Zniewolony. 12 Years a Slave - ebook
Zniewolony. 12 Years a Slave - ebook
To wydarzyło się naprawdę!
Wstrząsające wspomnienia Solomona Northupa, wolnego człowieka, który stał się niewolnikiem!
Jest rok 1841. Na dwadzieścia lat przed wybuchem wojny secesyjnej Solomon Northup – wolny i wykształcony człowiek z Północy, ojciec dwojga dzieci, szczęśliwy mąż i szanowany obywatel – zostaje podstępem porwany i sprzedany handlarzom niewolników. Tak rozpoczyna się trwająca dwanaście lat dramatyczna odyseja człowieka, który wbrew otaczającej go brutalnej rzeczywistości próbuje przetrwać i nigdy nie tracić nadziei na wolność.
Po jakimś czasie spisuje swoją historię – poruszające świadectwo tego, czym było niewolnictwo w XIX-wiecznej Ameryce.
Człowiek raz wolny, pozostanie nim na zawsze.
Film na podstawie wspomnień Northupa zachwycił rzesze krytyków i został okrzyknięty przez publiczność absolutnym arcydziełem!
W obsadzie m.in. Chiwetel Ejiofor, Michael Fassbender, Benedict Cumberbatch, Brad Pitt, Paul Giamatti!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-300-4 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To reverence what is ancient, and can plead
A course of long observance for its use,
That even servitude, the worst of ills,
Because delivered down from sire to son,
Is kept and guarded as a sacred thing.
But is it fit or can it bear the shock
Of rational discussion, that a man
Compounded and made up, like other men,
Of elements tumultuous, in whom lust
And folly in as ample measure meet,
As in the bosom of the slave he rules,
Should be a despot absolute, and boast
Himself the only freeman of his land?
William Cowper, The Task (1785), księga V, w. 298.Przedmowa wydawcy do wydania anglojęzycznego
Gdy autor rozpoczął przygotowania do spisania poniższej historii, nie przypuszczał, że będzie ona tak obszerna. Jednakże rozbudowanie jej do obecnej długości wydawało się konieczne, aby rzetelnie przedstawić wszystkie fakty.
Wiele informacji zawartych na kolejnych stronach potwierdzonych jest przez liczne dowody, inne opierają się całkowicie na wspomnieniach Solomona. Jako że autor ściśle trzyma się prawdy, ci, którzy mieli okazję wyszukiwać jakichkolwiek sprzeczności lub rozbieżności w jego wypowiedziach, są usatysfakcjonowani. Opowiedział on tę historię, nie zmieniając ani jednego szczegółu, a także uważnie przejrzał rękopis, wprowadzając zmiany tam, gdzie pojawiły się choćby najbardziej trywialne niedokładności.
Podczas pobytu w niewoli Solomon miał kilku panów. Traktowanie, jakiego doświadczył w Lasach Sosnowych, dowodzi, iż pośród właścicieli niewolników bywają zarówno ludzie łagodni, jak i okrutnicy. Niektórzy wspominani są z uczuciem wdzięczności, inni z goryczą. Uważa się, że opisane poniżej doświadczenia Solomona nad Bayou Boeuf ukazują prawdziwy obraz niewolnictwa, z wszystkimi jego jasnymi i ciemnymi stronami, tak jak funkcjonuje ono w tamtych stronach. Jedynym zadaniem wydawcy, wolnego od wyobrażeń i uprzedzeń, było wierne przedstawienie historii życia Solomona Northupa tak, jak ją od niego usłyszał.
Pomimo licznych wad stylu i wypowiedzi, które można tu znaleźć, wydawca zakłada, że mu się to udało.
David Wilson, Whitehall, N.Y., maj 1853ROZDZIAŁ I
wprowadzenie — przodkowie — rodzina northupów — narodziny i pochodzenie — mintus northup — małżeństwo z anne hampton — właściwe decyzje — champlain canal — wyprawa tratwą do kanady — uprawa roli — skrzypce — gotowanie — przeprowadzka do saratogi — parker i perry — niewolnicy oraz niewolnictwo dzieci — początki żalu
Przyszedłszy na świat jako wolny człowiek i przez przeszło trzydzieści lat ciesząc się błogosławieństwem wolności w wolnym stanie — a u końca tych czasów padłszy ofiarą uprowadzenia i sprzedaży w niewolę, w którym to stanie pozostawałem aż do szczęśliwej chwili wyzwolenia w styczniu 1853 roku, po dwunastu latach — spotkałem się z sugestią, iż opis mego życia i losów obywatele mogą znaleźć interesującym.
Od momentu odzyskania wolności nie omieszkałem zauważyć rosnącego w Stanach Zjednoczonych zainteresowania kwestią niewolnictwa. Fikcyjne dzieła, mające przedstawiać tak jego bardziej przyjazne, jak i zdecydowanie odrażające aspekty, szerzą się w zatrważających ilościach i, jak rozumiem, stworzyły one płaszczyznę do owocnych dyskusji i komentarzy.
Sam mogę wypowiadać się o niewolnictwie tylko na podstawie własnych obserwacji — o tyle, o ile poznałem je i doświadczyłem go osobiście. Moim celem jest uczciwe i prawdziwe przedstawienie faktów: pragnę bez koloryzowania opowiedzieć historię mojego życia, innym pozostawiając ocenę, czy z fikcyjnych stron opowieści wyłania się obraz niewoli zbyt okrutny, zły czy surowy.
Jak udało mi się ustalić, moi przodkowie ze strony ojca byli niewolnikami na Rhode Island. Należeli do rodziny noszącej nazwisko Northup, jednej z tych, które opuściwszy stan Nowy Jork, osiedliły się w Hoosic, w hrabstwie Rensselaer. Ojciec przybył tam wraz z Mintusem Northupem. W chwili śmierci owego dżentelmena, która nastąpić musiała około pięćdziesięciu lat temu, ojciec mój stał się wolnym człowiekiem, co ustanowiono zapisem w testamencie pana Northupa.
Wielmożny pan Henry B. Northup z Sandy Hill, wybitny radca prawny i człowiek, którego roztropności zawdzięczam swoją obecną wolność oraz powrót na łono społeczeństwa, do żony i dzieci, jest krewnym rodziny, której służyli moi przodkowie i od której przyjęli nazwisko, które noszę. Być może temu właśnie faktowi zawdzięczam niezmordowane wysiłki, które podejmował w moim imieniu.
