Znękany. Przypadek Maurice'a Theriaulta - ebook
Znękany. Przypadek Maurice'a Theriaulta - ebook
Szokujący, dogłębnie przebadany przypadek opętania przez demony!
Maurice Theriault miał trudne dzieciństwo. Ciężko pracował na farmie agresywnego i niechętnego mu ojca. Zdarzało się, że umęczony chłopak błagał w duchu o pomoc samego szatana…
Z czasem Theriault zaczął dostrzegać zachodzące w nim zmiany. Stał się niebywale silny i posiadł nagle wiedzę, której nigdy nie przyswajał. Kiedy przejął farmę ojca w Nowej Anglii, nastąpiły zjawiska o wiele bardziej przerażające. Między innymi samoistnie krwawił, potrafił pojawić się w kilku miejscach naraz, a w domu z niewytłumaczalnych przyczyn zaczęły wybuchać pożary.
Mając świadomość, że dzieje się coś złego, Maurice zwrócił się o pomoc do Eda i Lorraine Warrenów – autorytetów w dziedzinie demonologii, którzy bardzo szybko zorientowali się, że został opętany przez siły nieczyste. Do pomocy w nierównej walce ze złem sprowadzili uznanego egzorcystę Roberta McKennę.
Znękany. Przypadek Maurice’a Theriaulta to książka przerażająco prawdziwa, ukazująca w szczegółach ingerencję demonów w ludzki umysł i ciało.
Postać Theriaulta pojawiła się w kasowych produkcjach kinowych: Obecność oraz Zakonnica.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66790-43-8 |
Rozmiar pliku: | 935 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za współpracę przy tworzeniu tej książki chcielibyśmy podziękować następującym osobom: Edowi i Lorraine Warrenom, Maurice’owi i Nancy Theriaultom, Jerry’emu Seibertowi, biskupowi Robertowi McKennie, ojcu Galenowi Beardsley’owi, Joey’owi Taylorowi, Karen Jaffe, Fredowi Salvio, Jessice Spellman, Chrisowi McKennie, Benjaminowi Massey’owi, Joemu Sciacca i Debbie Noland.
Autorzy chcieliby także wspomnieć o kilku książkach, które przyczyniły się do ich badań nad zjawiskami paranormalnymi: Hostage to the Devil Malachi Martin (Harper and Row Publishers, 1976), People of the Lie, the Hope for Healing Human Evil M. Scott Peck (Simon and Schuster, 1983); Witchcraft at Salem Chadwick Hansen (George Braziller, 1969); The Encyclopedia of the Occult Lewis Spence (Bracken Books, 1988); Strange Beliefs, Customs and Superstitions of New England Leo Bonfanti (Pride Publications, 1980).
M.L. i M.M.
Maj 1989WSTĘP
Byłem reporterem bez konkretnej specjalizacji w „The Boston Herald”, gdy pod koniec zimy 1985 roku zostałem poproszony, by przyjrzeć się historii dziejącej się w miasteczku Warren, nieco ponad godzinę jazdy samochodem z Bostonu. Chodziły słuchy, że kościół katolicki planował przeprowadzić tam egzorcyzm nad miejscowym farmerem. „Herald” był znany z osobliwych artykułów i pracując tam, dostawałem bardzo wiele osobliwych zleceń, ale to było chyba najdziwniejsze.
Jako reporter byłem oczywiście dość sceptyczny. Ale i tak tam pojechałem. Okazało się, że w Warren natknąłem się na więcej niż tylko dobrą historię. Było tam coś, co dotąd mnie niepokoi. Podobnie jak wielu innych ludzi, ponieważ podczas tych wydarzeń kilka osób zostało na różne sposoby bardzo skrzywdzonych.
Poniższa książka stanowi nie tylko rekonstrukcję wydarzeń, które miały miejsce w Warren, w Massachusetts, w 1985 roku, lecz także wydarzeń wcześniejszych i tego, co działo się później. Nazwiska kilku pomniejszych postaci zostały zmienione, by chronić ich prywatność. Pod wszystkimi innymi względami jest to opowieść ludzi, którzy to wszystko przeżyli. Historia ta jest szokująca i przerażająca, ale w czasach, gdy satanizm i kulty satanistyczne w całej Ameryce rosną w siłę, musi zostać opowiedziana.
– M.L.
Maj 1989ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szef policji, Jerry Siebert, zastanawiał się, dlaczego w ten upiornie zimny poranek odmraża sobie tyłek, zamiast wrócić na komendę i wypić gorącą kawę.
Siedział za kierownicą radiowozu i było mu niewygodnie, bo miał na sobie dwie warstwy odzieży, przez co nie mógł się swobodnie poruszać. Wyciągnął długie nogi i wygiął plecy. Fotel zaskrzypiał, gdy się przeciągnął. Zastanawiał się, jak teraz jest na Florydzie.
Nie czuł palców u stóp. Utytłane solą buty nadal miał mokre od brei, która od ubiegłego wtorku zalegała na ulicach Warren. Oprócz raportowania wypadków, które zdarzały się za każdym razem, gdy ktoś zjechał ze stromego zbocza Coy Hill i nie zatrzymał się na znaku stop, ostatnio niewielkie siły policyjne Warren nie miały zbyt wiele do roboty.
Seibert był prawie pewien, że wieczorem jeden z jego ludzi zostanie wezwany do Depot, obskurnego baru na Main Street, żeby przerwać bójkę. Grali Bruins, a na stałych bywalców baru, głównie bezrobotnych pracowników fizycznych i motocyklistów, można było liczyć, że wezmą przykład z graczy w hokeja i spróbują sobie przemodelować facjaty.
Utrzymanie spokoju w Warren nie było trudne. Zazwyczaj najtrudniejsze chwile zdarzały się podczas dorocznego festynu, pomyślał Seibert. Wyciągnięcie dodatkowego tysiąca dolarów od skąpych urzędników bywało dobrą okazją do zrobienia prawdziwej zadymy.
Warren, z populacją trzy tysiące osiemset mieszkańców, nie dawało policjantom wielu okazji, żeby się wykazać. Obfitowało za to w masę małomiasteczkowej polityki. W Radzie Miejskiej, która rządziła miastem, zwykle zasiadało trzech miejscowych przedsiębiorców, z których każdy miał własne interesy, osobiste sympatie i wrogów. Seibert określał ich w myślach jako Moe, Larry i Curly. To, że jeden z jego czterech patrolowych był siostrzeńcem Curly’ego, nie pomagało.
Dać bandzie niedoświadczonych ludzi milion dolarów budżetu i kazać im rządzić małym miastem, a spieprzą to za każdym razem, myślał z goryczą Seibert.
