Zniknięcie pani Christie - ebook
Zniknięcie pani Christie - ebook
W grudniu 1926 roku zaginęła Agatha Christie. Śledczy znajdują jej pusty samochód na skraju głębokiego, ponurego stawu, jedyne ślady w pobliżu, to ślady opon i futro pozostawione w samochodzie. Jej mąż i córka nie wiedzą o jej miejscu pobytu. Jedenaście dni później Agatha zjawia się, tak samo tajemniczo, jak zniknęła, twierdzi, że ma amnezję i nie udziela żadnych wyjaśnień na temat jej nieobecności.
Zagadka jedenastu dni trwa. Znana pisarka Marie Benedict wprowadza nas w świat Agathy Christie, eksploruje przeszłość, wyobrażając sobie, dlaczego tak błyskotliwa kobieta znalazła się w centrum tak mrocznych historycznych tajemnic.
Co jest prawdziwe, a co jest tajemnicą? Jaką rolę w zaginięciu odegrał jej niewierny mąż i czego nie powiedział śledczym?
Powieści Agathy Christie przetrwały próbę czasu, w dużej mierze dzięki mistrzowskiemu opowiadaniu historii i błyskotliwości autorki. Benedict przedstawia nieopowiedzianą historię Agathy Christie, oferując czytelnikom prawdopodobnie największą tajemnicę ze wszystkich.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8533-0 |
Rozmiar pliku: | 815 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
List dygoce na biurku, dotrzymując rytmu krokom dudniącym o podłogę. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, miarowo stąpają stopy, miarowo drżą linijki gęstego pisma. Czarne, ostre litery, które zajęły kremową kartkę, wydają się żywe, jakby pulsowały od ciężkiego chodu.
Jak chcesz to zakończyć? Masz bodaj do wyboru dwie drogi. Pierwsza oznaczałaby może łagodniejsze lądowanie niż druga, jednak każda zwiastuje potłuczenia i siniaki. Te drobne obrażenia są po prostu nieodłączną konsekwencją wszystkiego, co już w tej chwili na pewno pojmujesz. A może Cię przeceniłam i nie zgadłeś? Nieważne. Ja swój cel – który niewątpliwie uznasz za absolutnie nieakceptowalny – osiągnę niezależnie od Twojej świadomości. Uwolnienie się z pęt Twoich wykroczeń i osądu będzie cudownie zbawiennym skutkiem Twojej dwulicowości, zupełnie przez Ciebie niezamierzonym. Ponieważ Ty zawsze służyłeś jedynie własnym potrzebom i zaspokajałeś własne pragnienia. Ja nigdy nie stałam na szczycie Twojej listy priorytetów, nawet w początkach naszego związku, choć mnie zawsze powtarzano, że Ty powinieneś stać na szczycie mojej listy.
W pokoju, pomimo porannej pory pogrążonym w mroku, zrobiło się jeszcze ciemniej. Kilka sekund później podmuch wiatru szerzej otworzył do tej pory tylko uchylone i niezabezpieczone okno, a kartki listu sfrunęły z biurka na dywan. Wypisane na nich wyrazy schowały się w mroku, aż pokój oświetliła błyskawica. Litery znowu dało się odczytać. Jakież to dogodne i jakież typowe, że mamy burzliwą noc, pomyślał adresat listu, i wtedy rozległ się grzmot.
Czytaj dalej i ściśle wypełnij moje instrukcje, jeśli wolisz pierwszą drogę i jej bezpieczniejsze zakończenie. To nie będzie łatwe. Musisz być niezłomny, nawet jeśli droga okaże się wyboista, a Ciebie nękać będą wątpliwości i wstyd. Ta historia zakończy się dobrze dla nas wszystkich tylko pod warunkiem, że każdy etap podróży zrealizujesz według moich wskazówek.Rozdział 1
Rękopis
12 października 1912 roku
Ugbrooke House, Devon, Anglia
Nie mogłam wymyślić mężczyzny doskonalszego.
– Wyrzuć karnet – wyszeptał do mnie męski głos, gdy przeciskałam się przez tłum na parkiet. Kto by się ośmielił coś takiego powiedzieć? Zwłaszcza że towarzyszył mi Thomas Clifford, daleki krewny moich gospodarzy, lorda i lady Cliffordów z Chudleigh, który podczas balu w Ugbrooke House znalazł się na celowniku panien na wydaniu.