Jakiś czas po wyzwoleniu ojciec mój przeniósł się do miasteczka Minerva w hrabstwie Essex, w stanie Nowy Jork, gdzie w lipcu 1808 roku przyszedłem na świat. Nie mam możliwości, by z całą pewnością ustalić, jak długo tam przebywał. Stamtąd przeprowadził się do Granville w hrabstwie Waszyngton, w pobliże miejsca znanego jako Slyborough, gdzie przez kilka lat pracował na farmie Clarka Northupa, również krewnego jego dawnego właściciela. Stamtąd zaś wywędrował na farmę Aldena, obecnie należącą do Russela Pratta, leżącą przy drodze prowadzącej z Fort Edward do Argyle. Przebywał tam do dnia swojej śmierci, co nastąpiło 22 listopada 1829 roku. Zostawił wdowę i dwoje dzieci — mnie i Josepha, mego starszego brata. Ten ostatni mieszka w hrabstwie Oswego, w pobliżu miasta o tej nazwie. Moja matka zmarła w czasie, gdy byłem w niewoli.
Chociaż ojciec mój urodził się jako niewolnik i pracował w haniebnych warunkach, które są przypisane naszej nieszczęsnej rasie, był człowiekiem szanowanym ze względu na swoją pracowitość i uczciwość, o czym wielu z tych żyjących, którzy go pamiętają, chętnie zaświadczy. Całe jego życie minęło na kojącej pracy na roli i nigdy nie rozglądał się za tymi bardziej służebnymi zajęciami, które wydają się szczególnie przypisane dzieciom Afryki. Oprócz zapewnienia nam edukacji, która przekraczała to, czego zwyczajowo uczono dzieci naszego stanu, dzięki swojej pracowitości i oszczędności nabył wystarczająco duży majątek, by zapewnić sobie prawo wyborcze. Zwykł opowiadać nam o swoim życiu. I choć cały czas pielęgnował wielką życzliwość, a nawet sympatię wobec rodziny, w domu której był niewolnikiem, nigdy nie pogodził się z panującym systemem i z żalem rozwodził się nad upadkiem swojej rasy. Starał się nasycić nasze umysły poczuciem moralności oraz nauczyć nas pokładać zaufanie w Tym, który troszczy się tak samo o swoje najskromniejsze, jak i najwspanialsze stworzenia. Ileż to razy od tamtych czasów przypominały mi się jego ojcowskie rady, które dawały mi siłę, gdy leżałem w niewolniczej chacie gdzieś w dalekich i malarycznych regionach Luizjany, cierpiąc palący ból od niezasłużonych ran, które zadał nieludzki pan i wyczekując tylko zlegnięcia w grobie! Miejsce na przykościelnym cmentarzu w Sandy Hill, w którym ojciec mój spoczął po tym, jak godnie wypełnił swoje obowiązki na tej pięknej ziemi, którą przeznaczył mu Bóg, upamiętnia skromny kamień.
Do tego czasu pracowałem na farmie, głównie z moim ojcem. Dany mi czas wolny poświęcałem zasadniczo na książki lub grę na skrzypcach — rozrywkę, która była główną pasją mojej młodości. Było to również źródło pociechy, ponieważ sprawiając przyjemność tym prostym istotom, z którymi połączył mnie los, mogłem na wiele godzin odwrócić swoje myśli od pełnej bólu kontemplacji przeznaczenia.
W dzień Bożego Narodzenia 1829 roku poślubiłem Anne Hampton, kolorową dziewczynę, która mieszkała w pobliżu naszej posiadłości. Ceremonia odbyła się w Fort Edward, a celebrował ją wielmożny Timothy Eddy, sędzia pokoju i prominentny obywatel tego miasta. Anne od dawna zamieszkiwała w Sandy Hill; pracowała z panem Bairdem, właścicielem Tawerny Pod Orłem, oraz w rodzinie wielebnego Aleksandra Proudfita z Salem. Ów dżentelmen przez wiele lat przewodził tamtejszej społeczności prezbiteriańskiej i był powszechnie ceniony za swoją wiedzę i pobożność. Anne wciąż nosi we wdzięcznej pamięci ogromną życzliwość i światłe przewodnictwo tego dobrego człowieka. Nie jest w stanie określić dokładnie swojego pochodzenia, ale w jej żyłach miesza się krew trzech ras. Trudno powiedzieć, czy przeważa czerwona, biała, czy czarna. Jednakże ich połączenie zaowocowało w jej osobie niezwykłym, lecz ujmującym wyglądem, iście niespotykanym. Nieco przypominała kwatertonów, rasę, do której — o czym zapomniałem wspomnieć — należała moja matka; Anne jednak z pewnością nie można było do niej zaliczyć.
Był lipiec; właśnie skończyłem dwadzieścia jeden lat i osiągnąłem pełnoletność. Pozbawiony rad i wsparcia ze strony ojca, z żoną na utrzymaniu, postanowiłem wieść pracowity żywot. Nie zważając na przeszkody w postaci koloru mojej skóry i świadomości niskiego stanu, pogrążyłem się w czarownych marzeniach o nadchodzących czasach dobrobytu, kiedy to posiadanie jakiegoś skromnego miejsca zamieszkania i kilku akrów dookoła stanie się nagrodą za moje trudy i da mi poczucie szczęścia oraz zadowolenia.
Od chwili ślubu po dziś dzień miłość, jaką darzę moją żonę, jest szczera i niewzruszona; i tylko ci, którzy znają promienną czułość ojca troszczącego się o swoje potomstwo, mogą ocenić moje przywiązanie do ukochanych dzieci, które nam się urodziły. Myślę, że tyle wystarczy tym, którzy czytają te strony, do zrozumienia ogromu cierpień, które przyszło mi znieść.
Zaczęliśmy urządzać nasz dom: stary, żółty budynek stojący na południowych obrzeżach Fort Edward, który został przekształcony w nowoczesną rezydencję, ostatnimi czasy zamieszkiwaną przez kapitana Lathropa. Znany jest pod nazwą Fort House. W budynku tym po zawiązaniu hrabstwa czasem odbywały się posiedzenia sądu. W 1777 roku zajmował go również generał Burgoyne, z racji tego, że leżał w pobliżu starego Fortu, na lewym brzegu rzeki Hudson.
Zimą wraz z innymi pracowałem przy naprawie Champlain Canal, w tej części, nad którą dozór sprawował William Van Nortwick. Ludźmi, w których towarzystwie pracowałem, zarządzał David McEachron. Do czasu wiosennego otwarcia kanału zdołałem odłożyć tyle, by zakupić parę koni i inne niezbędne w biznesie nawigacyjnym rzeczy.
Nająłem kilku sprawnych robotników do pomocy i podpisałem kontrakty na spławianie dużych, zrobionych z belek tratw z jeziora Champlain do Troy. W kilku wyprawach towarzyszyli mi Dyer Beckwith i pan Bartemy z Whitehall. W ciągu sezonu doskonale poznałem sztukę i tajemnice spławiania drewna — była to wiedza, która później pozwoliła mi świadczyć zyskowne usługi bogatemu panu i zaskoczyć prostych drwali na brzegach Bayou Boeuf.