Ten były żołnierz marines był szefem policji od prawie pięciu lat; i za każdym razem, gdy wybierano go na kolejną kadencję, rozpoczynała się wojna. Seibert nie mógł doczekać się dnia, gdy będzie mógł rzucić tę robotę i pracować na własny rachunek jako prywatny detektyw. Przeganianie znudzonych nastolatków z miejskiego placu po skardze właściciela sklepu obuwniczego nie należało do wybitnych zasług.
Tak czy inaczej, Seibert tego poranka nie miał ochoty spędzać u Frenchiego Thieraulta, którego podejrzewał o bycie podpalaczem i który ostatnio zaczął ludziom wciskać opowieści dziwnej treści.
Theriault był miejscowym rolnikiem i uprawiał pomidory. Znany był głównie dzięki małemu, drewnianemu stoisku, na którym jesienią sprzedawał swój produkt turystom przejeżdżającym tamtędy co roku, aby podziwiać eksplozję listowia w Berkshire Mountains w zachodnim Massachusetts.
Niestety aktualnie facet handlował również bredniami, pomyślał szef policji. Ostatnio Frenchy opowiadał w mieście, że jego dom jest opętany, a jego rodzina nawiedzana przez ducha matki Nancy, jego żony.
Seibert, który miał własną teściową, bardzo chętnie uwierzyłby w tę historię – gdyby matka Nancy Theriault żyła. Tyle że zmarła ponad piętnaście lat temu.
Seibert, pomimo irytacji, uśmiechnął się wbrew sobie na myśl o własnym raporcie sprzed tygodnia.
„24 lutego 1985 roku”, napisał, „na posterunek policji w Warren przyjechał Maurice «Frenchy» Theriault z prośbą, by przechowano mu kilka strzelb, których jest właścicielem. Na pytanie, czy jest jakiś problem, pan Theriault odpowiedział, że był u medium, a medium mu zakomunikowało, że jest opętany i powinien całą swoją broń zostawić na posterunku. Towarzyszyła mu żona, Nancy Theriault, która poinformowała funkcjonariuszy, że broń może odebrać wyłącznie ona, nie jej mąż. Pan Theriault powtórzył nam, że pod żadnych pozorem nie może dostać strzelb, ponieważ może nie być sobą. Może wyglądać jak on, ale to może nie być on”.
Seibert stłumił śmiech, całkiem w sumie zadowolony z tego, że Frenchy zdeponował broń. Skrupulatnie odnotował zdanie dwóch karabinów Winchester i strzelby.
Seibert nic nie miał do Frenchiego. W sumie całkiem lubił tego kurdupla. Theriault miał zaledwie pięć i pół stopy wzrostu i nosił cienki wąsik. Twarz i dłonie miał pobrużdżone przez ciężką pracę, a oczy głęboko osadzone, przez co wyglądał na zmęczonego i ponurego, co wiele osób zniechęcało. Ale gdy się go już poznało, myślał Seibert, był całkiem miły. W poprzednie Święto Dziękczynienia Frenchy przyjechał na posterunek z indykiem dla każdego policjanta.
Ale od tego czasu Seibert wlepił Frenchiemu dwa mandaty, bo zdezelowana ciężarówka, którą woził pomidory, nawet z grubsza nie nadawała się do jazdy. A potem te pożary w ich gospodarstwie. Dan Prescott z biura komendanta stanowej straży pożarnej podejrzewał, że Frenchy sam rozniecał niewielki ogień, żeby dostać pieniądze z ubezpieczenia. Seibert był skłonny się z nim zgodzić.
Tak czy inaczej, dumał, to na pewno było bardziej wiarygodne niż tłumaczenie Frenchiego. Zgłaszając pożary, Theriault oświadczał, że wywołały je tajemnicze moce, które zaatakowały jego dom i powodowały, że przedmioty same latały z powietrzu. Ale gliniarze jakoś nie kupowali tej historii.
Też coś, pomyślał Seibert. Frenchy na bank wymyślił ten nonsens, żeby skierować śledztwo w sprawie podpalenia na zły trop. Jakkolwiek całkiem to oryginalne.
Theriault przynajmniej nadawał Warren lokalnego kolorytu.
Jednak dziś Seibert nie miał na to nastroju i nie był szczególnie zadowolony, musząc jechać do domu Theriaultów. Nancy, spanikowana, zadzwoniła na posterunek, wrzeszcząc, że potrzebuje pomocy. Powiedziała, że boi się nie tylko o siebie, lecz także o trójkę swoich wnucząt, które były u niej z wizytą. Seibert mógł sobie tylko wyobrażać, co się tam wyprawiało. Po miasteczku krążyły plotki dotyczące dziwnych zdarzeń w tym domu i z każdym powtórzeniem robiły się coraz bardziej pokręcone. Seibert uznał, że zabierze ze sobą aparat fotograficzny. Może dowód na zdjęciu uciszy te niedorzeczne historie, pomyślał.
Doszło do tego, że ludzie zaczęli unikać Frenchiego. Seibert dwa tygodnie wcześniej był w małej knajpce, gdy Frenchy przyszedł na swoją zwyczajową, przedpołudniową kawę. Pozostałych pięciu klientów wymieniło spojrzenia i podniosło się pospiesznie, żeby uregulować swoje rachunki. W ciągu dwóch minut drzwi zamknęły się z trzaskiem, uderzając w zawieszony nad nimi mały, mosiężny dzwoneczek. W knajpie został tylko gliniarz, hodowca pomidorów i Sam Davis, właściciel.
Nie było to pierwszy raz, gdy Theriault wywołał masową ucieczkę z restauracji.
Davis zmarszczył brwi i ruszył do Frenchiego, żeby mu coś powiedzieć, ale Seibert zatrzymał go gestem.
– Frenchy, słuchaj, psujesz Samowi interesy – powiedział. – Musisz przestać opowiadać te brednie, że twój dom jest nawiedzony, albo będziesz musiał zrezygnować z przychodzenia tutaj. Rozumiemy się?
Farmer nie odpowiedział. Skinął tylko głową i z uporem wpatrywał się w kubek ze swoją kawą.
Seiberta z zadumy wyrwało trzeszczenie radia.
– Jerry, potrzebujesz pomocy przy tej awanturze domowej?
Seibert rozpoznał głos Colina Kernsa, policjanta stanowego służącego w pobliskim Brookfield. Miał tam dwóch rzetelnie pracujących ludzi. Często razem odpowiadali na pilne wezwania. Mieszkańcy, który widzieli ich w akcji, często zauważali uderzający fizyczny kontrast: Seibert, wysoki francuski Kanadyjczyk, i Kerns, wysoki, smukły Afroamerykanin.
Seibert podejrzewał, że to poranne wezwanie było raczej wynikiem wysiłków Theriaulta, żeby ukryć swoją rolę w pożarach w jego własnym domu, ale gdzieś z tyłu głowy był zaniepokojony tymi pogłoskami i rozmowami o wydarzeniach nadprzyrodzonych. Jakkolwiek był policjantem sceptycznym i zaprawionym w bojach, był również praktykującym katolikiem. Nie zaszkodzi mieć jakiegoś świadka oprócz aparatu, uznał.