„Impertynent! – pomyślałam sobie. – Wręcz prymityw!”. Wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby mój partner go usłyszał. Jeszcze gorzej: co by było, gdyby mój towarzysz był moim wybrankiem – Przeznaczeniem, jak opisywałyśmy przyszłych mężów z przyjaciółkami – i teraz zniechęciłby się do mnie. Znieruchomiałam, przeszły mnie ciarki i zastanowiłam się, kto poważył się na takie zuchwalstwo. Obejrzałam się, by to sprawdzić, i właśnie wtedy rozległy się pierwsze tony symfonii Elgara, a mój partner porwał mnie do tańca.
Kiedy krążyliśmy po parkiecie, próbowałam rozpoznać tamtego mężczyznę wśród tłumu zgromadzonego na sali balowej. Mama udzieliłaby mi reprymendy za to, że nie koncentruję się na młodym panu Cliffordzie. Z plotek wiedziałam jednak, że ten dżentelmen o doskonałych koneksjach, w ogóle idealna partia, musi poślubić majętną dziedziczkę, zatem mną tak naprawdę się nie interesuje. Można powiedzieć, że nie miałam grosza przy duszy, w przyszłości miałam odziedziczyć willę w Ashfiled, majątek, który wielu uznałoby za przekleństwo, nie błogosławieństwo, zwłaszcza że nie posiadałam żadnych funduszy na jego utrzymanie, a dom nieustannie wymagał remontu. Co prawda pan Clifford nie był straconą szansą, nie miałam jednak wątpliwości, że szansa jeszcze się pojawi. Czy nie takie było przeznaczenie wszystkich dziewcząt? Każdą miał porwać jakiś mężczyzna i rzucić na fale Losu.
Dziesiątki mężczyzn w strojach wieczorowych stało w rogu lśniącej sali balowej, ale żaden jakoś nie pasował do tego aroganckiego zaproszenia. Wreszcie dostrzegłam mężczyznę o falistych blond włosach – wpatrzony we mnie, stał na skraju parkietu. Nie widziałam, żeby prowadził rozmowę z którymś z pozostałych dżentelmenów, nie widziałam też, by prowadził którąś damę na parkiet. Ruszył się z miejsca tylko po to, by podejść do orkiestry i zamienić słowo z dyrygentem. Potem wrócił na swoją pozycję.
Zabrzmiały ostatnie akordy, pan Clifford odprowadził mnie na miejsce – u boku mojej bliskiej przyjaciółki Nan Watts, zdyszanej po szybkim tańcu z przystojnym znajomym rodziców. Gdy orkiestra zaczęła następny utwór, a rumiany młody dżentelmen nadbiegł po Nan, zerknęłam na swój karnet, żeby się dowiedzieć, czyja kolej.
Na moim nadgarstku pojawiła się czyjaś dłoń. Podniosłam wzrok i ujrzałam intensywnie niebieskie oczy mężczyzny, który wcześniej się we mnie wpatrywał. Odruchowo cofnęłam rękę, on jednak wysunął mi z niej karnet i splótł swoje palce z moimi.
– Zapomnij o karnecie na ten jeden taniec – powiedział niskim, poważnym głosem, który rozpoznałam jako odpowiedzialny za bezczelną odzywkę sprzed kilku minut. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę, i byłam w szoku, że zabrał mi karnet. Po prostu nie uchodzi tańczyć z kimś spoza kolejki, nawet jeśli zgubi się karnet.
Wydało mi się, że słyszę charakterystyczne akordy słynnej melodii Irvinga Berlina. Brzmiało to jak _Alexander’s Ragtime Band_, ale musiałam się mylić. Państwo Cliffordowie w życiu by nie zamówili u orkiestry takiej nowoczesnej kompozycji. Wręcz przewidywałam, że ze wzburzeniem przyjmą to odejście od standardowego zestawu; repertuar obejmował klasyczne utwory symfoniczne zestawione ze statecznymi tańcami, które nie miały szans rozpalić w młodych namiętności.
Przyglądał się mojej twarzy, gdy wsłuchiwałam się w muzykę.
– Mam nadzieję, że lubi pani Berlina – powiedział z lekkim uśmiechem zadowolenia.
– To pańska inicjatywa?!
Uśmiechnął się zakłopotany, w policzkach pojawiły się dołeczki.
– Podsłuchałem, jak mówi pani przyjaciółce, że tęskni za jakąś modniejszą muzyką.
