Znak Zorro - ebook
Znak Zorro - ebook
Znak Zorro jest jedną z najpopularniejszych amerykańskich powieści przygodowych XX wieku. Książka na stałe wpisała się do światowego kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Opowiada o czasach, kiedy Kalifornia była częścią Meksyku i należała do Hiszpanii, a jej mieszkańcy – Californios, byli uciskani przez skorumpowane władze kolonialne. Młody arystokrata, Don Diego Vega, buntuje się przeciwko rządom komendanta miasteczka Reina de Los Angeles. Nie mogąc wystąpić oficjalnie przeciwko legalnej władzy, przemienia się w legendarną postać Zorra. Zakłada czarną maskę, zarzuca na ramiona czarną pelerynę i ze szpadą w dłoni staje po stronie uciemiężonego ludu. Od pierwszego wydania w 1920 roku, Znak Zorro został sprzedany z Stanach Zjednoczonych w rekordowym nakładzie pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Na podstawie powieści nakręcono kilka filmów kinowych i kilka seriali telewizyjnych. Stworzona przez Johnstona McCulley’a postać Zorra stała się ikoną kultury kalifornijskiej i amerykańskiej.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66116-05-4 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strugi deszczu zabębniły wściekle po czerwonych hiszpańskich dachówkach, wiatr zawył znowu niczym gromada dusz skazanych na wieczne potępienie, a z paleniska ogromnego kominka buchnął dym, sypiąc iskrami po podłodze z ubitej gliny.
– To jest noc iście diabelskich harców! – stwierdził sierżant Pedro Gonzales, wyciągając w stronę trzaskającego ognia swe wielkie stopy w luźnych, wysokich buciorach i mocniej zaciskając jedną dłoń na rękojeści pałasza, a drugą na szklanicy wypełnionej cienkim winem. – Diabły dmą w czartowskie miechy, a demony sieką deszczem! Diabelska noc, nieprawdaż señor?
– Zaiste! – przytaknął skwapliwie gruby gospodarz tawerny, a potem równie ochoczo napełnił opróżniony kubek, albowiem sierżant Gonzales potrafił być straszny w gniewie, który nawiedzał go zawsze wtedy, gdy brakowało wina.
– Diabelska noc! – powtórzył groźny sierżant i opróżnił kubek, nie przestając przy tym wciągać do płuc powietrza, która to sztuczka zapewniła mu pewien rozgłos wzdłuż całego królewskiego gościńca, El Camino Real, jak nazywano trakt łączący rozciągnięte na znacznej przestrzeni misje.
Gonzales przysunął się do ognia, nie przejmując się tym, że w ten sposób okrada swych ludzi z jakiejś cząstki ciepła. Sierżant Pedro Gonzales zwykł często mawiać, że człowiek powinien najpierw zadbać o własną wygodę, zanim pomyśli o innych. A że sam był wielkiego wzrostu i wielkiej siły, a przy tym umiał ze znaczną zręcznością posłużyć się szpadą, nie napotkał wielu, którzy mieliby odwagę otwarcie stwierdzić, że mają odmienny pogląd w tej kwestii.
Za oknem wicher wył nieustannie, a deszcz zlewał ziemię solidną ulewą. Szalała typowa, lutowa zawierucha, jakie o tej porze roku trapią południową Kalifornię. Siedzący po misjach braciszkowie zadbali, by nie zabrakło im zapasów i dobrze pozamykali na noc wszystkie budynki. W wielkich hacjendach ogień wesoło trzaskał w każdym domu. Bojaźliwi tubylcy kulili się w swych maleńkich chatkach z suszonej na słońcu cegły, radzi, że mają gdzie się schronić przed deszczem i wiatrem.
Także tu, w małym pueblo nazwanym imieniem Anielskiej Królowej, gdzie w przyszłości miało wyrosnąć wielkie miasto Los Angeles, stojąca tuż koło rynku gospoda gościła w tę noc ludzi, którzy woleli raczej przesiedzieć do świtu przed kominkiem, niż stawić czoło szarudze.
Sierżant Pedro Gonzales, z racji swego stopnia i postury, rozwalił się przy samym ogniu, kapral zaś i trzej żołnierze z garnizonu usiedli przy stole nieco dalej za jego plecami, popijając cienkusza i grając w karty. W jednym z kątów przysiadł na piętach indiański służący, nie będący bynajmniej neofitą, który przyjął religię fratrów, lecz odszczepieńcem od wiary swych przodków i poganinem.
