Znieczulenie miejscowe - ebook
Znieczulenie miejscowe - ebook
Dobry wampir nie jest zły. Szczególnie wampir polski, podgryzający celebrytów, samobójców albo... ZOMO. Przewrotny poczet polskich wampirów, upiorów i innych narodowych strachów w groteskowej powieści autora Gangreny. Powieść „Znieczulenie miejscowe” boleśnie wgryza się w polską rzeczywistość zębami swoich nieprzeciętnych bohaterów. Bardzo nieprzeciętnych. Wampir Stefan, były agent nieruchomości, uwielbia jeździć pociągami, żywi się krwią konduktorów i podróżnych. Mirosław ceni sobie krew osób o mistycznych skłonnościach, Zenon wybiera filozoficznych sceptyków, Paulina zaś to miłośniczka celebrytów i ich krwi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-324-5 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
* Jeszcze nie zginęła, ale ciągle – przynajmniej takie sprawia wrażenie – ledwo dycha. Na skutek tego my sami ledwo dychamy. Rześcy cudzoziemcy zaraz po przekroczeniu naszych granic zaczynają odczuwać wyczerpanie, rozglądają się za respiratorem; ktoś daje im setkę, ktoś popitkę, ktoś śledzika; dochodzą do siebie i jakoś przetrzymują pobyt w krainie przedłużających się wydarzeń. Międzynarodowi ekonomiści dziwią się, że u nas wszystko trwa tak długo: zanim cokolwiek wybudujemy, zdąży wymrzeć pokolenie, które to projektowało; jedynie polskie kobiety są zadowolone z niekończących się orgazmów (dlatego coraz więcej Amerykanek i Europejek przyjmuje polskie obywatelstwo).
Powiedzmy sobie na początku pewną prawdę, i to prawdę niepodważalną, a kto śmie wątpić, ten jest głupi, ma wszy i krzywy kręgosłup: w pełni zasługujemy na parę kuksańców i ukąszeń. Mamy sporo ciemnych sprawek, za dużo złej krwi i tę złą krew trzeba spuścić dowolną metodą.
Jedne strachy zadowalają się cudzą trwogą, drugim to nie starcza, łakną jeszcze ciała. Pięknego ciała. Zorientowani w temacie wiedzą, że Polki to jedne z najśliczniejszych kobiet świata (kto śmie wątpić, ten jest głupi, ma wszy, krzywy kręgosłup i zaraz dostanie w policzek). Niestety, wiele Polek wybiera emigrację; prześladowane są nie tylko przez domowych tyranów – garną się do nich wampiry wszelkiej maści, oprócz Błażeja, lecz to szczegół. Dzięki wyjazdom polska krew miesza się z innymi i nie tyle miesza, ile wzbogaca. Inne narody powinny nam dziękować za ten bezinteresowny gest, oferując w podzięce polskim turystom atrakcyjne rabaty przy rezerwacji biletów lotniczych, hoteli i samochodów.
– A, pan z Polski? – zapyta recepcjonistka w jednogwiazdkowym hotelu na berlińskim Kreuzbergu, spisując dane z twojego dowodu. W okolicy pełno darmozjadów, którzy przypalają fifki na Oranienstrasse. Okolica nocą przyjazna, ale nie dla przyjezdnych. Co robić, to była najtańsza oferta na portalu rezerwacji turystycznych; my, Polacy, nie wydziwiamy, bierzemy, co dają.
– E…
Nie wiesz, co odpowiedzieć, nie wiesz, wstyd to czy powód do dumy być Polakiem? Przez całe życie mówili ci, że owszem, świetna sprawa. Jesteś bohaterem od urodzenia. Herosem bitew, powstań i czynów wiekopomnych. Wystarczy badawcze pytanie dwudziestojednoletniej siksy, cała patriotyczna kindersztuba podchodzi do gardła.