Podczas jednej z moich podróży w dół jeziora Champlain nakłoniono mnie do złożenia wizyty w Kanadzie. Zawitawszy do Montrealu, zwiedziłem katedrę i inne interesujące miejsca tego miasta, następnie zaś wyruszyłem z wycieczką do Kingston i innych miejscowości, zdobywając wiedzę o okolicy; co później również mi się przysłużyło, jak okaże się bliżej końca tej opowieści.
Gdy ku zadowoleniu swemu i mojego pracodawcy zrealizowałem umowy, nie chcąc pozostawać bezczynnym teraz, kiedy możliwość pływania po kanale znów była zawieszona, podpisałem kolejny kontrakt z Medad Gunn — na wycinkę dużej ilości drzew. Tym właśnie zajmowałem się zimą z 1831 na 1832.
Wraz z powrotem wiosny Anne i ja zaczęliśmy rozważać przejęcie pobliskiej farmy. Od wczesnego dzieciństwa byłem zaznajomiony z pracami rolnymi; wiedziałem, że były to zajęcia zgodne z moimi upodobaniami. Przystąpiłem zatem do negocjacji dotyczących części starej farmy Aldena, gdzie dawniej przebywał mój ojciec. Z jedną krową, świnią, parką dobrych wołów, które niedawno kupiłem w Hatford od Lewisa Browna, oraz innymi dobrami osobistymi przenieśliśmy się do naszego nowego domu w Kingsbury. Tamtego roku planowałem obsiać dwadzieścia pięć akrów kukurydzą, a kilka dużych pól owsem, i rozpocząć prace rolnicze na tak dużą skalę, jak tylko pozwalały mi środki. Anne pilnie zajmowała się pracami domowymi, a ja trudziłem się w polu.
Mieszkaliśmy tam aż do 1834 roku. Zimą często zwracano się do mnie z prośbą, bym zagrał na skrzypcach. Gdzie tylko młodzi ludzie zbierali się, żeby potańczyć, niemal nieuchronnie i ja tam byłem. W okolicznych wioskach moje skrzypki rozbrzmiewały bardzo często. Również Anne zasłynęła w czasie swego długiego pobytu w Tawernie pod Orłem — jako kucharka. Podczas tygodni, w których odbywały się posiedzenia sądu i przy okazjach zebrań publicznych, była zatrudniana w kuchni Sherrill’s Coffee House, za wysokim wynagrodzeniem.
Z tych naszych popisowych występów zawsze wracaliśmy z pieniędzmi w kieszeniach; i tak, grając na skrzypkach, gotując i uprawiając rolę, wkrótce zaczęliśmy żyć w dostatku, wiodąc szczęśliwe i dobre życie. Cóż, tak byłoby pewnie do dziś, gdybyśmy zostali na farmie w Kingsbury. Stało się jednak inaczej; oto nadszedł czas i postawiliśmy kolejny krok w kierunku czekającego mnie okrutnego przeznaczenia.
W marcu 1834 roku przeprowadziliśmy się do Saratoga Springs. Zamieszkaliśmy w domu należącym do Daniela O’Briena, po północnej stronie ulicy Waszyngtona. W tym czasie na północnych krańcach Broadway Isaac Taylor prowadził duży pensjonat, znany jako Washington Hall. Zatrudnił mnie jako woźnicę; w tym charakterze przepracowałem dla niego dwa lata. Po tym czasie ogólnie bywałem zatrudniany sezonowo, tak samo jak Anne, w United States Hotel i innych hotelach w tym mieście. Zimą polegałem na swoich skrzypcach, choć wiele i ciężko pracowałem także w czasie budowy drogi kolejowej do Saratogi i Troy.
W Saratodze miałem zwyczaj nabywać rzeczy potrzebne mojej rodzinie w sklepach panów Cephasa Parkera oraz Williama Perry’ego, dżentelmenów, którym — przez wzgląd na wiele aktów dobroci — winien jestem wielką wdzięczność. Właśnie z tego powodu dwanaście lat później zwróciłem się do nich listownie; zaś list ów, trafiwszy w ręce pana Northupa, stał się przyczyną mego szczęśliwego uwolnienia.
Bywając w United States Hotel, często stykałem się z niewolnikami, którzy towarzyszyli swoim południowym panom. Zawsze byli dobrze ubrani i dobrze odżywieni. Pozornie wiedli łatwe życie, jednak wiązały się z nim pewne problemy. Wiele razy w rozmowach ze mną poruszali temat niewolnictwa. Niemal wszyscy, jak się zorientowałem, pielęgnowali w sobie tajemne pragnienie wolności. Niektórzy wyrażali niemal żarliwą chęć ucieczki i radzili się mnie odnośnie do najlepszej metody, by marzenia te urzeczywistnić. Jednakże strach przed karą, co do której wiedzieli, że w razie ich ponownego schwytania była nieuchronna, każdorazowo powstrzymywał ich przed tym eksperymentem. Przez całe życie oddychałem wolnym powietrzem Północy i miałem świadomość, że posiadam te same uczucia i chęci, które noszą w sobie biali ludzie; co więcej, miałem też pewność swej inteligencji, co najmniej dorównującej tej ludzi o jaśniejszej skórze. Byłem zbyt wielkim ignorantem — być może byłem też zbyt niezależny — aby wyobrazić sobie, jak ktokolwiek mógłby być zadowolony, znajdując się w podłej kondycji niewolnika. Nie mogłem pojąć zasad tego prawa czy tej religii, które popierały lub godziły się z zasadą niewolnictwa; i nigdy — mówię to z dumą — nie odmówiłem rady nikomu, kto do mnie przyszedł. Namawiałem do czekania na okazję i do walki o wolność.
W Saratodze mieszkałem do wiosny 1841 roku. Czarowne oczekiwania, które siedem lat wcześniej wywabiły nas z cichej farmy na wschodnią stronę Hudson, nie spełniły się. Społeczeństwo i stosunki towarzyskie w tym sławnym kąpielisku nie zostały obliczone z zachowaniem prostych zasad gospodarki i ekonomii, do których byłem przyzwyczajony. Przeciwnie: w to miejsce powstały inne, z tendencją do bezwładności i ekstrawagancji.
Byliśmy wówczas rodzicami trojga dzieci — Elisabeth, Margaret i Alonza. Elizabeth, najstarsza, miała wtedy dziesięć lat; Margaret była dwa lata młodsza, a mały Alonzo właśnie skończył pięć latek. Dzieci napełniały nasz dom radością. Ich młode głosiki były muzyką dla uszu. Wraz z ich matką zbudowaliśmy dla tych niewiniątek wiele zamków na piasku. Gdy nie byłem w pracy, zawsze zabierałem je, przyodziane w najlepsze ubranka, na spacery po ulicach i zagajnikach Saratogi. Ich obecność była moją radością i przygarniałem je do piersi z tak ciepłą i czułą miłością, jakby ich przydymiona skóra była biała jak śnieg.