Szef policji podniósł mikrofon radia.
– Taa, Colin, wpadnij – powiedział.
Nie minęła minuta, gdy zobaczył za sobą niebieskoszary radiowóz policji stanowej.
Gdy zbliżali się do ziemi Theriaultów, Seibert nie mógł przestać myśleć, że jeśli farma była nawiedzona, to mieściła się w idealnym punkcie na coś takiego. Dom, przycupnięty na wzgórzu przy cichej Brimfield Road, stał samotnie, bez innych zabudowań w zasięgu wzroku. Bezlistne dęby i szare chmury potęgowały wrażenie opuszczenia. Seibert aż się wzdrygnął.
Prosty, nowoangielski dom szkieletowy był zdewastowany i bardzo potrzebował remontu. Zwłaszcza po tych pożarach, pomyślał Seibert, które „tajemniczo” zaczęły wybuchać w ostatnich miesiącach.
Jakieś dwieście jardów od głównego budynku znajdowała się szklarnia pokryta blaszanym dachem. Pięćdziesiąt jardów dalej stał magazyn w kształcie wielkiej, aluminiowej beczki posadzonej na ziemi. Pola wokół poznaczone były krótkimi palikami, które za kilka miesięcy posłużą jako podpórki dla soczystych, czerwonych pomidorów Frenchiego Theriaulta. Pola otoczone były gęstym lasem sosnowym, odcinającym farmę od świata zewnętrznego.
Seibert ze smutkiem patrzył na to niegdyś wspaniałe gospodarstwo, które teraz chyliło się ku upadkowi. Jednak w obecnych czasach w Warren nie było to nic niezwykłego. Rolnictwo nie dawało takich środków do życia jak niegdyś, a to miasteczko w centralnym Massachusetts dobre dni miało już za sobą. Rewolucja technologiczna, która zainspirowała ekonomiczne odrodzenie Massachusetts, ominęła małe, rolnicze miejscowości jak Warren.
Seibert był w tym domu już kilkakrotnie. Frenchy Theriault dwa razy dzwonił w środku nocy na posterunek, żeby się poskarżyć na dziwne hałasy na zewnątrz.
Interwencja szefa policji nie dowiodła występowanie jakichkolwiek hałasów – ani też niczego, co mogłoby je powodować – i Seibert skłaniał się ku opinii, że ten problem też jest głównie w głowie Frenchiego.
Zapewnienia Seiberta nie uspokoiły farmera. Wciąż się upierał, że słyszy hałasy i ponuro opowiadał o innych rzeczach, które go miały „dręczyć”. Żona Theriaulta, Nancy, wyraźnie przestraszona, potwierdziła opowieść męża. Policjant pomyślał sobie, że bardziej bała się tego, co Frenchy mógłby jej zrobić, gdyby się z nim nie zgodziła.
Theriault faktycznie miał jakieś problemy. A jak miał się przekonać szef policji, nie były one tylko w jego głowie.
Gdy Seibert przejechał obok rozpadającego się straganu, który stał przy wjeździe do domu Theriaulta, zwolnił, żeby skręcić. Wielokrotnie widywał, jak Frenchy, Nancy i jedno albo więcej ich dzieci ważyli pomidory na tym straganie, zazwyczaj dla miastowych, którzy tędy przejeżdżali i rzadko mieli okazję spróbować pomidora prosto z pola. Te kupowane w supermarkecie miały z pomidorami tyle wspólnego, co piłka baseballowa, tak przynajmniej uważał szef policji.
Seibert minął stragan i podjechał pod dom. Wysiadając z samochodu, zapiął górny guzik kurtki, żeby ochronić się przed lodowatym powietrzem, i zatrzasnął drzwi. Proszę, pomyślał sobie, kolejny dziwny dźwięk, na który może się poskarżyć Frenchy.
Bliżej domu usłyszał coś, co kazało mu podnieść głowę do chmur wiszących nad farmą i zaciemniających poranne niebo. Wiatrowskaz na domu Theriaultów wirował dziko, choć nie było najmniejszego wiatru.
Dziwne, jakby wiał huragan, pomyślał Seibert.
Usłyszał, że na zmrożony, żwirowy podjazd wtacza się kolejny samochód. Odwrócił się i westchnął na widok Kernsa. Przez chwilę zapomniał, że za nim jechał.
– Co tu mamy, Jerry? – zawołał Kerns przez spuszczone okno.
– Bo ja wiem – odparł Seibert. – Może Frenchy leje żonę czy coś. Chodź, idziemy do środka.
Dwaj oficerowie ruszyli ścieżką do ciemnych bocznych drzwi domu Theriaultów. Otworzyła je wzburzona Nancy. Ściskała kolorowy koc, który miała zarzucony na ramiona.
Czterdziestotrzyletnia żona Maurice’a Theriaulta znana była w miasteczku jako uprzejma, cicha kobieta, która wraz z mężem sprzedawała pomidory i towarzyszyła mu przy tych rzadkich okazjach, gdy wybierali się na mszę do kościoła katolickiego pod wezwaniem św. Pawła. Miała kaskady rudawobrązowych loków i – w normalnych okolicznościach – chętnie się uśmiechała, a ludzie często jej mówili, że wygląda jak gwiazda piosenki Loretta Lynn.
– Taa – mówiła Nancy. – Ona jest córką górnika, a ja żoną rolnika.
Cokolwiek sobie myślał o Maurisie, Seibert postanowił, że będzie delikatny z Nancy, która dygotała w niekontrolowany sposób, a twarz miała zalaną łzami.
– Jest tam – chlipnęła, wskazując w kierunku kuchni.
Funkcjonariusze ruszyli w ciężkich butach przez korytarz. Seibert szedł pierwszy, Kerns trzymał się o krok z tyłu.
– Bądźcie ostrożni – szepnęła Nancy przerażonym głosem.
Maurice Theriault z oszołomioną miną siedział przy stole kuchennym. Na podbródek porośnięty szaroczarnym zarostem spływała mu krew. Wyglądał, jakby był wykończony. Spojrzał na dwóch oficerów, zaskoczony ich widokiem.
– Frenchy, co się dzieje? – zapytał Seibert.
– Nie wiem, nie wiem – odpowiedział rolnik głosem, który wydawał się dochodzić z daleka.
Nancy Theriault milcząco wskazała na drzwi od łazienki obok kuchni. Kerns zawahał się i dwa razy spojrzał na Seiberta, zanim zrobił krok do przodu i przekręcił wytartą klamkę. Drzwi się uchyliły, więc je kopnął, by otworzyć szerzej. Skrzypnęły i stanęły otworem.
Przez moment obaj mężczyźni stali jak dotknięci paraliżem. Maleńka, surowa łazienka z czarno-białymi płytkami na podłodze cała była wysmarowana krwią. Staroświecka wanna była nią zalana. Z lustra w szafce na leki ściekały czerwone smugi. Łazienka nawet śmierdziała krwią.