– Przykro mi, nie mamy dla pana pokoju…
Wspaniale! Gdzie wasza historyczna ekspiacja? Tu kiedyś na zbombardowanym Reichstagu polski sztandar powiewał.
– Jak to nie macie? Jak to nie macie? – Zapominasz angielskiego, wrzeszczysz po naszemu.
– Ponieważ czeka na pana pokój w pięciogwiazdkowym Hiltonie w Mitte, w cenie naszego. Zamówię taksówkę, zawiezie pana na miejsce. Bitte.
O, i tak powinno być, i koniec. Europo, lepiej zacznij dziękować Polsce, bo jak nie, to Polska podziękuje tobie, i wtedy zobaczysz. My, jak się dąsamy, to tak, że z wąsów iskry lecą. Wiecznie nastroszeni. Wiecznie czujni. W Polsce bowiem ciągle zmagamy się z naszymi podstępnymi marami i czarami.
Straszydła polują nawet na polskie zwierzęta. Na wsi znikają kury nioski, w mieście rasowe koty. Żaden troskliwy pan psa przenigdy na dwór nie wypuści bez swojej eskorty (ale psu sąsiada, który wyjechał na parę dni, na pewno pozwoli pohasać). W przeciwnym razie zostaną po piesku nieszczęsnym ogłoszenia na słupach i drzewach, pusta miska i skulona w kącie sztuczna kość ze sklepu zoologicznego Psie Uciechy.
Polskie strachy atakują w najmniej spodziewanych momentach (po prawdzie każdy moment jest najmniej spodziewany), korzystając z naszego samozadowolenia lub braku ostrożności. My, Polacy, mamy tak, że sami się im dajemy dobrowolnie, pogodzeni, że tak musi być, że beznadzieja, że nic na lepsze nie pójdzie. W Polsce zima trwa przez większą część roku, więc wszelkie stwory, które tu bytują, korzystają z trwających w nieskończoność ciemności, deszczu, śniegu, lodu i bałwanów.
Polskie przedszkolaki uczą się na pamięć, oprócz kilkunastu obowiązkowych modlitw i wierszyków o rzece Wiśle i trudach bycia Polakiem na ziemi przez historię okrutną doświadczonej, następującego wierszyka:
Hu-hu ha, hu-hu ha
Nasza zima naprawdę
jest zła
Hu-hu ha, hu-hu ha
Nasza zima do lata
się trzyma.
Skandynawski pedagog powie:
– Po co stresujecie biedne dzieci? I bez tego mają u was ciężko, rodząc się na ziemi, gdzie grasuje tyle demonów przeszłości. Wtłaczacie im do głowy utrzymane w defetystycznym tonie teksty! To się nadaje do oskarżenia w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. A może zapominacie, że dziecko to taki mały człowiek? Nasza prasa pisała ostatnio, że polskie dzieci muszą od małego zarabiać na swoje utrzymanie, żyjąc z przydrożnej, a więc narażającej na ryzyko wypadku, sprzedaży jagód, grzybów i truskawek. Nie to co nasze, mogące cieszyć się pełnią dziecięctwa jak dzieci z Bullerbyn czy dokazywać beztrosko jak Pippi Langstrump. Dopóki będziecie dręczyć swój narybek duchami i nie szczędzić mu klapsów, dopóty wasze państwo będzie przytułkiem dla dzikości.
Może skandynawski pedagog ma rację, lecz nie zdaje on sobie sprawy, że straszenie dzieci uodparnia je na późniejsze życie w koszmarze.