Jak dotąd w historii mojego życia nie pojawiło się nic niezwykłego — nic poza zwyczajnymi nadziejami i miłościami, i zajęciami przeciętnego, kolorowego człowieka, pracującego, by osiągnąć jakiś skromny postęp.
Teraz jednak dotarłem w swej opowieści do punktu zwrotnego — osiągnąłem próg niewysłowionego zła, żalu i rozpaczy. Oto zbliżałem się do cienia, w nieprzeniknioną ciemność, w której wkrótce miałem zniknąć, odtąd ginąc z oczu moich najdroższych, i na wiele wyczerpujących lat stracić słodką światłość wolności.
ROZDZIAŁ II
DWÓCH OBCYCH — TOWARZYSTWO CYRKOWE — WYJAZD Z SARATOGI — BRZUCHOMÓSTWO I KUGLARSTWO — PODRÓŻ DO NOWEGO JORKU — BROWN I HAMILTON — POŚPIECH, BY DOTRZEĆ DO CYRKU — PRZYJAZD DO WASZYNGTONU — POGRZEB HARRISONA — NAGŁA NIEMOC — TORTURA PRAGNIENIA — ZNIKAJĄCE ŚWIATŁO — OBOJĘTNOŚĆ — ŁAŃCUCHY I CIEMNOŚĆ
Któregoś ranka w drugiej połowie marca 1841 roku, nie mając akurat nic szczególnego do roboty, szedłem przez Saratoga Springs, zastanawiając się, gdzie mógłbym znaleźć zatrudnienie przed pracowitym sezonem. Anne, jak zwykle, pojechała do Sandy Hill, jakieś dwadzieścia mil stąd, by podczas sesji sądu zająć się kuchnią w Sherrill’s Coffee House. Elizabeth prawdopodobnie pojechała razem z nią. Margaret i Alonzo byli u swojej ciotki w Saratodze.
Na rogu ulic Congress i Broadway, w pobliżu tawerny prowadzonej wówczas — i, z tego, co wiem, do dziś — przez pana Moona, natknąłem się na dwóch szacownie się prezentujących, nieznanych mi dżentelmenów. Mam wrażenie, iż przedstawił mi ich jakiś mój znajomy, nadmieniając przy tym, że doskonale gram na skrzypcach — ale kto to był? Na próżno staram się sobie przypomnieć.
Tak czy inaczej, mężczyźni ci niezwłocznie wdali się w rozmowę na ten temat, zadając liczne pytania badające moje umiejętności w tym zakresie. Odpowiedzi najwyraźniej były satysfakcjonujące, bowiem zaproponowali mi zatrudnienie na krótki czas, podkreślając, że byłem dokładnie takim człowiekiem, jakiego trzeba w ich biznesie. Nazwiska, które podali mi poniewczasie, brzmiały: Merrill Brown i Abram Hamilton, choć mocno powątpiewam, czy były one prawdziwe. Pierwszy z nich miał czterdzieści lat, był dość niski i mocno zbudowany, z obliczem wykazującym przenikliwość i inteligencję. Miał na sobie rozłożysty, czarny płaszcz i czarny kapelusz, i powiedział, że zwykle przebywa w Rochester bądź w Syracuse. Drugi był młodym człowiekiem o jasnej skórze oraz oczach i, o ile mogłem to ocenić, nie przekroczył dwudziestu pięciu lat. Był wysoki i szczupły. Miał na sobie tabaczkowy płaszcz i kapelusz z połyskiem oraz kamizelkę z eleganckim wzorem. Cała jego odzież była niezwykle modna, wygląd nieco zniewieściały, ale przyjemny. Otaczała go też pewna szczególna aura, która pozwalała się domyślać, że to człowiek bywały w świecie. Związani byli, jak mnie poinformowali, z pewnym cyrkiem, przebywającym wówczas w mieście Waszyngton. Udawali się we wspomniane miejsce, by do niego dołączyć, opuściwszy go na krótko, by zobaczyć Północ. Swoje wydatki pokrywali zarobkami z okazjonalnych pokazów. Wspomnieli również, że mieli spore trudności z muzyką podczas występów i że gdybym pojechał z nimi aż do Nowego Jorku, dadzą mi dolara za każdy dzień pracy i dodatkowe trzy za każdy wieczór, podczas którego będę grał w czasie przedstawienia, a oprócz tego pokryją koszty mojego powrotu z Nowego Jorku do Saratogi.
Natychmiast przyjąłem tę kuszącą ofertę, zarówno ze względu na obiecane wynagrodzenie, jak i z chęci odwiedzenia wielkich miast. Chcieli wyjechać jak najszybciej. Sądząc, że moja nieobecność będzie krótka, uznałem, że nie ma potrzeby pisać do Anne, dokąd się wybieram; w gruncie rzeczy przypuszczałem, że wrócę w tym samym czasie, co ona. Zabrałem więc zmianę bielizny i skrzypce i byłem gotów do wyjazdu. Przyprowadzono powóz — zadaszony, zaprzężony w parę szlachetnych gniadoszy, co razem tworzyło nader eleganckie wrażenie. Bagaż moich nowych znajomych, składający się z trzech wielkich kufrów, został zamocowany na półce i spiętrzony za ławką woźnicy, oni sami zaś zajęli miejsca z tyłu. Wyjechałem z Saratogi na drogę do Albany, podniecony moim nowym zajęciem i szczęśliwy jak każdego dnia mojego życia.
Przejechaliśmy przez Ballston i znaleźliśmy się na drodze prowadzącej prosto do Albany. Przed zmrokiem dotarliśmy do miasta. Zatrzymaliśmy się w hotelu na południe od Muzeum.
Tej nocy miałem okazję zobaczyć jedno z ich przedstawień — jedyne w całym okresie, jaki z nimi spędziłem. Hamilton stał przy drzwiach, ja stanowiłem orkiestrę, a Brown dostarczał rozrywki. Składało się na nią żonglowanie piłeczkami, taniec na linie, smażenie naleśników w kapeluszu, sprawianie, by kwiczały niewidzialne świnie, oraz inne sztuczki kuglarza-brzuchomówcy. Publiczność była bardzo nieliczna i do tego niezbyt wyszukana, a Hamilton o dochodach wyraził się jako o „żebraczej doli”.
Następnego ranka podjęliśmy naszą podróż. Rozmowy Hamiltona i Browna dotyczyły teraz konieczności dotarcia do cyrku bez opóźnienia. Spieszyli się, nie robiąc już przystanków na przedstawienia. W oznaczonym czasie dotarliśmy do Nowego Jorku. Wynajęliśmy mieszkanie w zachodniej części miasta, przy ulicy prowadzącej od Broadway do rzeki. Sądziłem, że moja podróż ma się ku końcowi, i spodziewałem się, że za dzień lub dwa wrócę do moich przyjaciół oraz rodziny w Saratodze. Jednakże Brown i Hamilton zaczęli nalegać, bym pojechał z nimi do Waszyngtonu. Twierdzili, że natychmiast po ich przyjeździe, teraz, gdy zbliżał się sezon letni, cyrk wyruszy na północ. Obiecali wysoki zarobek, jeślibym im towarzyszył. Szeroko rozwodzili się nad korzyściami, które odniosę, i wypowiadali się o mnie tak pochlebnie, że ostatecznie przystałem na ich propozycję.