Seibert instynktownie sięgnął po broń. Blokował drzwi, a Kerns wycofywał się z tego makabrycznego pomieszczenia.
– No, na pewno nie zaciął się przy goleniu – mruknął Kerns do Seiberta.
– Nancy, co tu się stało? – odezwał się Seibert.
– Nie powiem – wykrztusiła. – Uznasz nas za świrów albo kryminalistów. Jak wtedy, gdy zdaliśmy broń.
Seibert zapewnił Nancy, że potrzebuje jej zeznania wyłącznie do raportu. Wreszcie zgodziła się powiedzieć, co się wydarzyło.
Maurice po śniadaniu poszedł do łazienki. Kilka minut później, opowiadała Nancy, zaczęła się niepokoić i zapukała do drzwi. Słyszała po drugiej stronie dziwne hałasy, bała się o męża i otworzyła drzwi.
Potem wrzasnęła.
Maurice w pozycji płodowej leżał w kałuży krwi, wirując jak bąk, z twarzą wykrzywioną tak, że był nie do poznania. Poplamione tytoniem zęby szczerzył jak wilk, a oczy miał wywrócone tak, że było widać tylko białka. Wydawał z siebie żałobny jęk i coś jakby słowa, ale w żadnym języku, z którym kiedykolwiek zetknęła się jego żona. Z kącika ust spływała mu czerwona piana.
Nancy przełamała stupor i złapała Maurice’a pod ramiona. Wydawał się ważyć tonę. Zdołała jednak wytargać go z łazienki i wciągnąć do kuchni, zostawiając ślad krwi na podłodze w korytarzu.
Ledwie dotknęła męża, ten wyraźnie się uspokoił, jakkolwiek nadal coś mamrotał.
– Tak było – powiedziała. – To najszczersza prawda.
Gdy ona opowiadała tę historię, Maurice usiadł wyprostowany na pordzewiałym, składanym krześle. Początkowo nikt tego nie zauważył, ale z oczu sączyła mu się krew.
– Rety! – krzyknął Kerns. Mundur miał przepocony. Otarł wilgoć z górnej wargi i pokręcił głową. – Widziałeś kiedyś coś takiego?
Nancy Theriault, zalewając się łzami i próbując pohamować dygot, przykładała do oczu Maurice’a chusteczkę.
Seibert podszedł do zlewu po szklankę wody i próbować podjąć decyzję, czy wzywać pogotowie. Gdy wrócił do Frenchiego, szklanka wyślizgnęła mu się z dłoni i rozbiła na podłodze. Na ten dźwięk podskoczyli wszyscy poza Frenchim.
– Colin, podejdź tutaj – powiedział Seibert z napięciem. – Zobacz jego plecy!
Krew, która przesiąkła przez koszulkę Maurice’a, przybrała kształt, który obaj policjanci natychmiast rozpoznali. Popatrzyli na siebie z niedowierzaniem.
– Zdejmijmy mu koszulkę – zdecydował Seibert.
Bez oporu ze strony półprzytomnego farmera ściągnęli mu koszulę i cofnęli się.
Nancy Theriault widziała to już wcześniej. Jednak było to nie mniej przerażające. Zaczęła krzyczeć.
– Och, Frenchy, tylko nie znowu!
Dwóch policjantów nawet jej nie słyszało. Gapili się na szkarłatne linie na plecach Maurice’a. Linie, które poznawał każdy chrześcijanin.
Linie składające się na znak krzyża.
– Nancy, co się tutaj naprawdę dzieje? – zapytał Seibert, gdy kobieta ochłonęła na tyle, że była w stanie mówić.
Szef policji zrobił polaroidem zdjęcia pleców farmera tak, żeby wyraźnie było widać rany. Seibert był gliniarzem i pomimo dziwnych wydarzeń w domu Theriaultów bardzo się starał myśleć jak glina.
Wiedział, że niezależnie od sytuacji policjant musi mieć świadomość swojego otoczenia, możliwości i okoliczności. Możliwe było, pomyślał, że Nancy zadrapała męża, albo że upadł i krwawił z nadnaturalnych ran, chociaż on jeszcze nigdy takich nie widział. Możliwości było jednak mnóstwo – a Seibert nie chciał o nich myśleć.
– Ja… nie… nie wiem… nie wiem, co się dzieje – wyjąkała Nancy. – Maurice’owi przydarzają się dziwne rzeczy. Okropne. Strasznie się boję. Wiem, że nam nie wierzycie co do tych dźwięków, ale teraz słyszymy je co noc. A wczoraj Maurice stał dokładnie tam, gdzie ty – wskazała na Kernsa – i nagle przeleciał przez pokój, jakby go walnęła ciężarówka.
Kerns, skądinąd twardy glina, szybko odsunął się z tego miejsca.
– Zupełnie, jakby był lalką i ktoś rzucił nim o ścianę – mówiła dalej Nancy. – Czasami jego twarz się zmienia i nawet nie wiem, kim jest. W zeszłym tygodniu sam podniósł nasz traktor.
Policjanci spojrzeli na siebie. Traktor Theriaultów ważył blisko dwie tony.
Kerns wyczuł, że Nancy gryzie się czymś jeszcze.
– Czy jest coś, czego nam pani nie mówi? – spytał.
– Pomyślicie, że zwariowałam. Nie chcę, żeby wszyscy gadali, że jestem wariatką – chlipnęła Nancy.
– Nancy, po prostu nam powiedz – powiedział Kerns, obejmując ją muskularnym ramieniem. – Nikt nic nie będzie gadał.
Wzięła głęboki wdech, choć wciąż szlochała. Dobrze było mieć tu policję. Mogli ochronić ją i jej dzieci, gdyby Maurice’owi znowu odbiło. Nie wiedziała jednak, jak dużo im powiedzieć. Nie chciała, żeby odwieźli jej męża – albo ją – do wariatkowa. Ale nie mogła się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć o kolejnym incydencie.
– No… – powiedziała, zerkając nerwowo na Maurice’a. – W zeszłym tygodniu widziałam go w dwóch osobach.
– Co?
– Dwóch Maurice’ów.
– Co masz na myśli? Wyglądał inaczej?
– Nie! Nie! Było go dwóch! Widziałam ich. Jest na to słowo, doppel-cośtam.
Kerns westchnął. Krwawiące oczy, krzyże, nieznane języki, istnienie w dwóch osobach… co za poranek. Nie miał najmniejszej ochoty pisać tego raportu.
Podczas gdy Maurice siedział i gapił się w przestrzeń, niemal jakby go tam nie było, policjanci przysiedli przy stole w kuchni i robili notatki z opowieści Nancy.