– Jak to się panu udało? – Byłam zdumiona nie tylko jego zuchwałością, lecz także determinacją. Ona mi… schlebiała. Nikt nigdy nie wykonał dla mnie takiego pięknego gestu. Na pewno żaden z tych przypadkowych konkurentów, z którymi mama próbowała mnie swatać w Kairze przy okazji mojego debiutu towarzyskiego dwa lata temu. Musiał odbyć się tam, ponieważ koszt debiutu w Londynie – liczne modne suknie, przyjęcia, w których trzeba wziąć udział i które trzeba wydać, koszt wynajęcia domu w sezonie – był za wysoki z uwagi na skromne możliwości finansowe mamy. I nawet drogi Reggie, którego znałam całe życie jako życzliwego starszego brata moich kochanych przyjaciółek, sióstr Lucy, choć niedawno stał się dla mnie kimś więcej, nie podjął podobnych starań. Reggie i ja przyjmowaliśmy – podobnie jak nasze rodziny – że pewnego dnia weźmiemy ślub. Wejdziemy w związek małżeński, choć nic konkretnego sobie nie wyobrażaliśmy. W tej chwili, na tle tych pokazowych umizgów, nasza relacja wydawała mi się łagodnym romansem, aczkolwiek wygodnym.
– A to ważne? – spytał.
Nagle poczułam się oszołomiona. Spuściłam wzrok, rumieniec zalał mi twarz i pokręciłam głową.
– Mam nadzieję, że pani ze mną zatańczy… – powiedział cicho i stanowczo.
Słyszałam w głowie głos mamy przestrzegający przed tańczeniem z mężczyzną, któremu nie zostałam przedstawiona z zachowaniem właściwych form, a jeszcze który zapewne podstępnie zdobył zaproszenie na bal w Ugbrooke House i obrócił w niwecz mój karnet, jednak powiedziałam:
– Tak.
Czyż taniec mógł mi czymś grozić?Rozdział 2
Pierwszy dzień po zniknięciu
Sobota 4 grudnia 1926 roku
Hurtmore Cottage, Godalming, Anglia
U Jamesów stół do śniadania jest przygotowany z precyzją wzbudzającą w nim miłe poczucie akuratności i zadowolenia, czego od powrotu z wojny rzadko doświadcza. Lśniące sztućce leżą stycznie przy mintońskiej porcelanie, w idealnych odstępach, idealnie równo. Delikatnie zdobione talerze, zdaje się wzorem Grasmere, stoją w odległości pięciu centymetrów od krawędzi stołu, na środku cieszy oko kompozycja z gałązek ostrokrzewu – skromna, acz elegancka. „Na Boga – myśli sobie – taki właśnie porządek daje człowiekowi wytchnienie”.
Dlaczego takiej doskonałości nie ma u niego? Dlaczego ciągle go atakują brak dyscypliny, emocje i potrzeby domowników? Wzbiera w nim oburzenie i w poczuciu jego słuszności czuje się całkowicie usprawiedliwiony.
– Czas chyba na toast – oznajmia jego gospodarz, Sam James, skinieniem głowy dając znać małżonce, Madge. Ona z kolei daje znak pokojówce w uniformie, która sięga po butelkę szampana chłodzącą się w kryształowym wiaderku na kredensie.
– Archie, chcieliśmy wczoraj wznieść toast za twoje plany, ale niespodziewana wizyta księdza… – zaczyna wyjaśniać Madge.
Delikatny różowy cień rozlewa się na policzkach Nancy i co prawda wygląda uroczo, jednak Archie rozumie, że skupienie się Jamesów na ich relacjach budzi jej skrępowanie. Chce załagodzić sytuację.
– Bardzo doceniam ten gest, droga Madge – mówi, podnosząc rękę – ale to nie jest konieczne.
– Archie, proszę – powstrzymuje go szybko Madge – wszystkich nas twoje plany cieszą. A będziesz miał niewiele sposobności do świętowania.
– Nalegamy – popiera żonę Sam.
Dalsze protesty byłyby niegrzeczne, co Nancy w duchu rozumie. Właśnie nienaganne maniery ich łączą, on je w niej niezwykle ceni. Nie musi kategorycznie przypominać o poprawności, tak jak w innych sferach swojego życia. Szczególnie w swoim domu.
– Bardzo wam dziękuję – zwraca się do gospodarzy. – Wasze wsparcie wiele dla mnie znaczy. – Nancy ruchem głowy potwierdza jego słowa.
Kryształowe kieliszki migoczą, gdy służąca nalewa do nich kolejno szampana w słomkowym kolorze. Właśnie napełnia ostatni, gdy rozlega się pukanie do drzwi jadalni.
– Przepraszam, że przeszkadzam… – Z korytarza dobiega kobiecy głos z wiejskim akcentem. – Jest telefon do pana pułkownika.