Był to bowiem czas upadku misji i ciągłych swarów między chodzącymi w habitach franciszkanami, którzy kroczyli śladami błogosławionego Junipera Serry, fundatora pierwszej misji w San Diego de Alcála, od której wzięło początek całe imperium, a tymi, którzy popierali cywilnych polityków i zajmowali wysokie stanowiska w armii. Ludzie, popijający wino w gospodzie w Reina de Los Angeles nie życzyliby sobie, aby kręcił się koło nich jakiś neoficki szpieg.
Właśnie w tej chwili rozmowa całkiem ucichła, co zmartwiło grubego karczmarza i napełniło go nawet niejakim strachem. Albowiem sierżant Pedro Gonzales bywał łagodny jak baranek dopóty tylko, dopóki prowadził z kimś dysputę; milczenie mogło w każdej chwili obudzić w nim ochotę do czynu, co oznaczało początek wielkiej burdy.
Już po dwakroć w przeszłości sprawy przybrały taki właśnie obrót, z wielkim uszczerbkiem dla ław, stołów i ludzkich twarzy. A kiedy karczmarz odwołał się do kapitana Ramona, komendanta twierdzy, usłyszał tylko, że kapitan ma dość własnych kłopotów i nie życzy sobie, aby suszono mu jeszcze głowę awanturami w jakimś zajeździe.
Obrzuciwszy więc Gonzalesa pełnym obaw spojrzeniem, karczmarz przysunął się do długiego stołu i zagadał dla pobudzenia swych gości do ogólniejszej rozmowy, która oddaliłaby nadciągającą burzę.
– Ludzie z pueblo mówią – oświadczył donośnym głosem – że ten señor Zorro znowu hasa po okolicy.
Jego słowa wywołały równie nieoczekiwany, co straszliwy efekt. Sierżant Pedro Gonzales cisnął swój do połowy wypróżniony kubek z winem na twardą podłogę, wyprostował się na ławie i grzmotnął potężną pięścią w stół. Kubki, karty i monety rozleciały się na wszystkie strony.
Kapral i trzej żołnierze cofnęli się w nagłym przestrachu, a czerwona twarz karczmarza pobladła. Skulony w kącie krajowiec zaczął pełznąć ku drzwiom, dając tym do zrozumienia, że przekłada nawałnicę na dworze nad wściekły gniew sierżanta.
– Señor Zorro, hę? – ryknął groźnie Gonzales. – Czy to imię ma już po wieczne czasy wiercić moje uszy? Señor Zorro, tak? Czyli innymi słowy pan Chytry Lis!¹ On wyobraża sobie, że jest tak samo przebiegły, jak prawdziwy lis z boru. Dalibóg, klnę się na wszystkich świętych, że zostawia po sobie tyle samo smrodu!
Rzuciwszy te słowa Gonzales odsapnął ciężko, a potem odwrócił się twarzą do swych kompanów.
– Przemyka tam i sam wzdłuż całego Camino Real niczym kozica po górskiej perci! – podjął swą tyradę. – Powiadają, że nosi maskę i nieźle wymachuje szpadą. A jej czubkiem wycina tę swoją przeklętą literę „Z” na policzku każdego przeciwnika, który staje mu na drodze! Ha! Nazywają to znakiem Zorro! Ładniutka musi być ta jego szpadka, w samej rzeczy! Nie mogę jednak na to przysiąc, bo nigdy jej nie widziałem. On nie pozwoli, abym mógł mieć honor obejrzeć ją z bliska! Nigdy nie dopuszcza się swych grabieżczych wyczynów tam, gdzie właśnie przebywa sierżant Pedro Gonzales! Gdybyż ten señor Zorro mógł podać nam powód takiej wstrzemięźliwości! Ha!
Sierżant Gonzales potoczył wzrokiem po siedzących naprzeciwko niego ludziach, a potem wydął górną wargę. Końce jego ogromnych, czarnych wąsów nastroszyły się groźnie.
– Ostatnio nazywają go Postrachem Capistrano – zauważył tłusty karczmarz, schylając się po kubek i rozrzucone karty. Miał przy tym nadzieję, że uda mu się zwędzić którąś z leżących na ziemi monet.
