również podchmielona, bo ją zabawnie zawiewało od ściany do ściany.
– Polej, Różyczko, szczęście ty moje! – zabełkotał Józek Makówka i wcisnął małżonce w garść kanciastą flaszeczkę wiśniówki Baczewski.
– A kieliszki weź, córcia, te z witrynki. Napijemy się z moich posagowych kryształów – dodała staruszka i ciężko sapiąc, opadła na fotel, aż zatrzeszczał pod jej ciężarem.
– Mamę też wciągnęli w pijaństwo? – spytała oburzona ciocia i gniewnie trzepnęła ścierką o stół. – Józek! Tosiek! Oczadzieli, jak mi Bóg miły!
– Syna mam! Takiego syna, że ho, ho! – wrzasnął Antoni. Lolek zamierzał rzucić się ojcu w objęcia na potwierdzenie słuszności tych słów, ale ten nagle wyciął hołubca. Potem ujął Różę wpół, by unieść i obrócić w powietrzu, jednak nie zdołał z racji jej słusznej tuszy. Stęknął tylko, złapał się za plecy i wycharczał: – O Jezusieńku…
– Łapy precz od mojej żony! – warknął wujek, lecz chyba nie gniewał się zanadto, bo podstawił szwagrowi krzesło i po przyjacielsku huknął go w łopatki.
– Młodsza latorośl się całkiem w mamę wdała – wysapał tata i z lekką pretensją zerknął na swoją teściową. – Dobrze, że Todzia drobniejsza, bo bym się w krzyżu przełamał, jak ją rano do dryndy niosłem.
– Gbur – fuknęła Róża, ale kieliszki przyniosła. Gdy wujek nalewał, zapytała: – Urodziła?
– A urodziła – potwierdziła Klara i przytknęła kryształ do ust. Przełknęła, otrząsnęła się, jakby jej bardzo nie smakowało, i otarła rękawem wargi. – Dorodny chłopak, prawie cztery kilo! Ich nie pytaj. – Machnęła ręką na mężczyzn. – Co oni wiedzą? Przed szpitalem czekali i tyle im było z tego, że obalali flaszkę za flaszką. A ja tam położną znam, Domaniewską niejaką, jeszcześmy się we Wielką Wojnę poznały. Ciebie maluśką przy piersi miałam, a Todzia ledwo dziesięć lat skończyła i mi się rozchorowała na szkarlatynę. Strach taki przeszłam, że wrogowi nie życzę. Domaniewska mi pomogła i takeśmy sobie do serca przylgnęły. Polej jeszcze. – Gdy córka spełniła polecenie, Klara wychyliła kieliszek i mówiła dalej: – Wpuściła mnie na oddział. A tam cały rządek noworodków, jak paczki ciasno upakowane jeden przy drugim. I powiada: „Zgadnij za pierwszą próbą, który twój wnuk, to ci coś na pępkowe sprezentuję”. Była pewna, że mi się nie uda, a ja popatrzałam po tych pysiach rumianych i bez wahania wybrałam. Toczka w toczkę jak mój świętej pamięci mąż, a jego dziaduś. Ten sam nos, czoło i nawet mu się taki wicherek na włoskach robi jak Henryczkowi. Ażem się popłakała ze wzruszenia.
– A ja nie jestem podobny do dziadka? – wtrącił się Lolek, lecz nikt go nie słuchał i babcia opowiadała dalej.
– Domaniewskiej zrzedła mina, bo się nie spodziewała, że trafię. Ale słowo się rzekło. Skubnęła z zapasów ordynatora wiśniówkę i mi dała, bo z niej honorna baba. Za zdrowie małego Henia kazała wypić, co by się dobrze chował. To pijemy. Polejcie jeszcze.
Wujek ochoczo rzucił się spełnić życzenie teściowej.
– Czyli Henio będzie? – upewniała się ciocia Róża, coraz czerwieńsza na policzkach od alkoholu.
– Musowo – potwierdził tata. – Patrz, Józek, jak pięknie mi Bóg pobłogosławił: dwie córki i dwóch synów dał. Teraz czas, żebyś ty się postarał.
– Niech tylko zbój Adolfina przestanie straszyć w Europie, to się w dyrdy wezmę do działania – odparł Makówka, poważniejąc.
– „Syn będzie, bo wojny nadchodzą, a w czasie wojny zawżdy synowie się rodzą”1 – wyrecytowała Klara grobowym głosem i po plecach wszystkich obecnych przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
1 Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga XII, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław–Kraków 1980.
– Może się jeszcze rozejdzie po kościach? – Ciocia podeszła do męża i spojrzała na niego z nadzieją.
– Bajki zostawmy dla dzieci – odparł i z nadzwyczajną czułością ucałował jej pulchną dłoń. – Muszę się rychło stawić w jednostce. Dostałem dziś kartę mobilizacyjną.
– A ty, Tosiek? – spytała szwagra nieco drżącym głosem.
– Zostaję w gotowości. Na razie powołują głównie młodszych.
– Ja się boję – zapłakała Mirka i rozmazała sobie po buzi resztkę miodu z placków.
– Co wy tu jeszcze robicie?! – krzyknęła Róża, odkrywszy, że malcy ciągle siedzą przy stole i uczestniczą nie dość, że w nieprzeznaczonej dla nich dyskusji, to jeszcze w gorszących scenach alkoholowej libacji. – Jazda do łóżek. Migiem!
Lolek zerwał się z krzesła i posłusznie pognał do swojego pokoju. Z rozmowy dorosłych zrozumiał, że mama urodziła chłopca. To cudownie, koniec z towarzystwem dziewczyn! Staną się z Heniem nierozłączni. Nauczy go płatać figle aż miło i gdy duzi mężczyźni pójdą na wojnę, oni dwaj oraz Felek obronią kamienicę. A teraz spać. Szybko spać. Jutro zaczyna się wrzesień. Mirka tak się przechwala, że wkrótce pójdzie do szkoły, lecz już nie będzie jej tego zazdrościł. Są na świecie ważniejsze sprawy, jak choćby to, że ma brata.