Straszydła nie oszczędzają ani nas, zwyczajnych polskich ludzi, czyli skrótowo Polaków (bez skrótu: polskiej odmiany Europejczyków), którzy i bez tego mają ciężko, ani nie oszczędzają tych, którzy – jak uczą w polskich szkołach na lekcjach biologii – są kimś wyjątkowym, bo bardziej ewolucyjnie rozwiniętym podgatunkiem homo sapiens, czyli politykami. Pewnie bez trudu sobie przypomnicie, ilu to na wpół obłąkanych posłów płomienne mowy wygłosiło w parlamencie. Dziennikarze słusznie się oburzali, co za bimbrowników wybraliśmy na swoich przedstawicieli, a to przecież nieprawda. Po pokojach hotelu poselskiego grasują mary i zmory, o których nie śniło się ustawodawcom. Mieszają w poselskich głowach, biedacy wygadują potem takie brednie, że człowiek przestaje wierzyć w sens demokracji. Każdy polski marszałek Sejmu prędzej czy później siwieje ze zgryzoty, słysząc owe przemowy*.
* Za to lojalne ostrzeżenie obecny marszałek winien w ramach podziękowania dla autora tej kompilacji wpłacić stosowną sumę na konto wydawnictwa lub zakupić czterysta sześćdziesiąt egzemplarzy „Znieczulenia miejscowego" dla swoich podopiecznych w ławach poselskich, żeby biedacy liznęli trochę prozy życia, bo jak powszechnie wiadomo, otrzymanie mandatu wprowadza automatycznie w świat bajek, marzeń sennych i niewytłumaczalnych przywidzeń.
Sceptycznie nastawieni prawdziwi Europejczycy powiedzą:
– E, żadne strachy, żadne wampiry nie istnieją! Brednie rozsiewacie.
Ale przecież fakty mówią same za siebie.
– E, naciągane. Pasuje tu kiepściutka metafora do waszych kiepściutkich bajeczek. Szukacie tarczy, która ma usprawiedliwić wasz niepokój. Wyżywacie się na niej, strzelając pociskami z ładunkiem oszczerstwa. Szukacie pretekstu do krytyki waszego kraju. Sprawa jest prosta, te opowieści to fantazje. Świat jaki jest, każdy widzi.
Do czasu pierwszego ukąszenia.
Nie, nasze upiory to nie przelewki; niby ich nie ma oficjalnie, podobno wiara rzymska wypaliła je doszczętnie przez wieki misjonarstwa i bezkompromisowej inkwizycji. Niby. Gdyż są – jak najbardziej; dumne, rozbestwione, dążące do celu bez względu na skutki. Gdyby Polska była pacjentką doktora Freuda, biedak na pewno by się doigrał i zwariował od nadmiaru jej szalonych zwierzeń i sprzecznych deklaracji.
Tak, Polska – w przeciwieństwie do liberalnych, innowacyjnych, bogatych, cudownych, tolerancyjnych, po prostu dorobionych w każdym detalu krajów Europy – to dominium ukrytych strachów, upiorów i wampirów, które coraz częściej wychodzą do nas. I z nas.Kolej na wampira
Stefan był całkiem zdrowym wampirem. Czasem tylko miewał migrenę, co bynajmniej nie wykluczało go z aktywnego nocnego życia. Lubił okolice dworców kolejowych, pociągi, stukot szyn. Pięćdziesiąt osiem razy przeczytał „O psie, który jeździł koleją".
Znał rozkłady jazdy w całej Polce. Gdyby niezadowoleni z usług PKP hakerzy zaatakowali ich system komputerowy, kasując wszystkie dane o połączeniach, Stefan precyzyjnie by je odtworzył; co do tego nie ma wątpliwości.
Na początku, kiedy los nieodwołalnie wskazał mu drogę samorealizacji, upodobał sobie kierunek Warszawa – Zakopane i z powrotem. Szczególnie z powrotem; pasażerowie wracali objedzeni góralską strawą, tłuści, wysokokaloryczni. Z czasem Stefan musiał zrezygnować z tego typu cateringu, ponieważ dramatycznie przybywało mu cholesterolu. Wampir z chorym sercem nie upoluje nawet kaleki na wózku.