– Siedziałyśmy z córką w salonie i oglądałyśmy telewizję. To było w zeszłym miesiącu, zanim odesłałam ją do Nowego Jorku razem z jej ojcem, a pamiętacie, jak było zimno. Maurice nagle przeszedł obok nas, ubrany w jeansy i podkoszulek, i ruszył do drzwi wyjściowych. Zawołałam do niego, że jest za zimno, ale on dalej szedł do drzwi. Moja córka pobiegła do swojego pokoju i wzięła swój płaszcz – chciała go złapać – ale gdy mijała drzwi do naszej sypialni, usłyszałam, jak krzyczy, więc też tam pobiegłam. A tam był Maurice, siedział na łóżku i wkładał buty!
Nancy upierała się, że Maurice w żaden sposób nie mógł wrócić niezauważony. Nie spuszczała wzroku z drzwi frontowych. Poza tym to była kwestia kilku sekund.
Maurice był tym incydentem skonsternowany tak samo jak Nancy. Twierdził, że nie było go w salonie ani przy drzwiach, dopiero przygotowywał się do wyjścia.
Policjanci na zmianę przepytywali Nancy, i chociaż byli sceptycznie nastawieni, to mieli przekonanie, że nie kłamała. Kerns zerknął na Maurice’a i zrobiło mu się trochę niedobrze. Z oczu farmera wciąż sączyła się krew. Wpatrywał się w policjanta z groteskową pożądliwością. Kerns niemal zrzucił słoik z kawą rozpuszczalną, który miał pod łokciem.
– Jezu Chryste! – krzyknął zaskoczony. Obserwował z przerażeniem, jak na twarz Frenchiego pojawia się wyraz obłąkanej wściekłości.
– Do diabła, Jerry, co my mamy zrobić? – zapytał roztrzęsiony.
Seibert też się nad tym zastanawiał. Miał jednak pewien pomysł. Dosyć już zobaczył.
– Zadzwonimy do ojca Beardsley’a.
Po drugiej stronie Warren ojciec Galen Beardsley, krągły, starszy proboszcz, jadł lunch – kanapkę z tuńczykiem, pikle i frytki, a do tego szklanka mleka. Beardsley był proboszczem u św. Pawła od pięciu lat i zbliżał się do wieku emerytalnego. Na parkingu dla przyczep miał już swój dom na kółkach i marzył o dniu, gdy się do niego wprowadzi. Gdy zadzwonił telefon, z żalem spojrzał na swoją kanapkę i poczuł ukłucie lęku.
Ojciec Beardsley miał przeczucie, że ten telefon dotyczy Frenchiego Theriaulta, a w przeciwieństwie do szefa miejscowej policji był przekonany, że problemy Frenchiego są prawdziwe. Był już w domu Theriaultów i kilka razy go poświęcił. Jednak w trakcie tych wizyt zobaczył dość, by wiedzieć, że cokolwiek się tam dzieje, on temu nie podoła.
Poprzedni proboszcz którejś nocy został wezwany do domu człowieka, który utrzymywał, że został opętany przez demony. Zgodnie z opowieściami miejscowych podczas tej pierwszej wizyty mężczyzna próbował zabić księdza. Za pomocą wody święconej i modlitwy osobliwe zachowanie tego człowieka się unormowało. Jednak dla księdza było za późno. Zmarł wkrótce potem, w młodym wieku pięćdziesięciu pięciu lat.
Właśnie z tego powodu kilka tygodni wcześniej ojciec Beardsley zadzwonił do małżeństwa demonologów, Eda i Lorraine Warrenów, z prośbą, by zbadali, co się dzieje z Frenchim Theriaultem.
Zatem słysząc dzwonek telefonu, pomyślał, że to może Warrenowie. Obiecali znowu zajrzeć do Warren w weekend, żeby kontynuować badanie zjawisk, które dręczyły Frenchiego.
Ojciec Beardsley podniósł słuchawkę i przez kilka minut słuchał uważnie sprawozdania Seiberta z porannych wydarzeń.
– Panie komendancie – powiedział ksiądz, wzdychając głęboko – nic pan nie może zrobić. To przekracza pańskie kompetencje. W zasadzie to przekracza kompetencje nas obu. Ale jest ktoś, kto próbuje pomóc. Ed i Lorraine Warrenowie. To demonolodzy. Znają już tę sprawę. W zasadzie kilka razy już tu byli.
– Tak? – zdziwił się Seibert.
– Niedługo znowu mają przyjechać – powiedział ojciec Beardsley. – Próbują ustalić, czy Frenchy potrzebuje egzorcyzmu. Myślę, że od razu do nich zadzwonię i spytam, czy mogliby przyjechać dzisiaj wieczorem. Nie wiem, czy możemy dłużej czekać.
– To na pewno – odpowiedział zaskoczony Seibert. – Trzeba coś zrobić, i to szybko.
Beardsley się rozłączył i przez kilka minut wpatrywał w okno plebanii. Potem sięgnął po notes z telefonami i wertował go, aż dotarł do W. Gdy znalazł numer do Warrenów, powoli ujął telefon i wybrał kierunkowy do Connecticut. Wybierając kolejne cyfry, zastanawiał się nad tym, co powiedział mu szef policji. Wyglądało na to, że z Frenchim jest coraz gorzej. Miał nadzieję, że Warrenowie będą mogli od razu przyjechać. Sytuacja zdecydowanie wymknęła się spod kontroli.
Czekając na sygnał połączenia, ojciec Beardsley spojrzał na krucyfiks nad swoim biurkiem.
– Panie, będzie nam potrzebna twoja pomoc – wyszeptał.ROZDZIAŁ DRUGI
Jesień w Maine. Liście przechodzą z zieleni w mozaikę kolorów. Drzewa eksplodują feerią jaskrawych barw – czerwieni, potem pomarańczowej, żółci, złota i wreszcie brązu, aż w końcu spadną na ziemię.
Dziesięcioletni Maurice Theriault wracał ze szkoły, szurając w opadłych liściach, które zebrały się wzdłuż St. John Road. W zimnym powietrzu unosił się przyjemny zapach palonych liści. Maurice miał zaczerwienione policzki, a z nosa mu ciekło.
Jak na swój wiek był mały, ale muskularny. Być może to linia jego żuchwy sprawiała, że wydawał się starszy, a może to te zmęczone oczy. Kark i ramiona miał dobrze rozwinięte od pracy na polach ziemniaków i w stodole. Pracował, odkąd pamiętał. Zawsze nosił taką samą, niebieską koszulę i jeansy, które jego matka starannie łatała na łokciach i kolanach.
W 1946 roku bieda była codziennością dla rolników w maleńkim Van Buren w stanie Maine, położonym na granicy z Kanadą, w rolniczym okręgu Aroostook County. W Van Buren, z populacją czterech i pół tysiąca mieszkańców, mieściło się wiele pól ziemniaków. Nawet w samym środku powojennego okresu prosperity życie było ciężkie dla tych, którzy walczyli z kamienistą glebą Maine.