Następnego ranka zasugerowali — jako że mieliśmy wjechać do stanu, gdzie niewolnictwo było powszechne — by załatwić dokumenty poświadczające, że jestem wolnym człowiekiem. Pomysł ten uznałem za roztropny, choć sądzę, że nie przyszedłby mi on do głowy, gdyby nie oni. Od razu udaliśmy się do miejsca, które — jak rozumiałem — było Urzędem Celnym. Poświadczono pewne fakty dowodzące, że jestem wolnym człowiekiem, dokumenty zostały wypisane i przekazane nam wraz z poleceniem udania się z nimi do biura kancelisty. Tak zrobiliśmy. Urzędnik dodał do nich coś, za co zapłaciliśmy sześć szylingów, po czym wróciliśmy do Urzędu Celnego. Pewne dalsze formalności udało się przyspieszyć, płacąc urzędnikowi dwa dolary. Wreszcie schowałem dokumenty do kieszeni i wraz z moimi nowymi przyjaciółmi udałem się do hotelu. Muszę wyznać, że sądziłem wówczas, że te dokumenty nie są warte kosztów poniesionych, by je uzyskać — nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłbym się obawiać o własne bezpieczeństwo. Pamiętam, że urzędnik, do którego nas skierowano, poczynił zapis w wielkiej księdze, która — jak mniemam — nadal znajduje się w tamtym biurze.
Jestem pewny, że taki opis wydarzeń zaszłych pod koniec marca czy pierwszego kwietnia 1841 roku zadowoli niedowierzających, przynajmniej w kwestii tej konkretnej transakcji.
Zaopatrzywszy się w dowód mojej wolności, następnego dnia po przybyciu do Nowego Jorku przeprawiliśmy się promem do Jersey, a potem ruszyliśmy do Filadelfii. Tu zatrzymaliśmy się na noc. Od następnego poranka kontynuowaliśmy naszą podróż w stronę Baltimore. W stosownym czasie dotarliśmy i do tego miasta; zatrzymaliśmy się w hotelu w pobliżu stacji kolejowej. Jedno i drugie było własnością pana Rathbone’a, znaną jako Rathbone House. Od chwili wyjazdu z Nowego Jorku moi przyjaciele wydawali się coraz bardziej niecierpliwić.
Powóz zostawiliśmy w Baltimore i do Waszyngtonu ruszyliśmy pociągiem; na miejsce dotarliśmy o zmierzchu. Był to wieczór poprzedzający pogrzeb generała Harrisona. Zatrzymaliśmy się w Gadsby’s Hotel na Pennsylvania Avenue.
Po kolacji przyjaciele zawołali mnie do swoich apartamentów i wypłacili czterdzieści trzy dolary, sumę znacznie przekraczającą mój zarobek, który to akt hojności, jak powiedzieli, był konsekwencją tego, że podczas naszej podróży z Saratogi nie występowali tak często, jak kazali mi się spodziewać. Ponadto poinformowali mnie, że cyrk zamierzał wyjechać z Waszyngtonu następnego ranka, ale ze względu na uroczystości pogrzebowe postanowili przełożyć to na kolejny dzień. Byli przy tym, jak przez cały czas od naszego pierwszego spotkania, niezwykle grzeczni. Zawsze zwracali się do mnie uprzejmie; ja zaś z pewnością odczytywałem to na ich korzyść. Obdarzyłem ich swoim całkowitym zaufaniem i łatwo zawierzyłbym im w niemal całej rozciągłości. To, jak ze mną rozmawiali i jak się do mnie odnosili — ich przezorność co do dokumentów poświadczających moją wolność i setki innych drobiazgów, których nie ma potrzeby przywoływać — wszystko to wskazywało, że w istocie byli mi przyjaciółmi, szczerze troszczącymi się o moje dobro. Niczego jednak o nich nie wiedziałem. Sądziłem, że niezdolni są do niegodziwości, o której teraz wiem, że są jej winni. Czy byli dodatkiem do mojego nieszczęścia — subtelne i nieludzkie potwory w ludzkiej skórze, celowo wabiące mnie coraz dalej od domu i rodziny za obietnicę złota? Ci, którzy czytają te stronice, będą mieli takie same kłopoty z określeniem, czy byli niewinni, jak ja. Moje nagłe zniknięcie zaiste mogło być niewytłumaczalne; jednak nie potrafię pozbyć się myśli, że byli w to wszystko zamieszani.
Po tym, jak dostałem od nich pieniądze, których mieli — zdaje się — pod dostatkiem, poradzili mi, abym nie wychodził nocą na ulice, jako że nie byłem obznajomiony z obyczajami tego miasta. Obiecawszy, że zachowam ich radę w pamięci, zostawiłem ich, a wkrótce potem kolorowy służący wskazał mi moją sypialnię, która mieściła się na tyłach hotelu, na parterze. Położyłem się, aby wypocząć, myśląc o żonie i dzieciach, i wielkiej odległości, która nas dzieliła, aż zapadłem w sen. Jednak u mojego łoża nie stanął żaden anioł miłosierdzia, każąc mi uciekać; w moich snach nie rozległ się żaden litościwy głos, ostrzegający mnie przed zbliżającymi się próbami.
Następnego dnia w Waszyngtonie panowało wielkie poruszenie. Powietrze wypełniały ryk dział i dźwięk dzwonów, wiele domów było przybranych krepą, a na ulicach było czarno od ludzi. W miarę upływu dnia pojawiła się procesja przesuwająca się powoli wzdłuż Avenue, powóz za powozem, w długim sznurze, podczas gdy tysiące ludzi podążały za nią na piechotę — wszystko to poruszało się do dźwięku melancholijnej muzyki. Niesiono martwe ciało Harrisona do grobu.
Od wczesnego rana wciąż przebywałem w towarzystwie Hamiltona i Browna. Tylko ich znałem w Waszyngtonie. Staliśmy razem, gdy przechodził kondukt pogrzebowy. Pamiętam wyraźnie, jak po każdym wystrzale baterii armat na cmentarzu pękało i sypało się na ziemię szkło z okien. Poszliśmy na Kapitol i przez długi czas szliśmy wzdłuż placu. Po południu moi przyjaciele ruszyli niespiesznie w stronę Domu Prezydenckiego, cały czas trzymając mnie przy sobie i pokazując różne interesujące miejsca. Jak dotąd nie widziałem żadnego cyrku. Prawdę mówiąc, w obliczu tak ekscytującego dnia niezbyt — jeśli w ogóle — się nad tym zastanawiałem.