Po kilku sezonach degustacji na trasach Bruksela – Berlin – Praga – Kraków odnalazł swój smak: od święta dobrze mu robią pociągi relacji międzynarodowej. Ludzie z Zachodu wracają dobrze nakarmieni, lecz nie za ciężko. Szczególnie ci z Francji, objedzeni sałatami, brokułami i naleśnikami, mieli odpowiedni posmak.
Jednakże w dni powszednie musiał zadowolić się połączeniami lokalnymi. Straszne były. Wieczorem jechali zwykle podpici panowie z niskopłatnych posad w dużym mieście*. Wraz z nimi jechał odór cebuli, niedomytych ciał, wody po goleniu, która równie dobrze mogła posłużyć za rozpuszczalnik. Nie wszyscy tak się przedstawiali, wyjątki należały do reguły szczycącej się całkiem znośnym przepoceniem.
* W Polsce wieczorami występują też licznie podpici panowie z niskopłatnych posad w małym mieście lub na wsi. Wracają zwykle na rowerach, co w wypadku Stefana nie kwalifikuje się do fabuły jego życia. Korzystając z okazji, autor tej kompilacji doda od siebie, że owi panowie rowerzyści są ewenementem na skalę co najmniej europejską. Pokażcie mieszczucha, który po spożyciu półlitrowej flaszki wódki wsiądzie na rower i dotrze do domu? Niechybnie skończy na mecie pod kołami tramwaju lub busa. Podpici panowie wracający do siebie z niskopłatnych posad w małym mieście lub na wsi za przeszkodę mają jedynie przejeżdżające traktory, a podczas żniw jeszcze kombajny. Statystycznie ginie ich niewielu, co jest empirycznym potwierdzeniem, że lud polski trzyma się dzielnie, czy to na jednośladzie, czy pod jednośladem.
Wampir Stefan nie narzekał. Miał do swojej dyspozycji darmowy bar z napojami wysokoprocentowymi. Skutek był taki, że przez nadmiar alkoholu ból głowy doskwierał mu jeszcze częściej. Nie pojmował, skąd u niego owa babska przypadłość. Co z niego za wampir? Ma być zawsze gotowy, zwarty, zmobilizowany jak oddział komandosów.
Ostatecznie z nadwerężoną wątrobą i spuchniętymi skrońmi porzucił nałogowców. Skacowany, przez miesiąc kombinował wytrwale, co dalej.
Z krwi nie mógł zrezygnować. Z jazdy pociągami również. Połączył więc przyjemne z koniecznym. Zaczął jeździć na gapę, czym prowokował konduktorów. To była jego nowa metoda na głoda.
Ostentacyjnie chował się w toalecie. Zadowolony z siebie służbista-drapieżca dobijał się do drzwi, drąc się na cały wagon:
– Widziałem pana, pan tu jest, pan nigdzie nie ucieknie!
Pukał coraz głośniej, a Stefan czekał. Czekał, aż rozdrażniony mężczyzna zaniecha łapanki i pójdzie sobie w pociągową dal? O nie. Nagle leciutko przekręcał zamek. Konduktor z triumfem oczekiwał przyłapanego na gorącym uczynku gapowicza – ha! wyjdzie ze spuszczonymi oczami, nikczemnik, i zapłaci za swoje. Bloczek wyjęty z torby, wkład w długopisie rozgrzany, gotowy do wypisania mandatu.
Ale to był teatrzyk, by zwieść potencjalnego świadka. Nie będzie wypisywania żadnej kary. Ręce konduktora marzą o przyjęciu łapówki, usta dla wywołania strachu wypowiadają pogróżki pod adresem zaszytego w kiblu osobnika.
Drzwi otwierają się powoli. Służbista szykuje się na konfrontację. Pręży muskuły pod marynarką. Na darmo, sił mu nie starczy w obliczu tego, co go spotka.
Zwykle to on wyprowadzał gapowiczów na zewnątrz. Rugał ich, dominował nad nimi i brał swoją dolę. Teraz role się odwróciły.