Archie patrzy pytająco na Nancy. Nie spodziewał się telefonu tak szybko, jeśli w ogóle, zwłaszcza że starał się zachować w tajemnicy miejsce swojego pobytu podczas weekendu. Z oczywistego powodu. Nancy odstawia kieliszek i delikatnie dotyka jego łokcia. To milczące wyznanie, że ją też niepokoi ten telefon.
– Wybaczcie mi, proszę. – Archi kiwa głową gospodarzom, którzy odstawiają kieliszki na nieskalany obrus. Wstając, zapina guzik marynarki, kłania się lekko Nancy z pewnością siebie, której wcale nie czuje. Zdecydowanym krokiem opuszcza jadalnię, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Tędy, proszę pana – mówi pokojówka.
Wchodzi za nią do maleńkiego pomieszczenia pod misternie zdobionymi głównymi schodami Hurtmore Cottage – jakaż to nietrafna nazwa dla tego pałacu. Tam czeka na niego wysoki aparat telefoniczny ze słuchawką odłożoną na blat.Rozdział 3
Rękopis
12 października 1912 roku
Ugbrooke House, Devon, Anglia
Wśród gości dało się słyszeć pomruk zaskoczenia, gdy rozpoznali melodię Irvinga Berlina. Podczas gdy starsze osoby nie mogły się zdecydować, czy wypada tańczyć do takiego nowoczesnego utworu, mój partner bez wahania wyciągnął mnie na parkiet. Od razu ruszył do śmiałego one-stepa, a kilkoro młodszych poszło naszym śladem.
Kroki taneczne walca wymusiłyby między nami dystans, tu jednak wydawało się, że nasze ciała są bardzo blisko. Niemal zatęskniłam za staromodnymi sukniami z ich zbroją gorsetu. Starałam się stworzyć jakąś sztuczną barierę pomiędzy sobą a tym impertynenckim nieznajomym, więc wbiłam wzrok w przestrzeń ponad jego ramieniem. On tymczasem nie odrywał spojrzenia ode mnie.
Normalnie w tańcu prowadziłam ze swoimi partnerami niezobowiązującą pogawędkę, ale nie tym razem. Co mogłam powiedzieć takiemu komuś? Wreszcie on przerwał milczenie.
– Jest pani jeszcze ładniejsza, niż opowiadał Arthur Griffiths.
Nie umiałabym wskazać, która część jego wypowiedzi bardziej mnie zdumiała: fakt, że mam wspólnych znajomych z tym niezwykłym mężczyzną czy że ma on śmiałość komplementować moją urodę, mimo że nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. W moich sferach obowiązywały sztywne zasady regulujące każde zachowanie i chociaż te wytyczne złagodniały w ostatnich latach, komentowanie mojej urody na tym etapie znajomości łamało nawet najbardziej liberalne konwenanse. W głębi duszy ta szczerość wydała mi się odświeżająca, ale takim dziewczętom jak ja nie mogła się podobać. Zostawił mi wybór dwojaki – mogłam albo odejść oburzona tupetem, albo całkowicie go zignorować. Ponieważ pomimo swoich gaf mężczyzna mnie intrygował, wybrałam to drugie i łaskawie zapytałam:
– Zna pan Arthura Griffitha?
– Tak, obaj służyliśmy w Królewskiej Artylerii Polowej i stacjonowałem z nim w garnizonie w Exeter. Kiedy się dowiedział, że obowiązki służbowe uniemożliwią mu obecność tu dzisiaj, poprosił, bym przyszedł w jego zastępstwie i odszukał panią.
Ach, no to by coś wyjaśniało. Spojrzałam mu w oczy i dostrzegłam, że mają wyjątkowo jasnoniebieski kolor.
– Dlaczego od razu pan nie powiedział?
– Nie sądziłem, że to konieczne.
Nie podzieliłam się truizmem, że każdy młody mężczyzna z dobrej rodziny wie, jak się należycie przedstawić, powołując się na wspólnych znajomych. Znalazłam za to jakąś bezbarwną odpowiedź:
– To dobry kolega.
– Dobrze zna pani Arthura?
– Niezbyt, ale to uroczy towarzysz. Poznaliśmy się, gdy mieszkałam z Mathewsami w ThorpArch Hall w Yorkshire i pozostajemy w dobrych stosunkach.
Mój partner – nadal nie przedstawiwszy się nazwiskiem – zamilkł. Ta cisza mnie niepokoiła, więc sama się odezwałam.
– Jest dobrym tancerzem.
– Można by sądzić, że czuje się pani rozczarowana, że ja tu jestem, a nie on.
Postanowiłam sprawdzić, czy da się poprawić nastrój młodemu człowiekowi.