– On jest przekleństwem całej tej drogi i wszystkich misji, które przy niej leżą! – ryknął Gonzales. – To zwykły rzezimieszek i morderca! Do tego złodziej! Ha! Pomyśleć, że ludzie mają go za wielkiego zucha dlatego tylko, że udaje mu się obrabować jakąś hacjendę lub inne domostwo i nastraszyć parę kobiet i krajowców! To ma być ten señor Zorro? To mały lisek, na którego zapoluję z prawdziwą przyjemnością! Hę? Postrach Capistrano, powiadają? Wiem, żem prowadził niecny żywot, ale proszę nieba o jeden tylko przywilej – aby nie rozliczały mnie z moich grzechów tak długo przynajmniej, dopóki z ich łaski nie stanę twarzą w twarz z tym sprytnym zbójem!
– Przyrzeczono nagrodę za… – zaczął karczmarz.
– Właśnie to miałem na końcu języka! – przerwał mu Gonzales. – Tak, śliczną nagrodę za złapanie tego ptaszka, wyznaczoną przez jego ekscelencję gubernatora. I jak dobry los zabawił się moim pałaszem? Jestem na służbie w San Juan Capistrano, a ten osobnik pokazuje, co potrafi, w Santa Barbara. Ja jadę do Reina de Los Angeles, a on rabuje wypchany mieszek w San Luis Rey. Jem obiad, dajmy na to, w San Gabriel, a on tymczasem buszuje po San Diego! Istny utrapieniec! Niech no tylko raz go dopadnę…
Sierżant Gonzales zachłysnął się własnym gniewem i sięgnął po kubek, który karczmarz zdążył już napełnić na nowo i podsunąć groźnemu wojakowi. W jednej chwili jego zawartość znikła w przepastnej gardzieli sierżanta.
– No, ale przynajmniej nigdy dotąd nie zaglądał tu do nas – powiedział z dziękczynnym westchnieniem karczmarz.
– Miał po temu dobre powody, tłuściochu! A co najmniej jeden, ale wystarczający! Toć mamy tu fort i paru żołnierzy. A on, jak przystało takiemu gogusiowi, omija z daleka forty i twierdze! Jest szybki, przyznaję mu to, jak błyskawica, ale ma przy tym tyle prawdziwej odwagi, żeby zaglądać tylko tam, gdzie może błyskać całkiem bezkarnie!
Sierżant Gonzales odprężył się znowu i karczmarz posłał mu spojrzenie pełne ulgi. Wróciła nadzieja, że tej deszczowej nocy nie będzie tłuczenia kubków i mebli ani kancerowania ludzkich twarzy.
– Aleć ten pan Zorro musi przecież czasami odpoczywać, musi jeść i spać – powiedział. – Pewne jest, że ma jakąś kryjówkę, gdzie może spokojnie wracać do sił. Pewnego pięknego dnia żołnierze dopadną go w tej norze.
– Ha! – odparł Gonzales. – Oczywista rzecz, człowiek musi jeść i spać. A cóż on sam ostatnio twierdzi o sobie? Powiada, że nie jest wcale złodziejem! Na kości wszystkich świętych, on mówi, że karze tylko tych, którzy źle traktują ludzi z misji. Obrońca uciśnionych, hę? Czyż nie zostawił ostatnio w Santa Barbara obwieszczenia o takiej treści? Ha! I cóż można na to odpowiedzieć? Że tymi, którzy go osłaniają, udzielają mu schronienia, dają jeść i pić, są braciszkowie z misji! Ale wystarczyłoby potrząsnąć takim mnichem w habicie, aby trafić na ślad miejsca pobytu tego rozbójnika! W przeciwnym razie nie jestem żołnierzem, ale zwykłym kpem!
– Nie wątpię, że mówicie prawdę – rzekł w odpowiedzi karczmarz. – I ja uważam, że braciszkowie zdolni są do zrobienia czegoś takiego. Ale niechby przynajmniej ten señor Zorro nie trafił tu do mnie!