– Bilety do kont…
Stefan błyskawicznie wciąga go do środka, słychać trzaśnięcie, WC znów zajęte, kto w potrzebie, to przez okno lub niech rozpuści w sobie. Tutaj rozgrywają się ważne sprawy dla wygłodzonego Stefana. Zęby wbite głęboko w czerstwą od dworcowej sadzy szyję. Konduktor na wpół omdlały. Śni czy nie? Tego się nie dowie. Ocknie się po paru minutach, siedząc na sedesie ze spuszczonymi spodniami. Odetchnie, jakiś taki zrelaksowany, wyzbyty złej krwi. Efektowne znieczulenie miejscowe.
– Aha, wszedłem się załatwić – wyjaśni sobie, zaniepokojony, że szyja go swędzi, jakby nie mył się przez cały rok, podrapie się parę razy; nie zauważył, że tak obrzydliwie się zaciął, no wstyd. Kto goli się po pijaku, temu i diabeł przejedzie żyletką.
Po gapowiczu ani śladu.
Syty Stefan, zainstalowany w wagonie pierwszej klasy, pędzi ku nocnej przygodzie. Zmartwiony przy tym, że przez kolejowe zamiłowanie przyszło mu posilać się zasobami niehigienicznych konduktorów. Może gdzieś tam są czyścioszki w pachnących mundurach, ale jemu trafiają się same onych przeciwieństwa. Metry kwadratowe brudu.
Kiedyś był agentem nieruchomości. Zauważył, że co rusz się o coś potyka. Coś mu to strzyka, to kłuje. Ani spokojnej chwili, jedynie gdy jedzie, w polską dal jedzie, zaznaje błogości. Pociągi toczą się jak leniwe po talerzu, ma dużo czasu; gdyby to była Japonia, ledwo by wsiadł, już musiałby wysiąść. A tak, korzystając z modernizującej się powoli kolei, zyskuje długą podróż.
Polska to wymarzony kraj dla wampirów takich jak Stefan. Wciąż coś szwankuje, tu jakieś rozdarcie, tam niedopatrzenie. Po dziesięcioleciach zastoju wychodzi na prostą, ale jeszcze sobie trochę powychodzi, nim wyjdzie... Można się wcisnąć, zakamuflować i dobrze urządzić. Dworzec kolejowy z obskurną otoczką, w sąsiedztwie prężące lśniącą muskulaturę sukcesu centrum handlowe. Wysiadasz i przypominasz rozpirzony bęben, na którym poużywał sobie papuaski dzikus, co pierwszy raz skosztował polskiej wódki. Smrodek trzyma się uporczywie twoich nogawek. Przetrawiasz nieświeży oddech pociągu, który cię przywiózł z trudem i nieukrywaną łaską. Jesteś niczym uchodźca, z tobołami i klejącymi się rękami, za chwilę tam, w galerii, panem klientem marudzącym, przebierającym. Stefana nie pociąga jednak świat blichtru, Stefan zakochany jest w przedziałach męczonych dupskami pasażerów, wąskich wagonowych przejściach i toaletach wykluczających jakikolwiek defekacyjny komfort.
Tak, kiedyś był agentem nieruchomości. Przyklejony do fotela w służbowym samochodzie krążył po mieście, uwodząc i zwodząc lokalizacją i metrażem.
– Pan mówi trzy pokoje? Proszę pana, wystarczy nieco planowania przestrzennego. Nie ma co się spinać, proszę spojrzeć, to mieszkanie z łatwością da się przearanżować. Urodzi się państwu dzidzia, o, w tym miejscu można przepołowić pokój i ma pan dodatkowe lokum. Lepszej oferty pan nie znajdzie, słowo. Po co przepłacać za trzy? Moje słowo. Tam w kącie zmieści się łóżeczko, potem łóżko dla państwa potomka. Przysięgam, że lepszej cenowo oferty państwo nie znajdziecie, słowo. – Stefan wciskał kit z gorliwością pracowitej pszczoły. Nawet ślepiec by zauważył, że tego mieszkania nie da się przerobić na trzypokojowe. Na szczęście wszelkich szalbierzy ludzie zdrowi od czasu do czasu cierpią na zwidy połączone z łapczywością, więc łatwo ich wrobić, obiecując równocześnie złote i diamentowe góry.