– Cóż, proszę pana, to nasz pierwszy taniec. A skoro mnie pan uwolnił od mojego karnetu, może będzie szansa na kolejny i wówczas dowiedzie pan swoich umiejętności tanecznych.
Roześmiał się. Głębokim, serdecznym śmiechem. Gdy kręciliśmy się po parkiecie, i migały mi przy tym znajome twarze Wilfredów i Sinclairów, też się roześmiałam – czułam się zupełnie inaczej niż otaczający mnie ludzie. Jakbym była bardziej wyzwolona. I bardziej żywa.
– Takie właśnie miałem plany – zapewnił.
Ośmielił mnie tym.
– A jakie ma pan obowiązki oficerskie w Exeter?
– Latam.
Zamarłam na chwilę. Na wzmiankę o lataniu wszyscy tracili rozum, a tu proszę, tańczyłam z pilotem. Jakież to było ekscytujące.
– Lata pan?
Policzki zrobiły się mu ogniście czerwone, co było widać nawet w przyćmionym świetle sali balowej.
– Cóż, w tej chwili jestem strzelcem, ale mam licencję pilota numer dwieście czterdzieści pięć. Już niedługo wstąpię do Królewskiego Korpusu Lotniczego. – Przy tym zdaniu napiął klatkę piersiową, choć i tak była imponująco szeroka.
– I jak tam jest? Tam na niebie?
Po raz pierwszy oderwał wzrok ode mnie i podniósł go na pokryty freskami sufit, jakby tam, pośród umiejętnie przedstawionego nierzeczywistego nieba z rzeszami cherubinków, mógł dojrzeć prawdziwe niebo.
– To porywające i dziwne być tak blisko chmur, że widzi się świat w dole tak małym. Ale też przerażające.
Zachichotałam cicho.
– Nie jestem w stanie sobie tego w ogóle wyobrazić, ale chciałabym spróbować.
Niebieskie oczy mojego partnera pociemniały, a ton głosu spoważniał.
– Nie wybrałem latania dla ekscytacji, panno Miller. Jeśli wybuchnie wojna, choć nie sądzę, by tak się stało, samoloty odegrają kluczową rolę. Zamierzam stawić się na froncie jako ważny trybik w wielkiej wojennej maszynerii. Chcę pomóc Anglii oczywiście, ale też później, po wojnie, kiedy już samoloty staną się ważną częścią naszej gospodarki, wykorzystać to doświadczenie w swojej karierze.
Bardzo mnie poruszył swoją pasją, podobnie jak śmiałością nastawienia. Różnił się sporo od wszystkich znanych mi dotąd mężczyzn, czy tych z Devon, z moich rodzinnych stron, czy poznanych za granicą, chociażby w Egipcie. Zabrakło mi tchu, i to nie tylko z powodu szybkiego tempa one-stepa.
Zabrzmiały ostatnie akordy _Alexander’s Ragtime Band_ i zakończyliśmy taniec. Uwolniłam się właśnie z jego objęć, gdy chwycił mnie za rękę.
– Proszę zostać ze mną na parkiecie. Jak sama pani powiedziała, nie ma już pani karnetu. Jest pani wolna.
Zawahałam się. Najbardziej ze wszystkiego chciałam znowu z nim zatańczyć, zacząć rozwiązywać zagadkę tego niezwykłego mężczyzny, ale w głowie słyszałam głos mamy, łajającej mnie za tańczenie z kimś dwa razy z rzędu. Dziewczyna, która to robi, wysyła niestosowny komunikat, zwłaszcza dziewczyna, o której już i tak się mówiło. Chciałam coś w zamian za swoje poświęcenie.
– Pod jednym warunkiem – powiedziałam.
– Każdym, panno Miller, jaki tylko zechce pani postawić.
– Proszę mi się przedstawić.
Znowu się rumieniąc, zdał sobie sprawę, że przy wszystkich swoich śmiałych gestach zapomniał o podstawach etykiety. Ukłonił się głęboko i rzekł:
– Niezmiernie miło mi panią poznać, panno Miller. Pułkownik Archibald Christie do usług.Rozdział 4
Pierwszy dzień po zniknięciu
Sobota 4 grudnia 1926 roku
Hurtmore Cottage, Godalming w Anglii oraz Styles, Sunningdale, Anglia
– Wszystko w porządku? – pyta Sam, gdy Archie wraca do jadalni.
Chociaż już ułożył odpowiedź na nieuniknione pytanie, jąka się, gdy ma ją wyartykułować. Kłamstwo nigdy nie przychodziło mu gładko, mimo że ostatnio miał wiele okazji do ćwiczeń.