– A czemuż by nie, tłuściochu? – wykrzyknął grzmiącym głosem sierżant Gonzales. – Toć przecież ja tu jestem! Z tym oto pałaszem u boku! Czyżbyś był sową, co to w biały dzień nie widzi dalej niż koniec swego krzywego nosa? Na kości wszystkich…
– Chcę tylko powiedzieć – pospieszył z wyjaśnieniem zaniepokojony trochę karczmarz – że nie życzę sobie być obrabowanym.
– Obrabowanym? A niby z czego, tłuściochu? Z dzbanka cienkiego wina i paru kęsów lichej strawy? Masz może jakieś bogactwa, gamoniu? Ha! Nie wzbraniaj mu przyjść tutaj! Niechże ten zuchwały i przebiegły señor Zorro przekroczy ten próg i stanie przed nami! Niech się skłoni, bo, jak powiadają, ma taki zwyczaj, i niech zabłyśnie oczami przez otwory swej maski! I niech przez małą chwilkę postoi przed moim obliczem, abym mógł sięgnąć po szczodrą nagrodę, zaoferowaną przez jego ekscelencję!
– On prawdopodobnie będzie się bał ryzykować tak blisko fortu – powiedział karczmarz.
– Wina! – ryknął Gonzales. – Lej wino, tłuściochu, i zapisz je na mój rachunek! Kiedy będę miał już w kieszeni tę nagrodę, zapłacę ci z nawiązką. Masz na to moje słowo żołnierza! Ha! Niechby ten śmiały i chytry señor Zorro, ten Postrach Capistrano, zjawił się w tych drzwiach choćby w tej chwili…
Drzwi karczmy otworzyły się nagle.Rozdział drugi Z podmuchem burzy
Do wnętrza karczmy wtargnął gwałtowny podmuch wiatru i deszczu. Zachwiały się płomienie świec, a jedna z nich zgasła. W drzwiach zamajaczyła jakaś postać. Jej nagłe pojawienie się w samym środku przechwałek sierżanta zaskoczyło i przestraszyło wszystkich obecnych. Gonzales wyciągnął do połowy swą broń z pochwy. Słowa ugrzęzły mu w gardle. Indianin skoczył do drzwi i zamknął je, aby zdusić hasającą po izbie wichurę.
Nowo przybyły odwrócił się twarzą do ludzi siedzących przy stole. Karczmarzowi wyrwało się westchnienie ulgi. Na szczęście to nie był señor Zorro, lecz Don Diego Vega, dwudziestoczteroletni młodzieniec o świetnym urodzeniu i nieposzlakowanej opinii, znany wzdłuż całego królewskiego traktu z małego zainteresowania dla naprawdę ważnych spraw codziennego życia.
– Ha! – krzyknął Gonzales i z rozmachem wcisnął swój pałasz z powrotem do pochwy.
– Czyżby moje wejście, señores, zaniepokoiło was odrobinę? – spytał spokojnym, cichym głosem Don Diego, rozglądając się po przestronnej izbie i kłaniając się lekkimi skinieniami głowy siedzącym mężczyznom.
– Jeśli tak było, señor, to dlatego, że wraz z tobą wtargnęła tu burza – odparł sierżant. – Bez jej pomocy nie zdołałbyś nastraszyć nikogo z tu obecnych.
– Hm! – mruknął Don Diego, odrzucając na ławę sombrero, a potem ściągnął z ramion przemoczone ponczo. – Twoje spostrzeżenia są trochę ryzykowne, mój gadatliwy przyjacielu.
– Czy to możliwe, abyś chciał uczynić mi wymówkę?
– Prawdą jest – ciągnął Don Diego – że nie mam opinii jeźdźca galopującego jak szaleniec na złamanie karku, zawadiaki wyzywającego niczym głupiec każdego do walki ani prostaka wygrywającego na gitarze pod oknami każdej niewiasty, jaka się nawinie. Ani też nie troszczę się o to, że mam wypisane na twarzy to wszystko, co ty uważasz za moje wady.
– Ha! – wykrzyknął na poły rozgniewany Gonzales.