Podczas tego popołudnia moi przyjaciele kilkakrotnie zachodzili do barów i zamawiali alkohol. Jednakże — o ile mi wiadomo — nie mieli w zwyczaju przesadzać. Przy tych okazjach, po tym, gdy sami się obsłużyli, nalewali szklaneczkę i podawali ją mnie. Tego dnia nie byłem jednak pod wpływem alkoholu, jak można by wnioskować z wydarzeń, które nastąpiły później. Bliżej wieczoru i niedługo po następnej kolejce zacząłem odczuwać wybitnie nieprzyjemne sensacje. Poczułem się bardzo chory. Zaczęła mnie boleć głowa — tępym, ciężkim bólem, nieopisanie nieznośnym. Przy kolacji nie miałem apetytu; widok i smak jedzenia wywoływały mdłości. O zmroku ten sam, znany mi już służący odprowadził mnie do pokoju, w którym spałem poprzednio. Brown i Hamilton poradzili, bym odpoczął, grzecznie wyrażając współczucie i nadzieję, że rano będę się czuł lepiej. Ledwie zdołałem zdjąć płaszcz oraz buty, rzuciłem się na łóżko. Nie mogłem zasnąć. Ból głowy narastał, aż stał się niemal nie do wytrzymania. Wkrótce poczułem pragnienie. Spierzchły mi usta. Nie mogłem myśleć o niczym poza wodą — dumałem więc o jeziorach i płynących rzekach, o strumieniach, przy których stawałem, by się napić, o ociekającym wiadrze, unoszącym się z dna studni wraz z chłodnym, przelewającym się nektarem…
Koło północy, o ile mogłem to ocenić, podniosłem się, nie mogąc dłużej znieść tak potężnego pragnienia. W tym domu byłem obcy; nie znałem jego rozkładu. Z tego, co widziałem, wszyscy spali. Błądząc przypadkowo, wreszcie znalazłem drogę do mieszczącej się w piwnicy kuchni. Kręciło się po niej dwoje czy troje kolorowych służących, z których jeden — kobieta — podała mi dwie szklanki wody. Natychmiast odczułem ulgę, ale zanim zdążyłem wrócić do pokoju, powróciła ta sama, paląca potrzeba napicia się, to samo straszliwe pragnienie. Było nawet gorzej niż wcześniej; ból głowy również stał się jeszcze bardziej dojmujący, o ile było to możliwe. Byłem w prawdziwej rozpaczy — cierpiałem w straszliwej agonii! Wydawało się, że oto znalazłem się na granicy obłędu! Wspomnienie tamtej nocy, wypełnionej potwornym cierpieniem, będzie mnie prześladować aż do śmierci.
Mniej więcej godzinę od mojego powrotu z kuchni uświadomiłem sobie, że ktoś wchodzi do mojego pokoju. Wydawało mi się, że było to kilku ludzi — mieszanina różnych głosów — ale ilu ich było albo kim byli… Nie potrafię powiedzieć. Czy pośród nich byli Brown i Hamilton, pozostaje kwestią domysłów. Pamiętam tylko niejasno, że powiedziano mi, że muszę iść do doktora i zdobyć lekarstwo, a potem nałożyłem buty i, bez płaszcza czy kapelusza, poszedłem za tymi ludźmi długą ścieżką czy alejką na ulicę. Odchodziła od Pennsylvania Avenue. Po drugiej stronie w oknie paliło się światło. Mam wrażenie, że były ze mną trzy osoby, ale jest ono tak niejasne i zamazane, że przypomina wspomnienie bolesnego snu. Marsz w stronę światła, które — jak sobie wyobrażałem — pochodziło z gabinetu doktora i które wydawało się oddalać, gdy się do niego zbliżałem, jest ostatnim wspomnieniem, które teraz jestem w stanie przywołać. Od tego momentu byłem nieprzytomny. Jak długo znajdowałem się w takim stanie — czy była to tylko ta noc, czy wiele dni i nocy — nie wiem. Gdy wróciła mi świadomość, odkryłem, że jestem sam, w głębokich ciemnościach… I w łańcuchach.
Ból w mojej głowie zelżał znacząco, ale byłem bardzo osłabiony. Siedziałem na niskiej ławie, zbitej z nieoheblowanych desek, bez płaszcza ani kapelusza. Miałem skute ręce. Moje kostki również zakute były w ciężkie kajdany. Jeden koniec łańcucha sięgał dużego kółka w podłodze, drugi — moich kostek. Z trudem spróbowałem stanąć na nogi. Obudziwszy się z tak bolesnego transu, potrzebowałem trochę czasu, by zebrać myśli. Gdzie byłem? Co znaczyły te łańcuchy? Gdzie byli Brown i Hamilton? Co uczyniłem, by zasłużyć na uwięzienie w takim lochu? Nie mogłem tego pojąć. Miałem w pamięci dziurę, która obejmowała nieokreślony czas poprzedzający moje ocknięcie się w tym samotnym miejscu i wydarzenia, po których nie został nawet najmniejszy ślad. Uważnie nasłuchiwałem jakiegoś znaku czy dźwięku życia, ale poza szczękiem łańcuchów, rozlegającym się, gdy tylko zdołałem się poruszyć, nic nie mąciło przytłaczającej ciszy. Odezwałem się głośno, ale dźwięk mojego głosu mnie przeraził. Sprawdziłem kieszenie na tyle, na ile pozwalały mi kajdany — wystarczająco, by się zorientować, że obrabowano mnie nie tylko z wolności, ale także z dokumentów o niej świadczących i pieniędzy! Wówczas do mojego umysłu zaczęła się przebijać myśl, początkowo mętna, że zostałem porwany. Uznałem to jednak za niewiarygodne. Musiało zajść jakieś nieporozumienie, jakaś nieszczęśliwa pomyłka. Nie mogło być tak, że wolny obywatel Nowego Jorku, który nikomu się nie naraził, który nie pogwałcił żadnego prawa, został potraktowany w tak nieludzki sposób! Jednakże im dłużej zastanawiałem się nad swoją sytuacją, tym bardziej utwierdzałem się w żywionych podejrzeniach. To była jednak okropna myśl! Poczułem, że nie można mieć zaufania ani oczekiwać litości od bezdusznego człowieka. Polecając się Bogu uciśnionych, złożyłem głowę na zakutych dłoniach i gorzko zapłakałem.