– To była… ekhm… moja matka. Niestety, nagle zachorowała. – Zanim ma szansę cokolwiek wyjaśnić, Madge wydaje stłumiony okrzyk. Archie uspokaja ją ruchem dłoni. – Lekarz zapewnia, że to nic poważnego. Ale matka prosiła, żebym przyjechał, wyższa konieczność.
Sam kiwa głową.
– Obowiązek wzywa.
– Hm, skoro to nie jest bardzo poważne, może obejdziesz się bez Nancy i zostawisz nam ją na lunch? – Madge wstała z troski o matkę Archiego i prosi, zerkając pokornie na niego. – Chętnie zatrzymamy ją z Samem na partyjkę wista.
– Nie widzę przeciwwskazań. – Archie posyła namiastkę uśmiechu najpierw Madge, potem słodkiej i skromnej, ubranej w błękitną suknię Nancy, która zasługuje na szczęśliwe, beztroskie popołudnie z przyjaciółką.
– Zdążysz wrócić na kolację? – pyta Sam. Archie czuje ciężar rozczarowania Jamesów. Byli tak mili i zaplanowali ten weekend, a teraz ich gest poszedł na marne. I to gest, jakiego nie wykonałby chyba nikt inny.
– Zadzwonię i dam znać. Jeśli nie… – urywa, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie ma pojęcia, co czeka na niego w Styles, nie ma pojęcia, co wie policja, i nie jest w stanie przewidzieć innych ewentualności. Prawdę mówiąc, w ogóle nie ma śmiałości ich rozważać.
– Nie ma się czym martwić, chłopie – przychodzi mu w sukurs Sam. – Jeśli z wieczoru nici, odwieziemy Nancy do domu.
Ogarnia go wdzięczność, obchodzi stół, by uścisnąć przyjacielowi dłoń. Dosłownie w chwili, gdy ich ręce się stykają, rozlega się pukanie do drzwi.
– Znowu? Ta cholerna pokojówka – sarka Sam zirytowany, a potem woła: – Co tym razem?!
– Proszę pana, przyszedł policjant – odpowiada pokojówka przez szparę.
Archiemu robi się niedobrze. Wie – albo sądzi, że wie – co policja robi u Jamesów.
– Co takiego? – Sam nie zdumiałby się bardziej, gdyby pokojówka go powiadomiła, że jego ukochany foxhound ni z tego, ni z owego zamienił się w pudla. Funkcjonariusze policji zajmowali się niesnaskami wśród służby, nie pukali do drzwi wejściowych posiadłości.
– Tak, proszę pana, policjant. Prosi pana pułkownika.
– A po cóż to?
– Nie powiedział. Powtarza tylko, że chce się widzieć z panem pułkownikiem.
W tej upokarzającej sytuacji – że przychodzi po niego policja, a kłamstwo o chorobie matki wychodzi na jaw – niemal przestaje się martwić samą obecnością policji. Co pomyślą o nim Madge i Sam? Jak on im to wyjaśni? Jak wyjaśni to Nancy?
Już jadąc swoim delage’em, musi przez jakiś kamień zjechać z drogi i niemal traci z oczu radiowóz, za którym ma podążać. Od razu czuje przypływ brawury. A gdyby po prostu odjechał, uciekł od tego, co czeka na niego w Styles? Czy radiowóz by go dogonił?
Nie, poniesie konsekwencje jak mężczyzna. Nieważne, jak zostaną ocenione jego kroki, nie chce, by mówiono o nim, że wypełnia swoje powinności, że nie przyznaje się do błędów.
W ślad za policyjnym wozem skręca w znajomą drogę prowadzącą do jego domu. Z powodu kurzu wzbijanego przez jadący przed nim pojazd na chwilę traci widoczność, a kiedy ją odzyskuje, dostrzega tudorowskie wieżyczki Styles i robią na nim wrażenie niemal równie wielkie jak za pierwszym razem. „Ile się zmieniło od tamtego dnia” – myśli, wypierając to wspomnienie z głowy.
Wie, że musi się wziąć w garść, podołać wyzwaniu. Może dobrze by było przyjąć pozę prawowitego pana na Styles? Zgodnie z tym konceptem nie czeka, aż policjant zaparkuje i wysiądzie. Stanowczym krokiem mija inne policyjne wozy zaparkowane na głównym podjeździe – kieruje się prosto do uchylonych drzwi frontowych. Wchodzi do środka i stwierdza ze zdumieniem, że nie zwraca na niego uwagi ani jeden z policjantów w czarnych mundurach. Zebrali się w kuchni jak rój zabójczych pszczół wokół królowej. Oto więc ma wyjątkową okazję, by ocenić sytuację, zanim zabierze głos.