– Zawarliśmy porozumienie, sierżancie, że dopóty będziemy przyjaciółmi, a ja zapomnę o dzielącej nas przepaści w urodzeniu i wychowaniu, dopóki będziesz trzymał na wodzy swój język i zachowywał się przyzwoicie w moim towarzystwie. Zabawiasz mnie swoimi przechwałkami, a ja funduję ci wino, którego tak pożądasz. Nie powiem, śliczny to układzik. Ale spróbuj no jeszcze raz mnie ośmieszyć, publicznie albo prywatnie, a położę kres naszym umowom. Może powinienem tu wspomnieć, że mam niejakie wpływy na…
– Wybacz mi, szlachetny panie i najlepszy mój przyjacielu! – wykrzyknął zaniepokojony nie na żarty sierżant Gonzales. – Złościsz się bardziej jeszcze niż ta burza za oknami, a wszystko to z powodu jednego nieopatrznego trzepnięcia językiem. Od tej pory, gdyby ktoś mnie pytał, zawsze już będziesz człowiekiem bystrego dowcipu i ciętej szpady, w każdej chwili gotowym do walki i do miłości. Jednym słowem, szlachetny panie, człowiekiem czynu! Ha! Czy ktoś śmie w to wątpić?
Wyciągnąwszy do połowy pałasz z pochwy, sierżant Gonzales rozejrzał się po całej izbie, a potem z trzaskiem wsunął go na miejsce, ryknął gromkim śmiechem, odrzucając do tyłu głowę i klepnął Don Diega dłonią po plecach. Gruby karczmarz, dobrze wiedząc, że Don Diego pokryje rachunek, podbiegł z nowym dzbanem wina.
Szczególna przyjaźń łącząca Don Diega i sierżanta Gonzalesa była przedmiotem wielu plotek, krążących wzdłuż królewskiego gościńca. Don Diego pochodził ze szlacheckiego rodu, władającego tysiącami akrów ziemi, niezliczonymi stadami koni i bydła, wielkimi łanami zboża. Już teraz Don Diego miał na własny użytek hacjendę, stanowiącą coś w rodzaju małego imperium, a także dom we wsi. W przyszłości miał otrzymać po swym ojcu majątek trzy razy większy od obecnej posiadłości.
Don Diego w niczym nie przypominał jednak swych rówieśników z innych szlacheckich rodów. Robił wrażenie człowieka nielubiącego działać. Rzadko można było zobaczyć go ze szpadą, którą przypasywał jedynie dla ozdoby i szyku. Diabelnie ugrzeczniony wobec wszystkich kobiet, nie zalecał się jednak do żadnej.
Z lubością siadał w słońcu, aby słuchać fantastycznych opowieści różnych bajarzy. Od czasu do czasu kwitował je tylko uśmiechem. Był przeciwieństwem sierżanta Gonzalesa pod każdym względem, a mimo to często przebywał w jego towarzystwie. Sprawy między nimi układały się tak, jak sam to określił – on lubił słuchać przechwałek sierżanta, tamten zaś popijać darmowe wino. Czegóż więcej można było oczekiwać od tak rzetelnego układu?
Z kubkiem czerwonego wina w dłoni Don Diego podszedł do ognia, aby osuszyć się nieco. Zaledwie średniego wzrostu, był jednak młodzieńcem obdarzonym zdrowiem i miłym wyglądem, toteż przyprawiał o rozpacz dumne matrony na próżno oczekujące, że po raz drugi obróci wzrok na znajdujące się pod ich opieką piękne señority, dla których pragnęły znaleźć odpowiednich mężów.
Gonzales, przerażony tym, że rozgniewał przyjaciela i że darmowe wino może się rychło skończyć, ze wszystkich sił starał się teraz oddalić niebezpieczeństwo.
– Caballero, właśnie gadaliśmy tu sobie o tym osławionym panu Zorro – powiedział. – Chodziło nam o to świetne przezwisko Postrach Capistrano, którym jakiś dowcipny głupek uważał za stosowne obdarzyć zwykłego przydrożnego zbója.
– I co o nim sądzicie? – zapytał Don Diego, odstawiając swój kubek z winem, a potem podniósł dłoń do ust, żeby zasłonić ziewanie. Ci, co znali go najlepiej, twierdzili, że ziewa przynajmniej dwieście razy dziennie.
– Pozwoliłem sobie zauważyć, caballero – odparł sierżant – że ten prześwietny señor Zorro nigdy nie pojawia się w pobliżu mnie, i że moi święci opiekunowie z nieba dadzą mi może szansę spotkania go któregoś pięknego dnia, abym mógł zgarnąć nagrodę wyznaczoną przez gubernatora. Ciągle mam taką nadzieję. To by dopiero było, co? Ha!