ROZDZIAŁ III
bolesne przemyślenia — james h. burch — niewolnicza zagroda williamsa w waszyngtonie — sługus radburn — domagam się wolności — gniew handlarza — wiosło i kot o dziewięciu ogonach — chłosta — nowi znajomi — ray, williams i randall — przybycie do zagrody małej emily i jej matki — matczyna rozpacz — historia elizy
Minęły jakieś trzy godziny; spędziłem je, siedząc na niskiej ławie, pogrążony w rozpaczliwych rozmyślaniach. Wreszcie usłyszałem pianie koguta, a niedługo potem do moich uszu dobiegł odległy, turkoczący dźwięk, jakby powozów jadących po ulicach — i wiedziałem, że nastał dzień. Jednakże do mojego więzienia nie dotarł najmniejszy promień światła. W końcu tuż nad swoją głową usłyszałem kroki, jakby ktoś chodził w tę i z powrotem. Przyszło mi na myśl, że muszę się znajdować w jakimś pomieszczeniu pod ziemią, a wilgotny zapach pleśni potwierdził to przypuszczenie. Odgłosy nad głową rozbrzmiewały przynajmniej przez godzinę, aż wreszcie usłyszałem zbliżające się z zewnątrz kroki. W zamku zachrobotał klucz — mocne drzwi odchyliły się na zawiasach, wpuszczając powódź światła, a do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był wielkim, potężnym człowiekiem, w wieku może czterdziestu lat, z ciemnymi włosami w odcieniu kasztana, nieco przyprószonymi siwizną. Twarz miał pełną, cerę rumianą, rysy rażąco prostackie, wyrażające wyłącznie okrucieństwo i chytrość. Miał jakieś pięć stóp i dziesięć cali wzrostu i, proszę o wybaczenie, ale niech mi będzie wolno powiedzieć, że był człowiekiem, którego cały wygląd był groźny i odstręczający. Jak się później dowiedziałem, nazywał się James H. Burch. Był znanym w Waszyngtonie handlarzem niewolników; a także partnerem w interesach Theophilusa Freemana z Nowego Orleanu. Człowiek, który mu towarzyszył, był zwykłym sługusem. Nazywał się Ebenezer Radburn i pracował tam jedynie w charakterze dozorcy. Obaj nadal mieszkają w Waszyngtonie bądź też mieszkali tam w styczniu, gdy po swoim uwolnieniu wracałem przez to miasto.
Światło wpadające przez otwarte drzwi pozwoliło mi rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym mnie przetrzymywano. Miało około dwudziestu stóp kwadratowych i solidne, kamienne ściany. Podłoga była pokryta mocnymi deskami. Było tam jedno małe okno, zakratowane żelaznymi sztabami, ze starannie zamkniętymi od zewnątrz okiennicami.
Okute żelazem drzwi prowadziły do sąsiedniej celi lub piwnicy, pozbawionej okien lub choćby dostępu światła. Umeblowanie pomieszczenia, w którym się znajdowałem, obejmowało drewnianą ławę, na której siedziałem, i staroświecki, brudny piecyk. Poza tym w żadnej celi nie było ani łóżka, ani koca, ani niczego innego. Drzwi, przez które weszli Burch i Radburn, prowadziły do małego korytarzyka oraz ciągu schodów wychodzących na podwórze, otoczone wysokim na dziesięć lub dwanaście stóp ceglanym murem, znajdującym się bezpośrednio na tyłach budynku o tej samej szerokości. Podwórze było długie na jakieś trzydzieści jardów. W mur wbudowane były okute żelazem wrota, otwierające się na wąskie, zadaszone przejście, wiodące wzdłuż boku domostwa na ulicę. Los kolorowego człowieka, za którym zamknęły się drzwi prowadzące do tego wąskiego przejścia, był przypieczętowany. Szczyt muru podtrzymywał jeden koniec dachu, który cofnięty był do wewnątrz, tworząc rodzaj otwartej zagrody. Pod dachem znajdowała się jakby galeryjka, gdzie niewolnicy mogli spać lub szukać schronienia przed niepogodą. Najbardziej przypominało to podwórze na farmie, pomijając to, że było zbudowane tak, by świat zewnętrzny nie mógł dojrzeć spędzonego tu w stado ludzkiego bydła.
Budynek, do którego przylegało podwórze, miał dwa piętra i wychodził na jedną z uczęszczanych waszyngtońskich ulic. Z zewnątrz prezentował się jak cicha, prywatna rezydencja. Spoglądający na niego człowiek nigdy by się nie domyślił jego ohydnych zastosowań. Co osobliwe, gdy patrzyło się od strony domu w dół, widać było Kapitol. Głosy reprezentantów narodu grzmiące o wolności i równości — i w tle poszczękiwanie łańcuchów nieszczęsnych niewolników. Niewolnicza zagroda w cieniu Kapitolu!
Taki jest prawdziwy opis niewolniczej zagrody Williamsa w Waszyngtonie, takiej jak wyglądała w 1841 roku, gdy z niewyjaśnionych przyczyn znalazłem się w jednej z piwnic.
— Cóż, mój chłopcze, jak się czujesz? — spytał Burch, wchodząc przez otwarte drzwi.
Odpowiedziałem, że jestem chory, i zapytałem o przyczynę mojego uwięzienia. Odparł, że jestem jego niewolnikiem — że mnie kupił, a teraz zamierzał wysłać do Nowego Orleanu. Zapewniłem, głośno i odważnie, że jestem wolnym człowiekiem, mieszkańcem Saratogi, gdzie mam żonę i dzieci, również wolne, i że nazywam się Northup. Poskarżyłem się gorzko na dziwaczne traktowanie, którego doświadczyłem, i zagroziłem, że po moim uwolnieniu będę żądał zadośćuczynienia za tę pomyłkę. Zaprzeczył, jakobym był wolny, i poprzysiągł, że pochodzę z Georgii. Znów i znów zapewniałem, że nie jestem niczyim niewolnikiem i domagałem się, by natychmiast zdjął mi kajdany. Usiłował mnie uciszyć, jakby się obawiał, że ktoś może usłyszeć mój głos. Nie zamilkłem jednak i potępiłem sprawców mojego uwięzienia, kimkolwiek byli, jako skończonych złoczyńców. Widząc, że mnie nie uciszy, wpadł w pasję, która z każdą chwilą rosła. Przeklinając, nazwał mnie czarnym kłamcą, uciekinierem z Georgii, i użył najróżniejszych bluźnierczych oraz ordynarnych epitetów, jakie mógł stworzyć tyko najbardziej zepsuty umysł.
W tym czasie Radburn stał obok, milcząc. Jego zajęciem było pilnowanie tej ludzkiej czy raczej nieludzkiej stajni, przyjmowanie niewolników, karmienie ich i chłostanie, za wynagrodzeniem w wysokości dwóch szylingów dziennie. Burch odwrócił się do niego i nakazał, by przyniesiono wiosło i kota o dziewięciu ogonach. Sługus zniknął, a za kilka chwil wrócił z tymi narzędziami tortur. Wiosło — jak jest nazywane w żargonie oprawców niewolników — przynajmniej to, z jakim zaznajomiłem się na początku i o którym mówię teraz, było kawałkiem deski z twardego drewna, o długości osiemnastu lub dwudziestu cali, uformowanej w kształt staroświeckiej łopatki do puddingu albo zwykłego wiosła. Spłaszczona część, która miała wielkość mniej więcej dwóch otwartych dłoni, była w wielu miejscach nawiercona. Kot był kawałkiem liny z wielu włókien — pasma były rozdzielone i każde kończyło się węzłem.