Przepatruje długi mahoniowy stół pod prawą ścianą holu, czy leży tam jakakolwiek wizytówka. Na srebrnej tacy recepcyjnej nie ma nic, ale pod nią pułkownik dostrzega coś niecodziennego – wystający róg koperty z charakterystycznej kremowej papeterii jego małżonki.
Archie zerka na policjantów zasłuchanych w donośny, choć dziwnie przytłumiony głos niewidocznego dlań mężczyzny, niewątpliwie ich przełożonego, wysuwa kopertę, po czym niemal na palcach przemyka do gabinetu i cicho zamyka za sobą drzwi.
Bierze z biurka nóż z rękojeścią z kości słoniowej i rozcina kopertę. Na wyjętej ze środka kartce widzi zamaszyste, ostre pismo żony. Bardzo mu się spieszy, a potrzebuje ledwie kilku sekund, by przejrzeć jej słowa. Na koniec podnosi wzrok, czuje się, jakby się obudził z głębokiego snu w jakiejś koszmarnej rzeczywistości. Na miłość boską, kiedy ona zdążyła to wszystko napisać? Skąd ta zdolność przewidywania, ta przemyślność, cierpliwość i wyrachowanie? Czy on w ogóle zna swoją żonę?
Wąskie ściany jego gabinetu zdają się zbiegać, Archie nie może oddychać. Wie jednak, że musi coś zrobić. List jasno mu pokazał, że nie jest już wykonawcą planu, lecz jego częścią – zamkniętą w labiryncie – i musi znaleźć wyjście. Rzuca list na biurko i zaczyna krążyć po pokoju, w którym robi się coraz mroczniej z każdą sekundą nadciągającej burzy. Co on ma zrobić, na miłość boską?
Jest pewien jednego. Chociaż może odbyć pokutę, to nie zamierza wpakować się do więzienia. Nikt nie może zobaczyć tego listu. Podchodzi do kominka, wrzuca kartkę wraz z kopertą w płomienie, po czym patrzy, jak płoną słowa Agathy.Rozdział 5
Rękopis
19 października 1912 roku
Ashfield, Torquay, Anglia
Biegłam na skróty z majątku Mellorów do domu. Właśnie radośnie grałam w badmintona z moim przyjacielem Maxem Mellorem, gdy pokojówka wezwała mnie do telefonu. Dzwoniła mama – ewidentnie wściekła kazała mi natychmiast wracać do domu, ponieważ czekał na mnie „całe wieki” jakiś młody człowiek. Powiedziała mu już, że powinnam wrócić za kwadrans, skoro jednak nie pojawiłam się w spodziewanym czasie – on zaś nie wyszedł, choć mijały kolejne minuty, a mnie nadal nie było – poczuła się zmuszona do wykonania telefonu. Biedaczysko, kimkolwiek był, najwyraźniej nie odczytał licznych sugestii mojej matki, że powinien wyjść.
Poza naciskami mamy nie czułam żadnego przymusu, by wracać, zwłaszcza że świetnie się z Maxem bawiliśmy. Życie w Torquay upływało w leniwym tempie. Za dnia spontaniczne pikniki, żaglówki, rozgrywki sportowe, wycieczki konne czy muzyczne podwieczorki. Wieczorami uważnie rozplanowane przyjęcia w ogrodzie, potańcówki i przyjęcia w domu. Miesiące upływały w miłym, beztroskim śnie – w którym jedynym celem dziewczyny było znalezienie męża – i wcale nie chciałam się z niego budzić.
Domyślałam się, że niezapowiedzianym gościem jest poznany poprzedniego dnia na przyjęciu sztywnawy oficer marynarki wojennej – błagał, bym na głos przeczytała jego niezręczne wiersze pozostałym gościom. I chociaż nie tęskniłam za wznowieniem naszej ogłupiającej rozmowy, nie chciałam, żeby irytował mamę zbyt długo. O ile była cierpliwa i do rany przyłóż, zwłaszcza w stosunku do mnie, o tyle mogła się stać marudna w obecności nudziarza czy kogoś, kto oderwał ją od zajęć. Od śmierci ojca dziesięć lat temu to ja stałam się jej pępkiem świata i towarzyszką, co się nasiliło, kiedy Madge i Monty, moje starsze rodzeństwo, rozpoczęło samodzielne życie. Mnie to cieszyło. Miałyśmy z mamą cudowną relację – nikt na całym świecie nie rozumiał mnie tak jak ona – byłam wobec niej dość opiekuńcza, choć wbrew pozorom mama miała nad wyraz dużo siły. Nagła śmierć ojca i sytuacja finansowa, w której nas zostawił, silniej nas związała: my dwie kontra świat i takie tam.