– Zostawmy go w spokoju – powiedział błagalnym tonem Don Diego, odwracając się od kominka. Wyrzucił przy tym do przodu rękę tak, jakby chciał odepchnąć od siebie jakąś zjawę. – Czyż wiecznie mam słuchać o rozlewie krwi i gwałtach? Czy w tych burzliwych czasach da się kiedyś usłyszeć jakąś mądrą opinię na temat muzyki czy poezji?
– Kaszka z mleczkiem dla maminsynków! – prychnął pogardliwie sierżant Gonzales. – Jeśli ten señor Zorro życzy sobie nadstawiać karku, nie zabraniajmy mu tego! W końcu to jego własny kark, na kości wszystkich świętych! To zwykły rzezimieszek! I złodziej! Ha!
– Dużo słyszałem o jego wyczynach – podjął niezrażony tym Don Diego. – Ten zuch jest bez wątpienia szczery w swych zamiarach. Jak dotąd nie obrabował nikogo prócz urzędowych ważniaków, okradających biedaków i misjonarzy, a i sprawiedliwość wymierzał tylko brutalom, którzy znęcają się nad krajowcami. O ile wiem, nikogo nie zamordował. Jeżeli zdobył u ludzi jakąś sławę, mój sierżancie, to niechże się nią nacieszy.
– Wolałbym jednak zdobyć tę nagrodę!
– Więc zasłuż sobie na nią – powiedział Don Diego. – Schwytaj tego zucha!
– Ha! Żywego lub martwego, jak głosi obwieszczenie gubernatora. Czytałem je osobiście.
– Więc zacznij go ścigać i, jeśli sprawi ci to przyjemność, przeszyj go pałaszem – odparł Don Diego. – A jak już to zrobisz, opowiesz mi o wszystkim. Ale oszczędź mnie w tej chwili.
– To będzie śliczna opowiastka! – wykrzyknął Gonzales. – Usłyszysz ją w całości, panie, co do słowa! Jak bawiłem się nim niczym kot myszką, jak naśmiewałem się z niego w czasie walki, jak przycisnąłem go w końcu i przedziurawiłem go moim…
– Opowiesz mi to po wszystkim! – wykrzyknął poirytowany Don Diego. – Ale nie męcz mnie już teraz! Karczmarzu, dolej wina! Tylko w jeden sposób da się zamknąć gębę temu samochwałowi. Trzeba zalać jego przepastne gardło taką ilością trunku, żeby nie mogło się z niego wydostać ani jedno słowo!
Karczmarz w jednej chwili napełnił kubki. Don Diego, jak przystało szlachcicowi, zaczął popijać powoli, podczas gdy sierżant opróżnił swój dwoma wielkimi haustami. Niedługo potem potomek rodu Vegów podszedł do ławy i wziął do ręki swoje sombrero i ponczo.
– Co takiego? – wykrzyknął sierżant. – Masz zamiar, panie, opuścić nas o tak wczesnej godzinie? Wolisz narazić się na wściekłość nawałnicy?
– Mam nadzieję, że wystarczy mi męstwa przynajmniej na to – odparł z uśmiechem Don Diego. – Przyszedłem tu z mego domu jedynie po dzbanek miodu. Ci głupcy z hacjendy nie dostarczyli mi dziś ani kropli, bo przestraszyli się deszczu. Nalej mi dzban, karczmarzu.
– Odprowadzę cię, panie, abyś mógł bezpiecznie dotrzeć do domu w tę ulewę! – wykrzyknął sierżant Gonzales, który doskonale wiedział, że Don Diego ma u siebie wyśmienite, stare wino.
– Zostaniesz tu, przed tym huczącym kominkiem – oświadczył stanowczo Don Diego. – Nie potrzebuję eskorty żołnierzy, żeby przejść na drugą stronę placu. Robię właśnie z moim sekretarzem domowe rachunki. Kiedy skończymy, być może wrócę tu jeszcze. Potrzebowałem dzbanka miodu, żebyśmy mogli się posilić w trakcie roboty.
– Ha! A czemuż to, caballero, nie przysłałeś po miód swego sekretarza? Po jakie licho być bogatym i mieć służących, jeżeli człek nie może ich wysłać po sprawunek w taką pluchę, jak dziś wieczór?