Może stąd Stefana zamiłowanie do zwodzenia konduktorów. Żył w pomieszczeniach, utrzymywał się z pomieszczeń; zbyt długo śnił mu się sufit, podłoga panelowa i kaloryfery, ten stan przygotowanego na sprzedaż mieszkania, ogołoconego z dekoracji, mebli i bibelotów, byle powiększyć wizualnie jego metraż. A gdyby tak wsiąść do pociągu byle jakiego? To możliwe tylko w tym kraju, byle jakiego…
Siedem lat temu nie przyszedł na umówione spotkanie z uroczą parą panów, którzy szukali przestronnego apartamentu na ulicy Ogrodowej w Poznaniu. Wysiadł z samochodu, który zaparkował niedaleko przystanku tramwajowego. Przechodząc na drugą stronę ulicy, zawahał się i wtedy tramwaj mało co go nie potrącił. Pęd powietrza zakręcił nim jak bączkiem. Stefan upadł na chodnik, lecz nim ktokolwiek przyszedł mu z pomocą, wstał i wskoczył do drugiego, jadącego w przeciwną stronę tramwaju. Jeździł cały dzień po mieście. W głowie mu się kręciło, przed oczami latały plamki w kolorze atramentu. Dotarł do dworca głównego. Wsiadł do pociągu. Nie zaprzątał sobie głowy relacją. Pojechał przed siebie.
I jedzie do dziś.
Wróciła migrena. Stefan zapadł w sen (żadnych parapetów czy terakot, krajobraz widziany z okien pociągu, krowy, sarenki, liski, zajączki, sikający za stodołami rolnicy) i dopiero na stacji końcowej, udając włóczęgę, przyłączył się do koczującej przed wyjściem gromadki bezdomnych*.
* W Polsce nie ma bezdomnych, oni tylko udają. To taki oryginalny styl życia, sposób na odróżnienie się od bez nadziejnych dłużników banków, którzy kupili sobie mieszkania na osiedlach zamkniętych. Polscy tzw. bez dachu nad głową i żebracy mają zarejestrowaną w urzędach pracy działalność gospodarczą, mają NIP i REGON; płacą regularnie podatki od ogromnych zysków, do których dochodzą w ciągu kilku sezonów, ustawicznie wymuszając jałmużny przed kościołami, w Częstochowie, na głównych ulicach miast, przed supermarketami i wieloma, wieloma innymi miejscówkami, sprzyjającymi budzeniu litości w naiwniakach. My, Polacy, nienawidzimy nierobów, lecz wychowani w kraju miłości do bliźniego nie potrafimy nie sięgnąć po portfel. Kiedy widzimy potrzebującego, a więc symulującego ową potrzebę, roimy sobie, że wspomagając go finansowo, wymościmy sobie pokoik w raju, więc co tam, masz, pasożycie, darmozjadzie, złodzieju – myślimy. Jeśli pochodzisz z ubogiej rodziny i zamierzasz dorobić się w miarę szybko i bez zbędnych biurokratycznych wymogów, wstąp do jednego z żebraczych gangów. Nie dość, że odłożysz na kosmetyczne potrzeby żony, kaprysy dziatek i edukację dziatek dziatek, to jeszcze zwiedzisz nasz prześliczny kraj zupełnie darmo. Że trochę będziesz cuchnąć, cóż, spójrz na polityków, im jakoś nie przeszkadza taki szczegół.
Wieczorem znów sprawdził rozkład jazdy i wyruszył na sycącą przejażdżkę.