Z policzkami płonącymi od spiesznego kroku uwolniłam się z kardiganu i podałam go Jane, naszej pokojówce. Zanim przeszłam do saloniku, przejrzałam się szybko w lustrze, żeby mieć pewność, że wyglądam przyzwoicie. Moje ciemnobrązowe włosy, teraz muśnięte słońcem, wyglądały raczej uroczo pomimo pasemek, które wymsknęły się z warkocza, a może właśnie dzięki nim. Postanowiłam nie mocować ich spinkami, tylko wygładziłam fryzurę. Chociaż nie bardzo mnie obchodziło zdanie człowieka, który wedle moich podejrzeń siedział w salonie, to zawsze lubiłam spełniać oczekiwania mamy, że jestem „uroczą dziewczyną”.
Weszłam do saloniku. Mama podniosła na mnie wzrok, siedząc na swoim zwykłym miejscu, czyli w fotelu przy kominku. Odłożyła robótkę, by uciec z pokoju przy pierwszej dopuszczalnej etykietą okazji, wstała i podobnie uczynił siedzący naprzeciwko niej mężczyzna. Widziałam tylko tył jego głowy, czyli piaskowe włosy, tymczasem oficera marynarki zapamiętałam z włosami ciemniejszymi.
Podeszłam do nich i dygnęłam w krótkim ukłonie. Podniosłam spuszczony wzrok, najpierw na mamę, potem na gościa i ze zdumieniem stwierdziłam, że nie jest to oficer marynarki. To był człowiek z balu w Chudleigh – Archibald Christie.
Zdumiona, z początku nie byłam w stanie się odezwać. Nie miałam od niego wieści przez te siedem dni, które minęły od balu, i sądziłam, że tak już zostanie. Większość dżentelmenów wyrażało zainteresowanie dziewczyną dzień czy dwa po balu, nigdy po siedmiu.
Mama odchrząknęła i odezwała się w końcu:
– Agatho, ten młody człowiek, porucznik Christie, jak sądzę, mówi, że poznaliście się w Chudleigh.
– Tak, mamo – odrzekłam, ogarnąwszy się. – To porucznik Christie z Królewskiej Artylerii Polowej. Stacjonuje w garnizonie w Exeter i rzeczywiście poznałam go na balu wydanym przez Cliffordów w Chudleigh.
Otaksowała go wzrokiem.
– Znacznie się pan oddalił od Exeter, poruczniku Christie.
– W rzeczy samej, szanowna pani. Tak się składa, że jechałem motorem przez Torquay i przypomniałem sobie, że mieszka tu panna Miller. Rozpytałem napotkaną osobę i oto jestem.
– Oto pan jest. – Westchnęła. – Cóż za zbieg okoliczności, że się pan znalazł w Torquay.
Niczyjej uwagi by nie uszedł sarkazm ani niedowierzanie w głosie mojej matki, a mnie zaskoczyło, że moja łagodna, uwielbiająca wszystkich mama może być taka ostra wobec nieznajomego. Cóż on takiego zrobił w ciągu kwadransa, że wywołał taką niecodzienną reakcję? Czy chodziło po prostu o to, że nie jest Reggiem? Spojrzałam na porucznika – policzki mu płonęły. Zrobiło mi się go żal, więc pospieszyłam mu na ratunek.
– Pamiętam, że wspomniał pan na balu o jakichś sprawach w Torquay, poruczniku. Oficjalnej natury.
Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Uchwycił się podsuniętej wymówki.
– To prawda, panno Miller. A pani uprzejmie zaproponowała, bym wpadł, gdy będę w okolicy.
Mama nie dała się zwieść, ale porucznik Christie odzyskał odrobinę godności. Dałam też mamie przyzwolenie na opuszczenie saloniku. Inaczej niż na kontynencie, w Anglii istniał zwyczaj, że mężczyzn i kobiety stanu wolnego zostawia się samych, o ile przyzwoitka jest w pobliżu albo te osoby są zajęte tańcem.
– No cóż, muszę sprawdzić, jak Mary sobie radzi z obiadem. Miło mi było pana poznać, panie poruczniku… – Udała roztargnienie, przekazując w ten sposób swoją opinię o młodym człowieku.
– Christie, proszę pani.
– Poruczniku Christie – uzupełniła mama i wyszła.
Chyba oboje
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.