Gdy tylko pojawiły się te budzące grozę narzędzia, obaj pochwycili mnie i brutalnie zdarli ze mnie ubranie. Stopy, jak już zostało wspomniane, miałem przykute do podłogi. Radburn rozciągnął mnie na ławie, twarzą w dół, i swoją ciężką stopę umieścił na kajdanach między moimi nadgarstkami, boleśnie przyciskając je do podłogi. Burch zaczął mnie bić wiosłem. Na moje obnażone ciało spadało uderzenie za uderzeniem. Gdy bezlitosne ramię się zmęczyło, mój oprawca przerwał i zapytał, czy nadal utrzymuję, jakobym był wolnym człowiekiem. Upierałem się przy tym, więc ponowił bicie, jeszcze szybciej i z większą energią niż poprzednio. Gdy znów się zmęczył i powtórzył pytanie, i otrzymał tę samą odpowiedź, kontynuował swoje okrutne dzieło. Przez cały czas ten diabeł wcielony wykrzykiwał najstraszliwsze przekleństwa. Wreszcie wiosło się złamało, zostawiając mu w dłoni bezużyteczny uchwyt. Nadal się nie poddałem. Wszystkie te jego brutalne uderzenia nie zdołały zmusić mych warg, by wypowiedziały kłamstwo, że jestem niewolnikiem. Z wściekłością cisnąwszy na ziemię złamane wiosło, Burch sięgnął po linę. To było znacznie bardziej bolesne. Walczyłem ze wszystkich sił, ale na próżno. Modliłem się o zmiłowanie, ale jedyną odpowiedzią na moją modlitwę były przekleństwa i uderzenia. Pomyślałem, że umrę pod ciosami tego przeklętego brutala. Nawet teraz, gdy przypominam sobie tę scenę, ciało odchodzi mi od kości. Byłem cały w ogniu. Moje cierpienie porównać mogę tylko do agonii piekła!
Wreszcie na jego powtarzane pytania odpowiedziałem ciszą. Nie reagowałem. W gruncie rzeczy byłem niemal niezdolny do wydania z siebie głosu. Wciąż bez pośpiechu chłostał moje biedne ciało, choć wydawało się, że każdy cios zdziera mi skórę. Człowiek mający w duszy choć odrobinę litości nawet psa nie oćwiczyłby równie okrutnie. W końcu Radburn powiedział, że nie ma sensu dalej mnie biczować, że jestem dość pobity. Wobec tego Burch zrezygnował i ostrzegawczo potrząsając mi pięścią przed twarzą, syczał przez zaciśnięte zęby, że jeśli znów ośmielę się twierdzić, że jestem wolny, że zostałem porwany czy cokolwiek tego rodzaju, kara, jaka mnie właśnie spotkała, będzie niczym w porównaniu z tą, która nastąpi. Przysiągł, że albo mnie złamie, albo zabije. Przy tych pocieszających słowach zdjęto mi z rąk kajdany, choć stopy wciąż miałem przykute do pierścienia; okiennica w małym, zakratowanym okienku, uprzednio otwarta, znów została zamknięta. Moi oprawcy wyszli, zamykając za sobą na klucz wielkie drzwi. I znów zostałem w ciemnościach.
Po godzinie lub dwóch, gdy w drzwiach ponownie zachrobotał klucz, serce podeszło mi do gardła. Ja, który byłem tak samotny, który tak rozpaczliwie pragnąłem kogoś ujrzeć, nieważne kogo, teraz dygotałem na samą myśl o nadchodzącym człowieku. Ludzka twarz, zwłaszcza biała, była dla mnie źródłem przerażenia. Wszedł Radburn, przynosząc na cynowym talerzu kawałek wyschniętej, smażonej wieprzowiny, kromkę chleba i kubek wody. Zapytał, jak się czuję, i zauważył, że dostałem solidne cięgi. Upomniał, bym nie upierał się przy wolności. W sposób raczej protekcjonalny i poufny dał mi radę, że im mniej będę o tym mówił, tym lepiej dla mnie. Człowiek ten wyraźnie starał się wydać miłym — nie ma potrzeby teraz roztrząsać, czy wzruszył go widok mojego nędznego stanu, czy też był taki ze względu na moje milczenie w kwestii mówienia o moich prawach. Zdjął mi więzy z kostek, otworzył okiennice i wyszedł, ponownie zostawiając mnie samego.
Do tego czasu zrobiłem się sztywny i obolały; ciało miałem pokryte pęcherzami, a każde poruszenie łączyło się z wielkim bólem i trudem. Przez okno widziałem jedynie dach opierający się na przylegającym murze. W nocy ległem na wilgotnej, twardej podłodze, bez poduszki ani żadnego okrycia. Nie miałem apetytu, ale dręczyło mnie ciągłe pragnienie. Rany nie pozwalały mi leżeć w jednej pozycji dłużej niż kilka minut; tak więc siedząc, stojąc bądź chodząc powoli wkoło, trwałem przez kolejne dni i noce. Byłem przybity i pozbawiony odwagi. Bez przerwy myślałem o mojej rodzinie, o żonie oraz dzieciach. Gdy pokonywał mnie sen, śniłem o nich — śniłem, że znowu jestem w Saratodze, że widzę ich twarze i słyszę, jak wzywają mnie ich głosy. Budząc się z tych miłych fantazji sennych w gorzkiej rzeczywistości, która mnie otaczała, mogłem tylko jęczeć i szlochać. Duch mój jednak wciąż nie był złamany. Oddawałem się rojeniom o szybkiej ucieczce. Tłumaczyłem sobie, że to niemożliwe, by ktokolwiek mógł być tak niesprawiedliwy, by przetrzymywać mnie jako niewolnika, znając prawdę o moim przypadku. Burch z pewnością mnie wypuści, sprawdziwszy, że nie byłem uciekinierem z Georgii. Choć wciąż towarzyszyły mi podejrzenia, że Brown i Hamilton przyłożyli rękę do mojego uwięzienia, nie mogłem pogodzić się z tą myślą. Z pewnością będą mnie szukać — wydobędą mnie z niewoli. Niestety! Nie znałem miary podłości człowieka wobec człowieka, ani nieograniczonego zła, którego może się dopuścić z miłości do zysku.
Przepraszamy, pełna treść tego rozdziału nie jest dostępna we fragmencie książki