St. John Road biegła wzdłuż rzeki St. John i wreszcie dochodziła do Main Street, głównej arterii prowadzącej przez centrum maleńkiego Van Buren. Wracając do domu, Maurice natknął się na grupkę chłopców bawiących się na stercie liści w polu, które zakrętem mijała droga. Przyspieszył kroku, w głębi serca chcąc do nich dołączyć, ale mając nadzieję, że go nie zauważą.
Czasami niektórzy chłopcy nabijali się z niego, gdy go zauważyli, bo zwykle czuć go było krowim nawozem. Drwili z niego bezlitośnie, a on tego nienawidził.
Inne dzieciaki też mieszkały na farmach, ale ich ojcowie pozwalali im cieszyć się dzieciństwem. Maurice nie miał tego luksusu.
Ich życie wydawało się bardzo różnić od jego. Przede wszystkim większość chłopaków w jego wieku miała lepsze oceny. Nie musieli tak często opuszczać szkoły, żeby pomagać ojcom w pracy na farmie. Oczywiście mieli swoje obowiązki, ale nie oczekiwano od nich tak dużo, jak od Maurice’a. Bolała go ta jego odmienność i czuł się jak wyrzutek.
Szedł do domu jak zwykle, z opuszczoną głową, wpatrując się w chodnik.
Idąc, wspominał poprzednią wiosnę, gdy jego ojciec kupił nowy traktor. „Siadaj za kierownicę albo zobaczysz”, pogroził mu ojciec. Dziecko starało się jak mogło, ale nie było w stanie opanować tego, co było robotą dla dorosłego. Nogami nie dosięgał do pedałów. Phillipe Theriault uważał jednak, że za krótkie nogi to żadna wymówka. Obstawał przy tym, by Maurice pracował jak dorosły parobek. Gdy jego syn czemuś nie podołał, nawet temu, z czym trudności miałby dorosły człowiek, Philippe reagował palącym uderzeniem w twarz albo upokarzającym kopniakiem w tyłek.
Philippe Theriault nie bawił się w sentymenty. Górował nad Maurice’em, a jego groźna obecność dominowała nad niepokaźnym wzrostem, pięć stóp i dziewięć cali. Usta miał wiecznie skrzywione, a ich kształt utrzymywały głębokie bruzdy przynosowe. Grube soczewki w drucianych oprawkach sprawiały, że oczy miał malutkie i zamglone. Podczas tych kilku razy, gdy Maurice widział ojca bez okularów, wydawał się niemal człowiekiem.
To była okrutna iluzja. Philippe mógł równie dobrze przywitać się z Maurice’em, jak i go uderzyć. Maurice nie znał ojcowskich uścisków ani poklepywania po plecach. Philippe nie miał też wielkiego pożytku ze swoich pozostałych dzieci, ale Maurice, jako najstarszy, ponosił cały ciężar jego dręczenia. Zanim skończył dziesięć lat, miał już dziewięcioro braci i sióstr. Ostatecznie było ich piętnaścioro.
Jednak na farmie Theriaulta nie było podziału pracy – ani znęcania się.
Po Maurice’ie urodziły się Jean, Pam i Sue. Ponieważ były dziewczynkami, Philippe nie oczekiwał od nich większej pomocy, zwłaszcza przy ciężkich pracach. Zasadniczo je ignorował.
Po trzech dziewczynkach pojawił się Philippe Junior, zwany Philem. Był ulubieńcem ojca. Wszelkie ciepłe uczucia, które Philippe był w stanie z siebie wykrzesać, skierowane były do Juniora. Potem urodziły się Betty, Judy i Anne. Ojciec ignorował je tak samo, jak pozostałe dziewczynki.
Później było jeszcze siedmioro dzieci, ale żadne nie zaznało ze strony ojca takiego traktowania jak Maurice.
Nawet jako berbeć w St. Agatha, gdzie Theriaultowie mieszkali, zanim Philippe kupił farmę w Van Buren, Maurice chował się pod swoim łóżkiem, mając nadzieję, że ojciec go nie znajdzie i nie uderzy. Początkowo tylko się go bał. Wkrótce zaczął go żarliwie nienawidzić.
Jednak mimo swojej nienawiści do tego farmera o zimnym sercu Maurice nawet nie pomyślał, że mógłby mu się sprzeciwić. Wiedział, że w takim wypadku może się spodziewać bicia – wierzchem dłoni, pięścią czy nawet deską, jeśli była akurat pod ręką.
Jeśli spóźni się dziś do domu, myślał, pospiesznie mijając dzieci bawiące się w liściach, to dopiero popamięta. Był sezon zbiorów, a Philippe miał na popołudnie zaplanowaną dla niego pracę. Maurice rzucił okiem na chłopców skaczących po liściach i przyspieszył kroku.
Gdy dotarł do wypłowiałego, brązowego domu, rozejrzał się za matką w nadziei, że może jest w kuchni i piecze jakieś kanadyjsko-francuskie ciastka, które uwielbiał.
Alice Theriault była niską, szczupłą kobietą, z długim brązowym warkoczem spływającym po plecach, który przy głowie zaczynał siwieć. Jej okrągłe oczy i owalna twarz przypominały Maurice’owi anioła, którego widywał na kościelnym witrażu. Myślał o nim za każdym razem, gdy rozplatała warkocz. Maurice podziwiał, jak schludnie i czysto wyglądała pomimo ciężkiej pracy w domu i jeszcze gorszej w polu. Dłonie jednak miała szorstkie i pokryte odciskami. Paznokcie krótkie, a kłykcie zaczerwienione, opuchnięte po godzinach prania na tarze dla całej wielkiej rodziny.
Bracia i siostry byli za mali, żeby wstawić się za Maurice’em, więc Alice była jedyną osobą, do której mógł się zwrócić o pomoc. Próbowała go chronić przed wściekłością Philippe’a, często stając pomiędzy nimi i przyjmując na siebie ciosy. Maurice chciał zrobić coś, żeby temu zapobiec, ale to było niemożliwe. Mógł tylko płakać za swoją matkę. Nigdy jednak nie rozmawiali o przemocy ze strony jego ojca. Nigdy.
Ku swojemu rozczarowaniu nie zastał matki w kuchni. Pewnie była na polu i zbierała ziemniaki, zgodnie z wytycznymi Philippe’a.
Maurice spojrzał w stronę stodoły i w jej drzwiach zobaczył ojca. Pewnie szedł coś naprawić albo zająć się chorym zwierzęciem, pomyślał Maurice. Chłopak chciał pomóc w nadziei, że nauczy się czegoś pożytecznego. Wiedział też jednak, że jeśli poprosi ojca, żeby go nauczył, to w nagrodę zarobi przekleństwa albo bicie. Maurice zdecydował, że wślizgnie się do stodoły i będzie podpatrywał zza beli siana. Może jeśli nauczy się czegoś sam, to jego ojciec będzie zadowolony.