– To stary i słabowity człowiek – wyjaśnił Don Diego. – Jest także sekretarzem mojego wiekowego już ojca. Ta ulewa zabiłaby go niechybnie. Karczmarzu, nie żałuj wina wszystkim tym zuchom i zapisz je na mój rachunek. Być może wrócę tu, jak zaprowadzimy porządek w moich księgach.
Rzekłszy to Don Diego wziął do ręki dzbanek, owinął się szczelnie płaszczem, otworzył drzwi i wymknął się w ciemność i deszcz.
– To mi dopiero człowiek! – wykrzyknął Gonzales, wymachując rękami. – Ten szlachetny pan jest moim przyjacielem i chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli! Rzadko nosi szpadę i wątpię, aby umiał jej użyć, ale – jest moim przyjacielem! Urocze señority na próżno błyskają ku niemu swymi czarnymi oczami, ale mimo to gotów jestem przysiąc, że to wzór człowieka i mężczyzny! Zajmuje go muzyka i wiersze, tak? A czy nie ma do tego prawa, jeśli znajduje w tym przyjemność? Czyż nie jest wielkim panem? Czyż w jego żyłach nie płynie błękitna krew Vegów? Czy nie jest właścicielem niezliczonych akrów ziemi i spichrzów, pełnych wszelakiego dobra? Czy brak mu szczodrości? Choćby nawet stanął na głowie albo zaczął nosić babskie spódniczki, jeśli tylko najdzie go chętka na coś takiego, pomimo to przysięgnę, że to wzór człowieka!
Pijący wino Don Diega żołnierze nie mieli najmniejszej ochoty sprzeciwiać się twierdzeniom sierżanta. Karczmarz, pewny, że Don Diego pokryje rachunek, nalał im jeszcze jedną kolejkę. Już nieraz zresztą gruby oberżysta wykorzystywał to, że Vegowie uważali sprawdzanie własnych rachunków za rzecz poniżej ich godności.
– On nie dopuszcza nawet myśli o rozlewie krwi czy jakimś gwałcie – ciągnął sierżant Gonzales. – Jest łagodny jak wiosenny wietrzyk. Ale ma mocny uścisk dłoni i bystre spojrzenie. A tamte rzeczy to po prostu godny prawdziwego szlachcica stosunek do życia. Gdybym tylko mógł mieć jego młodość, urodę i bogactwa… Ha! Rzeka złamanych serc ciągnęłaby się od San Diego aż do San Francisco!
– I rozbitych głów! – dodał siedzący przy stole kapral.
– Ha! Tak, tudzież rozbitych głów, kamracie! Bo ja naprawdę rządziłbym tym krajem! Żaden młokos nie miałby prawa stawać mi na drodze. A od czego mam ten zacny pałaszyk? Wchodzić w drogę Pedro Gonzalesowi? Ha! Szach-ciach i już ramię odrąbane! Ha! Szach-mach i pierś na wylot!
Przy tych słowach Gonzales skoczył na równe nogi, wyciągnął pałasz z pochwy i zaczął wywijać nim w powietrzu, zadawać pchnięcia i parować ciosy przeciwnika, rzucać się do przodu i cofać, sypiąc przy tym przekleństwami i wybuchając gromkim śmiechem.
– Tak to załatwia Pedro Gonzales! – zaskrzeczał naraz, fechtując się koło kominka. – Co tu widzimy? Dwóch na jednego? Tym lepiej, señores! Uwielbiamy takie nierówne potyczki! Ha! Masz tu, psie jeden! Zdychaj, łajdaku! Płazem tchórza!
Z ostatnim ciosem Gonzales zatoczył się chwiejnie aż pod ścianę. Oparłszy czubek pałasza o podłogę, stanął, ciężko dysząc. Jego szeroka twarz spurpurowiała od wysiłku i nadmiaru wina. Żołnierze i gruby karczmarz długo i głośno zaśmiewali się z bezkrwawej walki, z której sierżant Pedro Gonzales wyszedł niekwestionowanym przez nikogo zwycięzcą.
– Gdybyż… gdybyż tak teraz stanął tu przede mną ten señor Zorro – westchnął dzielny szermierz.
Nagle drzwi oberży otworzyły się znowu i z podmuchem gwałtownego wiatru do środka wszedł jakiś człowiek.