Chłopak ruszył wolno w stronę stodoły, próbując zebrać się na odwagę, żeby podglądać ojca. Starał się przewidywać jego napady gniewu, a w głowie cały czas rozbrzmiewał mu grzmiący głos Philippe’a, który się na niego darł. Niezależnie od okoliczności Maurice po prostu nie mógł wygrać.
Gdy dotarł do drzwi budynku, chwycił starą, żelazną klamkę i pociągnął ostrożnie. Otoczyło go znajome ciepło i zapach. Do wnętrza wpadało światło z dworu i oświetlało jasno jeden z boksów. Słyszał szeleszczenie siana.
Gdy zobaczył, co robi jego ojciec, szczęka mu opadła i wytrzeszczył oczy.
Nie był pewien, co tam się działo, ale wiedział, że nie powinno go tam być. Próbował uciekać, ale był jak skamieniały, jak w koszmarze. Poczuł falę gorąca na myśl, że mógłby zostać przyłapany.
Maurice głowił się, czy powinien zostać na miejscu, czy wyjść tak szybko, jak się da. Przez chwilę rozważał alternatywy, przełknął ślinę i podjął decyzję. Odwracając się do wyjścia, nie zauważył czarnych wideł opartych o belę siana. Tylko je musnął, ale to wystarczyło, żeby z hałasem uderzyły o ziemię. Na ten dźwięk Philippe natychmiast przerwał to, co robił, i rozejrzał się. Jego wzrok padł na syna, a chłopak zamarł z paniki.
– Maurice.
Głos Philippe’a zabrzmiał jak grzmot.
Maurice zadygotał.
– Tak, papo. – Ledwie był w stanie dobyć z siebie głos.
– Maurice, chodź tutaj.
Chłopiec się zawahał.
– Maurice, chodź tutaj, albo cię zabiję – powiedział Philippe, nie spuszczając wzroku ze swojego przerażonego syna.
Maurice powoli podszedł do zagrody.
– Masz na mnie patrzeć – oświadczył Philippe, wracając do przerwanej czynności.
Kilka minut później skończył.
Maurice odwrócił się, gotów do ucieczki, ale głos ojca osadził go w miejscu.
– Teraz rób to, co ja – rozkazał mu ojciec.
Maurice zamknął oczy i próbował imitować ojca, przez cały czas pragnąc być gdzie indziej.
Po kilku minutach Philippe kazał mu przestać.
– Skoro mnie podglądasz, to będziesz musiał robić to, co ja – powiedział. – Może następnym razem nie będziesz mnie szpiegował. I lepiej nic nikomu o tym nie mów. Jeśli to zrobisz, umrzesz. A ja wrzucę cię do szamba.
Z tymi słowami Philippe wymaszerował ze stodoły, zanosząc się grzmiącym, zdeprawowanym śmiechem.
Maurice zaczął płakać. Nie rozumiał, co właśnie zrobił, ale zdawał sobie sprawę, że było to coś złego. Nie widział jednak – nie mógł wiedzieć – że tym aktem otworzył drzwi do życia pełnego cierpienia. A przy sprawcy tego cierpienia Philippe był jak kocię.
Maurice dochował swojej straszliwej tajemnicy przez trzy lata. W tym czasie Philippe nadal składał wizyty w stodole i często zmuszał Maurice’a, żeby do niego dołączał. Maurice wiedział, że to, co robił, było chore i straszne, i nienawidził siebie za to. W stodole zawsze czuł jakąś złą obecność.
Maurice dorastał ponury i introwertyczny. Zmieniała się jego sylwetka. Niegdyś wyprostowane ciało było teraz przygarbione, a głowa pochylona od ciągłego wpatrywania się w ziemię.
Tylko z matką czuł się bezpiecznie, ale zdradzał ją, ukrywając swój okropny sekret, i przytłaczało go poczucie winy. Myślał, żeby się wyspowiadać przed ojcem Mainardem, ale za bardzo się wstydził – nawet w mrocznym zaciszu konfesjonału. Wstydził się nawet patrzeć na krzyż.
Jego matka pytała go kilka razy, co ojciec robi w stodole, ale Maurice nie był w stanie jej powiedzieć. Chłopiec starał się, jak mógł, żeby ukryć swoją udrękę, ale w środku czuł się tak, jakby już był w piekle.
Któregoś dnia siedział w bezpiecznej kuchni i jadł wraz z matką świeżą szarlotkę, gdy zebrał się na odwagę.
– Mamo – szepnął. – Wiesz, ciągle mnie pytasz, co papa robi w stodole… Skoro chcesz wiedzieć, to może sama popatrz.
Nie był w stanie powiedzieć jej nic więcej.
Alice Theriault wiedziała, że jej trzynastoletni syn był zakłopotany, ale zamiast go naciskać, zdecydowała się postąpić zgodnie z jego sugestią. Bała się, co mogła odkryć. Co gorsza, bała się, że Philippe się dowie, że go szpieguje. To na bank oznaczałoby pobicie. Musiała się jednak przekonać, jaką tajemnicę ma jej mąż.
Maurice czekał w swoim pokoju na górze, podczas gdy jego matka poszła do stodoły. Był tak spięty, że ledwie oddychał. Proszę, Boże, modlił się, nie pozwól, żeby ją przyłapał.
Otworzył okno i wstrzymywał oddech, żeby lepiej słyszeć. Upadł na kolana i odmawiał modlitwę pańską. Palce mu pobielały, tak mocno je zaciskał.
Zanim skończył, usłyszał głos ojca – i wiedział, że stało się najgorsze.
– Ty kurwo! Ty jebana kurwo! Co ty tutaj robisz?
Maurice usłyszał ostry trzask, a potem krzyk.
O Boże! O Boże, mam nadzieję, że nic jej nie jest, modlił się chłopak, gdy po kręgosłupie przemykał mu dreszcz.
– Któregoś dnia cię zajebię, kobieto! – usłyszał wrzask ojca. – Przysięgam, że któregoś dnia cię zajebię!
Maurice zaszlochał. W głosie ojca było coś, co mówiło, że to nie były czcze pogróżki.
Ale chłopiec nie miał czasu martwić się o życie matki. Drzwi od stodoły otworzyły się gwałtownie i Philippe wypadł go szukać.
Maurice pomyślał, żeby uciec i się skryć, ale dokąd miałby iść? Philippe by go znalazł i stłukł jeszcze gorzej.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Stał w nich Philippe, z gołą piersią, w brudnych spodniach roboczych, z potarganymi włosami. Żyły na twarzy miał tak nabrzmiałe, jakby miały zaraz popękać, a oczy za grubymi szkłami były wytrzeszczone.
– Ty mały gnoju! – wrzasnął. – Mówiłem, że masz jej nie mówić!
– Papo, nie powiedziałem jej – zaskomlał Maurice. – Jak mi nie wierzysz, to sam ją zapytaj…
Ale Philippe nawet nie słuchał odpowiedzi syna. Wyrwał pasek ze szlufek i wymachiwał nim jak szaleniec. Z jego gardła dochodził dziwaczny bulgot.
Philippe z furią ruszył na Maurice’a, tłukąc go po całym ciele. Ostry jak brzytwa pasek z każdym uderzeniem świszczał w powietrzu, rozpryskując krew, gdy Maurice zwinął się w kulkę i próbował przetrwać napaść.
Gdy Philippe skończył, pas ociekał krwią. Wytarł go o pościel Maurice’a i założył z powrotem, po czym ruszył na dół.
Maurice leżał na łóżku, szlochając i skręcając się z bólu. Płakał rozpaczliwie, zastanawiając się, po co się w ogóle urodził. Płakał, aż nie miał już więcej łez, aż nie miał już siły. Całe godziny spędził w pozycji płodowej, wpatrując się w ślad krwi, który pas Philippe’a zostawił na pościeli.
Nienawidzę go, nienawidzę go, nienawidzę go, myślał. Muszę stąd uciec.
Maurice wrócił myślami do mroźnego, lutowego popołudnia siedem lat wcześniej. Wracał na piechotę ze szkoły w potwornej zamieci, która zaczęła się o jedenastej. Tamtego dnia po większość dzieciaków przyjechali rodzice, ale sześcioletni Maurice był zdany na siebie, jak zwykle. Wyjący wiatr ciskał mu śnieg w twarz. Naciągnął czapkę na uszy i owinął szalikiem usta, ale nie mógł uciec przed kąsającym zimnem. Mało co widział. Śnieg wirował szaleńczo, a okolica szybko zasnuwała się bielą. Twarz go piekła, a w palcach dłoni i stóp tracił czucie.
Śnieg szybko formował zaspy. Gdy Maurice był w połowie drogi, sięgał mu już do kolan. Żeby uciec przed wiatrem, schronił się za zaspą, która musiała mieć z pięć stóp wysokości. Przykucnął, by zachować ciepło i po kilku minutach był pokryty śniegiem. Zaczął płakać. Nie był w stanie poruszyć rękami czy nogami i osunął się w nieświadomość.
Nie było mu już zimno. Wszystko było bielą. Potem pojawiła się twarz mężczyzny. Miał długie, brązowe włosy, schludną, brązową brodę i łagodne, ciepłe oczy. Nie miał na sobie kurtki ani kamizelki, tylko białą szatę. Mężczyzna spojrzał na Maurice’a i się uśmiechnął.
Mimo mrozu wydawał się w ogóle nie czuć chłodu. W zasadzie to emanował ciepłem.
Pochylając się, wyciągnął ręce. Niemal bez wysiłku dźwignął Maurice’a i zaczął go gdzieś nieść. Nie powiedział do niego ani słowa.
Następne, co chłopiec pamiętał, to to, że był w domu, we własnym łóżku. Matka nakarmiła go gorącą zupą i powiedziała, że jakimś sposobem pojawił się bezpieczny na ganku domu.
– Mamo, to Jezus mnie uratował – powiedział Maurice.
Alice Theriault nie widziała człowieka, który w szalejącej śnieżycy położył jej syna na progu domu. Nie miała jednak wątpliwości, że była to interwencja Jezusa. Gdy zobaczyła, jak straszna rozpętała się burza, zmówiła modlitwę, prosząc Boga, by chronił jej synka wracającego ze szkoły. Jezus odpowiedział na jej modlitwę, sprawiając, że ktoś z miasteczka przywiózł jej dziecko do domu, tego była pewna.
– Jestem pewna, że tak było, synku – powiedziała. – Jestem tego pewna.
Gdy Maurice ocknął się ze swego snu na jawie, jego łzy wyschły, a gniew zelżał. Samo wspomnienie tego dnia go uspokajało. Może Jezus znowu przybędzie i uratuje go raz jeszcze?
Jednak na wiosnę sprawy na farmie Theriaultów jeszcze się pogorszyły. Był to sezon siewu i Maurice musiał pracować jeszcze ciężej niż kiedykolwiek. Gdy tylko trzeba było siać albo zbierać, musiał na kilka tygodni rezygnować ze szkoły. W rezultacie był mocno opóźniony z nauką. Miał trzynaście lat, ale był dopiero w trzeciej klasie. Niektóre z jego młodszych sióstr, które nie były zmuszane do tego, by pracować na farmie jak dorosłe osoby, już go przegoniły.
Maurice nie był głupi, ale wszyscy go tak traktowali. Gdy Philippe pozwalał mu chodzić do szkoły, nadal musiał pracować popołudniami i przez całe weekendy. Dzieci w szkole wytykały go palcami, ale to i tak było lepsze niż dom i praca z ojcem. Przebywanie z ojcem oznaczało krzyki przy najmniejszym potknięciu, razy i kopniaki. Philippe Theriault nienawidził swojego życia i wyżywał się na każdym, zwłaszcza na swoim najstarszym synu.
Maurice dotarł do punktu, gdy zrobiłby wszystko, byle tylko nie pracować na farmie. Któregoś dnia nie mógł odpalić traktora, a jego ojciec zaczął wrzeszczeć.
– Maurice, ty nic niewarty gnoju, nie potrafisz nawet włączyć silnika?!
– Przepraszam, papo. Musiał się zepsuć. Robię to tak, jak zwykle.
Philippe ruszył na syna, prychając i sapiąc jak byk. Wskoczył na traktor i pchnął go mocno obiema rękami, zrzucając chłopaka z siedzenia na ziemię.
Maurice spadł z tąpnięciem, a głową uderzył o kamień. Podniósł się powoli i oszołomiony ruszył w stronę domu, próbując zatrzymać krwawienie, przyciskając koszulkę do rozcięcia na głowie. Philippe nawet tego nie zauważył. Udało mu się odpalić traktor i jechał już w stronę pola ziemniaków.
Maurice, wlokąc się do domu, skręcał się z nienawiści do ojca. Obrócił się i popatrzył na znikającego w dali Philippe’a.
– Wolałbym już pracować z diabłem niż z tobą! – krzyknął chłopak.
Gdy to powiedział, poczuł się trochę lepiej, więc powtórzył to, tym razem głośniej.
– Wolałbym już pracować z diabłem niż z tobą! – powtarzał to na głos, raz za razem, idąc do domu.
W kuchnie Alice właśnie wyciągnęła z piekarnika ciasto z truskawkami i rabarbarem i postawiła je na parapecie, żeby wystygło. Na podwórzu poniósł się głos Maurice’a.
– Wolałbym już pracować z diabłem niż z tobą!
Alice wzdrygnęła się, słysząc bezbożną klątwę syna.
Gdzieś ktoś także ją usłyszał.
Ciąg dalszy w wersji pełnej